Zbrodnia w operze -  - ebook

Zbrodnia w operze ebook

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

A co, jeśli do krainy sztuki i piękna wkradnie się zło? Na to pytanie odpowiadają autorzy opowiadań, których akcja związana jest z Operą Narodową. W antologii znajdą się teksty czołówki polskich autorów kryminalnych – Katarzyny Gacek, Marty Guzowskiej, Joanny Jodełki, Anny Rozenberg, Gai Grzegorzewskiej, Macieja Siembiedy, Bartosza Szczygielskiego, z udziałem i pod redakcją Roberta Ostaszewskiego. Na specjalne zaproszenie dyrektora Waldemara Dąbrowskiego zwiedzili oni nawet najdalsze i najbardziej tajemnicze zakątki Teatru Wielkiego, które staną się sceną wykreowanych przez nich zbrodni. Dla miłośników muzyki i kryminału.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 331

Oceny
3,8 (37 ocen)
12
10
10
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
czekolada72

Dobrze spędzony czas

Niezłe 👌
10
Warmia55

Z braku laku…

Różni autorzy - i różna jakość opowiadań. Wyróżniam szczególnie: "Wysokie C (C trzykreślne)" Janusza Onufrowicza, "Klucz" Macieja Siembiedy i "Carmen" Katarzyny Gacek.
00
Sengatime

Całkiem niezła

Bardzo mi żal. Zbrodnie w operze to taki temat, że powinna być 5-tka. Ale oczekiwania bardzo rozeszły się z wykonaniem. Na plus Rogoziński i Siembieda, na minus*1 Rozenberg i chyba to opowiadanie zadecydowało, że całość tylko na 3.
00
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

"Zwy­kle trupy znaj­do­wano nad Wisłą, w spe­lun­kach albo miesz­ka­niach. Ale w ope­rze?" Klucz, Maciej Siembieda W pogrążonym w mroku gmachu warszawskiego Teatru Wielkiego do głosu dochodzą szepty dawnych spektakli. Sztuka stworzona przez znanych i cenionych polskich autorów kryminałów. Główną rolę odgrywa dynamiczny taniec emocji, wzmocniony arią intryg, kłamstw i zbrodni. Zakurzona słowami kurtyna skrywa wiele tajemnic, ambicji i pragnień. Wyjątkowość inscenizacji podkreśla głębokie studium psychologiczne, ujęte w formę kryminalnej fabuły... "W teatrze wszystko było grą z widzem". Myślę, że każdy z czytelników znajdzie tu coś dla siebie. Przedstawione opowiadania różnią się stylem, klimatem, dynamiką i akcji. Nie zabraknie mistrzowskich intryg, błyskotliwych śledztw czy tajemniczych zbrodni. Podobała mi się ta różnorodność, a także podejście do tematu jakim jest zbrodnia na deskach teatru. Ciężko mi jednoznacznie wskazać, która opowieść była najlepsza. Wiele z nich mnie zaskoczył...
00
Azurelight

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna książka
00

Popularność




Alek Rogoziński. O mio babbino caro

Alek Rogo­ziń­ski

O mio bab­bino caro

Zazdrość to poda­tek, jaki się płaci od suk­cesu.

David Nicholls

Babbo, pietà, pietà…, dra­ma­tycz­nie zamie­ra­jący sopran spinto pozo­sta­wił publicz­ność, zapeł­nia­jącą do ostat­niego miej­sca widow­nię Opery Naro­do­wej, w mistycz­nej wręcz ciszy. Dopiero po chwili roz­le­gły się pierw­sze nie­śmiałe, poje­dyn­cze okla­ski, które w kilka sekund prze­ro­dziły się w nie­koń­czącą się owa­cję na sto­jąco.

Na twa­rzy Mał­go­rzaty Wój­cik poja­wił się trium­falny uśmiech. Choć nie za bar­dzo paso­wał on aku­rat do tego momentu opery Gianni Schic­chi Gia­coma Puc­ci­niego, w któ­rym to córka tytu­ło­wego boha­tera drży z trwogi o przy­szłość swo­jego związku, to pri­ma­donna dosko­nale wie­działa, że nikt nie zwróci na tę nie­zręcz­ność naj­mniej­szej uwagi. Aria O mio bab­bino caro była jej wizy­tówką.

„Nawet sam Puc­cini okla­ski­wałby mnie na sto­jąco, bo prze­cież napi­sał ją dokład­nie pod mój głos”, oświad­czyła kie­dyś w jed­nym z wywia­dów tele­wi­zyj­nych. I choć wypo­wie­dzi tej nijak nie dało się uznać za skromną, to nikt nie śmiał zaprze­czyć, że Wój­cik miała solidne pod­stawy, aby ją wygło­sić. W końcu twórca Madame But­ter­fly i Toski wiele razy pod­kre­ślał, że to wła­śnie sopran spinto, naj­rza­dziej spo­ty­kany głos kobiecy, pozwa­la­jący ide­al­nie inter­pre­to­wać na sce­nie zarówno liryczne, jak i dra­ma­tyczne par­tie wokalne, uważa za naj­szla­chet­niej­szy i naj­pięk­niej brzmiący spo­śród wszyst­kich, jakimi obda­rzyła płeć piękną Matka Natura.

– Boszzzz, jak ja jej nie­na­wi­dzę…

Kon­rad Małecki, pia­stu­jący w ope­rze naj­bar­dziej odpo­wie­dzialną funk­cję, czyli inspi­cjenta, popra­wił ner­wo­wym gestem zsu­wa­jące mu się z nosa oku­lary, po czym odwró­cił głowę w prawo i obrzu­cił zdzi­wio­nym spoj­rze­niem sto­jącą obok niego kobietę.

– Czemu?! – zapy­tał, szybko wra­ca­jąc wzro­kiem do dzier­żo­nego w ręku har­mo­no­gramu zmian sce­no­gra­fii.

W Gian­nim Schic­chim było ich na szczę­ście tyle, co kot napła­kał, podob­nie jak innych punk­tów spek­ta­klu, nad któ­rych koor­dy­na­cją przy­szło mu czu­wać, mógł więc sobie pozwo­lić na małe roz­pro­sze­nie uwagi. Tym bar­dziej że nie wypa­dało mu lek­ce­wa­żyć swo­jej towa­rzyszki. Bo choć w świe­cie opery sta­wiała ona dopiero pierw­sze kroki, to i tak śmiało można ją było uznać za najbar­dziej znaną osobę znaj­du­jącą się obec­nie w gma­chu Teatru Wiel­kiego. Dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nia Mar­ce­lina Radecka była córką byłego pre­zy­denta, a do tego inter­ne­tową influ­en­cerką i sze­fową cał­kiem nie­źle pro­spe­ru­ją­cej agen­cji rekla­mo­wej. Sły­nęła też z odkry­wa­nia w sobie co kilka mie­sięcy nowego talentu i prze­ku­wa­nia go w mniej­szy lub więk­szy suk­ces. Nie­stety, do wszyst­kiego miała też sło­miany zapał i zaraz po osią­gnię­ciu celu nudziła się dotych­cza­so­wym zaję­ciem i zaczy­nała szu­kać kolej­nego. W ten spo­sób udało jej się wygrać naj­pierw show Top Model, następ­nie Taniec z gwiaz­dami, potem o mało co nie wywal­czyła sobie prze­pustki na Kon­kurs Pio­senki Euro­wi­zji, zagrała główną rolę w fil­mie u jed­nego z naj­bar­dziej zna­nych pol­skich reży­se­rów, przy­cią­gnęła tłumy do teatru, w któ­rym przez całe trzy mie­siące wystę­po­wała w sztuce Mistrz i Mał­go­rzata, a na koniec zatrium­fo­wała w pro­gra­mie Azja Express u boku swo­jego ówcze­snego uko­cha­nego. Ten zresztą zaraz po ich suk­ce­sie powie­dział jej: „Żegnaj na zawsze”, bo – jak szcze­rze wyznał w jed­nym z wywia­dów – nie mógł daro­wać Mar­ce­li­nie tego, że kiedy tuż przed metą skrę­cił nogę, jego narze­czona, zamiast się owym fak­tem prze­jąć, nazwała go „leni­wym misiem koalą” i kazała mu pod­ska­ki­wać do fini­szu na dru­giej, zdro­wej koń­czy­nie, popę­dza­jąc go przy tym tak miłymi sło­wami, jak „łamaga”, „nie­dojda” czy „safan­duła”.

Oczy­wi­ście od czasu do czasu poja­wiały się głosy, że żadne z osią­gnięć Mar­ce­liny nie byłoby moż­liwe, gdyby nie wpływy i nie­słab­nąca popu­lar­ność jej ojca. Jed­nak nawet naj­bar­dziej zago­rzali kry­tycy panny Radec­kiej nie potra­fili jej odmó­wić talentu, pre­zen­cji, inte­li­gen­cji, a przede wszyst­kim pie­kiel­nej pra­co­wi­to­ści. Obecna próba pod­bi­cia serc fanów opery była logiczną kon­se­kwen­cją recen­zji jej euro­wi­zyj­nego wstępu, któ­rej autor zauwa­żył, że przy­kro, iż tak potężny głos mar­nuje się na jakieś dys­ko­te­kowe umpa-umpa, kiedy jego wła­ści­cielka rów­nie dobrze mogłaby zachwy­cać melo­ma­nów w medio­lań­skiej La Scali czy lon­dyń­skim Royal Opera House. I choć napi­sał to tylko po to, aby pod­li­zać się byłemu pre­zy­den­towi, który po zakoń­cze­niu kaden­cji został sze­fem wiel­kiego kon­cernu medial­nego, to jego myśl tra­fiła na podatny grunt. Mar­ce­lina na kilka mie­sięcy zamknęła się w domu z tre­ne­rami wokal­nymi i po wie­lo­go­dzin­nych, żmud­nych ćwi­cze­niach zaczęła się sta­rać o rolę w jed­nym ze spek­ta­kli wysta­wia­nych przez Operę Naro­dową. I, jak łatwo było prze­wi­dzieć, zdo­była ją bez spe­cjal­nych pro­ble­mów, bowiem wło­da­rze tego miej­sca dosko­nale zda­wali sobie sprawę, jak dużo dar­mo­wej pro­mo­cji zyskają, zatrud­nia­jąc pre­zy­den­tównę, i to nawet do jakiejś nie­wiel­kiej rólki. Nie prze­wi­dzieli jed­nak, że ambi­cje Mar­ce­liny będą o wiele więk­sze niż skala jej głosu.

– Prze­cież ona się nie nadaje do roli Lau­retty – wark­nęła wyraź­nie wście­kłym gło­sem Radecka. – Ile ona ma lat? Sie­dem­dzie­siąt? Osiem­dzie­siąt?! Żeby ją uwia­ry­god­nić, to ten facet, który gra jej ojca, powi­nien mieć sto i nie wbie­gać na scenę, tylko być wwo­żony na wózku inwa­lidz­kim! Albo kuś­ty­kać o laseczce.

– Żad­nych wóz­ków! – zapro­te­sto­wał odru­chowo, acz z lek­kim roz­tar­gnie­niem Kon­rad. – Z wóz­kami są zawsze pro­blemy! Nie było cię tu jesz­cze, kiedy reży­ser Krze­siew­ski miał wizję opery Manru, w któ­rej część Romów miała jeź­dzić na wóz­kach, a mój zmien­nik zaga­pił się i zapo­mniał dopil­no­wać, żeby scena obró­ciła się tylko o dzie­więć­dzie­siąt, a nie sto osiem­dzie­siąt stopni, więc połowa obsady powpa­dała do orkie­stronu. Potem jeden z recen­zen­tów napi­sał, że widział już różne insce­ni­za­cje tej opery, ale ta slap­sti­kowa podo­bała mu się naj­bar­dziej. I że skoro jeste­śmy tacy nowa­tor­scy, to teraz czeka na Madame But­ter­fly, w któ­rej główna boha­terka zrobi strip­tiz, oraz Cza­ro­dziej­ski flet w wer­sji ope­rowo-hipho­po­wej. A co do pani Mał­go­rzaty, to jutro skoń­czy pięć­dzie­siąt lat. Już dzi­siaj zaczęły przy­cho­dzić pierw­sze pre­zenty z tej oka­zji. Jeden chyba nawet od two­jego ojca.

– Nie mówi­łam?! Po pro­stu jest za stara! – Mar­ce­lina wzru­szyła ramio­nami.

– Nie żar­tuj! – Kon­rad pod­niósł nieco głos. – Pani Mał­go­rzata to piękna i atrak­cyjna kobieta!

– Jasne – mruk­nęła Radecka. – Miss domu spo­koj­nej sta­ro­ści…

– A poza tym widzisz w tej roli kogoś innego? – zapy­tał Kon­rad, uświa­da­mia­jąc sobie, że dosko­nale wie, co za chwilę usły­szy.

– Ta rola jest napi­sana dla znacz­nie młod­szej osoby – wyja­śniła Radecka. – Ćwi­czy­łam par­tie Lau­retty wiele razy z moimi nauczy­cie­lami i zda­niem wszyst­kich wypa­da­łam w nich rewe­la­cyj­nie. Nie wiem, czemu reży­ser upiera się obsa­dzać w tej roli jakieś stare próchno!

– Może dla­tego, że ktoś, kogo nazy­wasz próch­nem, od lat jest uzna­wany za naj­lep­szą pol­ską diwę ope­rową? – pod­su­nął Kon­rad, nie odry­wa­jąc wzroku od roz­pi­ski kolej­nych dzia­łań sce­nicz­nych. – Chwila! – popra­wił umiesz­czony przy ustach mikro­fo­nik. – Gar­de­ro­biana pro­szona jest na scenę główną od strony Moliera. Bły­ska­wiczna prze­biórka Lau­retty! Wła­dziu, przy­go­tuj drugi wózek od Wierz­bo­wej, wjazd za pół­to­rej minuty!

– A miało nie być wóz­ków… – mruk­nęła Mar­ce­lina.

– Te są inne – wyja­śnił cier­pli­wie Małecki. – Sce­niczne. Umoż­li­wiają zmianę sce­no­gra­fii…

– Prze­cież wiem! – prze­rwała mu z iry­ta­cją Radecka. – Nie jestem tu pierw­szy dzień!

Kon­rad wzru­szył ramio­nami i daro­wał sobie uwagę, że dla czę­ści wystę­pu­ją­cych w tym miej­scu śpie­wa­ków skom­pli­ko­wany sys­tem pozwa­la­jący zre­ali­zo­wać na sce­nie prak­tycz­nie każdy, nawet naj­bar­dziej nie­do­rzeczny kaprys reży­se­rów nawet po wielu latach pracy pozo­staje jedną wielką enigmą.

– Dała­bym wszystko za to, żeby ktoś ją wresz­cie ode­słał na eme­ry­turę – Mar­ce­lina wró­ciła do tematu, który ostat­nimi czasy stał się jej obse­sją.

– A co? – Kon­rad na chwilę znów zwró­cił na nią wzrok. – Liczysz, że wsko­czy­ła­byś na jej miej­sce?

– Być może…

– Jasssss­sne…! – Małecki wydał z sie­bie nie­zbyt mile brzmiący w uszach jego towa­rzyszki rechot. – Mierz siły na zamiary!

– Myślisz, że nie dała­bym rady?! – w gło­sie Radec­kiej było czuć złość.

– Myślę, że powin­naś się jesz­cze sporo nauczyć – wes­tchnął inspi­cjent, po czym znów popra­wił mikro­fo­nik. – Wła­dziu, możesz ruszać z tym kok­sem! Mar­cela, naprawdę, bar­dzo cię prze­pra­szam, ale nie mogę z tobą roz­ma­wiać, bo w końcu coś tu zawalę…

– Jasne, jasne – mruk­nęła pre­zy­den­tówna.

Przez chwilę postała jesz­cze przy Małec­kim, obser­wu­jąc z podzi­wem bły­ska­wiczną zmianę deko­ra­cji. Wymy­ślone w latach pięć­dzie­sią­tych i sześć­dzie­sią­tych, pod­czas powo­jen­nej odbu­dowy Opery Naro­do­wej roz­wią­za­nia, wów­czas uzna­wane za rewo­lu­cyjne i czy­niące to miej­sce tech­no­lo­gicz­nym ewe­ne­men­tem na skalę całego świata, na­dal dzia­łały bez­błęd­nie. I choć Gian­niego Schic­chiego można było spo­koj­nie zapre­zen­to­wać bez zmian sce­no­gra­fii, to reży­ser zde­cy­do­wał się na kilka eks­pe­ry­men­tów. Nie­stety, wymiana głów­nej diwy nie była jed­nym z nich.

Mar­ce­lina wes­tchnęła ciężko i nie­spiesz­nym kro­kiem udała się w kie­runku gar­de­rób. Rzecz jasna, ta stara lam­pu­cera posia­dała swoją wła­sną, urzą­dzoną w dodatku tak, jakby miała z niej korzy­stać jakaś kró­lowa. Por­ce­la­nowe naczy­nia, meble à la Ludwik któ­ryś tam, bo z ner­wów Radecka nie umiała sobie nawet przy­po­mnieć liczby przy­dzie­lo­nej do Króla Słońce, cho­lerny złoty szez­long, na któ­rym Wój­cik zro­biła sobie ostat­nio zdję­cia dla maga­zynu „Viva!”, mar­mu­rowa toa­letka, cenne obrazy na ścia­nach… Do kom­pletu bra­ko­wało jesz­cze tylko gablotki na koronę, berła i zło­tego jabłka!

Czu­jąc, jak zaczyna ją ogar­niać furia, Mar­ce­lina doszła do swo­jej licha­wej i pozba­wio­nej kró­lew­skich mebli gar­de­roby, którą na doda­tek była zmu­szona dzie­lić z kil­koma innymi śpie­wacz­kami. Nie weszła jed­nak do niej, tylko ją minęła, kie­ru­jąc się w stronę pomiesz­cze­nia przy­go­to­wa­nego dla pri­ma­donny. Naci­snęła klamkę, otwo­rzyła drzwi i powoli weszła do środka. Z nie­na­wi­ścią prze­su­nęła wzro­kiem po toa­letce, wie­szaku z kre­acjami i wiel­kim, krysz­ta­ło­wym, zabyt­ko­wym lustrze w gru­bych, zło­tych, mister­nie rzeź­bio­nych ramach. Po sekun­dzie dostrze­gła obok owego war­tego dzie­siątki tysięcy zło­tych dzieła sztuki coś, czego poprzed­nio ni­gdy tu nie widziała. Pode­szła bli­żej…

Dwie minuty póź­niej, kiedy opu­ściła gar­de­robę Mał­go­rzaty, na jej twa­rzy gościł uśmiech, o któ­rym jej zna­jomi powie­dzie­liby, że nie wróży niczego dobrego.

* * *

– Co my tu mamy? – komi­sarz Krzysz­tof Dar­ski z tru­dem opa­no­wał ziew­nię­cie.

Jego stały współ­pra­cow­nik, pod­ko­mi­sarz Jerzy Grze­lak, przyj­rzał mu się z cie­ka­wo­ścią.

– Wciąż dziecko? – upew­nił się z lek­kim uśmiesz­kiem.

– Yhm – Dar­ski poki­wał głową. – Wciąż. Zwłasz­cza w te dni. Wykoń­czy mnie to jak nic.

– Nie grzesz! – Grze­lak pokrę­cił głową z nie­sma­kiem. – I korzy­staj, póki możesz! Gdy już w końcu wam się uda, to zoba­czysz, co będzie po poro­dzie. Seks tylko z oka­zji uro­dzin, rocz­nicy ślubu i od wiel­kiego dzwonu, na przy­kład na walen­tynki, ale też nie każde.

– Mówisz z doświad­cze­nia – Dar­ski zmru­żył iro­nicz­nie oko – czy teo­re­tycz­nie?

– Nawet nie wiesz, jak bar­dzo chciał­bym teo­re­ty­zo­wać – wes­tchnął ponuro pod­ko­mi­sarz. – Moja daje się jesz­cze upro­sić na mie­sięcz­nicę dnia naszego ślubu, ale już zazna­czyła, że być może zmie­nimy har­mo­no­gram na kwar­talny. Nie udało mi się wywal­czyć nawet Bar­bórki!

– Czemu Bar­bórki? – zdu­miał się Dar­ski, nieco zasko­czony tak ory­gi­nal­nym wybo­rem święta.

– Bo prze­cież moja ma na imię Bar­bara – przy­po­mniał Grze­lak. – Myśla­łem, że dzień patronki może ją jakoś prze­kona, jed­nak nie…

– No dobrze – Dar­ski, usi­łu­jący zatrzeć wizję ero­tycz­nych figli swo­jego pod­wład­nego i jego dosko­nale mu zna­nej mał­żonki ubra­nych jedy­nie w paradne czaka, wolał nie drą­żyć tematu czę­sto­tli­wo­ści jego i swo­ich wyczy­nów ero­tycz­nych. Tym bar­dziej że narze­ka­nie na nad­miar seksu wyda­wało mu się dokład­nie tym samym co kwę­ka­nie na to, że latem jest za gorąco, a zimą za zimno, czyli idio­tycz­nym mal­kon­tenc­twem. – Co mnie czeka w środku?

– Denatka nazywa się Mał­go­rzata Wój­cik – Grze­lak zer­k­nął w swoje notatki. – Śpie­waczka. Pra­co­wała tutaj od dwu­dzie­stu dwóch lat. Jutro skoń­czy­łaby pięć­dzie­siątkę. Jakiś nie­ludzki ten mor­derca, że zała­twił ją w przed­dzień uro­dzin…

– Bo jakby zała­twił ją dzień po, to byłby ludzki? – zdzi­wił się Dar­ski z lek­kim nie­sma­kiem.

– Nie, nie o to cho­dzi – Grze­lak mach­nął ręką. – Tylko… Sam zoba­czysz. Cała gar­de­roba tonie w kwia­tach i prze­sył­kach od wiel­bi­cieli. I w tym wszyst­kim, na samym środku, leży ona. Wszystko to wygląda jak sce­no­gra­fia fil­mowa, a nie rze­czy­wi­stość.

– Przy­czyna zgonu?

– Udu­sze­nie. Zda­niem Pio­tru­sia mor­derca użył linki. Być może żeglar­skiej, ale pew­no­ści co do tego nie ma.

– Narzę­dzia zbrodni pew­nie też nie – domy­ślił się Dar­ski.

– Oczy­wi­ście, że nie – potwier­dził Grze­lak. – Za to czas zgonu mamy okre­ślony zaska­ku­jąco dokład­nie. Przed­sta­wie­nie zakoń­czyło się o dwu­dzie­stej dru­giej. Wój­cik wycho­dziła jesz­cze do swo­ich wiel­bi­cieli, foto­gra­fo­wała się, odbie­rała jakieś pre­zenty. Nor­mal­nie ni­gdy tego nie robiła, ale ludzie przy­szli zło­żyć jej życze­nia uro­dzi­nowe, więc nie chciała im robić przy­kro­ści. Zda­niem świad­ków udała się do gar­de­roby dopiero o dwu­dzie­stej dru­giej trzy­dzie­ści, z tole­ran­cją pięć minut w tę, pięć minut we w tę. Co w sumie nie jest ważne, bo potem i tak gar­de­ro­biana poma­gała jej pozbyć się kostiumu. Wyszła od niej o dwu­dzie­stej trze­ciej. Wój­cik została, bo chciała jesz­cze z kimś poroz­ma­wiać przez tele­fon. Trzy kwa­dranse póź­niej zna­lazł ją ochro­niarz. Przy­szedł ją zapy­tać, kiedy opu­ści teatr, bo chciało mu się już tro­chę poki­mać. To on zadzwo­nił pod sto dwa­na­ście.

– Pocze­kaj, pocze­kaj – Dar­ski podra­pał się po gło­wie, przy oka­zji mierz­wiąc tro­chę swoją bujną czu­prynę. – Ile osób mogło tu być po dwu­dzie­stej trze­ciej?! Chyba nie­zbyt wiele…

– Yhm – Grze­lak poki­wał głową. – Sześć.

Dar­ski zmarsz­czył brwi.

– Chcesz mi powie­dzieć, że pra­wie już mamy mor­dercę? – zapy­tał ze zdu­mie­niem.

– Być może – wes­tchnął pod­ko­mi­sarz. – Tym bar­dziej że dwie osoby z tej szóstki dają sobie wza­jem­nie alibi.

Doszli do gar­de­roby pri­ma­donny, gdzie pracę koń­czyła wła­śnie ekipa pod wodzą dok­tora Pio­tra Kryń­skiego, ser­decz­nego przy­ja­ciela komi­sa­rza Dar­skiego, a zara­zem nie­do­szłego męża jego neme­zis, popu­lar­nej pisarki kry­mi­na­łów, Róży Krull. Po prze­kro­cze­niu progu tego pomiesz­cze­nia Dar­ski musiał przy­znać rację Grze­la­kowi. Fak­tycz­nie wnę­trze pre­zen­to­wało się tak, jakby ktoś spe­cjal­nie je zaaran­żo­wał. Pod­łoga była usłana poje­dyn­czymi kwia­tami, a wokół leżą­cej na samym środku śpie­waczki usta­wiono więk­sze wią­zanki i bukiety. Sama Wój­cik wyglą­dała tak, jakby na chwilę dla relaksu poło­żyła się na owym kwiet­nym dywa­nie i jako taka sko­ja­rzyła się komi­sa­rzowi ze Śpiącą Kró­lewną. Tyle że aku­rat w tym przy­padku nie było co liczyć na księ­cia, który mógłby ją obu­dzić poca­łun­kiem.

– Jeśli się nad tym zasta­na­wiasz – Piotr pod­szedł do Dar­skiego i uści­snął mu rękę w powi­tal­nym geście – to odpo­wiedź brzmi: „Tak”. Zwłoki zostały prze­nie­sione. Wszystko wska­zuje na to, że mor­derca zasko­czył ją, kiedy sie­działa przy toa­letce. Usi­ło­wała się bro­nić, czego dowo­dzą ślady na dło­niach. Jest nadzieja, że w trak­cie walki podra­pała go i znaj­dziemy pod jej paznok­ciami coś, co się przyda w śledz­twie, ale to spraw­dzę dopiero w trak­cie autop­sji. W każ­dym razie na pewno nie została udu­szona na pod­ło­dze, bo ślad na szyi jest typowy dla mor­dercy sto­ją­cego za, a nie nad ofiarą. A, i jesz­cze musiał być dość silny. Przy­naj­mniej sporo sil­niej­szy od niej.

– Dzięki… – Dar­ski rozej­rzał się uważ­niej po gar­de­ro­bie, a następ­nie pod­niósł wzrok i przez moment się zasta­na­wiał, co wła­ści­wie ma przed oczami.

Piotr podą­żył za jego spoj­rze­niem.

– Tro­chę maka­bryczne, prawda? – rzekł, dosko­nale rozu­mie­jąc zdzi­wie­nie przy­ja­ciela, bo sam prze­żył podobne, tylko że kil­ka­dzie­siąt minut wcze­śniej.

Duża część sufitu była nie­wi­doczna za czar­nymi balo­nami.

– Jeśli pró­bu­jesz je poli­czyć, to mogę cię wyrę­czyć – Piotr uśmiech­nął się pod nosem. – Jest ich pięć­dzie­siąt. Dokład­nie tyle, ile lat skoń­czy­łaby dzi­siaj nie­boszczka.

– I poja­wiły się tu tuż przed jej śmier­cią… – mruk­nął Grze­lak.

– Jak to? – Dar­ski prze­niósł na niego na­dal zdzi­wiony wzrok.

– Ano tak – pod­ko­mi­sarz wzru­szył ramio­nami. – Ktoś umie­ścił je tutaj w trak­cie występu Wój­cik na sce­nie. Nie wia­domo kto. Tak przy­naj­mniej zeznała Zuzanna Andrzej­czyk.

– Kto to?

– Gar­de­ro­biana.

– Jakim cudem już ją prze­słu­cha­łeś? – Dar­ski poczuł, że przy­by­cie na miej­sce z lek­kim spóź­nie­niem spra­wia, że potem człek jest wszyst­kim zasko­czony. – Prze­cież mówi­łeś, że wyszła.

– Ale wró­ciła! – wyja­śnił Grze­lak. – Opu­ściła operę o dwu­dzie­stej trze­ciej, ale wró­ciła przed pół­nocą, bo przy­po­mniało jej się, że zapo­mniała zabrać kostium, który miała zawieźć na przed­sta­wie­nie do Łodzi.

– I ona tu jesz­cze jest?

– Ow­szem – pod­ko­mi­sarz kiw­nął głową. – Zatrzy­ma­łem do two­jego przy­by­cia całą piątkę, która była w teatrze po jede­na­stej. Szó­sty był ochro­niarz, który jed­nak skoń­czył już zmianę i zdą­żył pójść do domu. Tych pię­cioro roz­sa­dzi­łem w róż­nych miej­scach, żeby nie mogli się poro­zu­mie­wać.

– Coś o nich? Tak w tele­gra­ficz­nym skró­cie.

Grze­lak znów zer­k­nął w swoje notatki.

– Alojzy Dudek. To ten ochro­niarz, który odkrył zwłoki pri­ma­donny. Sam też zasłu­guje na to miano. Naro­bił takiego rabanu, że podobno sły­chać go było w całym Teatrze Wiel­kim. Gdy przy­je­cha­li­śmy na miej­sce i zoba­czył leka­rza, to pró­bo­wał go nie dopu­ścić do nie­boszczki i zająć sobą, bo twier­dził, że jej już i tak nic nie pomoże, a on zaraz dosta­nie cze­goś, od czego zej­dzie jej do towa­rzy­stwa. Tylko nie mógł się zde­cy­do­wać, czy zawału, czy udaru. Więc mu Pio­truś coś zaor­dy­no­wał. Prze­ciw­za­wa­ło­wego. Jak go znamy, to naj­pew­niej wita­minę C. Ale dzięki temu nie­za­wod­nemu środ­kowi facet odpu­ścił i dał nam pra­co­wać.

– Jakoś strasz­nie fry­wol­nie dziś rapor­tu­jesz… – zauwa­żył Dar­ski nieco kar­cą­cym tonem.

– Weź, jest pra­wie trze­cia w nocy, nie wyma­gaj ode mnie za dużo – popro­sił Grze­lak, ponow­nie zer­ka­jąc w swoje notatki. – W każ­dym razie na ryk Dudka przy­le­ciała tutaj cała reszta. To zna­czy Kon­rad Małecki, inspi­cjent, Jerzy Mogiel­nicki, reży­ser, i, teraz trzy­maj się mocno, Mar­ce­lina Radecka.

Dar­ski zro­bił wiel­kie oczy.

– Ta Mar­ce­lina Radecka? – upew­nił się. – Skąd ona się tu wzięła?!

– Oj, widzę, że nie jesteś na bie­żąco – mruk­nął Grze­lak. – Ty? Taki spec od show-biz­nesu?! I cele­bry­tów!

– Zejdź ze mnie – popro­sił sta­now­czo komi­sarz, który miał po dziurki w nosie tego, że tra­fiają mu się wszyst­kie sprawy kry­mi­nalne, w które są zamie­szani „znani i lubiani”. – Co córka pre­zy­denta robiła o pół­nocy w Ope­rze Naro­do­wej?

– Ona tu wystę­puje – poin­for­mo­wał go Grze­lak. – A co robiła tak długo po spek­ta­klu…? Hmmm… Na mój nos, ale z góry zazna­czam, że nie mam na to żad­nego dowodu, roman­so­wała z reży­se­rem.

– Serio? – Dar­ski popa­trzył na niego z powąt­pie­wa­niem.

– W każ­dym razie to reży­ser daje jej alibi. A wła­ści­wie dają je sobie nawza­jem. Zgod­nie zeznali, że byli zajęci roz­mową o spek­ta­klu i przy­szłych pla­nach. Roz­ma­wiali mniej wię­cej od dwu­dzie­stej dru­giej trzy­dzie­ści do czasu, aż usły­szeli krzyki ochro­nia­rza.

– A inspi­cjent?

– Kon­rad Małecki – przy­po­mniał Grze­lak. – Moim zda­niem kręci co do tego, dla­czego sie­dział tutaj tak długo.

– A co mówi?

– Że jeden z pozo­sta­łych inspi­cjen­tów zacho­ro­wał i musiał się przy­go­to­wać, żeby prze­jąć jego robotę. Nie rozu­miem tylko, dla­czego robił to tutaj, a nie w domu.

– To jesz­cze nie prze­stęp­stwo – zauwa­żył Dar­ski. – Może w domu nie ma warun­ków.

– A co? Myślisz, że też sta­rają się z narze­czoną o dziecko? – pod­su­nął zło­śli­wie pod­ko­mi­sarz.

– Jurek! – Dar­ski spio­ru­no­wał go wzro­kiem.

– Dobra, dobra – mruk­nął Grze­lak. – Już się tak nie unoś! W każ­dym razie jest w jego zacho­wa­niu coś dziw­nego. Choć zakła­dam, że o trze­ciej w nocy może mi się tylko tak wyda­wać. Sam oce­nisz. Jeśli chcesz z nimi poroz­ma­wiać, to przy­go­to­wa­łem ci jedną z gar­de­rób.

– Pocze­kaj, pocze­kaj… – popro­sił Dar­ski. – Wymie­ni­łeś pięć osób. A szó­sta?

– Szó­sta to ochro­niarz z poprzed­niej zmiany. Piotr Sobiesz­czak. Mieli się wymie­nić z Dud­kiem o dwu­dzie­stej dru­giej, ale Alojzy miał stłuczkę, trzeba było wzy­wać poli­cję i zro­bili to dopiero po dwu­dzie­stej trze­ciej.

Dar­ski poki­wał głową, jesz­cze raz zlu­stro­wał wzro­kiem miej­sce zbrodni, pokon­tem­plo­wał balony, po czym prze­szedł do wska­za­nego przez pod­wład­nego pomiesz­cze­nia. Jako pierw­szy został tam zapro­szony Alojzy Dudek, który w cza­sie led­wie dzie­się­cio­mi­nu­to­wej roz­mowy zdą­żył ich poin­for­mo­wać, że po pierw­sze, ta noc na pewno zapro­wa­dzi go do gabi­netu psy­chia­trycz­nego, a kto wie, czy nawet nie do szpi­tala dla obłą­ka­nych, po dru­gie, że wła­śnie ma wylew, udar i migo­ta­nie przed­sion­ków, w związku z czym teo­re­tycz­nie nale­ża­łoby wezwać do niego ambu­lans. Pro­siłby jed­nak, żeby Dar­ski tego nie robił, bo jak nic zawiozą go na SOR, gdzie wykań­cza się ludzi taśmowo, tak jak jego zna­jomą, która poje­chała tam z bólem łok­cia i cze­kała na pomoc tak długo, aż wresz­cie umarła. Po trze­cie, zapew­nił, że panią Wój­cik bar­dzo lubił, bo zawsze pytała go o zdro­wie i przy­no­siła mu zna­ko­mite leki na nad­kwa­sotę, dnę mocza­nową, astmę, wysypkę, ból krę­go­słupa i łysie­nie plac­ko­wate. I wresz­cie po czwarte, pod­kre­ślił, że nie może nic powie­dzieć o miej­scu zbrodni, bo gdy tylko tam wszedł i zoba­czył zwłoki, to od razu zamknął oczy, żeby nie utrwa­lać sobie tego widoku, żeby go nie prze­śla­do­wał w nocy, zwłasz­cza że już i tak ma wiecz­nie kosz­mary, bo na okrą­gło śni mu się poseł Kowal­ski w ludo­wym stroju łowic­kim, i to w dodatku dam­skim. Poza tym nie omiesz­kał pod­su­mo­wać, że dzień ten uważa za wyjąt­kowo pechowy, bo naj­pierw jakiś debil wje­chał mu swoim autem w tył samo­chodu i uciekł, zanim kto­kol­wiek zdą­żył spi­sać jego numery, a teraz jesz­cze ta tra­ge­dia, więc na pewno będzie musiał odre­ago­wać to wszystko poby­tem w sana­to­rium, tylko innym niż to, w któ­rym był ostat­nio, bo nie chce drugi raz zjeść kara­lu­cha zaser­wo­wa­nego naj­wy­raź­niej jako wkładka mię­sna do żurku po sta­ro­pol­sku.

Od jego sło­wo­toku, połą­czo­nego z łapa­niem się za roz­ma­ite bolące organy, od zawa­ło­wego serca począw­szy, a na puch­ną­cej kostce skoń­czyw­szy, Dar­ski sam poczuł się lekko chory i kiedy tylko ochro­niarz opu­ścił jego tym­cza­sowy gabi­net, czym prę­dzej zażył ibu­prom, który od lat trak­to­wał jak uni­wer­salny lek na każdą dole­gli­wość.

Jerzy Mogiel­nicki, nie­wy­soki, szczu­pły, bro­daty czter­dzie­sto­la­tek z bujną czu­pryną inspi­ro­waną naj­wy­raź­niej koafiurą Alberta Ein­ste­ina za młodu, spra­wił na Dar­skim wra­że­nie uczci­wego i god­nego zaufa­nia. Potwier­dził swoją poprzed­nią wer­sję wyda­rzeń. Od dwu­dzie­stej dru­giej trzy­dzie­ści spę­dzał czas w swoim gabi­ne­cie wraz z pre­zy­den­tówną, która chciała go prze­ko­nać do tego, aby dał jej szansę na rolę w kolej­nym, przy­go­to­wy­wa­nym dopiero przez niego do wysta­wie­nia spek­ta­klu. Przy oka­zji roz­ma­wiali też o Gian­nim Schic­chim i o tym, czy media, kie­ro­wane przez ojca Radec­kiej, nie mogłyby wię­cej miej­sca poświę­cać kul­tu­rze. Roz­ma­wiało im się tak dobrze, że nawet nie zauwa­żyli upływu czasu i dopiero krzyki dobie­ga­jące z oddali ode­rwały ich od kon­wer­sa­cji. Na pyta­nie, czy zmarła pri­ma­donna miała jakichś wro­gów, Mogiel­nicki uśmiech­nął się krzywo i stwier­dził, że diwa by­naj­mniej nie była anio­łem, ale wszy­scy już się do tego przy­zwy­cza­ili i prze­cho­dzili do porządku dzien­nego nad jej kapry­sami i fochami.

– Wia­domo, że wszy­scy wielcy arty­ści to przy oka­zji i ory­gi­nały, więc z cza­sem czło­wiek prze­staje się tym przej­mo­wać. A Mał­go­sia w swo­jej dzie­dzi­nie była praw­dziwą geniuszką, więc sam pan rozu­mie… – rzekł z wes­tchnie­niem.

Pomny swo­ich przy­gód w świe­cie cele­bry­tów Dar­ski był skłonny podzie­lić jego opi­nię.

W prze­ci­wień­stwie do reży­sera Kon­rad Małecki, zgod­nie z tym, co zauwa­żył pod­ko­mi­sarz, spra­wiał wra­że­nie kogoś, kto stara się coś ukryć. Co kil­ka­dzie­siąt sekund ner­wowo popra­wiał oku­lary, pocił się i uni­kał wzroku Dar­skiego. Jed­nak jego tłu­ma­cze­nia, dla­czego został dłu­żej w gma­chu opery, wbrew temu, co twier­dził Grze­lak, brzmiały dość prze­ko­nu­jąco. Miał mało czasu na przy­go­to­wa­nie się do kolej­nego przed­sta­wie­nia, bo jego zmien­nik nagle zacho­ro­wał. A wła­ści­wie nie zacho­ro­wał, tylko uparł się udo­wod­nić rodzi­nie, z którą prze­by­wał na Mazu­rach, że mają nie­opo­dal domku let­ni­sko­wego zna­ko­mite molo, z któ­rego można ska­kać na głowę do jeziora, i zro­bił to tak prze­ko­nu­jąco, że potem nie tylko trzeba było mu nasta­wiać krę­go­słup, ale i przez kwa­drans wyplą­ty­wać z jakichś glo­nów, na które, jak się oka­zało, miał uczu­le­nie. Obec­nie leży w szpi­talu w koł­nie­rzu orto­pe­dycz­nym i na ste­ry­dach. Teo­re­tycz­nie Kon­rad mógłby pozna­wać swoje zada­nia w domu, ale prak­tycz­nie tutaj wszystko miał na miej­scu i gdyby cokol­wiek mu się nie zga­dzało, to mógł to od razu spraw­dzić. Dar­ski, który podzie­lał zda­nie swo­jego pod­wład­nego co do nie­pew­no­ści w zezna­niach inspi­cjenta, zaha­czył go o jesz­cze kilka dodat­ko­wych kwe­stii. Małecki prze­szedł gładko przez wszyst­kie pyta­nia doty­czące zmar­łej śpie­waczki i dopiero przy tym – zada­nym przez komi­sa­rza na chy­bił tra­fił – o Mar­ce­linę wyraź­nie się zmie­szał.

– No… Jakby to ująć… – rzekł nie­pew­nie. – Nie da się ukryć, że nie za bar­dzo prze­pa­dała za panią Mał­go­rzatą.

– Dla­czego? – komi­sarz popa­trzył na niego uważ­nie.

Było widać, że Kon­rad waha się nad odpo­wie­dzią.

– Uwa­żała, że pani Mał­go­rzata miała zbyt dużo lat jak na role, które grała – wydu­sił z sie­bie w końcu, popra­wia­jąc oku­lary – i że… – wyraź­nie ugryzł się w język.

– Pro­szę, niech pan dokoń­czy. I że…? – poli­cjant posłał mu pyta­jące spoj­rze­nie.

– Że ona nada­wa­łaby się do nich o wiele bar­dziej – przy­znał nie­chęt­nie Małecki. – Roz­ma­wia­li­śmy o tym nawet dzi­siaj, w trak­cie trwa­nia spek­ta­klu.

– Inte­re­su­jące… – mruk­nął Dar­ski.

– Ale to o niczym nie świad­czy! – Kon­rad wyraź­nie się spło­szył. – Jestem pewny, że ona nie miała nic wspól­nego z tym mor­der­stwem!

– Pani Radecka ma alibi na czas zabój­stwa – rzekł powoli Dar­ski. – Cały czas spę­dziła w pokoju reży­sera spek­ta­klu. Była tam od dwu­dzie­stej dru­giej trzy­dzie­ści do chwili, kiedy ochro­niarz odkrył zwłoki.

– Naprawdę…? – Kon­rad zmarsz­czył brwi. – Bo wyda­wało mi… – urwał nagle.

– Co się panu wyda­wało? – popę­dził go Dar­ski, nie mogąc się docze­kać końca wypo­wie­dzi.

Małecki wolno pokrę­cił głową.

– Nic – rzekł sta­now­czo, ponow­nie mocu­jąc na nosie zsu­wa­jące mu się oku­lary. – Pew­nie się pomy­li­łem.

– Ale w czym? – nie odpusz­czał komi­sarz.

– Prze­sze­dłem za scenę, żeby zoba­czyć, czy sce­no­graf dobrze roz­ło­żył rekwi­zyty, bo aku­rat w przy­padku spek­ta­klu, który mam teraz pro­wa­dzić, ma to duże zna­cze­nie. I kiedy wra­ca­łem do sie­bie, to wyda­wało mi się, że widzę na kory­ta­rzu pana Jerzego…

– Która była wtedy godzina?

– Na pewno po dwu­dzie­stej trze­ciej – Kon­rad na chwilę się zamy­ślił. – Od sie­bie wysze­dłem dokład­nie o peł­nej godzi­nie. Wiem, bo włą­czył mi się alarm w tele­fo­nie. To przy­po­mnie­nie, że powi­nie­nem zacząć ostat­nią dzienną gim­na­stykę. Ćwi­czę regu­lar­nie w domu ze względu na słaby krę­go­słup.

– Rozu­miem – Dar­ski poki­wał głową. – Po jakim cza­sie pan wra­cał?

– Doj­ście do sceny zajęło mi ze dwie minuty, powrót tyle samo, tam mogłem spę­dzić nie wię­cej niż trzy, cztery, czyli w sumie sie­dem, osiem minut…

– I wyda­wało się panu, że widzi pan na kory­ta­rzu pana Jerzego… Tylko się wyda­wało, czy jest pan tego pewny?

– Oświe­tle­nie tutaj, jak sam pan widzi, nie jest ide­alne, ale jestem pra­wie pewny. Tak na dzie­więć­dzie­siąt pro­cent.

– W kory­ta­rzu, to zna­czy gdzie dokład­nie?

– Mię­dzy gar­de­robą pana Walenc­kiego – widząc pyta­jący wzrok Dar­skiego, szybko wyja­śnił: – Aktora, który gra główną rolę w Gian­nim Schic­chim. Tak więc mię­dzy jego gar­de­robą a tą nale­żącą do pani Mał­go­rzaty. Od razu wydało mi się to dziwne…

– Dla­czego? – prze­rwał Dar­ski. – Nie ma chyba nic dziw­nego, że reży­ser odwie­dza gwiazdę swo­jego spek­ta­klu?

– Nie w tym przy­padku – wyja­śnił inspi­cjent, sta­ra­jąc się wyglą­dać na zmie­sza­nego, choć komi­sarz był pewny, że jego roz­mówca jest daleki od takiego uczu­cia. – Od kilku tygo­dni ze sobą nie roz­ma­wiali.

– Czemu?

– Nie chciał­bym wyjść na plot­ka­rza – zarzekł się Małecki – ale cho­dziły słu­chy, że łączyło ich coś wię­cej niż tylko współ­praca…

– Romans? – uści­ślił Dar­ski.

Kon­rad poki­wał głową.

– Jed­nak od jakie­goś czasu, tak mniej wię­cej z pół­tora mie­siąca, uni­kali się jak ognia. Pani Mał­go­rzata pozwa­lała sobie publicz­nie na takie różne nie­miłe komen­ta­rze pod adre­sem pana Jerzego. Potra­fiła nawet przy całym zespole zigno­ro­wać jego uwagi doty­czące swo­jego występu. Nie było to ele­ganc­kie.

Słowa Małec­kiego kilka minut póź­niej potwier­dziła gar­de­ro­biana. Zuzanna Andrzej­czyk była pro­stą kobietą, nie­prze­bie­ra­jącą w sło­wach i pod tym wzglę­dem wzbu­dziła w Dar­skim sko­ja­rze­nia z jego bab­cią, która sły­nęła z wale­nia prawdy mię­dzy oczy z siłą uda­ro­wego młota pneu­ma­tycz­nego i nawet pro­bosz­czowi swo­jej para­fii wygar­nęła kie­dyś, że „jak trzeci raz w tym roku kupił sobie nowe auto, to mógłby już prze­stać żebrać na mszach o datki na remont zakry­stii”, bo się jej „flaki od tego prze­wra­cają”.

– No jasne, że ze sobą spali! – prych­nęła w odpo­wie­dzi na pyta­nie o sto­sunki łączące reży­sera z pri­ma­donną. – A potem ona go pogo­niła! Faceci szybko jej się nudzili. Oj, szybko. Ale wie pan komi­sarz, to była artystka! Takie france to muszą mieć prze­miał niczym kopal­nia „Czat­ko­wice”, bo ina­czej zaczy­nają cier­pieć. Czuje pan? Och, ach… – przy­ło­żyła teatral­nym gestem dłoń do skroni. – Nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie chce, o ja nie­boga! A tak naprawdę to była, panie, har­pia. Wyko­rzy­sty­wała face­tów i ich rzu­cała. Oni cier­pieli po cichu, bo prze­cież chłopu nie wypada ina­czej, a ona odgry­wała teatr, jaka to jest pokrzyw­dzona.

– I tak było też z panem Mogiel­nic­kim?

– A jakże! Wzdy­chał do niej od wielu lat, więc wresz­cie go jakoś upchnęła w kalen­da­rzu. Ale na krótko. Był chło­pina potem zała­many. A ona? Ile to razy poka­zy­wała mi tele­fon i wia­do­mo­ści od niego. „Niech skamle, mój pie­sek”, śmiała się. Zawsze w takich momen­tach mia­łam ochotę wygar­nąć jej, że może i jej kochan­ko­wie skamlą niczym pie­ski, ale to ona zacho­wuje się jak suka. W każ­dym tego słowa zna­cze­niu!

– Ale ni­gdy jej pani tego nie powie­działa?

– No co pan! – Zuzanna wzru­szyła ramio­nami z poli­to­wa­niem, wyraź­nie całą siłą woli powstrzy­mu­jąc się od popu­ka­nia się w czoło. – Prze­cież od razu by mnie wywa­lili! A ja lubię tę pracę. I więk­szość ludzi, któ­rzy tu pra­cują. Poza tymi… gwiaz­dami – w jej gło­sie poja­wił się akcent pogardy. – Mówię panu, im kto wyżej zaj­dzie, tym mu bar­dziej sodówka ude­rza do głowy. Tak jak tej nowej… Pre­zy­den­tów­nie!

– Pan­nie Radec­kiej?

– No – Andrzej­czyk poki­wała głową. – Ta to dopiero ma napie­przone pod dasz­kiem! Ledwo co zaczęła tu pra­co­wać, a już by chciała, żeby ją obsa­dzali w głów­nych rolach. I żeby jesz­cze toto coś umiało. Ale nie! Sadzi się, jakby była nie wia­domo kim, a prze­cież wszy­scy wie­dzą, że bez tatu­sia niczego by nie osią­gnęła. Tkwi­łaby za kasą w Żabce i tyle. Ale tatuś o wszystko zawsze zadba. Nawet tutaj. A to zapro­sił całą dyrek­cję na week­end do SPA, a to naszej diwie, która nie żyła za dobrze jego córu­nią, jakieś pre­zenty przy­słał, a to zafun­do­wał malo­wa­nie ścian. Wie pan, jak to jest. Nazwi­sko i pie­nią­dze zawsze robią swoje.

– Czyli pani Wój­cik i pani Radecka też się nie lubiły? – wyła­pał z jej papla­niny Dar­ski.

– A skądże! – prych­nęła Zuzanna. – Młod­sza widziała się na sce­nie na miej­scu star­szej, a ta ostat­nia uwa­żała, że takie bez­ta­len­cie powinno być wdzięczne, że w ogóle prze­bywa na jed­nej sce­nie wraz z nią.

– A kto pani zda­niem… mógł się posu­nąć aż do mor­der­stwa?

Było widać, że Andrzej­czyk począt­kowo chciała odpo­wie­dzieć, ale w jed­nej sekun­dzie się pomiar­ko­wała.

– Mor­der­stwo to poważna sprawa – odpo­wie­działa powoli – i trzeba mieć do niego bar­dzo ważny powód. Nie wydaje mi się, żeby miał go Jure­czek. W końcu gdyby przy każ­dym roz­sta­niu ktoś miał kogoś mor­do­wać, to nie­długo zabra­kłoby ludzi na Ziemi. Ta cała Mar­ce­lina też by chyba jed­nak nikomu krzywdy nie zro­biła.

– Pan Małecki? – pod­su­nął Dar­ski.

– Kon­ra­dek? – gar­de­ro­biana się roze­śmiała. – Może gdyby ktoś mu zgu­bił plan spek­ta­klu, to popeł­niłby zbrod­nię w szale. W tym no… Jak to się mówi? Takie krót­kie słowo na „f”!

– W afek­cie – pod­po­wie­dział komi­sarz.

– No wła­śnie! – Zuzanna obda­rzyła go wdzięcz­nym spoj­rze­niem. – Wie­dzia­łam, że na „f”! Kon­ra­dek to miły i skru­pu­latny chło­piec. Bar­dzo dobrze wycho­wany. Wój­cik zawsze miała do niego sła­bość. Trak­to­wała go jak syna. Była bez­dzietna, więc nie ma co się dzi­wić, że nie­któ­rym mat­ko­wała. Jemu wyjąt­kowo.

– A wasz ochro­niarz?

– Ten wariat? – Andrzej­czyk aż się wzdry­gnęła. – Wiecz­nie na wszystko chory. No, ale to go niby nie czyni mor­dercą. Nie wiem. Nie potra­fię zna­leźć powodu, dla któ­rego miałby ją zabi­jać. Zawsze była dla niego miła. To już prę­dzej ten drugi.

– Drugi? – Dar­ski zmarsz­czył czoło, przy oka­zji uświa­da­mia­jąc sobie, że zapo­mniał zapy­tać Dudka o jego zmien­nika. Widać późna pora jemu też rzu­ciła się na rozum.

– Ten, który był dziś zmianę wcze­śniej – wyja­śniła gar­de­ro­biana. – Ni­gdy wcze­śniej go tutaj nie widzia­łam, ale mówię panu, że źle mu z oczu patrzy! Mały, zaro­śnięty, jakiś taki pokur­czony. Zła­ma­nego gro­sza bym za niego nie dała!

– Ostat­nie pyta­nie. Balony… Podobno poja­wiły się w cza­sie spek­ta­klu.

Zuzanna przy­tak­nęła.

– Kiedy przy­go­to­wy­wa­łam naszą gwiazdę do występu, na pewno ich tam nie było, a potem, kiedy poma­ga­łam jej się roze­brać z kostiumu, wisiały nam nad gło­wami. Zauwa­żyła nawet, że widać ktoś chciał jej zro­bić przy­krość, deko­ru­jąc gar­de­robę na czarno, ale tra­fił kulą w płot, bo ona uwiel­bia ten kolor.

– Nie ma pani żad­nych podej­rzeń, skąd się tam wzięły?

Andrzej­czyk pokrę­ciła głową.

– Widać ktoś zro­bił sobie głupi żart…

Jako ostat­nia na fotelu przez Dar­skim usia­dła pre­zy­den­tówna.

– Nie, Kon­rad musiał się pomy­lić! – zapew­niła kate­go­rycz­nie, kiedy Dar­ski powtó­rzył jej tę część zeznań Małec­kiego, która doty­czyła Mogiel­nic­kiego. – Jerzy nie wycho­dził z pokoju, w któ­rym roz­ma­wia­li­śmy, ani na sekundę!

– Jest pani tego pewna?

– Abso­lut­nie! Nie wiem, kogo on widział, ale na pewno nie jego.

– Pan Małecki wyda­wał się tego pewny.

– Cie­kawe, jakim cudem, skoro jest ślepy jak kret – mruk­nęła Radecka.

– Słu­cham? – zdzi­wił się szcze­rze Dar­ski.

– Och, nie zauwa­żył pan? – Mar­ce­lina uśmiech­nęła się iro­nicz­nie. – Gdy nosi oku­lary, to nie widzi nic, co znaj­duje się nawet kilka metrów od niego, a gdy je zdej­mie, to z kolei ma pro­blem z prze­czy­ta­niem tego, co ma przed nosem. Musiałby go pan zapy­tać, czy kiedy widział Jerzego, miał je na sobie, czy też nie. Poza tym nie ufa­ła­bym mu za bar­dzo…

– Dla­czego?

– To dzi­wak. Miał… To zna­czy pew­nie cią­gle ma obse­sję na punk­cie tej całej Wój­cik… – nazwi­sko pri­ma­donny Mar­ce­lina wypo­wie­działa tak, jakby było obe­lgą.

– Dla­czego pani tak uważa?

– Nad­ska­ki­wał jej, jakby był jej oso­bi­stym loka­jem.

– Nie lubi­ły­ście się?

– Nie było powo­dów, żeby­śmy się miały lubić – Radecka wzru­szyła ramio­nami. – Ona wystę­po­wała tu od miliarda lat i wszy­scy się przed nią płasz­czyli, jakby była Bóg wie kim. A tak naprawdę już dawno powinno się ją prze­stać obsa­dzać w rolach nasto­la­tek, bo na sce­nie wypa­dało to żenu­jąco. I blo­ko­wało drogę do kariery innym. Być może nawet zdol­niej­szym od niej.

Dar­ski daro­wał sobie pyta­nie, kogo miała na myśli. Odpo­wiedź była oczy­wi­sta. Na kolejne, o ewen­tu­al­nych wro­gów pri­ma­donny, Mar­ce­lina odpo­wie­działa kpiąco, że gdyby wziąć pod uwagę wszyst­kie osoby, które Wój­cik potrak­to­wała źle, to nale­ża­łoby podej­rze­wać pra­wie wszyst­kich z grona dzie­wię­ciu­set pra­cow­ni­ków Opery Naro­do­wej oraz pew­nie z pół Pol­ski. Komi­sarz poczuł się nieco znie­sma­czony pre­zen­to­wa­nym przez Radecką rado­snym nastro­jem i czym prę­dzej zakoń­czył z nią roz­mowę, a sam udał się do pokoju ochrony. Alojzy sie­dział w fotelu z bole­ściwą miną, lekko postę­ku­jąc i przy­kła­da­jąc sobie do czoła jakiś wście­kle zie­lony ręcz­nik. Dokoła roz­ta­czał się zapach melisy mający swoje źró­dło w sto­ją­cym przed Dud­kiem kubku.

– A, ow­szem, był tu mój poprzed­nik – stwier­dził ochro­niarz, roz­ma­so­wu­jąc sobie wolną ręką kolano. – Artre­tyzm mi włazi coraz czę­ściej. Pew­nie już nie­ba­wem nie będę mógł nor­mal­nie cho­dzić.

– O któ­rej dokład­nie pan przy­je­chał? – zapy­tał Dar­ski, z miej­sca czu­jąc, że i jego coś kłuje w kola­nie, i przez chwilę zasta­na­wia­jąc się, czy artre­tyzm może być zaraź­liwy.

– Jakoś kwa­drans po jede­na­stej – odpo­wie­dział Alojzy, wyda­jąc z sie­bie przy oka­zji stęk­nię­cie. – Od razu powi­nie­nem był zro­bić obchód, tym bar­dziej że nie zna­łem swo­jego poprzed­nika i nie wie­dzia­łem, czy można mu ufać. Ale byłem tak roz­bity po tym wypadku, że musia­łem przez chwilę odsap­nąć.

– Jak to nie znał pan swo­jego poprzed­nika?

– No, pra­co­wał tu led­wie kilka dni i tak jakoś wyszło, że jesz­cze nie mie­li­śmy oka­zji się zapo­znać – wyja­śnił Dudek. – Dziwny facet…

– To zna­czy? – komi­sarz posta­no­wił pod­rą­żyć temat.

– Mru­kliwy, nie­przy­jemny – wes­tchnął Alojzy. – W ogóle nie chciał słu­chać o moim wypadku, tylko powie­dział, że wszystko jest w porządku, szybko się poże­gnał i sobie poszedł, jakby go ktoś gonił.

– Mógłby go pan opi­sać? – popro­sił Dar­ski.

– Taki nie­wielki, z brodą i takimi zmierz­wio­nymi wło­sami. Cał­kiem jak pan Mogiel­nicki. Można by ich było pomy­lić…

I dokład­nie w tym momen­cie za ple­cami Aloj­zego, a kon­kret­nie za sto­ją­cym za jego krze­słem biur­kiem, roz­legł się cichy, stłu­miony jęk. Kiedy po chwili się powtó­rzył, już nieco gło­śniej, Dar­ski zro­bił kilka kro­ków, wychy­lił się znad biurka i z nie­do­wie­rza­niem dostrzegł leżą­cego tam z zamknię­tymi oczami mło­dego, krótko ostrzy­żo­nego blon­dyna, trzy­ma­ją­cego się za głowę i wciąż wyda­ją­cego z sie­bie ciche poję­ki­wa­nia.

– Kim pan jest? – zapy­tał komi­sarz. – Co pan tu robi?

Mło­dzie­niec otwo­rzył oczy i popa­trzył na Dar­skiego pół­przy­tom­nie.

– Nazy­wam się Piotr Sobiesz­czak – wyszep­tał z wyraź­nym tru­dem – i jestem tutaj ochro­nia­rzem.

* * *

Sie­dzący w swoim gabi­ne­cie w Komen­dzie Głów­nej Dar­ski po raz nie wia­domo który wpa­try­wał się w nie­zbyt wyraźny film z kamery moni­to­ru­ją­cej wej­ście do Opery Naro­do­wej, a dokład­nie w ten jego frag­ment, na któ­rym dwóch męż­czyzn, mają­cych na gło­wach cza­peczki z dasz­kami, sku­tecz­nie utrud­nia­jące iden­ty­fi­ka­cję ich twa­rzy, wnosi do gma­chu duże pudło. Komi­sarz wie­dział już, że zostało ono, zresztą pod życz­li­wym okiem mają­cego wów­czas dyżur Pio­tra Sobiesz­czaka, wnie­sione do gar­de­roby Mał­go­rzaty Wój­cik. I choć nikt nie skon­tro­lo­wał zawar­to­ści owej prze­syłki, to Dar­ski miał pew­ność, że w środku znaj­do­wały się nie tylko czarne balony, lecz także ktoś, kto pozba­wił życia pri­ma­donnę, a potem zapra­wił czymś cięż­kim w głowę ochro­nia­rza, udał, że sam nim jest, a następ­nie spo­koj­nie opu­ścił budy­nek. Kamera uchwy­ciła nawet ten ostatni moment, tyle że i to nagra­nie nic Dar­skiemu nie dawało, bo poka­zy­wało kogoś, kto po zdję­ciu peruki i sztucz­nej brody mógł być nawet kobietą. Jedyne ziarnko nadziei dawało zle­cone przez niego bada­nie balo­nów, ale i to skoń­czyło się klę­ską, bo nadmu­chano je mecha­nicz­nie.

– Myślisz, że kie­dy­kol­wiek to wyja­śnimy? – zapy­tał cicho Grze­lak.

– Nie wiem… – Dar­ski nie lubił oszu­ki­wać swo­ich pod­wład­nych ani też łudzić samego sie­bie. – Szcze­rze mówiąc, nie sądzę.

* * *

Mar­ce­lina weszła do gabi­netu ojca i nie pierw­szy raz z lek­kim nie­sma­kiem zlu­stro­wała wnę­trze tego pomiesz­cze­nia. Choć Michał Radecki czę­sto był nazy­wany przez media wizjo­ne­rem i czło­wie­kiem, który idzie za pan brat z nowo­cze­sno­ścią, to aku­rat miej­sce, które urzą­dził sobie do pracy, świad­czyło o czymś odwrot­nym. Pre­zen­to­wało się niczym osiem­na­sto­wieczne muzeum. Drew­niane meble, kosz­marny, zda­niem Mar­ce­liny, dywan tkany w jakieś śre­dnio­wieczne esy-flo­resy, prze­szklone regały wypeł­nione sta­rymi księ­gami. Jak w Hogwar­cie, pomy­ślała, ale kolejny raz zacho­wała te spo­strze­że­nie dla sie­bie, uro­czo uśmie­cha­jąc się do wsta­ją­cego wła­śnie z fotela byłego pre­zy­denta.

– Cóż to spra­wiło, że przy­je­cha­łaś z wizytą do swo­jego sta­ruszka? – zapy­tał Michał, pod­cho­dząc do niej i tuląc ją na powi­ta­nie.

– Już ty mnie nie zbi­jaj z tropu tym sta­rusz­kiem – zaśmiała się Mar­ce­lina.

Fak­tycz­nie, nawet mając pięć­dzie­siąt pięć lat, były pre­zy­dent mógł być uzna­wany za wyjąt­kowo atrak­cyj­nego. Dba­jący o syl­wetkę, uczęsz­cza­jący regu­lar­nie na siłow­nię i basen, odwie­dza­jący czę­sto salony SPA, zawsze bez­błęd­nie ubrany Radecki bez prze­rwy tra­fiał do ran­kin­gów naj­bar­dziej sek­sow­nych pol­skich „zna­nych i lubia­nych”. A że w kate­go­rii „stary, ale jary”, to już inna sprawa.

– Cóż więc cię spro­wa­dza w gościnne progi domu, który nie­gdyś był twoim rodzin­nym? – zapy­tał ina­czej Michał, wra­ca­jąc na swój fotel, pod­czas gdy Mar­ce­lina zajęła iden­tyczny, znaj­du­jący się po dru­giej stro­nie biurka. – I czemu mnie nie uprze­dzi­łaś? Pole­niu­cho­wa­li­by­śmy w ogro­dzie, a tak to mamy led­wie kilka minut, zanim przy­je­dzie dele­ga­cja z Japo­nii i zmusi mnie do jedze­nia jakichś bia­łych robali i innych ośli­zgłych mor­skich paskudztw, które musia­łem z oka­zji ich wizyty zamó­wić. Czy ci Azjaci nie mogliby wresz­cie doce­nić scha­bo­wego z buracz­kami? Czemu to zawsze musi sma­ko­wać jak smarki z nosa?

– Naprawdę pró­bo­wa­łeś smar­ków? – Mar­ce­lina nie była w sta­nie ukryć znie­sma­cze­nia.

– A znasz dziecko, które by przy­naj­mniej raz nie spró­bo­wało? – zdzi­wił się szcze­rze jej ojciec.

– Ow­szem, znam. Sie­bie.

– Zawsze byłaś ory­gi­nal­nym dziec­kiem.

– A ty bar­dzo ory­gi­nal­nym ojcem.

– Dzię­kuję – Radecki kiw­nął głową – o ile, rzecz jasna, to miał być kom­ple­ment. A więc… Cze­muż zawdzię­czam zaszczyt gosz­cze­nia cię tutaj? – wró­cił do nur­tu­ją­cego go zagad­nie­nia.

– Chcia­łam ci podzię­ko­wać.

– Mnie? – zdzi­wił się Michał. – Za co?

– Za usu­nię­cie prze­szkody, która stała mi na dro­dze do tego, aby dostać główną rolę w Gian­nim Schic­chim – wypo­wia­da­jąc te słowa, Mar­ce­lina patrzyła mu pro­sto w oczy. I jeśli jesz­cze przed wej­ściem do jego gabi­netu miała pewne wąt­pli­wo­ści doty­czące tego, kto stał za wyda­rze­niami roz­gry­wa­ją­cymi się tydzień wcze­śniej w ope­rze, to teraz pozbyła się ich cał­ko­wi­cie. Ojciec mógł oma­mić kil­ka­dzie­siąt milio­nów swo­ich roda­ków, ufa­ją­cych, że jest pra­wym i szla­chet­nym czło­wie­kiem, ale przed nią nie umiał niczego ukryć. I ni­gdy nawet nie pró­bo­wał tego zro­bić.

– A, pro­szę bar­dzo – rzekł powoli. – Jesteś zado­wo­lona?

– Musia­łeś się jej pozbyć w taki spo­sób? – wes­tchnęła. – Nie mogłeś potrzą­snąć sakiewką? To zawsze dawało dobre rezul­taty.

– Myślisz, że nie pró­bo­wa­łem? – Michał wzru­szył ramio­nami. – Ale w jej przy­padku to była prze­grana sprawa. Ni­gdy by na to nie poszła, a prze­cież wie­dzia­łem, jak ci na tym zależy.

– Powiedz mi jesz­cze, po co były te balony.

– Na wypa­dek, gdyby komuś wpa­dło do głowy, żeby otwo­rzyć pudło i zoba­czyć, co jest w środku. A jakim cudem ty się domy­śli­łaś, jeśli można spy­tać?

– Byłam w jej gar­de­ro­bie. To pudło mnie zacie­ka­wiło. Otwo­rzy­łam je i balony same zaczęły wyla­ty­wać. To był swoją drogą głupi pomysł. Gdy wyle­ciało kilka, odsło­nił się twój praw­dziwy pre­zent.

– Cud, że nie obe­rwa­łaś…

– O mały włos! Ale kiedy tylko ów ktoś w środku zoba­czył, kogo ma przed sobą, od razu spa­so­wał. I dokład­nie w tym samym momen­cie uświa­do­mi­łam sobie dla­czego.

– I nie pró­bo­wa­łaś go powstrzy­mać? – ojciec posłał jej iro­niczne spoj­rze­nie. – Ura­to­wać swo­jej star­szej kole­żanki?

– Żar­tu­jesz? – Mar­ce­lina wzru­szyła ramio­nami. – Sama duma­łam nad tym, jak się pozbyć tej wiedźmy. Poza tym nie zapo­mi­najmy, czyją jestem córką. Mam twoje geny.

Puka­nie do drzwi dało znać, że dele­ga­cja japoń­skiego kon­cernu pra­so­wego wła­śnie dotarła na miej­sce i Radecki powi­nien ją przy­wi­tać.

– Moje geny… – były pre­zy­dent wstał z fotela

– Yhm – przy­tak­nęła Mar­ce­lina z uśmie­chem. – Psy­cho­pa­tycz­nej prze­stęp­czyni. Leć, nie daj im cze­kać, a ja zosta­wię ci na biurku zapro­sze­nie na nową pre­mierę Gian­niego Schic­chiego ze mną w roli głów­nej. No już, sio! I pamię­taj, że cię kocham, sta­ruszku.

* * *

Babbo, pietà, pietà..., sopran Mar­ce­liny, wpa­tru­ją­cej się ze sceny, zamiast w aktora gra­ją­cego Gian­niego Schic­chiego, pro­sto w twarz sie­dzą­cego w pierw­szym rzę­dzie ojca, na moment pozo­sta­wił publicz­ność Opery Naro­do­wej w ciszy. Jed­nak po chwili roz­le­gły się gło­śne brawa. Michał Radecki pode­rwał się z fotela jako pierw­szy, a za jego przy­kła­dem poszła też grzecz­nie reszta widowni.

Moja kochana dziew­czynka, pomy­ślał były pre­zy­dent. Zro­bił­bym dla niej wszystko. Zawsze.

Maciej Siembieda. Klucz

Maciej Siem­bieda

Klucz

Jarze­niówka pod sufi­tem wydała dźwięk ostrze­ga­jący, że pra­cuje reszt­kami sił i powinna ją zastą­pić młod­sza. Parę razy bły­snęła tak ostro, że trzeba było zmru­żyć oczy, i zaczęła buczeć. Mimo to zmo­bi­li­zo­wała się, być może po raz ostatni, aby roz­ru­szać zawartą w sobie rtęć, wykrze­sać pro­mie­nio­wa­nie UV, a potem we współ­pracy z białą sub­stan­cją pokry­wa­jącą ścianki szkla­nej rurki poda­ro­wać ludziom świa­tło.

Jego blask przez moment roz­świe­tlił zie­lone oczy dziew­czyny leżą­cej na wznak pod jarze­niówką, jakby była w sola­rium, które zdą­żyło już dotrzeć z Zachodu i robiło w War­sza­wie furorę.

Była naga.

Jej ciało o ide­al­nych pro­por­cjach mogłoby być inspi­ra­cją dla mala­rzy i foto­gra­fi­ków poszu­ku­ją­cych tajem­nicy piękna. Miała zgrabne, dłu­gie nogi zwień­czone łagod­nie skle­pio­nym wzgór­kiem łono­wym z rów­no­bocz­nym trój­ką­tem czar­nych, gęstych wło­sów. Trój­kąt pod­kre­ślał per­fek­cyjną talię, połą­czoną z pła­sko­wy­żem brzu­cha u stóp wzgórz peł­nych, jędr­nych piersi. Rów­nie nie­ska­zi­telne były oboj­czyki, ramiona i szyja, ale wszystko to bla­dło wobec twa­rzy. Regu­lar­nych rysów pod­bródka, nosa, brwi i zmy­sło­wych ust. I oczu. Dużych, zie­lo­nych oczu, które z prze­ra­że­nia stały się jesz­cze więk­sze. Teraz miały barwę mala­chitu, pod­kre­śloną przez oliw­kową kar­na­cję skóry i gra­na­towy cień, jaki pozo­stał na czaszce po sta­ran­nym ogo­le­niu wło­sów.

Nawet z ogo­loną głową i w sztucz­nym świe­tle jarze­niówki dziew­czyna była piękna.

Tak piękna, że męż­czy­zna, który się nad nią pochy­lił, przez dłuż­szą chwilę stał jak zahip­no­ty­zo­wany i po raz pierw­szy w życiu się zawa­hał, zanim wbił w jej ciało ciężki, ostry nóż, nisz­cząc dzieło sztuki, które i tak nie miało naj­mniej­szych szans na prze­trwa­nie.

Wtorek

Andrzej Flor­czak, nie­wy­soki bru­net po czter­dzie­stce, tuż po wscho­dzie słońca wsiadł do windy na dzie­wią­tym pię­trze wie­żowca na war­szaw­skim Tar­gówku, ale rzut oka na przy­ci­ski z nume­rami pię­ter spra­wił, że Flor­czak popsuł pora­nek bar­dzo ordy­nar­nym sło­wem.

Wszyst­kie przy­ci­ski świe­ciły, jakby jakiś sza­lony pasa­żer zapra­gnął nagle odwie­dzić każdą kon­dy­gna­cję po kolei. Na doda­tek część z guzi­ków tor­tu­ro­wano zapal­niczką, co spra­wiło, że się sto­piły i stra­ciły sens. Zapach spa­lo­nego pla­stiku jesz­cze uno­sił się w kabi­nie windy, suge­ru­jąc, że dzieła znisz­cze­nia doko­nano cał­kiem nie­dawno, naj­pew­niej w nocy. Flor­czak roz­ma­rzył się przez chwilę, wyobra­ża­jąc sobie, że łapie wan­dala na gorą­cym uczynku, ale fan­ta­zjo­wa­nie prze­szło mu pod­czas wędrówki po scho­dach, które musiał poko­nać obju­czony sprzę­tem węd­kar­skim.

Na plac przed blo­kiem wyszedł za pięć szó­sta.

Kiw­nął głową dwóm sąsia­dom, któ­rzy koń­czyli dyżur przed śmiet­ni­kiem w ramach for­ma­cji SOM, czyli Sąsiedz­kiej Ochrony Malu­chów. Loka­to­rzy wpro­wa­dzili ją przed kil­koma tygo­dniami, bo wcze­śniej nie było nocy, żeby z kil­ku­dzie­się­ciu małych fia­tów 126p par­ku­ją­cych przed blo­kiem przy­naj­mniej dwa nie stały rano na cegłach. Zło­dzieje kra­dli koła malu­chów na potęgę.

Flor­czak też jeź­dził fia­ci­kiem w uni­kal­nym, fio­le­to­wym kolo­rze, ale nie nale­żał do straży oby­wa­tel­skiej. Jego auto było nie­ty­kalne i wie­działa o tym cała tar­gó­wecka żulia. Mógł zosta­wiać je na noc otwarte i nawet nie wyj­mo­wać radia.

Zda­wał sobie sprawę, że sąsie­dzi patrzą na niego spode łba, a po osie­dlu krąży dow­cip: „Wiesz, dla­czego ten z dzie­wią­tego pię­tra ma fio­le­to­wego malu­cha? Bo mu żona przy­cięła drzwiami od sypialni”, ale nic sobie z tego nie robił. Ludzie muszą jakoś dać upust emo­cji z powodu tego, co im nie pasuje. Tak naprawdę byli nie­szko­dliwi. Flor­czak od lat żył w bar­dzo bru­tal­nym świe­cie i wie­dział dosko­nale, że obra­bia­niem tyłka i drwi­nami nikt nikomu jesz­cze zębów nie wybił.

Koń­czył ukła­da­nie tele­sko­po­wych wędek, torby i pod­bie­raka na tyl­nym sie­dze­niu małego fiata, gdy usły­szał gwizd, jakiego nie powsty­dziłby się żaden cwa­niak z Tar­gówka. Wysu­nął tułów z auta, wypro­sto­wał się, pod­niósł głowę i, osła­nia­jąc oczy dło­nią od słońca wscho­dzą­cego nad Rem­ber­to­wem, spoj­rzał na dzie­wiąte pię­tro. W otwar­tym oknie stała żona, w samej noc­nej koszuli, i wła­śnie przy­kła­dała palce do ust, aby zagwiz­dać ponow­nie, ale zła­pała z mężem kon­takt wzro­kowy. Osten­ta­cyj­nie potrzą­snęła trzy­maną w dłoni słu­chawką apa­ratu tele­fo­nicz­nego na dłu­gim, spi­ral­nym kablu.

Niech to szlag – pomy­ślał Flor­czak. Że też nie mogła powie­dzieć, że już wyje­cha­łem na ryby. Ale nie. Za uczciwa jest. I nie prze­pu­ści żad­nej oka­zji, aby udo­wod­nić swoją tezę, że dla niego liczą się tylko te tele­fony i robota, a dom oraz rodzina by­naj­mniej nie.

Wspi­nał się po dwa stop­nie, prze­kli­na­jąc windę i tego, kto ją uszko­dził. Ponow­nie zapra­gnął dostać go w swoje ręce, ale tym razem jego fan­ta­zja już ocie­kała krwią.

Wpadł do miesz­ka­nia dzie­sięć po szó­stej, zdy­szany. Oparł się o fra­mugę, aby chwilę odsap­nąć. Ścią­gnął czapkę z odznaką Pol­skiego Związku Węd­kar­skiego i odgar­nął włosy, które ni­gdy nie ukła­dały się tak, jakby sobie życzył. Wytarł czoło ręka­wem koszuli i pod­szedł do apa­ratu tele­fo­nicz­nego sto­ją­cego w pokoju córki, która była jesz­cze na waka­cjach. Zer­k­nął nie­chęt­nie na zamknięte drzwi sypialni, ale nie było potrzeby wcho­dzić tam i pytać żony, kto dzwo­nił. I tak wie­dział. Gdyby to był kto­kol­wiek inny, z pew­no­ścią nie urzą­dzi­łaby teatru w oknie.

Wybrał numer i odcze­kał kilka sygna­łów z naiwną nadzieją, że może nie odbiorą.

– Ofi­cer dyżurny Sto­łecz­nego Urzędu Spraw Wewnętrz­nych – usły­szał po upły­wie co naj­mniej dwu­dzie­stu sekund.

– Tu kapi­tan Flor­czak.

– Kolombo? – upew­nił się dyżurny.

– Nie – wark­nął. – Kodżak. Po jakiego… – daro­wał sobie rze­czow­nik – dzwo­nisz skoro świt, i to w dniu, w któ­rym naresz­cie mam wolne?

– Bo jest trup, Kolombo – powie­dział bez­na­mięt­nie głos po dru­giej stro­nie linii. – I to nie byle jaki.

– Dla­czego nie byle jaki?

– Bo w ope­rze.

To rze­czy­wi­ście brzmiało oso­bli­wie. Zwy­kle trupy znaj­do­wano nad Wisłą, w spe­lun­kach albo miesz­ka­niach. Ale w ope­rze?

– Mów – rzu­cił do słu­chawki.

– Kobieta. Lat około dwu­dzie­stu pię­ciu. Bru­netka, sto sie­dem­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu, śred­niej budowy ciała. Ubrana w białą bluzkę…

– Ona zgi­nęła czy zagi­nęła? – prze­rwał Flor­czak ziry­to­wany.

Dyżurny zamilkł na kilka sekund.

– No prze­cież mówię ci, że trup. Zgi­nęła, zna­czy się.

– To po jaką cho­lerę poda­jesz mi jej ryso­pis?

– No… – zasta­no­wił się głos. – Myśla­łem…

– Kiedy została zna­le­ziona?

– Pół godziny temu.

– Kto już jest na miej­scu?

– Kra­węż­niki zabez­pie­cza­jący teren, tech­nicy oraz twoi z kry­mi­nal­nego. Jedzie rów­nież zastępca komen­danta.

– Zastępca? A ten po co?

– Poję­cia nie mam. Może lubi operę? Chło­paki z dro­gówki widzieli go raz na mie­ście w smo­kingu. Dasz wiarę?

Flor­czak nie odpo­wie­dział.

– I jesz­cze coś – dorzu­cił dyżurny. – To zastępca kazał ścią­gnąć cię z wol­nego.

Kapi­tan wes­tchnął. Pomy­ślał o Zale­wie Zegrzyń­skim i cudem zdo­by­tej kol­bie kuku­ry­dzy, na którą kar­pie brały jak osza­lałe.

– Jadę – uznał. – Wrzuć na radio, że będę za pół godziny.

– Nie żar­tuj – stwier­dził dyżurny. – Chcesz tak szybko doje­chać z Tar­gówka na plac Teatralny tym swoim fio­le­to­wym kasz­la­kiem? Wysła­łem po cie­bie radio­wóz. Powi­nien już cze­kać przed domem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki