Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z jednej strony kolonializm, głód, konflikty plemienne, epidemie i klęski naturalne, krzywdy wyrządzone przez białego człowieka. Z drugiej – safari, nieskażona natura, piękno krajobrazu i wieczne lato. Tyle stereotypy. A jaka Afryka jest naprawdę? Tego próbuje się dowiedzieć Dariusz Rosiak, który – na szczęście dla czytelnika – zawsze chodzi własnymi drogami i zawsze zadaje wnikliwe pytania. Dzięki temu jego Afryka jest inna, ale nadal piękna i fascynująca.
„Gdyby poszukać wszystkich odmian życia, bez wygodnych kompromisów i honorowania tabu, bez zgody na polityczną poprawność i oportunizm? Może udałoby się nam dowiedzieć czegoś więcej o kontynencie, wobec którego zwykle stosujemy tylko trzy wygodne podejścia: łatwo nam jest użalać się nad Afryką, jeszcze łatwiej ją czcić, a najłatwiej nad nią dominować. To są najbardziej popularne metody oswojenia kontynentu, który dla niektórych białych jest wyrzutem sumienia, dla innych – choćby dla nas, Polaków – coraz częściej odskocznią od normalnego, nudnego, niespełnionego życia. Cechą wspólną tych strategii jest fakt, że w ich centrum stawiamy nie Afrykę i Afrykanów, ale siebie” – pisze Dariusz Rosiak we wstępie.
"Nie czytałem książki o Afryce, która byłaby tak bliska prawdy jak zbiór reportaży Rosiaka. Mają wszelkie zalety: nie są oparte na z góry przyjętych ideach, choćby najbardziej „słusznych i właściwych”, nie urodziły się przy biurku żadnego gabinetu, nie udowadniają żadnych teorii, nie wypływają z narzuconej – choćby nieświadomie – „fabuły”." Wojciech Albiński, „Rzeczpospolita”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 423
W serii ukazały się ostatnio:
Marcin Wójcik W rodzinie ojca mego
Frances Harrison Do dziś liczymy zabitych. Nieznana wojna w Sri Lance
Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki Wilki żyją poza prawem. Jak Janukowycz przegrał Ukrainę
Peter Hessler Dziwne kamienie. Opowieści ze Wschodu i z Zachodu
Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie
Magdalena Kicińska Pani Stefa
Andrzej Muszyński Cyklon
Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 2)
Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 3 rozszerzone)
Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 4)
Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja
Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy (wyd. 2)
Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość
Jean Hatzfeld Englebert z rwandyjskich wzgórz
Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć
Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku
Anna Bikont My z Jedwabnego (wyd. 3)
Martin Schibbye, Johan Persson 438 dni. Nafta z Ogadenu i wojna przeciw dziennikarzom
Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 2)
Dariusz Rosiak Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan
Piotr Lipiński Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa (wyd. 2 popr. i rozszerz.)
Paweł Smoleński Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie
Wolfgang Bauer Przez morze. Z Syryjczykami do Europy
Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka
Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu
Beata Szady Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy
Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu
Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 2)
Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci
Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz Zabić smoka. Ukraińskie rewolucje
Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u
Anjan Sundaran Złe wieści. Ostatni niezależni dziennikarze w Rwandzie
Ilona Wiśniewska Hen. Na północy Norwegii
Mur. 12 kawałków o Berlinie pod red. Agnieszki Wójcińskiej (wyd. 2 zmienione)
Iza Klementowska Szkielet białego słonia
Lidia Pańków Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego
Piotr Nesterowicz Każdy został człowiekiem
W serii ukażą się m.in.:
Anna Mateja Serce pasowało. Opowieść o polskiej transplantologii
Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 2)
Dariusz Rosiak
Żar
Oddech Afryki
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt układu typograficznego Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Stuart Franklin / Magnum Photos / Forum
Fotografie wewnątrz tomu © by Dariusz Rosiak
Fotografie s. 40–41 © by Corbis Wire / Profimedia, s. 329 góra © by Bojan Brecelj / Corbis / Profimedia, s. 329 dół © by Rhapsode / Corbis / Profimedia
Copyright © by Dariusz Rosiak, 2016
Adiustacja Ewa Polańska / d2d.pl
Korekta Gabriela Niemiec / d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Sandra Trela / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-415-2
Są dwie Afryki, jedna na pokaz i ta druga, trudna i niebezpieczna, w której jak na dłoni czytać można prawdę. Widziałem obie. Ta druga kamieniem przygniotła pierś, a im dłużej z nią obcuję, tym więcej szczegółów chwytam. Lecz komu je opowiedzieć?
Kazimierz Nowak, Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd
Przed kilkoma laty relacjonowałem finały piłkarskich mistrzostw Afryki w Ghanie. Tuż przed meczem gospodarzy z Nigerią w Akrze emocje fruwały na cienkich postronkach. Grzali się kibice obu drużyn, bo mecze Ghany z Nigerią to jedna z najbardziej dramatycznych rywalizacji piłkarskich w Afryce, odpowiednik pojedynków Anglia–Niemcy czy Niemcy–Holandia w Europie. Grzali się również dziennikarze, bo nie wszyscy mieliśmy zapewniony wstęp na trybuny. Trzeba było stać w kolejce po wejściówkę, w wąskim przejściu tłoczyło się kilkuset ludzi, nad którymi nikt z organizatorów nie panował.
Wreszcie ktoś z gospodarzy stadionu wpadł na rewelacyjny, w swoim mniemaniu, pomysł. Postanowił, że pierwszeństwo dostępu do wejściówek będą mieli posiadacze legitymacji dziennikarskiej. Nie wiadomo dlaczego, w końcu wszyscy obecni mieli akredytacje, a zatem zostali już wcześniej zweryfikowani jako dziennikarze. Skoro jednak nie dla wszystkich miało starczyć wejściówek, to coś musiało nas odróżniać i tym czymś miało być posiadanie lub nie legitymacji dziennikarskiej.
Spocony, ale szczęśliwy wymacałem w kieszeni legitymację „Rzeczpospolitej” i przeszedłem zgodnie z poleceniem szefa organizatorów pod ścianę triumfatorów. Podobnie moi koledzy z Francji, Anglii, Niemiec. Po chwili po naszej stronie wąskiego korytarza ustawiła się dwudziestka szczęśliwców z wejściówkami – sami biali. Po drugiej stronie, pod ścianą płaczu stali dziennikarze, którzy nie posiadali legitymacji. Sami czarni. Nie mieli ich przy sobie: albo w ogóle nie mieli, bo ich firmy nie zadbały o to, by im je wyrobić, a może nie mieli zwyczaju ich nosić.
Staliśmy naprzeciw siebie – biali i czarni – w milczeniu, bo rozmowy o futbolu nagle ucichły. Wskutek niemądrej decyzji gospodarzy odkryliśmy kolor naszej skóry, i to w sposób, który cofał nas do Afryki sprzed kilkudziesięciu lat, gdy po jednej stronie stali biali, którzy mają, a po drugiej czarni, którzy nie mają. Byliśmy dla siebie nawzajem Inni, oddzieleni granicą „naszości”, która od wieków dzieli narody, plemiona, społeczności. Gdzieniegdzie, na przykład w Europie, kształt tej granicy jest wynikiem skomplikowanych tradycji historycznych i politycznych, subtelnych różnic bagażu kulturowego, pokręconych dróg rozwoju. Ale tutaj, w tym korytarzu na stadionie narodowym w Akrze nasza naszość i ich inność była prosta jak konstrukcja cepa. My byliśmy biali – oni czarni.
Szybko pobrałem wejściówkę i wymknąłem się na zewnątrz, gdzie wśród około setki mężczyzn zmęczonych ponadgodzinnym czekaniem i poważnie wnerwionych biletową nieudolnością organizatorów pojawiła się młoda Amerykanka o bujnych kształtach: wydekoltowana, z napisem na bluzce głoszącym pochwałę kondomów – chodząca reklama firmy Durex.
Kobieta trzymała w ręku cały zestaw prezerwatyw i zachęcała nas do pobrania od niej kilku sztuk gratis. Na moment męskie nerwy prysnęły i zmysły wzięły górę. Amerykankę otoczył wianuszek afrykańskich dziennikarzy wpatrzonych w jej dekolt i spijających słowa z jej ust. A ona wygłaszała wykład na temat technik prawidłowego zakładania prezerwatyw na członek. Miała zresztą przy sobie członek treningowy, na którym demonstrowała prawidłowe nałożenie kondomu. W sposób niesłychanie precyzyjny od strony technicznej opisała wszystkie możliwe aspekty zastosowania prezerwatywy, włącznie z właściwym „zarządzaniem odpadami”, czyli zużytym kondomem (tak, właśnie tego określenia użyła: „waste management”). Podkreśliła również, że zbyt ambicjonalne podejście mężczyzny do tematu, zwłaszcza nieprawidłowy dobór rozmiaru kondomu, bywa przyczyną wielu nieporozumień, a nawet tragedii.
Amerykanka mówiła długo, głośno i dobitnie, co zresztą spotkało się z uznaniem adorującego ją stada samców. Niektórzy pobrali od niej darmowe kondomy. Czas mijał – jeśli nie szybciej, to na pewno ciekawiej. Prezerwatywa zbliżała Amerykankę do Afrykanów i wszyscy byli zadowoleni.
A gdyby tak bez prezerwatywy? Gdyby poszukać wszystkich odmian życia bez wygodnych kompromisów i honorowania tabu, bez zgody na polityczną poprawność i oportunizm? Może udałoby się nam dowiedzieć czegoś więcej o kontynencie, wobec którego stosujemy zwykle tylko trzy wygodne podejścia: łatwo nam jest użalać się nad Afryką, jeszcze łatwiej ją czcić, a najłatwiej nad nią dominować. To są najpopularniejsze metody oswojenia kontynentu, który dla niektórych białych jest wyrzutem sumienia, dla innych – choćby dla nas, Polaków – coraz częściej odskocznią od normalnego, nudnego, niespełnionego życia. Cechą wspólną tych strategii jest fakt, że w ich centrum stawiamy nie Afrykę i Afrykanów, ale siebie.
Studnia żalu jest niewyczerpana, bo przecież Afryka to kontynent nieszczęść i nędzy. AIDS, wojny, ludobójstwo, głód i wszechogarniająca beznadzieja. Są jednak Bono i Bob Geldof, Angelina Jolie i Mia Farrow oraz miliony pracowników organizacji pomocy, bez których Afryka nie byłaby sobą. Afryka to smutne dzieci z dużymi czarnymi oczami i muchami latającymi wokół ich twarzy. Na szczęście są tam też białe pielęgniarki, które robią zastrzyki czarnym niemowlętom.
A przecież to tylko część prawdy o życiu tych ludzi, przecież wojny w Afryce toczą się zaledwie w kilku miejscach. Z wyjątkiem krajów dotkniętych klęską żywiołową głód panuje tylko tam, gdzie toczy się wojna, a epidemia AIDS nie jest największym zagrożeniem dla zdrowia Afrykanów (jest nim malaria, ostatnio była ebola). Nie jest prawdą, że wszyscy Afrykanie są tacy sami, że nie mają historii ani literatury i nie rozmawiają z sobą, a jeśli już mówią, to zwykle proszą o pomoc. Nie jest prawdą, że dzieciństwo w Afryce musi być pasmem nieszczęść i niedoli.
Największym niebezpieczeństwem, które niesie z sobą stereotyp – mówi nigeryjska pisarka Chimamanda Ngozi Adichie – nie jest to, że dzięki niemu poznajemy nieprawdę. Problem polega na tym, że poprzez stereotyp poznajemy urywki prawdy, a traktujemy je jako prawdę pełną i absolutną. Jedna historia, choćby najbardziej dramatyczna i pełna emocji, nie wyjaśnia ani człowieka, ani społeczności, ani tym bardziej całego kontynentu. Sentymentalny żal wobec Afrykanów – tak pociągający dla wielu mieszkańców Zachodu – jest najlepszym przyjacielem stereotypu. I najniebezpieczniejszym, bo daje nam poczucie moralnej satysfakcji, nad której jałowością nikt się nie zastanawia.
Żalowi towarzyszy niekiedy bezkrytyczny kult: traktowanie Afryki jak wielkiego rezerwatu przyrody z najpiękniejszymi na świecie zachodami słońca, rozległymi sawannami, z pasącymi się na nich stadami antylop, które odwiecznym prawem natury zżerane są przez lwy. I lwicami karmiącymi małe, puchate kocięta. I słoniami wędrujących dniami i nocami w poszukiwaniu grobów swoich przodków. I hipopotamami pluskającymi się w rzekach i bajorach, śmiesznie parskającymi i wyrzucającymi w powietrze hektolitry wody. Człowieka w tym nie ma, a jeśli już jest, to tylko jako część i wytwór natury, istota pozbawiona kultury, pamięci i cech indywidualnych.
Człowiek z Afryki staje się znakiem, symbolem, wyrazicielem odwiecznych prawd. Stąd już tylko krok do bezrefleksyjnej akceptacji zwyczajów, rytuałów, obrzędów, które wypełniają afrykańskie światy ludzi i duchów. Oba te tak blisko związane z sobą światy fascynują nas – być może dlatego, że czujemy, jak szybko nasza zachodnia cywilizacja, pozbywając się Boga, zatraca ważne narzędzie rozumienia samej siebie. Ale przecież afrykańskie duchy autentycznie niszczą ludzi, okaleczają ich, zabijają.
Piszę w tej książce o wizycie w prowadzonej przez siostry franciszkanki ze Zgromadzenia Służebnic Krzyża z Lasek szkole dla niewidomych znajdującej w Polokwane w RPA. Spotkałem tam kilkadziesięcioro dzieci albinosów (z albinizmem zwykle wiąże się osłabienie wzroku, czasem pełna ślepota) żyjących w ciągłym strachu przed odrzuceniem przez najbliższych, a nawet śmiercią z ich rąk. Części ciała albinosów wykorzystywane są do obrzędów magicznych, ich samych zaś traktuje się jak naznaczonych złem. A w tradycji większości społeczności afrykańskich zło należy wyrzucić poza nawias społeczny. Gdy słuchałem ich historii, rozumiałem, jak niebezpieczna bywa bezkrytyczna akceptacja romantycznej wizji „świata duchów”.
Po żalu i kulcie przychodzi pora na dominację. Wymyślamy sobie Afrykę, a potem realizujemy „projekty”: pomocowe, globtroterskie, sentymentalno-misyjne. Jeździmy po to, by jej pomagać, albo po to, by jeździć. Wybieramy jakąś szlachetną sprawę i dobrego patrona medialnego.
W tych wszystkich próbach oswojenia mitów Afryki odbija się fiasko naszych wyobrażeń o tym kontynencie. W świecie dostatku uważamy Afrykę za zadanie do wykonania, „brzemię”, które na nas ciąży ze względu na przeszłe winy i odpowiedzialność wobec przyszłych pokoleń. Albo za marzenie do zrealizowania, albo „drogę” do przebycia.
Czy jest w tym coś fundamentalnie złego? Oczywiście, że nie – zmagania z sobą są pożytecznym sposobem spędzania czasu (jeśli ktoś to lubi). Ale życie oderwane od stereotypu, szukanie prawdy i otwarcie na drugiego człowieka są ciekawsze. Pokonanie Afryki wzdłuż i wszerz na jednej nodze, na rękach, na nartach, w wodzie, saniami – może być atrakcyjne, ale lepiej, gdy najważniejszy w podróży będę nie ja, lecz ludzie, których spotkam.
*
Pierwsze wydanie Żaru ukazało się w 2010 roku. Od czasu napisania tej książki nie mogę pozbyć się poczucia pewnego niespełnienia i żalu. Wbrew moim zamierzeniom i deklaracjom za mało w tej książce o sukcesach Afrykanów, o ich osiągnięciach w gospodarce i kulturze, o triumfie życia nad śmiercią. Podczas wielu podróży po Afryce nie spotkałem nigdy człowieka, którego głównym zmartwieniem byłaby walka z AIDS czy starania o redukcję długów zagranicznych. Spotkałem za to wielu, których aspiracje nie odbiegają od naszych: dzieciaki chcą realizować najbardziej fantastyczne marzenia, dorośli utrzymywać rodziny, wykonywać ciekawą, najlepiej dobrze płatną pracę i godnie żyć. Na uchwyceniu tej „nitki życia” bardzo mi zależało, kiedy podróżowałem po Afryce, i ciągle ją chwytam, gdy do niej wracam, kiedy jednak zabieram się do pisania, rwie się ona pod naporem opowieści o przemocy, cierpieniu, korupcji, krzywdzie wyrządzanej sobie nawzajem przez ludzi.
Niestety od 2010 roku w opisanych przeze mnie krajach wiele rzeczy się zmieniło, zbyt wiele na gorsze. Jeszcze w 2012 roku w Afryce Subsaharyjskiej nie toczyła się właściwie żadna wojna. W dalszym ciągu nie ma na kontynencie wojen między państwami, jednak kraje takie jak Nigeria, Somalia, Kenia stały się polem aktywności terrorystów z radykalnych ugrupowań islamskich. Na pustyni niedaleko Timbuktu w Mali od lat nie odbywa się festiwal muzyczny, który opisałem w książce, bo Timbuktu w 2012 roku znalazło się pod butem muzułmańskich fundamentalistów i do dziś sytuacja w kraju jest niestabilna.
Wojny w Republice Środkowoafrykańskiej czy Burundi przypomniały, jak okrutny przebieg mogą mieć konflikty o władzę w państwach słabych i upadłych. Nie ustały napięcia w Demokratycznej Republice Konga. Sen o niepodległości i wolności Sudanu Południowego przemienił się w koszmar wojny domowej, w której cierpią setki tysięcy ludzi.
W dalszym ciągu w zbyt wielu afrykańskich krajach rządzą dyktatorzy: Zimbabwe pod wodzą Roberta Mugabego, Uganda Yoweriego Museveniego, Demokratyczna Republika Konga Josepha Kabili – to przykłady krajów, w których od pierwszego wydania Żaru sytuacja niewiele się zmieniła. Korupcja, nepotyzm, szownizm plemienny wciąż dławią rozwój gospodarki i społeczeństwa w Kenii czy Nigerii.
Niezwykle pouczającym przypadkiem jest Rwanda kierowana przez Paula Kagamego, który niedawno zmienił konstytucję, zapewniając sobie rządy na kolejne lata i chyba ostatecznie niszcząc swój wizerunek rozpieszczanego przez zachód „afrykańskiego demokraty”. W Kenii polityk oskarżany o podżeganie do nienawiści rasowej i opłacanie zabójców został prezydentem, w RPA – skądinąd prężnej demokracji z otwartym systemem politycznym, wolnymi mediami i sprawnym wymiarem sprawiedliwości – prezydent ciągle nie rozliczył się z oskarżeń o korupcję.
No właśnie… Znów mnie spycha na ciemną stronę Afryki. Łatwo ciągnąć tę wyliczankę, ale nie warto popadać w beznadzieję. Ghana coraz bardziej krzepnie jako czołowa demokracja afrykańska. Proces Oscara Pistoriusa w RPA pokazał, że jest to kraj gotowy zmierzyć się z najgorszymi zmorami podziałów rasowych i społecznych. Kenia przyjęła jednak nową konstytucję, w kolejnych wyborach nie doszło do zamieszek i mordów na taką skalę jak w 2007 i 2008 roku.
Zdecydowana większość z dziewięciuset milionów Afrykanów nie głoduje. Ostatnie kilka lat to pasmo niezwykłych sukcesów rozwojowych tego kontynentu. Pomoc Zachodu ma z tym niewiele wspólnego – Afryka rozwija się dzięki lepszym rządom, wzrostowi cen surowców, poprawie edukacji młodzieży, chińskim inwestycjom. Kilkanaście krajów afrykańskich notowało przez ostatnią dekadę sześcioprocentowy lub wyższy wzrost gospodarczy. Pojawia się nowa klasa średnia – obecnie w Afryce Subsaharyjskiej około stu milionów ludzi notuje dochód w wysokości trzech tysięcy dolarów rocznie. Trzysta milionów Afrykanów zarabia co najmniej siedemset dolarów na rok. Pojawiają się afrykańskie firmy inwestujące na całym świecie, marki z RPA, Kenii czy Ghany stają się rozpoznawalne poza Afryką.
Z europejskiego punktu widzenia to nie są osiągnięcia powalające na kolana. Sześćset milionów Afrykanów żyje ciągle za dwa dolary dziennie lub mniej. Śmiertelność niemowląt, choroby, ubóstwo – to wciąż codzienność dla wielu mieszkańców kontynentu. Jednak ostatnie lata pokazują, że Afryka jest w stanie się rozwijać, nie jest skazana w nieskończoność na nędzę i brak perspektyw.
Zachodowi wygodnie myśleć o Afryce wyłącznie jako o odbiorcy naszej pomocy i bezmyślnie pompować w nią miliony dolarów zachodnich podatników albo nadwyżki żywnościowe. Ostatnie lata pokazują jednak, że to się zmienia. Zmienia się, bo sami Afrykanie nie chcą żyć z łaski bogatych, wolą być traktowani jako partnerzy i jeśli Zachód tak ich nie potraktuje, będą handlować z Chinami i Indiami. One widzą w różnorodnych krajach afrykańskich szansę, dostrzegają ich potencjał i uśpioną jeszcze siłę.
Dla nas pozostaną drogie safari i życie w kręgu stereotypów na temat Afryki, którymi sami się karmimy. Chyba że zamiast mitów wybierzemy poznanie zwykłych ludzi, a zamiast snuć błędne wyobrażenia skonfrontujemy się z rzeczywistością.
Rano nagły deszcz, a potem zamiast świeżości i chłodu fala spiekoty, smród i wilgotna zawiesina w powietrzu. To się może zdarzyć w każdym afrykańskim mieście. Mnie spotkało w Luandzie. Stoję, siedzę, idę – nieważne, pot leje się ciurkiem, a brak tlenu zamula mi umysł. Nie ma gdzie uciec, chyba że do klimatyzowanego pomieszczenia, ale ile czasu można spędzić w lodówce? Smog, huk i korki na ulicy. Woń świeżych, słodkich owoców na rynku zmienia się w stęchliznę rozkładu. Taki jest zapach tego miasta: spaliny połączone z gnijącymi owocami, rybami i mięsem, dusząca słodycz, obezwładniający, wilgotny przesyt.
A potem spada gwałtowny deszcz, w niebie odkręcają kurek z ciepłą wodą i na chwilę świat się rozrzedza, aż do momentu gdy przychodzi następna porcja żaru i uderza z jeszcze większą siłą.
Żar? Jaki żar? Na malijskiej pustyni spałem w dwóch swetrach i śpiworze, w Addis Abebie marzłem w nocy na kość, a w Akrze w czasie harmattanu czułem się jak w saunie suchej.
Słońce, deszcz, spiekota, chłód – wszystko w Afryce się miesza i burzy nasze stereotypy. Przyzwyczajeni do jednego dyżurnego obrazu Afryki, kontynentu nieszczęśliwych ludzi zmagających się w nierównej walce z naturą, gubimy jej różnorodność nie tylko geograficzną, ale także społeczną, polityczną, różnorodność kultur i tradycji, różnorodność typów ludzkich i historii ich życia. Lubimy myśleć o tym kontynencie jak o Czarnym Lądzie, sferze ciemności i śmierci, które panują nad ludźmi. Ale to nieprawda. Afryka to życie w najpełniejszym wydaniu. Przesyt i głód, wilgoć i suchość, światło i ciemność, dźwięk i cisza, zmęczenie i komfort, choroba i zdrowie, radość, smutek, wiara, nadzieja, miłość – wszystko smakuje tu silniej niż gdzie indziej. Jeśli zatem żar, to intensywny żar życia, bezkompromisowej zgody na istnienie wbrew wszystkiemu.
Żar Afryki obezwładnia i przeraża. Zło, pazerne na naszą uwagę, staje się elementem porządkującym nasze myślenie: Afryka to dla Europejczyka nędza, korupcja, wojny i inne plagi. O nich również piszę w tej książce, ale mam nadzieję, że ludzka życzliwość, radość i pochwała życia, czyli cechy, których Afryka jest pełna, przebiją się z tych opowieści o wiele wyraźniej. Bo przecież dobrych ludzi jest w Afryce więcej niż złych, akceptacji życia w całej jego pełni więcej niż depresji i smutku.
Gdyby to zło rządziło światem – życie, w tym również podróżowanie, byłoby niemożliwe. W Afryce, którą opisuję, nie brakuje nadziei, nawet jeśli trzeba drążyć długo i cierpliwie, aby do niej dotrzeć. Afryka jest miejscem życia prawie miliarda ludzi, ludzi będących ciągle w ruchu, zmieniających się, realizujących swoje aspiracje i marzenia. O nich tutaj piszę.
Piszę również o fiasku naszych wyobrażeń o Afryce, o nieudanych próbach oswojenia mitów o niej, które sami wytwarzamy. Wbrew temu, o czym piszą gazety w Europie, Afryka nie jest problemem do rozwiązania, a jej mieszkańcy nie są chodzącymi nieszczęściami czekającymi na ratunek ze strony białego człowieka. Współcześni Afrykanie nie chcą być naszym wyrzutem sumienia. Wystarczy, by traktować ich poważnie, odejść od protekcjonalnej nadopiekuńczości, którą rezerwujemy zwykle dla ludzi uważanych przez nas za mniej bystrych, słabiej rozwiniętych, gorszych.
*
Ta książka jest zbiorem opowieści z podróży do kilkunastu państw, które odbyłem w ciągu ostatnich trzech lat. Afryka nie interesuje mnie jako atrakcja turystyczna. Prawdziwą przygodą jest spotykanie ludzi. Nie mógłbym ich poznać, nie wyjeżdżając z domu. Nie jeżdżę medytować do samotni ani na pustynię. Nie fascynują mnie rozległe pustkowia ani gęste lasy. Owszem, mogą budzić grozę albo podziw. Piasek pustyni, zakole wielkiej rzeki, niebo upstrzone gwiazdami – to wszystko bywa piękne, można nawet popłakać się ze wzruszenia, ale to nie jest do końca moja przestrzeń. Moja przestrzeń jest zamieszkana przez ludzi, tworzona przez środowisko społeczne i polityczne, historię, z której ci ludzie wyrastają.
Takie spojrzenie to trochę wybór, a trochę konieczność – podróżuję, pracując, pracuję, podróżując, a moja praca polega na pisaniu albo mówieniu o innych ludziach. Nie jeżdżę spotykać postaci sławnych ani wybitnych, choć i takie pojawiają się w tej książce. Moim podstawowym celem jest opisywanie zachowań osób przeciętnych, które wyróżniają się tylko trochę, jedynie na tyle, by zwrócić na siebie uwagę podróżującego w pośpiechu, kogoś takiego jak ja. Bo ja zawsze podróżuję w pośpiechu – tak muszę i tak lubię. Ciągle ktoś czegoś ode mnie chce i zwykle mam za zadanie dostarczyć to coś na czas: reportaż radiowy albo prasowy, artykuł, notatkę lub jakiś inny dowód, że naprawdę tam byłem. W tydzień przeżywam wtedy miesiąc, w miesiąc pół roku, czas w trakcie moich wyjazdów kurczy się i gęstnieje jak materia u Stephena Hawkinga. Jedna z jego teorii z Krótkiej historii czasu głosi, że świat ostatecznie się skurczy i zapadnie w sobie. Kiedy mój świat ma się już ostatecznie zapaść, wsiadam w samolot i lecę gdzie indziej. Cykl zaczyna się od nowa.
*
Żadnej z podróży opisanych w tej książce nie udałoby się odbyć bez pomocy, i to wydatnej, ludzi z Afryki. Zawsze taką pomoc znajdowałem. Nazwiska wielu osób, które mi pomogły, znajdują się na kartkach tej książki, niektórzy woleli pozostać anonimowi. John Kakande, Joachim Buwembo i Max pomogli mi w Ugandzie; Yasser Bagersh, Mafi Mengystu, Barbara Goshu, siostra Anna Trzepacz – w Etiopii; Malik Gakou, siostra Krystyna Młynarz, Omar Ben Khatab Sokhna – w Senegalu; Mandian Diarra, Zoumana Diabaté, Bassekou Kouyaté, Sidi Mohamed, Abdala Ibrahim – w Mali; Idris Saleh, Habiba Marshed, Bachtin – na Zanzibarze; ksiądz Stanisław Góral, księża salwatorianie z Instytutu Filozoficzno-Teologicznego w Morogoro, Joseph Pascal Mugasa – w Tanzanii; rektor João Teta, ksiądz Andrzej Fecko – w Angoli; Michael Owusou, Marcin i Anna Lelontkowie, John Asare-Bediako, ksiądz Joachim Mika – w Ghanie; Anastase Nshaka, polscy i rwandyjscy pallotyni – w Rwandzie i Demokratycznej Republice Konga; John Githongo, Koigi Wamwere, Nancy Gakahu, Tomasz i Ines Sudrowie, Maciej Tański, ksiądz Teodor Grzyśka – w Kenii; biskup Edoardo Hiiboro Kussala, księża kombonianie, Christine Mbiti – w Sudanie Południowym; Krystyna i Wiesław Grabowscy, Foxy i Sue, dziennikarze z „The Financial Gazette” i „The Zimbabwe Independent” – w Zimbabwe; Jadwiga Dubla-Kalinowska i Stanisław Kalinowski, Heidi Holland, siostry franciszkanki ze Zgromadzenia Służebnic Krzyża z Lasek ze szkoły dla ociemniałych Siloe School for the Blind, Martin Viljoen, Mark Gleeson – w RPA. W wielu odwiedzanych krajach, zwłaszcza w Angoli, Senegalu, RPA, Etiopii i Kenii, bardzo pomogli mi polscy ambasadorowie i pracownicy polskich placówek dyplomatycznych, za co jestem im wdzięczny.
Nie byłoby również ani tej książki, ani moich podróży po Afryce, gdyby Krzysztof Skowroński, dyrektor Programu III Polskiego Radia, nie wymyślił w 2007 roku akcji „Trójka przekracza granice”. Dziękuję mu za rozmach wyobraźni i okazane zaufanie.
Podstawę tej książki stanowią materiały zebrane przeze mnie jako reportera radiowej Trójki, gdzie nadawałem relacje z Afryki, i dziennika „Rzeczpospolita”, w którym pierwotnie ukazywały się teksty z moich afrykańskich podróży. Zostały one rozszerzone i opracowane ponownie na potrzeby tej książki.
W dowód wdzięczności za ludzką życzliwość podróżnik ma do oddania niewiele: drobny upominek, czas na wspólne piwo, zaproszenie na posiłek, otwarty umysł, uwagę, jaką poświęca człowiekowi spotkanemu po drodze. Wszystkim spotkanym po drodze z serca dziękuję.
Przy wejściu do hotelu na przedmieściach Dakaru jakiś człowiek chce sprzedać mały drewniany stolik. Demontuje go na moich oczach, potem składa, macha do mnie przyjaźnie, uśmiecha się. Daję do zrozumienia, że nie jestem zainteresowany, ale on stoi tak i powtarza swoje gesty piętnaście minut, pół godziny. Mija godzina, ja czekam przy stole na zamówiony wcześniej posiłek, który wreszcie dostaję, a on tkwi niewzruszony kilkanaście metrów ode mnie i chwyta się mojego wzroku jak tonący brzytwy. Gdy tylko spojrzę na niego, a on to zauważy, wstępuje w niego nowa nadzieja. I znów rozkłada stolik, macha do mnie, a gdy odwracam wzrok, ze smutną miną daje za wygraną i odchodzi, ale jednak zaraz wraca i rytuał rozpoczyna się na nowo. Będzie tak wracał codziennie przez tydzień, może dłużej. Czasem zobaczę go podczas śniadania, czasem pojawi się przed wieczorem. Rozstawi swoje afro-cepeliowskie figurki, brzydką biżuterię i będzie bez sukcesu zachęcał do kupna.
W tym handlu nie chodzi o to, by cokolwiek sprzedać. On nie sprzeda swojego stolika, podobnie jak setki handlarzy z placu Niepodległości w Dakarze nie sprzedadzą podrabianych perfum, zegarków, walizek, pokrowców na garnitury, koszulek z nazwiskiem kapitana reprezentacji piłkarskiej El Hadji Dioufa i innej tandety. Podaż przekracza tu popyt po tysiąckroć, a więc o co chodzi?
*
Na plaży w wiosce rybackiej Yoff codziennie przed godziną siedemnastą rybacy wyładowują połów. Żony obrabiają ryby, skrobią mniejsze sztuki, ogromne tuńczyki, mieczniki. Tną rekiny w grube płaty i wystawiają na sprzedaż na plaży. Czasem przychodzi ktoś ze wsi, by kupić kilka sztuk, ale większość kobiet zwykle nic nie sprzedaje. One po prostu siedzą i rozmawiają. Obok dzieci grają w piłkę, psy wygrzewają się w blasku zachodzącego słońca. W tym handlu chodzi więc nie o to, by sprzedać, ale o to, by być obok siebie, by dzielić się swoją obecnością.
*
Codziennie rano biorę taksówkę sprzed hotelu i codziennie powtarza się to samo.
– Ile do centrum? – pytam.
– Pięć tysięcy – pada odpowiedź.
– Ale wczoraj kosztowało trzy tysiące. I przecież jechałem z tobą.
– Ale benzyna zdrożała.
– Jak to „benzyna zdrożała”?
– Normalnie, pięćdziesiąt procent.
Odchodzę od samochodu obrażony, że ktoś ze mnie robi durnia, udaję, że już nie wrócę, i czekam na reakcję, która nieuchronnie nastąpi. W końcu kierowca akceptuje moją cenę. Pytam go, po co mu był potrzebny cały ten cyrk, śmiejemy się, proszę, żeby nie powtarzał go nazajutrz, on mówi, że oczywiście, a nazajutrz zachowa się dokładnie tak samo jak dzisiaj.
Kiedyś mnie to oburzało. Byłem wściekły, że ktoś traktuje mnie jak chodzący bankomat. Czułem się wykorzystywany. Dziś myślę inaczej, przeszła mi złość. Złość na co? Na to, że biedak chce zarobić? Że traktuje mnie jak okazję? A ja, jak ja go traktuję?
Zastanawiam się, co czują ludzie, których fotografuję bez pytania, dlaczego obce osoby dzielą się ze mną historiami swojego życia, dlaczego niektórzy zapraszają mnie do domu. Czym, jeśli nie wykorzystywaniem, jest przerabianie ich życia na fotki, teksty, reportaże radiowe? Bez pomocy, otwartości i zainteresowania tych ludzi moja podróż byłaby jak wydmuszka – kolorowa na zewnątrz, pusta w środku. Bez darowanej mi przez nich uwagi sam niewiele bym zauważył. Zamiast więc narzekać na pazerność Afrykanów, co często zdarza się Europejczykom, może lepiej przyjrzeć się własnej, tej „szlachetniejszej” odmianie pazerności: na egzotyczny news, na niezwykłą historię, na przygodę – i przestać zgrywać ofiarę.
Podróż jest wymianą darów, a na koniec i tak to podróżnik wychodzi na niej najlepiej. Jeśli potrafi, oczywiście. Grek Kawafis pisał:
Itaka dała ci tę piękną podróż.
Bez Itaki nie wyruszyłbyś w drogę.
Niczego więcej już ci dać nie może[1].
Nie narzekajmy więc na miejscowych, nawet jeśli to modne.
*
Sąsiednie narody nazywają Senegalczyków „Żydami Afryki”. Ma to być komplement wskazujący, że są bogatsi, inteligentniejsi i lepiej rządzeni niż pozostałe narody kontynentu. Stereotyp rasowy, w którym jest trochę prawdy i więcej uprzedzeń przystrojonych w piórka podziwu. Senegal to rzeczywiście sprawnie funkcjonująca demokracja, państwo, w którym rząd rządzi, opozycja i media pełnią funkcje kontrolne, a konflikty rozwiązuje się zazwyczaj metodami politycznymi i pokojowymi. Islamscy przywódcy religijni, marabuci, mają ogromne wpływy wśród ludności, czasem decydują nawet o wyniku wyborów, ale nie deformuje to w zasadniczy sposób świeckiego charakteru państwa.
Wielka w tym zasługa ojca założyciela niepodległego Senegalu Léopolda Senghora, jednego z najwybitniejszych polityków afrykańskich XX wieku, człowieka, który uchronił Senegal przed budowaniem państwowej tożsamości metodami rewolucyjnymi, zjednoczył kraj i wprowadził w nim demokrację.
Senghor był idealnym produktem francuskiego kolonializmu: zakochany w przybranej ojczyźnie i jej kulturze, uczony dystansu, a nawet pogardy dla kultury afrykańskiej, był ideałem évolué, cywilizowanego czarnego Francuza, których produkcją zajmowali się wysłannicy Paryża w zachodniej Afryce. „Naszą ambicją było przyjęcie roli fotograficznych negatywów kolonizatorów: czarnoskórych Francuzów” – pisał, będąc już prezydentem, w 1961 roku, wspominając swoje zauroczenie Francją[2].
Zauroczenie nigdy całkowicie nie prysło, ale wkrótce po rozpoczęciu studiów w Paryżu Léopold Senghor zaczął się buntować. Nie poszedł jednak drogą nacjonalizmu. Wymyślił sposób na zachowanie afrykańskiej tożsamości bez zrywania więzów z metropolią. Ta metoda, określona jako filozofia négritude, oznaczała akceptację dominacji Francji na poziomie politycznym przy pieczołowitym kultywowaniu rodzimej kultury afrykańskiej. Senghor rozsadzał ramy wąskich stereotypów. Z jednej strony głosił pochwałę czarnej Afryki, wzywał rodaków do okazywania dumy i wyzbycia się kompleksów, z drugiej nie kwestionował pozycji Francji jako siły imperialnej. Ideały nacjonalistyczne rozwijane w koloniach brytyjskich uważał za zbyt radykalne, dlatego zamiast niepodległości proponował unię Afryki i Francji w ramach jednej republiki. Senghor tworzył podwaliny kultury politycznej Senegalu opartej na kompromisie zamiast na rewolucji przechodzącej w dyktaturę. Owszem, w późniejszych latach władzy nie stronił od metod autorytarnych, lecz w przeciwieństwie do wielu afrykańskich ojców niepodległości nie zmienił się w dyktatora.
Szukał szerokiego porozumienia narodowego na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze, jako czarny Senegalczyk budował koalicje z Francuzami. Z sukcesem – po uzyskaniu przez Senegal niepodległości liczba Francuzów mieszkających w tym kraju wzrosła, dominacja gospodarcza metropolii w Senegalu, w postaci kilkunastu tysięcy francuskich firm, widoczna jest do dziś, a jej wpływy kulturalne i cywilizacyjne można zauważyć na każdym kroku. Drugie pole kompromisu wiązało się z katolicyzmem Senghora. W kraju muzułmańskim musiał zawrzeć układ polityczny z marabutami, posiadającymi ogromne nieformalne wpływy w społeczeństwie. Bez ich wsparcia nie mógł liczyć na jakąkolwiek stabilizację w kraju.
Rozwijał równolegle dwie kariery: polityka i pisarza. Został członkiem Zgromadzenia Narodowego, znaczącym politykiem Partii Socjalistycznej, potem liderem własnej partii. Równocześnie pisał poezje, eseje filozoficzne i polityczne, które zapewniały mu uznanie wśród francuskich elit. Powtarzał często, że woli, by zapamiętano go jako poetę niż jako polityka. Nawet po objęciu urzędu prezydenta niepodległego Senegalu w 1960 roku nie przestawał tworzyć. Dziennik „Le Figaro” nazwał go w 1961 roku „jednym z największych [francuskich] żyjących poetów”. W 1984 roku spotkał go największy zaszczyt, jaki może stać się udziałem francuskojęzycznego twórcy kultury – został członkiem Akademii Francuskiej.
Wcześniej dokonał innej rzeczy, również w Afryce niezwykłej. Po dwudziestu latach sprawowania rządów Léopold Senghor jako pierwszy polityk afrykański od czasów niepodległości dobrowolnie oddał władzę. Jego następca i protegowany Abdou Diouf również pokojowo przyjął porażkę wyborczą, po dwudziestu latach rządów, w 2000 roku.
Dziś Senegalem rządzi ponadosiemdziesięcioletni Abdoulaye Wade[3], który oskarżany jest przez opozycję o skłonności do zamordyzmu, ale tak naprawdę nikomu krzywdy nie robi.
– Prezydent ma pewien uraz, bo prawie trzydzieści lat był w opozycji, więc jak się dorwał do władzy, to czasem wychodzą na wierzch jego kompleksy – tłumaczy mi znajomy dyplomata mieszkający od lat w Senegalu.
*
Senegal to nie tylko sprawna afrykańska demokracja. To również kraj analfabetów i krańcowej nędzy sąsiadującej z przepychem nielicznych. To kraj, w którym przeciętnej rodziny nie stać na wykształcenie dziecka, a głównym marzeniem tysięcy młodych mężczyzn jest przedostanie się pirogą na Wyspy Kanaryjskie i stamtąd dalej do Europy. Niektórym się udaje, chociaż większość wpada w ręce hiszpańskiej straży przybrzeżnej, której łodzie w poszukiwaniu uciekinierów patrolują wody Senegalu. Wielu nie dociera do brzegu i tonie w oceanie.
– Dlaczego decydujecie się na to, skoro szansa na dotarcie do Europy jest tak nikła? – pytam dwudziestoletniego rybaka z Yoff pod Dakarem.
– Bo tutaj jest jeszcze gorzej. Bo nie ma żadnych perspektyw. Bo chciałbym pomóc rodzicom na starość, a bez ucieczki do Europy nie dam rady.
Mój rozmówca już raz próbował uciec, bezskutecznie. Teraz czeka na następną okazję i – jak mówi – nie ma takiej siły, która go od tego odwiedzie. Pytam, czy wie, w jakich warunkach żyje większość afrykańskich imigrantów w Europie. Czy zdaje sobie sprawę, że nawet jeśli przedostanie się do Europy, to latami będzie wegetował jako nielegalny imigrant?
– Słyszałem, że nie jest im tam lekko, ale przynajmniej mają jakieś perspektywy. My nie mamy żadnych.
– Senegalczycy są jak Święty Tomasz – tłumaczy mi lokalny polityk. – Nie uwierzymy, dopóki nie zobaczymy.
*
Ja też nie uwierzę, dopóki nie zobaczę. Płynę wodolotem na małą wyspę Gorée, trzy kilometry od Dakaru, która stanowiła ponoć najważniejszy punkt przerzutowy w handlu niewolnikami w XIX wieku. Stąd wywożono ich do Nowego Świata. Centralnym punktem wyspy jest muzeum zwane Domem Niewolników, piętrowa konstrukcja nad zatoką zachowana w całkiem przyzwoitym stanie. Od 1962 roku w budynku funkcjonuje muzeum, owoc pracy głównie jednego człowieka – Boubacara Josepha N’Diaye, który ponad czterdzieści lat pełnił funkcję kuratora obiektu. To dzięki niemu Dom Niewolników stał się znanym na całym świecie symbolem okrucieństwa białych kolonizatorów wobec czarnych mieszkańców Afryki, sanktuarium, gdzie czci się pamięć ofiar jednego z największych bestialstw w historii ludzkości. W latach osiemdziesiątych N’Diaye twierdził, że przez kazamaty tego niepozornego budynku przeszło nawet dwadzieścia milionów Afrykanów.
Oglądam ciasne, obskurne cele, w których kłębiły się setki osób, słucham nieludzkich historii o rozdzielaniu matek i dzieci, torturowaniu niemowląt, zrzucaniu niewolników z nadmorskiej rampy do ładowni statków, które odpływały z Afryki do Nowego Świata pełne ludzkiej nędzy, potu, krwi. Oglądam i trudno mi uwierzyć…
Trudno mi uwierzyć, bo to fizycznie niemożliwe, żeby tak wielu ludzi przeszło przez ten skromny budynek. Nijak się to składa do kupy, wziąwszy pod uwagę choćby fakt, że według danych z muzeum historycznego, również mieszczącego się na wyspie Gorée, ofiarami kontrolowanego przez białych handlu niewolnikami w całej Afryce od lat siedemdziesiątych XVII wieku do połowy wieku XIX padło mniej więcej dziesięć–dwanaście milionów ludzi. Gorée była w istocie marginalnym punktem tego handlu. Według historyków przez wyspę w latach 1670–1810 przewijało się około dwustu–trzystu osób rocznie. Większość czarnych z Senegambii wywożono przez Saint-Louis w północnym Senegalu lub z James Fort w Gambii. Z Gorée wysłano do Nowego Świata co najwyżej trzydzieści tysięcy ludzi. Sam Dom Niewolników zbudowano dopiero pod koniec XVIII wieku i mieszkała w nim bogata kobieta, która – owszem – handlowała niewolnikami, jednak do lat siedemdziesiątych XX wieku nikt nie traktował tego budynku jako miejsca szczególnej kaźni.
No dobrze, ale jakie to ma znaczenie? Wyspę Gorée odwiedzili Jan Paweł II, Bill Clinton, Nelson Mandela i tysiące innych ludzi. Dla nich wszystkich to miejsce stało się symbolem ludzkiej niegodziwości i barbarzyństwa. Czy ma znaczenie, że z Gorée wywieziono jednak mniej niewolników, niż głosi legenda stworzona dla turystów przez miejscowego kuratora?
To jest w istocie pytanie o to, czy dla Afrykanów i dla nas ma znaczenie historia tego kontynentu. I jak o niej mówić, by uniknąć protekcjonalizmu z jednej strony lub bajdurzenia i tworzenia politycznie poprawnej mitologii z drugiej.
*
Czym jest historia Afryki? W lipcu 2007 roku prezydent Francji Nicolas Sarkozy powiedział podczas wizyty w Dakarze: „Człowiek Afryki nigdy nie stał się częścią historii”. Na Sarkozy’ego posypały się gromy, oskarżano go o rasizm i ignorancję, ale może prezydent Francji miał rację? Przecież historia Afryki ma – przynajmniej współcześnie, a o tym mówił Sarkozy – tylko dwa oblicza. Jest albo zapisem podboju przez białego człowieka, albo uprawianym przez Afrykanów mitologizowaniem przeszłości, tak by teraźniejszość była znośniejsza. W pierwszej wersji o Afryce mówią ludzie z zewnątrz, w drugiej słychać głos miejscowych zaprawiony gorzkim resentymentem i brakiem wiary w siebie. Historia ma usprawiedliwić nędzę i brak perspektyw.
A przecież Afryce niepotrzebne są mity o historii niewolnictwa przebrane w naukowe dowody – prawda o nim jest wystarczająco wstrząsająca. Bardziej przydałby się pomysł, jak z historii czerpać siły na przyszłość.
Coraz więcej Afrykanów nie ma ochoty, by patrzono na nich ciągle jak na ofiary zachodniego kolonializmu. Na konferencji poświęconej rasizmowi zorganizowanej w Durbanie w 2001 roku prezydent Senegalu Abdoulaye Wade, potomek afrykańskich królów, którzy utrzymywali niewolników i nimi handlowali, wyśmiał pomysł odszkodowań dla współczesnych Afrykanów za niewolnictwo w XIX wieku i wcześniej. „Jeśli ktoś chce odszkodowanie, to pewnie niewolnicy moich przodków też powinni je dostać ode mnie. Niewolnictwo było praktykowane przez wszystkie ludy na świecie”.
Jeszcze dalej idzie wybitny ghański ekonomista George Ayittey: „Prawie każdy problem czarnych wyjaśniany jest na podstawie paradygmatu rasizmu, z czego wynikałoby, że problemów czarnych nie da się rozwiązać, dopóki rasizm nie zostanie całkowicie wypleniony. To jest podejście boleśnie nierealistyczne. Niestety, rasizm zawsze będzie istniał – na Zachodzie i gdzie indziej. Czy my, czarni, mamy czekać na jego koniec, zanim weźmiemy w swoje ręce nasze losy i zaczniemy rozwiązywać własne problemy?”[4].
*
Zostałem zaproszony do domu lokalnego działacza politycznego z Dakaru. Gruba ryba, szycha w hierarchii rządzącej partii. Pięknie opowiada o afrykańskiej kulturze, potrzebie jej ochrony, o rozwijaniu miejscowych talentów i dumie z bycia Afrykaninem. Rozmytą po deszczu i pełną dziur drogą dojeżdżamy do jego domu, a raczej pałacu. Siadamy na włoskich sofach sprowadzonych z Mediolanu, pijemy francuskie wino z eleganckich kieliszków, siedzimy przy stołach ze szklanymi blatami i spoglądamy na ekran plazmowy, z którego sączy się program amerykańskiej telewizji. Z sufitu zwisają ciężkie kryształowe kandelabry, na ścianach europejskie obrazy – oryginały, jak się dowiaduję. Jedyną obecność prawdziwej Afryki w tym domu zapewniają senegalscy służący. W otoczeniu swojego pracodawcy wyglądają jak niewolnicy.
*
W dzielnicy Thiaroye Gare polskie siostry urszulanki prowadzą przychodnię dla lokalnych mieszkańców. Codziennie dwie pielęgniarki przyjmują kilkuset chorych, głównie matki z dziećmi. Jest tu też ośrodek diagnozowania AIDS i klinika dla chorych. Siostra Krystyna Młynarz opowiada mi, do jakich sztuczek muszą się uciekać, by zachować w tajemnicy chorobę swoich muzułmańskich podopiecznych. Na przykład, gdy przychodzą dary dla chorych na AIDS, siostry rozdają je nie tylko zarażonym, ale również zdrowym, tak by zmylić otoczenie. Chorym matkom podaje się środki na zatrzymanie mleka, bo jego utrata to mimo wszystko mniejsza hańba niż zarażenie wirusem HIV.
– Najsmutniejsze jest to, że te kobiety najczęściej zarażone są przez swoich mężów. A ponieważ to jest kraj muzułmański, mają oni po trzy, cztery żony. Łańcuch choroby rozrasta się w błyskawicznym tempie – mówi siostra Krystyna.
– A co, jeśli mąż dowie się o chorobie żony? – pytam.
– Wyrzuca ją z domu.
Pytam siostrę Krystynę, czy w przychodni rozdają zarażonym prezerwatywy. Pytam, bo słyszałem, że Kościół z bezwzględnym zakazem stosowania prezerwatyw współuczestniczy w rzezi dokonywanej przez wirus HIV.
– Katoliccy księża i siostry zakonne opiekują się jedną czwartą chorych na AIDS i zarażonych wirusem HIV w Afryce Subsaharyjskiej, czyli mniej więcej sześcioma milionami ludzi – mówi siostra Krystyna. – Wiele ofiar choroby żyje dzięki bezinteresownej ofiarności ludzi Kościoła, wiele innych dzięki niej może umrzeć godnie. Nie, my nie rozdajemy prezerwatyw – dodaje.
*
Z rozdawaniem prezerwatyw jest podobnie jak z innymi rodzajami pomocy udzielanej Afryce: im gorzej pomoc działa, tym głośniej organizacje żyjące z jej niesienia twierdzą, że bez nich Afryka nie przetrwa. Być może dlatego niewielu ludzi zadaje sobie pytanie, dlaczego po dwudziestu latach zalewu Afryki kondomami z całego świata prawie dwadzieścia pięć milionów ludzi na kontynencie ciągle zarażonych jest wirusem HIV.
Szantaż moralny stosowany w wypadku rozpowszechniania prezerwatyw jest szczególnie silny, w końcu chodzi tu bezpośrednio o życie albo o śmierć. Nie ma miejsca na niuanse: albo jesteś za życiem, i wtedy rozdajesz prezerwatywy, albo zaślepiony ideologią katolicką skazujesz tych nieszczęśników na śmierć.
Prawda jest nieco bardziej złożona. W krajach, w których najwięcej ludzi zakażonych jest wirusem HIV (Botswana, Zimbabwe, RPA, Kenia), od lat prezerwatywy rozdawane są za darmo i w dużych ilościach. Jednak stosowanie ich utrzymuje się ciągle na niskim poziomie, może dlatego że w Afryce nie istniała tradycja używania prezerwatyw. Jeśli już, to stosowano naturalne środki antykoncepcyjne. Najskuteczniejsze okazywało się karmienie piersią, niekiedy do trzeciego roku życia; w ten sposób kobieta rodziła zwykle najwyżej pięcioro, sześcioro dzieci.
Jeszcze ważniejszym powodem unikania prezerwatyw przez Afrykanów są stosunki panujące na tym kontynencie między kobietami i mężczyznami. Ofiarami AIDS w Afryce – o czym mówiła mi też siostra Krystyna w Dakarze – padają głównie kobiety zarażone przez mężów. Wiele kobiet chorych na AIDS to także ofiary gwałtu. Skrajnie naiwne jest założenie, że kobiety wychowywane przez pokolenia w przekonaniu, iż ich rolą jest służyć mężczyźnie, mogą prowadzić z mężami negocjacje w sprawach seksu, tak jak Amerykanki, Francuzki czy Polki. Sprzeciwianie się woli męża grozi agresją i odrzuceniem z jego strony. A kobieta odrzucona nie ma w życiu szans.
*
W muzeum sztuki afrykańskiej w centrum Dakaru oglądam wystawę figur i masek symbolizujących płodność. Mężczyźni z fallusami do kolan, postaci kobiet zredukowane do waginy i wielkich, napęczniałych od mleka piersi, w miejscu głowy po prostu nieobrobiony kawałek drewna – rzeźbiarz nawet nie zajmował się nadaniem postaci cech indywidualnych. Obok karmiące matki z płaskimi piersiami, wyssanymi z mleka. Te piersi im bardziej płaskie i zużyte przez dzieci, tym lepiej świadczą o kobiecie. Na przedmiotach użytkowych węże, ptaki, krokodyle i geometryczne wzory symbolizujące płodność oraz nierozerwalny związek człowieka z naturą.
W myśleniu afrykańskim kobieta i mężczyzna indywidualnie nie stanowią żadnej istotnej wartości zarówno w sensie społecznym, jak i metafizycznym. Ich wartość polega na tym, że przekazują życie, że dzięki nim rodzina i plemię mogą przetrwać. Płodność kobiety jest jak płodność ziemi – nadaje sens istnieniu; kobieta bezpłodna jest jak bezpłodna ziemia – do niczego nieprzydatna. To dlatego w Afryce małżeństwo zawiera się czasami dopiero wtedy, gdy kobieta urodzi dziecko albo lepiej kilkoro dzieci. Wówczas wiadomo, że nadaje się na żonę. Dlatego również strach przed bezpłodnością jest jednym z najbardziej przejmujących uczuć ludzkich na tym kontynencie.
My wymyślamy coraz skuteczniejsze metody ograniczania urodzeń, wyjaławiania ziemi i sterylizacji życia, oni drżą na myśl, że ich rodzina czy plemię mogłyby wymrzeć i zniknąć z powierzchni ziemi. My robimy wszystko, by odrzucić myśl o śmierci, i żyjemy, jakbyśmy byli nieśmiertelni. Oni ocierają się o śmierć codziennie, zaakceptowali ją jako część życia, ale się jej nie poddają. Oni zazdroszczą nam „wyzwolonego” stylu życia, my chodzimy na kursy „życia naturalnego”, jemy wyłącznie organiczną żywność, zakazujemy palenia w miejscach publicznych albo jeździmy do Afryki, by oglądać z bliska, jak się żyje w zgodzie ze śmiercią. Dwa światy, które się mijają.
*
Skąd się bierze nasza „wyższość”, a ich „niższość”? Skąd to przekonanie, że naszą rolą jest uczenie ich właściwych zachowań, cywilizowanie nawet za cenę „brzemienia”, które – jak pisał Rudyard Kipling – biały człowiek musi dźwigać, by im, czarnym, lepiej się żyło?
Współcześnie to się chyba zaczęło u Georga Wilhelma Friedricha Hegla, który zmitologizował Afrykę, definiując ją jako „kraj dzieciństwa cywilizacji”. Jeśli Afrykanie byli „dziećmi”, to obowiązkiem Europejczyków było ich „wychować”. Taki protekcjonalny stosunek do Afrykanów widoczny był nawet w języku. Kolonizatorzy brytyjscy na określenie Afrykanów płci męskiej używali terminu „boy”. Byli więc: houseboys (pracownicy domowi), shambaboys (pracownicy rolni), officeboys (pracownicy biurowi), mineboys (górnicy). We francuskiej Afryce absolwent szkoły stawał się évolué, czyli „rozwinięty”.
Dziś, pięćdziesiąt lat po odzyskaniu przez Afrykanów niezależności, ciągle ich wychowujemy, budując systemy gospodarcze i polityczne dla nich właściwe, zasypujemy ich pomocą pochodzącą z naszych nadwyżek żywnościowych i nadmiaru bogactwa. Albo rozdajemy prezerwatywy i bardzo się dziwimy, jak to się dzieje, że u nas hamują rozwój AIDS, a u nich nie. Pewnie przez ten ich niepohamowany, „dziki” popęd seksualny.
A potem wymyślamy dla nich kary, gdy nie spełniają naszych oczekiwań, albo nagradzamy, na przykład redukcją długu lub kampaniami pomocy rozwojowej, gdy mamy dobry humor i akurat koniunktura sprzyja. I ciągle nie rozumiemy, o co chodzi, gdy ich świat nie pasuje do naszego.
Większość mitów o Innych, o egzotycznych ludach z dalekich krajów karmiona jest naszym lenistwem umysłowym, ideologicznym zaślepieniem albo zwykłą ignorancją, podszytą – dla poprawy samopoczucia – dobrymi intencjami. Projektujemy własne poglądy, uprzedzenia, nadzieje związane z Afrykanami i czekamy, aż poruszona przez nas marionetka zatańczy zgodnie z planem.
Wybitny afrykanista z Poznania, profesor Ryszard Vorbrich, opowiadał mi o grupie młodych ludzi z Polski, którzy kilka lat temu postanowili pojechać do Afryki, by wspierać społeczność lokalną. Jak mówili: „by kobiety uczyć tkactwa, a mężczyzn garncarstwa”. Tylko że w dziewięćdziesięciu procentach grup etnicznych w Afryce tkactwem zajmują się mężczyźni, a garncarstwem kobiety. Co za pech!
*
Thiaroye Gare, slumsy Dakaru. Mieszkają tu emigranci z Gwinei Bissau i przesiedleńcy z innych części miasta, przeznaczonych pod nowoczesną zabudowę. Parcele były sprzedawane za bezcen, i nic dziwnego, bo dzielnica w zasadzie nie nadaje się do zamieszkania przez ludzi. Co roku w porze deszczowej domy są zalewane. Kilka lat temu deszcze pochłonęły całe centrum dzielnicy, utonęło wiele dzieci, kilkadziesiąt rodzin straciło cały dobytek. Potem woda stała jeszcze miesiącami w rozpadających się domach. Ostatecznie, chcąc się pozbyć problemu, władze postanowiły same zalać teren i teraz w środku dzielnicy jest jezioro o głębokości sześciu metrów i wielkości kilku boisk piłkarskich. Regularnie topią się w nim dzieci.
– Bóg dał, Bóg wziął, taki mają stosunek do życia – tłumaczy siostra Krystyna. – Matka zagada się z sąsiadką, dziecko się utopi albo wpadnie pod samochód, a matka powtarza: „Allah dał, Allah wziął”. Nie przyjdzie jej do głowy, że to jej wina.
– Czy to znaczy, że oni nie cenią życia? – pytam. – To po co im tyle dzieci?
– O nie, dla nich życie jest największą wartością, zwłaszcza życie dziecka. Kobiety po prostu mieszają Boga do wszystkiego, nawet do spraw, do których mieszać Go nie należy. Ich religia każe im godzić się z wyrokami boskimi, nawet gdy odrobina odpowiedzialności i dbałości o dziecko mogłaby uchronić je przed śmiercią.
*
Jedynym znaczącym konfliktem wewnętrznym w prawie pięćdziesięcioletniej historii niepodległego Senegalu jest spór w regionie Casamance, gdzie co jakiś czas odzywają się głosy zwolenników niepodległości podpuszczanych – jak twierdzą dakarczycy – przez Gwineę Bissau. Gdy sytuacja się zaognia, turyści nie jeżdżą na wspaniałe piaszczyste plaże Casamance, bo grasujące tam wówczas bandy lubią porywać, zwłaszcza białych. Od 2004 roku w Casamance panuje spokój, a politycy z tego regionu bez przeszkód mogą robić karierę w Dakarze.
– U nas panuje taki przykry zwyczaj, że jak ktoś z prowincji trafi do Dakaru, to kompletnie zapomina o swoim regionie – tłumaczy mi Malik Gakou, szef opozycyjnej partii AFP (Sojusz Sił Postępowych) w stolicy. – Ci z Casamance są w parlamencie Senegalu od czasu odzyskania niepodległości i żaden z nich nawet nie zainteresował się losem tej prowincji. Owszem, jest to region niedoinwestowany, nie ma w nim dobrych dróg, ale dlaczego żaden z tamtejszych polityków nic nie zrobił w tej sprawie? Dorwą się do władzy i zapominają o bożym świecie. A gdy oskarży się ich o korupcję albo po prostu tracą wpływy, to natychmiast przypominają sobie o rodzinnej prowincji. Jeżdżą do Casamance i podpuszczają ludzi, a potem media piszą, że to konflikt religijny, bo na południu Senegalu żyją katolicy. Gdy my, młodzi, dojdziemy do władzy, ten kraj się zmieni – mówi. – Jeszcze kilka lat, jeszcze najwyżej kilka lat…
*
Idę z Malikiem, który jest również wiceprezesem Senegalskiego Związku Piłki Nożnej, na mecz[5]. Grają drużyny dzielnicowe z Dakaru. Trochę się dziwię, gdy dowiaduję się, że mecz odbywa się przy jupiterach na sześćdziesięciopięciotysięcznym nowoczesnym stadionie narodowym. Na trybunach kilkanaście tysięcy ludzi dopinguje miejscowych.
Takich drużyn jest w Dakarze około pięciuset. Na mecze przychodzą całe dzielnice, grają orkiestry z bębnami, trąbkami i kilkudziesięcioosobowymi chórami. Pytam Malika, jakim cudem te amatorskie drużyny trafiają na stadion narodowy.
– Związek wynajmuje im go za bezcen. Jak ma stać pusty, to lepiej niech ktoś na nim gra i się bawi.
*
Pikine to jeden z najsłynniejszych slumsów Dakaru. Jak w każdym slumsie są tu miejsca biedne, zaniedbane, śmierdzące. Stoją odpychające wyglądem rudery zalewane co kilka miesięcy deszczem. Są też porządne domy, których fasady ozdabiają wymyślne graffiti, gdzie mieszkają miejscowi notable.
Wybieram się na zawody senegalskich zapasów. Obok piłki nożnej to najpopularniejszy sport w tym kraju. Na plaży przed moim hotelem, na placach w mieście i tutaj w Pikine mnóstwo młodych chłopców całymi dniami biega w kółko, robi pompki, siłuje się i szykuje formę na zawody, które mają uczynić z nich gwiazdy.
Kluczymy w labiryncie wąskich, ciasnych ulic wypełnionych tłumem – Pikine to najgęściej zaludniony obszar w całym Senegalu. Wciskamy się na ogrodzony dwumetrowym murem teren boiska. Ludzie napierają zewsząd i następni wciąż chcą się wepchnąć przez wąską bramę. Boisko otoczone jest ze wszystkich stron, nie ma stąd wyjścia, aż nie chcę myśleć, co mogłoby się stać, gdyby wybuchł pożar albo z jakiegoś innego powodu tłum ogarnęła panika.
Na środku placu piaszczysta arena o średnicy najwyżej dziesięciu metrów, wokół której rozgrzewają się grupki zawodników, truchtając w kółko. Marabuci, przewodnicy duchowi, dają ostatnie rady swoim podopiecznym. Tuż przed walką polewają ich głowy i tułowia magicznymi płynami. Po tych zabiegach ciała zapaśników lśnią w świetle księżyca i kilku latarń oświetlających plac. Dostaję miejsce w pierwszym rzędzie trybun ustawionych z plastikowych krzeseł. Napięcie rośnie, kibice skandują imiona swoich ulubieńców, uderzają rytmicznie w bębny, dziewczyny śpiewają tradycyjne pieśni.
Pierwsza para wchodzi na ring. Walka jest krótka i nieprawdopodobnie intensywna, trwa nie więcej niż pół minuty. Gdy jeden z zawodników rzuca drugiego na ziemię, tłum wpada w ekstazę. Zwycięzca wznosi ręce do nieba, oddaje pokłon Allahowi, ale to nie jego zachowanie jest najciekawsze. Pokonany wygląda na kompletnie załamanego, skrywa twarz w dłoniach, nie chce przyjąć słów pocieszenia od kolegów z drużyny.
– On czuje się upokorzony, dla niego skończyło się marzenie o sukcesie, zwycięstwach i wielkiej sławie – tłumaczy mi Malik.
– Ale przecież to zwykłe zawody dzielnicowe.
– Wszystkie wielkie gwiazdy zaczynały w takich zawodach i każdy z tych chłopaków myśli, że uda mu się zrobić karierę oraz zarobić tysiące dolarów.
Oglądam następne walki. Zwykle kończą się szybko, najwyżej po minucie, dwóch, i przebiegają podobnie – naoliwione magicznymi olejami ciała kłębią się przez moment w kurzu, potem kilka uników, właściwy chwyt, przeciwnik pada powalony na ziemię. I na koniec ten sam rytuał: radość zwycięzcy i rozpacz pokonanego. Po jednej z walk kibice niezadowoleni z decyzji sędziego wskakują na krzesła i niszczą trybuny. Interweniują porządkowi. Po kolejnej pokonany ucieka z placu, a chwilę później na arenie lądują cegłówki rzucane zza muru przez nieszczęśnika lub jego kolegów.
– Kiedyś to był tradycyjny sport uprawiany głównie na wsi – tłumaczy mi Malik. – Chłopaki siłowały się, a dziewczyny stały obok i oglądały przyszłych mężów. Modlitwa, rytuał przed walką, poczucie łączności z ulubieńcem były dla wszystkich równie ważne jak sama walka. Zwycięzca dostawał worek ryżu albo krowę. Dziś to jest biznes jak każdy inny. Największe gwiazdy zarabiają po dwieście tysięcy dolarów za walkę, a najlepsze walki odbywają się na stadionie narodowym w Dakarze i ogląda je na żywo pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Nie dziw się, że ci chłopcy nie marzą o niczym innym jak tylko o tym, by zostać zapaśnikami.
Nie dziwię się. Większość z tych chłopaków to bezrobotne nastolatki. Gdyby nie zapasy, wielu z nich wylądowałoby w miejscowych gangach albo po prostu na ulicy. Dzięki zapasom przynajmniej mogą marzyć.
*
Jestem w Senegalu podczas korité, czyli święta zakończenia ramadanu. Dziewięćdziesiąt procent narodu to muzułmanie, więc cały kraj świętuje. Z tym że w 2007 roku, gdy odwiedzam Senegal, nie wiadomo dokładnie, kiedy przypada korité – w piątek 12 czy w sobotę 13 lutego. Chodzi o to, że nie uzgodniono, czy księżyc w pełni musi być całkowicie widoczny, czy może być widoczny częściowo. Spierają się tradycjonaliści, reformatorzy i naukowcy. Podobno, by w przyszłości uniknąć tego typu nieporozumień, ma zostać zwołana międzynarodowa konferencja, która ustali raz na zawsze terminy świąt dla całego świata muzułmańskiego.
W dniu korité po uroczystym porannym posiłku i modlitwie Senegalczycy odwiedzają sąsiadów i przepraszają ich za krzywdy, które wyrządzili im świadomie lub nieświadomie.
– Islam to religia pokoju – tłumaczy mi Omar Ben Khatab Sokhna, marabut z Dakaru. – A w dniu korité islam uczy sztuki dobrych manier, sztuki wybaczania i przyjmowania przeprosin, sztuki dobrego życia w sąsiedztwie. I nie ma znaczenia, czy moim sąsiadem jest muzułmanin, czy katolik. Do wieczora odwiedzę wszystkich.
Pytam go o stosunek do terroryzmu islamskiego.
– Islam to religia pokoju. Ci, którzy zabijają w imię religii, gwałcą nauczanie koraniczne. Czuję odrazę do tych ludzi.
Omar Ben Khatab Sokhna jest członkiem muzułmańskiego bractwa murydów. Jednocześnie byłym ambasadorem, doradcą ministrów, jedną z szarych eminencji Senegalu. Pytam go, czy w kraju jest rzeczywisty rozdział między państwem a islamem.
– Oczywiście, że tak – odpowiada. – Marabuci to najwyżej przywódcy duchowi, przewodnicy religijni. Pełnimy także bardzo ważną funkcję społeczną. Naszym obowiązkiem jest organizowanie pomocy dla ubogich, zbieramy pieniądze, potem je rozdzielamy. Wśród nas nie ma ludzi majętnych, w istocie jesteśmy dysponentami majątku przekazywanego nam przez innych, ale nie przeczę, mamy poważne wpływy wśród ludności i politycy muszą się z tymi wpływami liczyć.
– Czy podpowiadacie wiernym, na kogo głosować?
– O tak, wierni korzystają z naszych porad w tym względzie. Wielu z nich nas słucha, a z tego oczywiście wynika wpływ marabutów na politykę. Nie wyobrażam sobie, by jakikolwiek znaczący polityk w tym kraju zignorował zdanie marabutów. Jeśli tak by postąpił, to po prostu nie miałby szans na zwycięstwo wyborcze.
*
Bractwo murydów założył pod koniec XIX wieku islamski mistyk i poeta szejk Amadou Bamba. Dziś jest to globalna organizacja religijno-biznesowa licząca około trzech milionów ludzi i posiadająca wpływy nie tylko w Senegalu, ale także w krajach takich jak Francja, USA czy Arabia Saudyjska. W Senegalu marabuci kontrolują jedną z najważniejszych gałęzi gospodarki i ważne źródło eksportu – uprawę orzeszków ziemnych i handel nimi. Na świecie pod ich pieczą znajduje się handel uliczny prowadzony przez senegalskich imigrantów. Gdy któryś z nich oferuje ci pasek, biżuterię albo torbę w Rzymie, Paryżu czy Berlinie, to niemal na pewno jest on murydem.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
[1] Konstandinos Kawafis, Itaka [w:] tegoż, Wiersze zebrane, przeł. Zygmunt Kubiak, Warszawa 1992, s. 40.
[2] Cyt. za: Martin Meredith, The State of Africa. A History of Fifty Years of Independence, London 2006, s. 59.
[3] Od kwietnia 2012 roku prezydentem Senegalu jest Macky Sall. Abdoulaye Wade uznał swoją porażkę w wyborach i pogratulował zwycięzcy jeszcze przed oficjalnym ogłoszeniem wyników.
[4] Cyt. za: Robert Guest, The Shackled Continent. Africa’s Past, Present and Future, Basingstoke 2005, s. 250.
[5] Od czasu naszego spotkania kariera polityczna Malika Gakou szybko się rozwija: był dwukrotnie ministrem, założył także własną partię.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji:[email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa,
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Dział marketingu:[email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52,
Wołowiec 2016
Wydanie II zmienione