Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autorka pokazuje rzeczywistość na „tak” – uczy chcieć, pragnąć, wybaczać, oczekiwać, żądać, nazywać po imieniu, płakać bez wstydu, krzyczeć bez poczucia winy, być sobą bez strachu przed cudzą oceną. Uczy bycia kobietą. Demaskuje mity na temat związków sugerując realne sposoby budowania relacji między partnerami („Jak kłócić się bez wrogości?”, „Jak wybaczać?” „Jak wyrażać miłość i umieć przyjmować jej oznaki ze strony partnera?”). Pokazuje jak mimo różnic i konfliktów wspólnie przeżyć szczęśliwe życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 188
MIĘDZY NAMI KOBIETAMI
Być kobietą
Bardzo trudno być kobietą.
Weźmy chociażby ilość łez wypłakiwanych każdego dnia przez kobiety na całym świecie. Płaczą z powodu swych matek i ojców, swych dzieci, mężów, kochanków, szefów, innych kobiet, samych siebie. Opłakują życie i śmierć, dole i niedole, wielkie radości i wielkie smutki, niewielkie też. Łzy kobiece są wstydliwe, bo w naszym świecie płakać wypada tylko małym dzieciom. Płaczemy więc najczęściej w ukryciu, w samotności. Rzadko uświadamiamy sobie, że inne kobiety też płaczą, z tych samych powodów, co my. Dzięki łzom ocalamy to, co w nas najlepsze. Zapewne tej skłonności do łez zawdzięczamy fakt, że znacznie rzadziej niż mężczyźni uciekamy się do agresji.
Łzami obmywamy zranienia i koimy poszarpane nerwy. Powodów do płaczu mamy bez liku. Nasze nerwy niszczą ciosy zadawane przez innych, ale także, nieraz jeszcze boleśniej, zranienia powstające jakby same z siebie w głębi naszych serc i umysłów.
O tych ciosach i ranach trzeba porozmawiać. Czasem rozmawiamy. Bywa, że zaczynamy się komuś zwierzać i nagle przerywamy, nie kończąc opowieści. Bo albo wyczujemy, że ktoś rozumie nas w pół słowa – po co więc dalej opowiadać? Albo spostrzegamy, że nasze słowa padają jak szklane kulki na marmurową posadzkę. Dźwięczą, toczą się w różnych kierunkach, by po chwili zginąć w mroku, nie zostawiając żadnego śladu. Wtedy zmieniamy temat.
Może jednak nie trzeba zmieniać tematu? Nie żeby wypowiedzieć wszystkie bolące sekrety i pozbyć się ich raz na zawsze, lecz żeby wydobyć na jaw choćby niektóre, przyjrzeć się im i dopowiedzieć nie dokończone lub nigdy nie podjęte wyznania.
Depresja. Ten bezimienny gniew na los i złe życie, połączony z rozżaleniem.
Lęki. Przed ciemnym pokojem, cmentarzem, duchami, czarnym kotem – jak u małego dziecka. Przed mężczyzną, którego jednocześnie pragniesz tak bardzo, że omdlewają lędźwie, aż zaczynasz słaniać się na nogach, lecz boisz się do niego zbliżyć. Przed egzaminem do liceum, wygłoszeniem swego zdania publicznie, konfrontacją w słusznej sprawie. Przed czyimś podniesionym głosem, wulgarnością, wygrażaniem pięścią lub słowami. Przed Panem Bogiem, za to, że wie o tobie coś, co sam sprawił, a czego ty sama nigdy do końca nie pojmiesz.
Samotność. Kiedy cały świat wydaje się wirować w tańcu albo kręcić jak kolorowa karuzela, a ty stoisz z boku i nikt cię nie dostrzega, jakby ciebie w ogóle nie było. Samotność najgorsza bywa wtedy, gdy coś boli, lecz nikogo to nie obchodzi. A może jeszcze gorsza jest wówczas, gdy spływa na ciebie wielka radość i też nikogo to nie interesuje. Samotność w oczekiwaniu dziecka, które przecież jest wasze, ale tak naprawdę staje się tylko twoje, bo partner uważa, że teraz to już nie jego sprawa. Samotność z tym dzieckiem w ramionach, kiedy w bujanym fotelu wyczekujesz godzinami, aż on wróci do domu ze swego świata – jeżeli w ogóle miewa ten kaprys, by czasem wracać. I ta samotność, kiedy on wraca, ale do siebie, nie do ciebie. Wraca na gorącą kolację, porcję należnego mu seksu, po uprasowaną koszulę i czyste skarpetki. Samotność, w której wiesz, że obchodzą go te skarpetki, a nie ty. I podobna samotność, kiedy twoje dzieci zaczynają tak samo jak on wracać do domu tak naprawdę nie do ciebie, tylko po uprasowane koszule, na obiady, kolacje, upieczone przez ciebie ciasta i ulubione naleśniki z grzybami. Twoją samotność najtrudniej zrozumieć w głośnych pozorach rodzinnej wspólnoty, kiedy wszyscy mają pełne usta przysmaku i kolejnych roszczeń lub żądań, a ty nawet nie wiesz, czego byś sama pragnęła, gdybyś odważyła się pragnąć.
Krzywdy. Doznane wtedy, gdy byłaś bardzo mała, a matka zostawiała cię na całe dnie z jakąś obcą, inaczej pachnącą kobietą, która nauczyła cię mówić „zara”, a gdy to powtarzałaś, wszyscy się z ciebie śmiali. Ojciec karcił cię za każde krzywo narysowane kółko. Nie bił, nie łajał, ale odwracał się ze zniecierpliwieniem. Nie wyliczajmy dalej, starczy. Twój świat w takich chwilach za każdym razem walił się w gruzy. „On mnie nie kocha. On mnie nie chce. Jestem do niczego”. Czy dzisiaj też tak czasem nie myślisz? Krzywdy, jakie chcący i niechcący wyrządzali ci szkolni koledzy, kiedy przekręcali twoje imię i wychodziły im nieprzyzwoite przezwiska. Krzywdy od nauczycielek, obojętnych i niewrażliwych, które nawet nic złego ci nie zrobiły, ale też nic dobrego.
Nierówność. Kiedy gorzej wykształcony i, co tu dużo mówić, głupszy szef niewiele robił, a zarabiał dwa razy więcej niż ty. Kiedy na oparciach twojego fotela rozkładali się z łokciami siedzący po obu stronach faceci, a gdy spróbowałaś choć na chwilę się oprzeć, słyszałaś: „Co się pani tak rozpycha?” A pamiętasz te sytuacje, gdy zaczynałaś opowiadać dowcip, a twój mąż po pierwszym zdaniu przechwytywał wątek i nie dawał ci dokończyć? Lub kiedy dawno temu twój brat mógł po sobie nie zmyć kubka, a ty nigdy. Albo kiedy on zdawał maturę, wszyscy mu nadskakiwali, a jak ty – to nikt. Gdy próbowałaś się poskarżyć, to słyszałaś, że przecież „lepiej od niego się uczysz, jaki więc sens miałoby jakieś szczególne zainteresowanie?” I jeszcze ten przykład: od kiedy pamiętasz, rodzice, zwłaszcza ojciec, byli rozczarowani, że urodziłaś się dziewczynką. Nie żeby ci wypominał, nie, ale patrzył na ciebie jakoś z ukosa, z charakterystycznym skrzywieniem ust i czymś takim w oczach, że robiło ci się przykro. Zanim poszłaś do szkoły, oddałabyś wszystko, żeby być chłopcem. Później, z czasem, już nie. Ale ojca coraz mniej lubiłaś. Był twoim wyrzutem sumienia za niepopełniony grzech. Tak zresztą zostało. Czasem podobnie się czułaś w kościele, kiedy musiałaś bić się w piersi, powtarzając w kółko: „Nie jestem godna...” Nie wiesz dotąd, dlaczego nie jesteś godna. Czyż słowo „godna” nie pochodzi od „godności” i nie zostało przez samego Stwórcę nadane człowiekowi? Dawno już przestałaś się nad tym głowić. Zbyt często czułaś, że godność to twoja fanaberia. Tyle razy nie uznawali jej w pracy, w której nie wynagradzano cię sprawiedliwie, jakby twoja płeć była czymś w rodzaju kary automatycznie odbierającej prawo do szacunku. Nie uznawali jej również wulgarni faceci, którzy na ulicy rechotali obscenicznie, a czasem nawet wyciągali do twoich piersi i pośladków brudne łapy, jakbyś była po prostu brakującym zakończeniem ich wygłodzonej męskości. Twojej godności nie szanowały nawet twoje własne dzieci, przysyłając ci SMS-y o treści: „Ucieknę z tego cholernego domu, a ty się powieś”, lub odpowiadając na twoje zatroskanie: „Spływaj” i „Zamknij się” – albo jeszcze bardziej ordynarnie. Jak więc mogłaś uwierzyć w swoją godność i nie zatracić do reszty poczucia wartości? Czy można cenić i szanować kogoś, kogo cały świat lekceważy lub piętnuje? To po prostu niemożliwe.
Złość. Gniew. Furia. Czerwony płomień przed oczami. W chwilach, gdy odczuwałaś bezsilność, odrzucenie, czyjąś lubieżność, pogardę lub wrogość. Co robiłaś z tą złością, której nie wolno ci było otwarcie okazywać w domu, w szkole, a potem w pracy, w małżeństwie, nigdzie? Powtarzano ci tyle razy, że złościć się nie wypada, że to nieeleganckie, a przede wszystkim niekobiece – aż w to uwierzyłaś, a nawet jeżeli nie całkiem uwierzyłaś, to w końcu i tak nauczyłaś się swój gniew tłumić, wypierać, zamieniać w smutek albo litość nad sobą. Czy dzisiaj odczuwasz tamten gniew? A może dawna złość powraca cyklicznie? Niektóre z nas tamta nie wyrażona wściekłość dopada w rytm wahadła poruszanego falowaniem obecnych frustracji. A może twój zadawniony gniew powraca w snach – złych, niespokojnych, męczących? Albo przejawia się w drganiu powieki? Zleżały gniew może zagnieździć się jako chroniczny ból w krzyżu, żołądku, pod mostkiem albo w przebraniu zwalającej z nóg migreny. Czy wiesz, że naukowcy mają dowody na to, iż na raka piersi chorują znacznie częściej kobiety na zewnątrz opanowane, a w środku gejzery emocji. U których sytuacje stresowe trwają tak długo, że organizm staje się przeciążony samym wypieraniem i tłumieniem gniewu. Widzisz, nie służą nam najwyraźniej takie chwalone powszechnie cechy „kobiece”, jak skłonność do kompromisów za wszelką cenę, ugodowość, cierpliwość, gotowość do poświęceń i zbyt długie znoszenie psychicznego zmęczenia.
U niektórych kobiet te ich depresje, lęki, samotność i krzywdy spina od dawna gromadzona i nigdy pełnym głosem nie wypowiedziana złość w boleściwy różaniec z wypłakanych i nie wypłakanych łez, u innych w powróz z gotową pętlą do powieszenia się, jeszcze u innych w naszyjnik z twardych korali, w którym – mówią same – chyba nam do twarzy, choć uwierają. Takie są mniej więcej nasze sekrety.
Z tych sekretów biorą się nasze problemy. Powstają z niemocy wobec ludzi i frustracji wywołanych zdarzeniami, faktami i przypadkami losowymi. Gorsze od wszystkich są rozczarowania wobec samych siebie. U podłoża jednych i drugich leżą nierealistyczne lub wygórowane, wyrastające z roszczeń albo naiwności oczekiwania. I jeszcze coś: czasem nie frustracja czy niemoc, lecz zwyczajny brak energii staje się sam przez się problemem, który niczym złośliwy nowotwór produkuje coraz to nowe ogniska. Aż w końcu życie może się stać jednym wielkim problemem. Ten brak energii też zwykle nie powstaje sam z siebie. Najczęściej przed nim były urazy, rozczarowania, niespełnienie i żal o coś lub za czymś, czego już nie ma albo nigdy nie było, a miało być.
Nasza niedojrzała logika mówi nam: „Skoro tak bardzo czegoś pragniesz i to jest dobre, to przecież nie możesz tego nie dostać”. A gdy nie dostajesz, rzadko myślisz, że głupio chciałaś, częściej, że zostałaś oszukana. Z powodu tej logiki do rozpaczy doprowadza nas zajęta sobą, nieprzystępna starsza siostra, krytyczny ojciec, zimna i dociekliwa albo zaborcza matka. Najbardziej jednak przygnębia pusta skrzynka pocztowa bez wyczekiwanego listu i telefon, który całymi dniami milczy, zamiast przynosić wyznania o tęsknocie i miłości kogoś, o kim pragniemy śnić. Logika ta – przynajmniej w młodzieńczych latach – każe nam obsesyjnie krążyć myślami wokół miłości, czerpiąc z niej, a częściej jeszcze z jej braku, większość motywów do działania.
Wpisana w okres dojrzewania miłosna obsesyjność pociąga za sobą dwa niebezpieczeństwa. Pierwsze polega na tym, że pragnąc miłości bardziej niż czegokolwiek na świecie, bierzemy za miłość byle co – jakieś przypadkowe zaloty, czyjeś zauroczenie pomieszane z własnym albo zupełnie nieciekawą historię z jakimś kompletnym zerem. Drugie niebezpieczeństwo tkwi w wyidealizowanych oczekiwaniach. Tak dobrze wiemy, czym powinna być prawdziwa miłość, że bez zastanowienia torpedujemy wszelkie okazywane nam uczucia i zainteresowanie przez nie w pełni doskonałe wcielenia adoratorów. Zarówno w pierwszym, jak i w drugim przypadku same siebie skazujemy na niespełnienie i samotność. Z tego potem wynikają próby samobójcze i depresje, chroniczne poczucie krzywdy, gniew albo smutek, bulimia i anoreksja, alkoholizm, nerwice. Mamy chandry i poczucie, że jesteśmy nieszczęśliwe. Trzeba postarać się stawić temu czoło.
Jeżeli jakikolwiek swój problem przedstawisz obrazowo jako wpadnięcie do „głębokiego dołu”, z którego po osypujących się i stromych ścianach nie możesz sama się wydostać, to masz dwa sposoby poradzenia sobie w tej sytuacji. Pierwszy: wołanie o pomoc, a następnie mocne chwycenie się podanej dłoni po to, by z pomocą innych ludzi wydostać się z pułapki. Drugim sposobem, który często w pierwszej kolejności przychodzi do głowy, gdy ktoś nagle spostrzega, że znajduje się w „głębokim dole”, jest żałosne pochlipywanie na dnie wykrotu albo żarliwe modły wznoszone do ulubionego świętego, co w sumie sprowadza się do zdania się na los. Ciągnąc nawet najmocniej za własne sznurówki, nikt sam, bez pomocy, nie zdoła wydobyć się z „głębokiego dołu”.
Problemy emocjonalne mają w sobie coś takiego, że bez dystansu do sprawy i spojrzenia na rzecz z odmiennego niż własny punktu widzenia nie sposób ich dobrze pojąć. Nasze rozumienie zmartwień i trosk zniekształca na ogół osobliwy mechanizm interpretacyjny wprzęgający umysł na usługi emocji. Wynika to z podświadomego rozumowania: „Skoro jestem w rozpaczy, oznacza to, że powód jest tak poważny, że nie można nie być w rozpaczy”. Znajdujesz tym samym dla niej uzasadnienie. Ono nadaje jej odpowiednią rangę. Tkwisz więc dalej w rozpaczy i to ona właśnie, a nie jej powód, może po chwili stać się głównym problemem. Na pewno nie tędy droga.
Sama sobie nie poradzisz. Potrzebny jest, jak już powiedziano, drugi człowiek. Ktoś cię powinien przekonać, że na twoje zmartwienie można popatrzeć z innej strony. Że ono jest nie tak beznadziejne i tragiczne, jak ci się wydawało. Taką rolę może odegrać nie dowolny drugi człowiek, lecz jedynie ktoś, kto spełnia następujące warunki: jest emocjonalnie dojrzały, jest życzliwy i etyczny oraz zależy mu na tym, by ciebie z tego dołu wyciągnąć, zbytnio nie poturbowawszy. Powinien więc taki człowiek posiadać odpowiednie umiejętności rzucania ludziom znajdującym się w „głębokich dołach” lin ratunkowych, budowania dla nich bezpiecznych drabin do wspięcia się w górę albo skrzykiwania do pomocy dodatkowych zastępów ratowników.
Warunki te spełniają – a raczej zakładamy, że powinni spełniać – psychoterapeuci. Trzeba wybierać sobie „ratowników” pod kątem tych cech: dojrzałości, dobroci i fachowości. Jak je rozpoznać? Psycholog niedojrzały będzie się obrażał, gniewał, sam szukał wsparcia, będzie chciał rządzić i będzie czekał na oklaski; człowiek zły wykorzysta cię albo skrzywdzi; kiepski fachowiec nie pomoże ci rozplątać supłów ani sformułować celów, nie wskaże drogi, pogubi się w metodach, będzie popisywać się książkową wiedzą i niezrozumiałą terminologią, a ty jak stałaś w miejscu, tak będziesz stała dalej.
Fachowość z kolei wiąże się z wybranym przez terapeutę sposobem pracy. Sposobów i szkół terapeutycznych dociera do nas ostatnio z Zachodu i Wschodu dość dużo. Warto się trochę rozeznać w tych propozycjach, by dobrać dla siebie metodę najwłaściwszą. Klient czy pacjent nie powinien biernie zdawać się na czyjś szamanizm jedynie dlatego, że stał się modny; zbyt dużo ryzykuje – samego siebie. Osobiście polecam kliniki i gabinety, w których terapeuci pracują zespołowo lub jeżeli indywidualnie, to informują, komu podlegają. Wtedy przynajmniej wiadomo, do kogo można się zwrócić w razie wątpliwości. Skuteczność psychoterapii dość łatwo sprawdzić: albo pacjent zaczyna względnie prędko czuć się lepiej, albo gorzej. W jakim momencie to sprawdzać? Trudno odpowiedzieć jednoznacznie. Jednakże psychoterapeuta powinien razem z pacjentem ułożyć na wstępie plan terapii. Oczywiście zmiany w życiu będą zależały nie od psychoterapeuty, lecz od tego, co zrobi sam pacjent. Nie powinien on być nigdy przedmiotem terapii, lecz zaangażowanym, świadomym i uczestniczącym podmiotem. Bo potem właśnie jako „podmiot” będzie mógł kierować swoim życiem. Między innymi po to zwracamy się o pomoc do specjalisty.
Zwyczaj korzystania z psychoterapii ogranicza się u nas jednak na razie do niezbyt licznej klienteli w większych miastach. Nie tylko dlatego, że na wsi lub w małych miastach jest mniej psychologów. W naszej tradycji wciąż wysoko cenimy „pokerową twarz” i niekorzystanie z niczyjej pomocy. „Ten to fajny gość, nie widać po nim, co przeżywa i sam sobie z wszystkim radzi” – mówimy z podziwem o kimś, kto nie zapłacze nawet na pogrzebie matki. Kobiety łatwiej zwierzają się ze swych trosk, ale i one omijają z daleka gabinety psychologów, błąkając się ze swymi troskami po przyjaciółkach, krewnych, sąsiadkach. Etykietki osoby „zaburzonej psychicznie” boimy się jak ognia. Pójście do psychoterapeuty bywa dla otoczenia (i wielu z nas) równoznaczne z taką właśnie diagnozą.
Właśnie dla osób, które dotąd nie odważyły się zwrócić do nikogo o pomoc psychologiczną, choć czują, że mogłaby im się przydać, otwieram na kartkach tej książki swój gabinet. Całkowicie dyskretny, anonimowy, bez świadków, rejestracji i kartotek. Do niczego nie będę zmuszać, niektóre rzeczy wytłumaczę, niektóre doradzę, ogólnie zachęcając do samodzielnego zastanowienia.
Zapraszam wszystkich. Zapraszam ciebie, Mario, kobieto o najsmutniejszych oczach, jakie w życiu widziałam, pogrążoną w depresji, na którą od pięciu lat lekarze ani nielekarze nie znajdują lekarstwa. Pod koniec pierwszej rozmowy zobaczyłam coś niezwykłego w twoich matowych oczach. Pewnie dlatego, że tak spodobało mi się światełko, które na ułamek sekundy zapaliło się w twoich tęczówkach, nagle nabrałam nadziei. Mam zamiar podzielić się nią z tobą. Nie zapiszę ci tabletek, nie będę cię trzymać w szpitalu i nie każę ci drobiazgowo opisywać dzieciństwa. Postaram się pomóc, żeby światło, które rozbłysło w twoich oczach, nie zgasło od razu, tylko zostało w nich jeszcze na chwilę, potem jeszcze trochę, a potem coraz dłużej i dłużej. Może wspólnie uda nam się znaleźć sposób, żebyś sama to światełko nauczyła się zapalać. Bo, Mario, nawet najpiękniejsze oczy nie są piękne, gdy są matowe i bez życia.
Zapraszam ciebie, moja imienniczko, Ewo, która w swym samotnym nieszczęściu doszłaś już do tego, że pijesz czystą wódkę prosto z butelki, bo już ci wszystko jedno. Spójrz, gdzie się znalazłaś. Ty, która kupowałaś obrazy na aukcjach i nie napiłabyś się herbaty z kubka, której nie przyszłoby do głowy założyć perły przed południem, ty – taka wyrafinowana i arystokratyczna, nieprzeciętna i ponad wszystkimi... Popatrz, co się z tobą stało. Palisz na ulicy, pijesz czystą z gwinta, a głos masz tak ochrypły, że ludzie mówią do ciebie przez telefon: „Przepraszam pana, to chyba pomyłka”.
Zapraszam Justynę, Agnieszkę, Sylwię, Weronikę, Darię. Zapraszam was, dziewczyny, które wszystkie jesteście młodsze od moich córek i niewiele starsze od mojego wnuka, a szukacie pomocy na swoje jedzenie–niejedzenie. Och, z wami to mi najciężej, najsmutniej, najtrudniej. Nie powiem wam, dlaczego, bo to nie ja poddaję się terapii, ale chcę, żebyście wiedziały, że to, co wam mówię, płynie bardziej z mego serca niż rozumu. (Może dlatego tak wielu z was nie udaje mi się łatwo pomóc?)
Zapraszam też panią X, która jest jedną z tysięcy żon alkoholików, a wciąż sądzi, że jest jedną jedyną na całym świecie, którą spotkał taki los. Panią, pani X, najchętniej od razu zaprosiłabym nie na rozmowę w cztery oczy, tylko na jedno ze spotkań grupowych, jakie przez lata prowadziłam w czwartki wieczorem w Instytucie Psychiatrii. Dlaczego tam? Dlaczego nie chcę rozmawiać na ucho? Otóż dlatego, że musi pani jak najszybciej zobaczyć, jak wiele ma pani towarzyszek w swojej niedoli. Wtedy od razu pani zrozumie, jak bardzo się myli, sądząc, że on pije z pani powodu. Alkoholik pije z jednego powodu: bo jest alkoholikiem. Dlatego musi się pani dowiedzieć, że to poczucie winy jest częścią jego choroby, która każdego, kto jest blisko, wciąga jak wir. Stąd to uporczywe uczucie, że pani tonie, że toniecie oboje, że tonie wasza rodzina. To ten wir, proszę pani. Marynarze, rybacy i ci, którzy dobrze pływają, wiedzą, że wir nie jest groźny, gdy człowiek, który się weń dostał, przestaje się szamotać, machać gwałtownie rękami i nogami, walczyć. Paradoks? Owszem, ale okazuje się, że tak samo z uzależnienia czy ze współuzależnienia – z tego śmiertelnego wiru – można wypłynąć na spokojne wody i zacząć powracać do dobrego życia poprzez odstąpienie od walki, akceptację swej bezsilności i wyciszenie emocji. Liczę, że kiedyś przyjdzie pani spotkać się z grupą innych współuzależnionych osób. Tymczasem jednak zapraszam do tego niby-gabinetu, który dla pani też otwieram za pośrednictwem tej książki.