Zaułki St. Naarten - Marcin Mortka - ebook + audiobook

Zaułki St. Naarten ebook i audiobook

Marcin Mortka

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kapitan piratów Roland zwany Wywijasem przeżywa moralne rozterki. Nie ma bowiem pojęcia, czy umocnić swe rządy na Wyspach Plugawych, czy może wesprzeć swego przyjaciela Seamusa, gubernatora St. Naarten, w wojnie z Piekłem. Podjęcie decyzji, jak to zwykle bywa, następuje w wyniku paru dość nieoczekiwanych odkryć – otóż nie dość, że inwazyjne plany Piekła są mocno związane z osobą Rolanda, to jeszcze kapitanowi, co gorsza, grozi zmiana stanu cywilnego.

Roland rzuca się więc w wir walki z diabłami, w trakcie której przyjdzie mu ujawniać ambasadorskie zdrady, wskrzeszać legendarne galeony, odnawiać dawne sojusze, rozgryzać tajemnice Wysp Rozpustnych i odkrywać nowe żywioły, a przy tym tłuc, pić, kląć, dusić i szaleć. Ani przez moment jednakże nie opuści go wspomnienie zawadiackiego uśmiechu pewnej travlańskiej arystokratki…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 26 min

Lektor: Marcin Mortka
Oceny
4,7 (164 oceny)
126
29
8
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
beatatos

Dobrze spędzony czas

Dałem jedynie 4 gwiazdki dlatego, że za szybko się skończyło... był potencjał pociągnąć opowieść dłużej :-) Genialna seria! :-)
dariadk

Nie oderwiesz się od lektury

Trzecia i niestety póki co ostatnia część pirackich przygód. Załoga niczym na Latającym Holendrze, a kapitan Jack Sparrow mógłby co najwyżej czyścić buty kapitanowi Rolandowi Wywijasowi. Książki niesamowicie wciągające, historia nie z tego świata, okraszona mnóstwem fachowej terminologii i pirackich bluzgów, od których co wrazliwsze oczy bądź uszy mogą zwiędnąć, ale przecież właśnie z tym kojarzą się piraci! Polecam fantastyczny audiobook, lektor swoim głosem dodaje postaciom jeszcze więcej charakteru (na pewno pokochacie Berbelucha!). Kilka razy nieomal spadłam z krzesła, wybuchając niekontrolowanym śmiechem. Gorąco polecam i czekam na kolejną część!
00
Georgalbert

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniały prezent na Walentynki.Polecam.
00
Karine1

Nie oderwiesz się od lektury

Czemu to już jest koniec? ;(
00
Sysolek

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Dotychczas w serii SQN Originals ukazały się:

Nikt nie idzie. Oprawa twarda, Jakub Małecki

Blada Śniąca, Samantha Shannon

Historie podniebne, Jakub Małecki

Totti. Wersja ekskluzywna, Francesco Totti, Paolo Condo

Zakon Drzewa Pomarańczy. Twarda oprawa, Samantha Shannon

Shaq. Bez cenzury. Wydanie II, Shaquille O’Neal, Jackie MacMullan

Przygody małego duchołapa, Aneta Jadowska, Magdalena Babińska

Sebastian Mila. Autobiografia. Oprawa twarda, Sebastian Mila, Leszek Milewski

Czas cezarów, Łukasz Orbitowski

Kurczaczek i Salamandra, Aneta Jadowska

Na tropie magii, Maria Krasowska

Phil Jackson. 11 pierścieni. Wydanie III. Oprawa twarda, Phil Jacskon, Hugh Delehanty

Trupokupcy, Magdalena Świerczek-Gryboś

Messi. G.O.A.T., Jordi Puntí

Kopalnia. Sztuka futbolu 1, różni autorzy

Kopalnia. Sztuka futbolu 2, różni autorzy

Kopalnia. Sztuka futbolu 3, różni autorzy

Kopalnia. Sztuka futbolu 5, różni autorzy

Sevilla FC. Dzieci Monchiego. Opowieść o dwudziestu finałach: 2006–2020, Leszek Orłowski

Rahim. Ludzie z tylnego siedzenia. Oprawa twarda, Sebastian „Rahim” Salbert, Przemysław Corso

Los Angeles Lakers. Złota historia NBA. Wydanie II, Marcin Harasimowicz

Stephen Hendry. Autobiografia, Stephen Hendry

Chłopcy. Wydanie jubileuszowe, Jakub Ćwiek

Harde Baśnie, różne autorki

Chór świtu, Samantha Shannon

Dennis Rodman. Powinienem być już martwy. Wydanie II, Dennis Rodman, Jack Isenhour

Jürgen Klopp. Zapiski z mistrzowskiego sezonu, Jürgen Klopp

Czas Żniw. Wydanie II, Samantha Shannon

Zakon Mimów. Wydanie III, Samantha Shannon

Pieśń jutra. Wydanie III, Samantha Shannon

Koniec maskarady. Wydanie II, Samantha Shannon

Morza Wszeteczne, Marcin Mortka

Wyspy Plugawe, Marcin Mortka

Wyjątkowe książki

Wyjątkowe wydania

SQN Store | La Botiga

www.sqnstore.pl

Ewelinie Krzemińskiej, która czekała na tę książkę najgłośniej

Rozdział pierwszy

Zachwycają mnie Wyspy Rozpustne, a z nich wszystkich najbardziej zachwyca mnie Wichraj, gdzie leży Saint Naarten. Powietrze jest tu bowiem przesycone zapachem wolności i niezależności, które to stały mi się niebywale bliskie. Nie istnieje na świecie siła, która mogłaby im zagrozić.

Zaiste, upojony nimi, z obawą myślę o powrocie do ojczyzny.

Zachwyty pielgrzyma, kawaler Magnus Ordilla

Diabeł zeskoczył z dachu z takim impetem, że jego kopyta zdruzgotały obłą płytę, jakich wiele setek składało się na ulicę. Parsknął, prychnął, strzelił iskrami z koziego pyska i runął naprzód. Lekkim susem, wyrzucając nogi w bok, przesadził wielki różany klomb, a potem wzniósł topór.

Macka Rolanda strzeliła ku czarciemu gardłu i oplotła się wokół niego. Pirat z niewyobrażalną siłą szarpnął diabłem ku sobie, a jednocześnie usunął się w bok. Zawirował, w przelocie przystawił lufę pistoletu do kosmatej głowy i nacisnął spust. Huk wystrzału rozległ się w tej samej chwili, w której Roland rozluźnił uchwyt.

I dopiero wtedy rozpętało się piekło.

Nie pamiętając już o diable, któremu właśnie odstrzelił głowę, Roland pognał w dół uliczki. Jedna z macek wystrzeliła w górę, zgarnęła diabła biegnącego wzdłuż gzymsu, roztrzaskała jego czołem glinianą rynnę, a potem przeorała nim bieloną ścianę kamienicy. Roland nawet nie spojrzał w tym kierunku – na sąsiedniej ścianie otworzyło się bowiem okno, z którego wyjrzała kolejna kosmata gęba. W ręku pirata błyskawicznie znalazł się drugi pistolet. Huk wystrzału zlał się ze zgrzytem wyciąganego kordelasa. Uliczką pędził już z dzikim rykiem kolejny diabeł, mierząc przed siebie ostrzem halabardy.

Roland złapał kordelas oburącz i rąbnął ze wszystkich sił w ostrze halabardy, posyłając je w dół. Lewa macka poderwała trzymającego broń diabła i wyrzuciła go wysoko w górę, a prawa oplotła się wokół gęby innego, który przyczaił się z rusznicą, i wyszarpnęła go z okna. Roland kopnął w kosmatą gębę, przerywając beczenie pełne skargi, a potem jednym cięciem odrąbał czartowi łeb.

Potem, ciężko dysząc, uniósł głowę.

Uliczka, jak większość w Saint Naarten, zakręcała kilkanaście kroków dalej, a widoczność ograniczały dodatkowo ogromne donice z bugenwillą, ale wyraźnie słyszał przybierające na sile beczenie i łomot kopyt o bruk. Przyczaił się, napiął mięśnie, ujął mocniej kordelas, a obie macki wzniosły się wyżej i znieruchomiały niczym kobry.

– Nieźle, szef, nieźle! – oznajmił Prukwa, który pojawił się u jego boku z tęgą pałą. – Wywijasz, szef, że aż miło popatrzeć. Tylko już chyba do domu trzeba zjeżdżać.

– Co? – Rozgrzany walką Roland zamrugał, nie do końca zrozumiawszy, co właśnie usłyszał. – Co mam zrobić?

– Wynosić się stąd! W cholerę! – mruknął Prukwa i skinął na coś za plecami szefa.

Roland odwrócił głowę i ujrzał kilkunastu agentów terenowych RZUL-u, czyli Rządowych Zespołów Utajnionej Lustracji, które w chwili wkroczenia Piekła do Saint Naarten przeszły w tryb bojowy. Wystarczył jeden rzut oka, by Roland utwierdził się w przekonaniu, że wychodzi im to całkiem nieźle. Z bocznej uliczki wytoczył się wóz o wzmocnionych burtach, z których wysunęło się właśnie kilka luf i bliżej nieokreślona liczba włóczni i halabard. Kilku agentów – co do jednego zakapiorów o zakazanych gębach – lustrowało okoliczne dachy z palcami na muszkietach. W powietrzu unosił się zapach tlących się lontów i trawionej właśnie wódki.

– Lepiej się, szef, wynoś – powtórzył Prukwa i przygładził rzadkie włosy grzebieniem. – Bo jak JM przywali, to ho, ho.

– JM?

– Jednostka Mubilna. A stoisz, szef, na linii ognia! – Prukwa wsunął grzebień do tylnej kieszeni spodni i wspiął się na burtę wozu.

Tętent kopyt narastał. Roland spojrzał raz jeszcze na lufy, których wyloty naraz wydały mu się większe, a potem uświadomił sobie, że uniesienie bitewne powoli go opuszcza.

– Jak tam sobie chcesz – burknął pod nosem, wsunął kordelas do pochwy, podniósł oba pistolety i zatknął je za pas, a potem zawrócił. Chwilę po tym, jak minął JM, burta wozu eksplodowała ogniem. Roland przyglądał się przez moment beznamiętnie, jak ogień RZUL-u masakruje nadciągający oddział Piekła, a potem wzruszył ramionami i wskoczył w teleporter Iversinna.

*

Wystarczyła krótka chwila w Saint Naarten, nad którym zawsze świeciło słońce, by Roland całkiem zapomniał, jak niewyobrażalnie zimno było na Wyspach Plugawych. Uderzenie lodowatego wichru natychmiast wywiało resztki ciepła z jego rozgrzanych walką mięśni. Pirat skulił się, zaklął wściekle i czym prędzej ruszył w stronę niewielkiego budynku, który najpierw nazywali tawerną, potem ratuszem, a obecnie pałacem królewskim, choć zasługiwał zaledwie na miano szopy na narzędzia.

Zgarbiony, przeszedł wśród niewysokich, krytych darnią chat. Tu i ówdzie dostrzegał niewyraźne, szare postacie miejscowych. Wiatr szarpał ich pozbawione koloru szaty, przez co upodabniali się do duchów, prześladujących cały archipelag, ale Roland zauważył, że ten i ów składa mu nieudolny ukłon. Prychnął pod nosem, pokręcił głową, szarpnął za drzwi i wkroczył do środka.

Wnętrza również nie dawały wytchnienia, bo oczy i nos pirata natychmiast zaatakował ostry, gryzący dym – miejscowi nie przepadali jakoś za wentylacją, gdyż wierzyli, że wszystko, co ciepłe, jest dobre, łącznie z cuchnącymi wyziewami z pieców opalanych torfem. To jednak Roland nauczył się ignorować, w przeciwieństwie do zgiełku czynionego przez kilkunastu kłócących się wściekle piratów.

Znieruchomiał w sieni, nasłuchując.

– Sprawiedliwość?! – wrzeszczał czerwony na gębie Julia. – Ty i sprawiedliwość?! To, żeś w Saint Naarten robił jako klawisz, nic nie znaczy! W dupę sobie wsadź takie kwalifikacje! To ja…

– Ty?! – zaryczał Mandragora, aż z sufitu posypały się paprochy. – A co tobie dało prowadzenie przedszkola dla pirackich bękartów, hę?

– Wrażliwość, kurwa! – Głos Julii przeszedł w falset, którym można by wykrawać organy. – Jebaną wrażliwość, której ty, kacie i kanalio, nie masz za grosz! Wszystkich byś tylko na szafot prowadził lub do lochu wtrącał!

– Wcale nie! – huknął Mandragora. – Szafotu nie mamy, a loch kopiemy, a więc z całą pewnością mogę stwierdzić, że gadasz głupoty, przynajmniej na razie. A że to dla ciebie typowe, myślę, Julia, że powinieneś dać sobie spokój i…

– Spokój? – rozdarł się Julia. – Tak ważny urząd ma wpaść w ręce rzeźnika? Jak się będą czuć miejscowi? Co pomyślą rekruci? Jak to wpłynie na pobór i kolonizację? Trzeba myśleć perspektywicznie, ty zapluty zwłokożerco!

Nasłuchujący w sieni Roland wiedział doskonale, do czego prowadzi dyskusja. Każdy argument, wykrzyczany przez Julię bądź Mandragorę, wzmacniały gniewne pomruki obozu poparcia, które przybierały na sile, aż zagłuszyły sporą część samego argumentu. W krytycznym momencie o polepę załomotały kopyta, co oznaczało, że Grzmot również zamierza zabrać głos w dyskusji. Co konkretnie chciał przekazać, umknęło jednakże wszystkim jej uczestnikom, bo satyra trudno było zrozumieć nawet na co dzień, a co dopiero w chwili, gdy górę brały nad nim emocje.

– Spadaj, Grzmot! – zahuczał złowieszczo Mandragora. – My tu ważną dysputę toczymy!

– Niech zostanie! – sprzeciwił się Julia. – Nawet ten bełkot ma więcej sensu od twojego bredzenia!

Słowotok Grzmota jeszcze bardziej przyspieszył. Ktoś odciągnął zamek pistoletu, ktoś z rykiem poderwał ciężką ławę, ktoś ze zgrzytem wyszarpnął ostrze z pochwy. W tej właśnie chwili Roland uznał, że wypada zainterweniować.

Jego wejście przerwało rodzącą się wrzawę ze skutecznością opadającego topora katowskiego. Ognik, wciągający powietrze do płomiennego wydmuchu prosto w facjatę Julii, rozkaszlał się dymem. Melon, który zamierzał się, by grzmotnąć ławą Mandragorę, stęknął z niedowierzaniem i przestrachem. Smyrg zwiał w kąt, a Dupochlast, który szykował się do skoku na Julię, zamachał od niechcenia ramionami, jakby je rozprostowywał po długim zesztywnieniu. Grzmot najwidoczniej zamilkł zbyt raptownie, bo wokół jego kosmatej głowy gromadziła się chmura pary. Piraci, jeszcze przed chwilą gotowi skoczyć sobie do gardeł, ze zgrozą wpatrywali się w swego kapitana, który wyszedł niespiesznie na sam środek izby i obrzucił wszystkich morderczym spojrzeniem.

– No? – spytał cicho. – O co chodzi?

Każdy z członków załogi kapitana Rolanda Wywijasa doskonale wiedział, że gdy ten zaczyna się drzeć, sytuacja przedstawia się groźnie, ale naprawdę źle dzieje się dopiero wtedy, gdy dowódca odzywa się przyciszonym głosem. W izbie nagle pochłodniało, a ten i ów zaczął zerkać na drzwi, niestety, znajdujące się za kapitańskimi plecami.

– Tylko nie mówcie mi – odezwał się niemalże miło Roland – że chodzi o stanowisko ministra sprawiedliwości?

– Tak! – wypalił Julia, który nigdy tak do końca nie pojął, czym jest pytanie retoryczne. – I wyobraźcie sobie, kapitanie, że ten kajdaniarz z ćwiekiem zamiast oka uważa, że…

Roland przerwał mu machnięciem ręki i usiadł ciężko na ławie, aż zaskrzypiała. Sięgnął po czyjś kielich z winem i wychylił go jednym haustem, a potem otarł usta rękawem i potoczył naokoło wściekłym spojrzeniem.

– Czyli ministerstwo sprawiedliwości. – Pokiwał głową. – Wczoraj Grzmot o mało nie zamordował Dupochlasta, bo zamarzyła mu się teka ministra spraw zagranicznych i przemowy na forum międzynarodowym. Przedwczoraj rozwaliliście miejscowym dwie chaty w ramach konkursu na przyszłego ministra budownictwa, a Jedynka ciągle za mną łazi i dopytuje, czy aby na pewno nie pójdziemy w kulturę. Jedynka albo Dwójka, cholera ich wie. A tymczasem…

Zmrużył oczy i uniósł lewą mackę, która nadal zaciskała się na jakimś diable. Potrząsnął nim parokrotnie z lekkim obrzydzeniem. Diabeł plasnął miękko o polepę.

– Posprzątajcie to ścierwo, bo jeszcze się ktoś potknie – mruknął Roland. Dopił wino i raz jeszcze spojrzał na załogę. – To co? Co będzie dalej? O którą posadkę będziecie się teraz napieprzać?

– Uznaliśmy, że… że to ważne – burknął Mandragora, poważny jak zapowiedź zarazy. – Skoro pan kapitan został królem Wysp Plugawych, to i rząd by się przydał. No nie?

Być może ostatnie słowa pierwszego mata należało również uznać za pytanie retoryczne, ale Roland odniósł się do niego z energią.

– Rząd, powiadasz – prychnął, unosząc brew. – Takiej gromadzie tęgich łbów w istocie można oddać rządy nad państwem. Przecież, zaraza, do spółki znacie tyle literek, że dałoby może radę alfabet ulepić. Cholera, dajcie łotrom tydzień, a stworzą partie polityczne, zbudują gospodarkę, wytyczą nową stolicę, ambasady otworzą. Nieźle, nieźle…

Przyjrzał się pustemu kielichowi i rzucił go na podłogę. Naczynie potoczyło się z brzękiem i zatrzymało na cielsku diabła.

– Fajno, że w tak trudnej chwili znajdujecie moment na zabawę – oznajmił, wstając. – Bo okręt, jak rozumiem, już wyrychtowany? Zapasy wody uzupełnione? Liny połatane, burty pomalowane, założone świeże płótna i tak dalej?

Miny matrosów wskazywały na to, że owszem, pomyśleli o tym i owym, ale na wprowadzenie postanowień w czyn zabrakło już czasu. Kapitan zaś wpatrywał się w nich ciężkim wzrokiem, od niechcenia trącając macką nieruchomy diabli zewłok, aż nagle wstał, złapał żeglarską kurtę z haka przy drzwiach i wyszedł na zewnątrz.

Tym razem lodowaty wiatr nie wydawał mu się już taki dotkliwy. Pochłonięty ponurymi myślami Roland narzucił sobie kaptur na głowę, wbił dłonie w kieszenie, zgarbił się i szedł przed siebie przez dłuższą chwilę, aż teren zaczął się wznosić. Klucząc między skałami, rzeźbionymi od tysiącleci przez gwiżdżące wichry, wspiął się na samą górę, a tam usiadł na płaskim głazie i zapatrzył się w morze, szare i nieprzyjazne. Kolejne podmuchy czesały gąszcz okolicznych traw i wygrywały upiorne melodie na ostrych krawędziach skał. W oddali wył jakiś zapomniany, nieszczęśliwy upiór.

Roland zatopił się w plątaninie nieprzyjemnych, ciążących mu myśli.

– Trochę nie wiem, o co ci tam właściwie chodziło – powiedział Mandragora, siadając obok niego.

Kapitan nawet na niego nie spojrzał.

– Wyrwałeś w końcu sprawiedliwość? – warknął, wpatrzony w morze. – Czy może Julia wezwał Wierzbaka i uznałeś, że właściwie to zawsze marzyłeś o służbie zdrowia?

– Może to rzeczywiście dziwnie wygląda. – Pierwszy mat podrapał się po oczodole, w którym tkwił ćwiek, a potem opatulił się mocniej płaszczem, o wiele grubszym od Rolandowej kurty. – Może śmiesznie nawet. Tłuczemy się po gębach z powodu jakichś lipnych urzędów, a na okręcie, poza wachtą kotwiczną, nikt nie był od czasu tej twojej całej koronacji. Bite trzy dni. Szmat czasu, cholera. Ale, jak mówi stare porzekadło, ryba gnije od głowy.

Kapitan wyprostował się nieco i zmrużył oczy, choć nadal wpatrywał się w morską dal.

– Dobrze się zastanów, co chcesz teraz powiedzieć – wycedził.

– Ależ ja nie wiem, co chcę powiedzieć – obruszył się Mandragora i wywalił na moment długi, rozdwojony na końcu język. – Bo ostatnio jakoś dziwnie się tu robi. Tak dziwnie, że niczego nie ogarniam.

– Co takiego? – warknął Roland.

– Cóż… Tydzień temu żeś się koronował na władcę Wysp Plugawych. Zamieszania przy tym było tyle, że chłopaki chyba w to uwierzyli. Część – pirat zakasłał – chyba bardziej od pozostałych. Jednocześnie okazało się, że diabły rozwaliły spory kawał Saint Naarten, a teraz robią wszystko, by zająć resztę. A od tej pory… No, nic się nie wydarzyło od tej pory. Co chwila wskakujesz w teleporter, lądujesz w Saint Naarten, tłuczesz diabły, wyłazisz i drzesz się na nas, że nie wiemy, o co ci chodzi. Bo nie wiemy.

Roland już nabierał tchu, by się wydrzeć na swego pierwszego mata, co podczas obcowania z piratami było nierzadko najsensowniejszą metodą postępowania, ale zreflektował się i zacisnął zęby. Daleko na morzu szare mgły rozstąpiły się na moment, by pokazać horyzont. Nad głowami obu morskich zbójów krążyły rozwrzeszczane mewy, gdzieś na dole fale rytmicznie, nieustępliwie rozbijały się o skały.

– Bo ja też nie wiem – przyznał Roland wbrew sobie. Obie macki zadrżały, ale gdy narzucił im posłuszeństwo, opadły bezwładnie. – Nie wiem, bo… – zaczął z wahaniem. Splunął i podjął: – Bo mam wrażenie, że znalazłem się na rozdrożu i widzę przed sobą trzy możliwe drogi. Mógłbym… – Wyciągnął kciuk i zerknął na pierwszego mata. – Schowaj ten jęzor, bo nie mogę na ciebie patrzeć. Mógłbym wrócić do Saint Naarten na dobre i pomóc Seamusowi w walce z Piekłem. Ba, właściwie to nawet powinienem to zrobić, ale nie mam bladego pojęcia, jak tego dokonać. Mam osiemdziesięciu trzech ludzi i jeden okręt, który będzie potrzebował czterech dni, by dotrzeć w okolice Wysp Rozpustnych. Naradzałem się z Seamusem parokrotnie i nadal nie wiemy, w jaki sposób wykorzystać te siły, by przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę.

Pokonawszy barierę zawstydzenia, mówił coraz szybciej, wystawiając drugi palec:

– Mógłbym też olać Seamusa z jego Wyspami Rozpustnymi i rzeczywiście zbudować coś na kształt nowej republiki pirackiej, ale zimno tu jak sukinsyn i nie cierpię tego zadupia, podobnie zresztą jak ty. Poza tym jakoś mi się nie wydaje, by jakimkolwiek innym piratom, którzy nie mają na pieńku z diabłami, chciało się tu przybyć w ślad za nami. No bo po co? Żreć śledzie i gonić się z upiorami? Mógłbym wreszcie – pokazał Mandragorze trzeci palec – postawić żagle na Chaosie i ruszyć na Morza Wszeteczne, by łupić i rabować, ale na to akurat kiepski moment, zaraza. Skellenberg, Visslandia i Orrh postawiły floty w stan gotowości, a ich konwoje idą w potężnej obstawie. Jeden okręt i osiemdziesięciu trzech chłopa to naprawdę za mało na cokolwiek. Wszyscy tylko czekają, czym się skończy awantura wokół Wysp Rozpustnych. A mnie – splunął w dół klifu – szlag powoli trafia.

– Mnie trafi niebawem – powiedział Mandragora. – Zaraz po tym, jak odbiorę temu pajacowi Julii ministerstwo sprawiedliwości.

– A ja, durny, myślałem, że może jakąś radę usłyszę – westchnął Roland.

– Chcesz rady? – zaśmiał się ponuro pierwszy mat. – Proszę bardzo. Wracaj do tej zadymionej nory i spuść wpierdal wszystkim, którzy znajdą się w zasięgu. Zwłaszcza Julii. A potem zagoń całą tę czeredę na pokład Chaosu.

– Brzmi kusząco. – Roland wydął wargi. – Mógłbym nawet ustalić jakiś harmonogram czy co… Problem w tym, że mnie nie słuchasz, Mandragora. Przed chwilą ci wyłuszczyłem, dlaczego rejs na Morza Wszeteczne to głupi pomysł.

– Może głupi, może nie. – Pierwszy mat wzruszył potężnymi, rozłożystymi ramionami. – Ja wiem tyle, że lepiej jest żeglować, niż stać na kotwicy, zwłaszcza jeśli to ostatnie nie ma sensu. Na twoim miejscu ruszyłbym na Wyspy Rozpustne. To długi rejs i w międzyczasie sytuacja może się parokrotnie zmienić. Może pojawią się nowe możliwości. No, trzeba się ruszać. – Pirat zaśmiał się sztucznie. – Zanim zrobi się za… No właśnie.

– Co ty powiedziałeś? – zainteresował się Roland.

– Nic. – Głos Mandragory przeszedł w zdradliwy pisk.

– Zanim zrobi się za… Za jak? – Roland więził pierwszego mata spojrzeniem. – Za późno?

– Nie, ja… Ja tak tylko… Głupoty czasem gadam i tyle. Za dużo czasu z Julią spędzam, cud, że jeszcze całkiem na łeb nie dostałem! – bełkotał Mandragora i dla wzmocnienia efektu swych słów postukał się kłykciami w blaszaną płytkę, ongiś wstawioną mu w czaszkę i z niejasnych powodów opatrzoną rzędem glifów.

– Czyli za późno. – Głos Rolanda przypominał chrzęst odsuwanej płyty grobowca.

Odwrócił się w stronę morza i przymknął oczy, a przez jego umysł przesunęły się wspomnienia tego, co ujrzał w izbie.

– Gdzie jest Baobab? – wycedził.

– Chuj wie. Ognik wczoraj widział, jak wpełza do jednego z tych pieców na torf.

– A Hrug?

– Eee… Nie wiem. Coś tam miał chyba do załatwienia u siebie.

– Księgożuj?

– Ropuch, he, he, kopnął go w dupę, jak majstrował przy jednym z tych teleportów i wleciał na łeb…

– Ropucha też nie widziałem. I Rozbryzga. I Skorupa. Nie mają ochoty na teki ministerialne, psie chujki?

– Eee… No… – Mandragora bladł i czerwieniał jednocześnie. – W sumie to…

– Dobra. – Roland otworzył oczy, w których pojawił się nieprzenikniony, złowieszczy mrok, a potem podniósł się z nową energią. – Czyli wszystko jasne. Dzięki za radę, Mandragora.

– Zaraz! – Pierwszy mat się zerwał. – To nie tak! Ja wcale nie…

Próbował zatrzymać swego dowódcę, ale Roland szedł już w stronę tawerny, niepowstrzymany jak skalna lawina. W jego oczach tętniła czysta, niczym nieskażona żądza mordu.

– Ja wam zaraz pokażę, szczynożłopy kijami pierdolone – syczał. – Będę was jak bydło ćwiczył, hieny wyliniałe, kuśki mchami porośnięte, żaby pierdami nadmuchane! Zobaczycie, na co stać waszego dowódcę…

Otworzył drzwi tawerny i wpadł do zasnutego dymami środka z impetem rozżarzonej kuli armatniej. W prawej dłoni trzymał kordelas, w lewej pistolet, a macki drżały nad jego głową.

– Który? – zaryczał, tocząc naokoło wściekłym spojrzeniem. – Który rzucił hasło do bun…

Zawadził o coś stopą i rymnął jak długi na ziemię. Upuszczony pistolet potoczył się po polepie i zatrzymał u czyichś stóp.

– Mówiłem – wycharczał, podnosząc się. – Mówiłem, żebyście posprzątali tego diabła, bo się ktoś, kurwa, potknie!

Jego macki ze świstem przecięły powietrze, wprawiając kłęby dymu w tan.

– A teraz wróćmy do sedna problemu! – wycharczał. – Który się zbuntował, kocie pipki?

Szósty zmysł, który prowadził go bezpiecznie przez uliczne bitwy, tawerniane bijatyki, abordaże i hulanki, natychmiast podszepnął mu, że coś jest nie tak.

„W istocie – odezwała się przytomniejsza myśl. – W takich chwilach zawsze wieją na wszystkie strony, chowają się, zwalają winę na innych, piszczą, błagają o litość… Co tu się dzieje?”

Kątem oka dostrzegł znieruchomiałego Ognika, przy nim Dupochlasta ze zbaraniałą miną i zarumienionego Julię. Stojący obok Melon rozdziawiał gębę, jakby chciał się upodobnić do rusznicy, a Smyrg stał na ławie, jakby chciał coś lepiej zobaczyć.

Za plecami Rolanda trzasnęły drzwi.

– Szefie! – wysapał Mandragora. – To nie tak!

Teraz dopiero Roland ochłonął na tyle, by zwrócić uwagę na to, że w izbie panuje większy ścisk niż przed chwilą. Dostrzegł Hruga w peruce i szykownym żabocie oraz Księgożuja w długiej, ciągnącej się po ziemi szacie. Za nimi stali Ropuch, Skorup i Rozbryzg, którzy mieli na sobie coś na kształt liberii noszonych przez lokajów w pałacach visslandzkiej arystokracji. W połączeniu z aparycją trójki piratów eleganckie stroje wyglądały jak suknie balowe przemocą ponaciągane na częściowo ogolone orangutany, ale to nie zmieniało faktu, że ktoś podjął próbę poprawienia ich wizerunku.

Co więcej, podjął ją za plecami Rolanda, co oznaczało jedno.

– Bunt – oznajmił głośno. – Śliczny, cudowny, klasyczny wprost bunt. A ja już myślałem, że nic się dzisiaj nie wydarzy.

Przez załogantów przeszło ledwie zauważalne drżenie, a któryś z przytomniejszych, chyba Księgożuj, trącił Hruga. Dystyngowany Travlańczyk, który z piracką załogą przebywał najkrócej i wszystkich obsesji Rolanda jeszcze nie poznał, wystąpił bez cienia lęku i złożył kapitanowi głęboki, dworski ukłon.

– Wasza królewska mość – oznajmił z emfazą, podnosząc się z ukłonu. – Jako twój wierny zausznik i ambasador Travlanii na Wyspach Plugawych…

– Popatrz! – prychnął Roland. – Czyli ambasady już są!

– …szanując twój czas i obowiązki, którym oddajesz się z iście królewską pasją…

– Tak sobie myślę, Hrug – pirat przechylił lekko głowę, a jego macki uniosły się wyżej – że odkąd pływamy razem, jeszcze nigdy nie dostałeś ode mnie wpierdalu.

– …pozwoliłem sobie na podjęcie pewnych działań, które mają na celu umocnienie twej świętej władzy – ciągnął Travlańczyk, niepomny na mrok gęstniejący w zmrużonych oczach pirata.

– A żeś w tej zabawie, jak widać, nowy, potraktuję cię ulgowo. Masz pięć sekund.

– Władzę królewską, jak wiadomo od stuleci, ugruntować można tylko aliansami – mówił Hrug, wsłuchany w swój głos i wpatrzony w dymy kłębiące się pod powałą. – Te zaś najłatwiej wzmocnić…

Jego głos przeszedł w głuchy skrzek, gdy wokół gardła zacisnęła mu się macka. Roland oderwał Hruga od podłogi i przysunął do siebie.

– To było, jak się zaraz przekonasz, dość ważne pięć sekund – wysyczał.

– Kapitanie, to nie tak! – zawołał ktoś inny, chyba Księgożuj. W jego głosie pobrzmiewała trwoga, ale w niczym nie przypominała tej, do której Roland zdążył się przyzwyczaić. Archiwista z Orrh brzmiał, jakby… Jakby był zażenowany?

Zaintrygowany pirat odsunął rzężącego, siniejącego Hruga na bok, by mu się przyjrzeć, i dopiero wtedy dostrzegł, że w izbie znajdował się ktoś jeszcze. Za plecami Travlańczyka stała niewysoka, nieco korpulentna dziewczyna w błękitnej sukni do ziemi. Jej oczy, równie czarne jak długie kręcone włosy, przewiercały Rolanda na wylot. Zaskoczony do granic pirat nie miał pojęcia, na czym skupiać uwagę – na pełnych, mocno zaciśniętych ustach, zgrabnym, obiecującym wiele tajemnic dekolcie czy też na małych, acz niebezpiecznie zwartych pięściach.

– Oto Carmin Hrug, kuzynka wiszącego tam Dravistana Hruga, księżniczka Onairu i pani Kryspisu – oznajmił Księgożuj. – Za radą i przewodem Dravistana… Tu pragnę raz jeszcze zaznaczyć, że inicjatywa wyszła od niego, a my zostaliśmy do wzięcia w niej udziału nakłonieni, a właściwie przymuszeni…

– Streszczaj się, Księgożuj – wycharczał Roland i potrząsnął Hrugiem.

– Eee… Udaliśmy się do Travlanii celem omówienia warunków intercyzy. Negocjacje zakończyły się powodzeniem, przeto w imieniu Hruga, nie własnym, skądże znowu, przedstawiamy ci, kapitanie, księżniczkę Carmin Hrug!

Księgożuj wykonał głęboki, choć sztywny ukłon.

Roland wybałuszył oczy.

– Eee… No dobra, a… A po co?

– Jako twą przyszłą małżonkę – pisnął Księgożuj i uciekł.

Zaułki St. Naarten

Copyright © by Marcin Mortka 2021

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2021

Redakcja i korekta – Anna Włodarkiewicz, Magdalena Świerczek-Gryboś, Aneta Wieczorek

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc m

Grafika na okładce – Piotr Sokołowski

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek

inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana

elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu

bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I tej edycji, Kraków 2021

ISBN EPUB: 9788382102420ISBN MOBI: 9788382102413

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka

Promocja: Piotr Stokłosa, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz

Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko

finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

wsparcie: Wojtek Dyrda

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl