Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
A co, jeśli do krainy sztuki i piękna wkradnie się zło? Na to pytanie odpowiadają autorzy opowiadań, których akcja związana jest z Operą Narodową. W antologii znajdą się teksty czołówki polskich autorów kryminalnych – Katarzyny Gacek, Marty Guzowskiej, Joanny Jodełki, Anny Rozenberg, Gai Grzegorzewskiej, Macieja Siembiedy, Bartosza Szczygielskiego, z udziałem i pod redakcją Roberta Ostaszewskiego. Na specjalne zaproszenie dyrektora Waldemara Dąbrowskiego zwiedzili oni nawet najdalsze i najbardziej tajemnicze zakątki Teatru Wielkiego, które staną się sceną wykreowanych przez nich zbrodni. Dla miłośników muzyki i kryminału.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 331
Alek Rogoziński
O mio babbino caro
Zazdrość to podatek, jaki się płaci od sukcesu.
David Nicholls
Babbo, pietà, pietà…, dramatycznie zamierający sopran spinto pozostawił publiczność, zapełniającą do ostatniego miejsca widownię Opery Narodowej, w mistycznej wręcz ciszy. Dopiero po chwili rozległy się pierwsze nieśmiałe, pojedyncze oklaski, które w kilka sekund przerodziły się w niekończącą się owację na stojąco.
Na twarzy Małgorzaty Wójcik pojawił się triumfalny uśmiech. Choć nie za bardzo pasował on akurat do tego momentu opery Gianni Schicchi Giacoma Pucciniego, w którym to córka tytułowego bohatera drży z trwogi o przyszłość swojego związku, to primadonna doskonale wiedziała, że nikt nie zwróci na tę niezręczność najmniejszej uwagi. Aria O mio babbino caro była jej wizytówką.
„Nawet sam Puccini oklaskiwałby mnie na stojąco, bo przecież napisał ją dokładnie pod mój głos”, oświadczyła kiedyś w jednym z wywiadów telewizyjnych. I choć wypowiedzi tej nijak nie dało się uznać za skromną, to nikt nie śmiał zaprzeczyć, że Wójcik miała solidne podstawy, aby ją wygłosić. W końcu twórca Madame Butterfly i Toski wiele razy podkreślał, że to właśnie sopran spinto, najrzadziej spotykany głos kobiecy, pozwalający idealnie interpretować na scenie zarówno liryczne, jak i dramatyczne partie wokalne, uważa za najszlachetniejszy i najpiękniej brzmiący spośród wszystkich, jakimi obdarzyła płeć piękną Matka Natura.
– Boszzzz, jak ja jej nienawidzę…
Konrad Małecki, piastujący w operze najbardziej odpowiedzialną funkcję, czyli inspicjenta, poprawił nerwowym gestem zsuwające mu się z nosa okulary, po czym odwrócił głowę w prawo i obrzucił zdziwionym spojrzeniem stojącą obok niego kobietę.
– Czemu?! – zapytał, szybko wracając wzrokiem do dzierżonego w ręku harmonogramu zmian scenografii.
W Giannim Schicchim było ich na szczęście tyle, co kot napłakał, podobnie jak innych punktów spektaklu, nad których koordynacją przyszło mu czuwać, mógł więc sobie pozwolić na małe rozproszenie uwagi. Tym bardziej że nie wypadało mu lekceważyć swojej towarzyszki. Bo choć w świecie opery stawiała ona dopiero pierwsze kroki, to i tak śmiało można ją było uznać za najbardziej znaną osobę znajdującą się obecnie w gmachu Teatru Wielkiego. Dwudziestopięcioletnia Marcelina Radecka była córką byłego prezydenta, a do tego internetową influencerką i szefową całkiem nieźle prosperującej agencji reklamowej. Słynęła też z odkrywania w sobie co kilka miesięcy nowego talentu i przekuwania go w mniejszy lub większy sukces. Niestety, do wszystkiego miała też słomiany zapał i zaraz po osiągnięciu celu nudziła się dotychczasowym zajęciem i zaczynała szukać kolejnego. W ten sposób udało jej się wygrać najpierw show Top Model, następnie Taniec z gwiazdami, potem o mało co nie wywalczyła sobie przepustki na Konkurs Piosenki Eurowizji, zagrała główną rolę w filmie u jednego z najbardziej znanych polskich reżyserów, przyciągnęła tłumy do teatru, w którym przez całe trzy miesiące występowała w sztuce Mistrz i Małgorzata, a na koniec zatriumfowała w programie Azja Express u boku swojego ówczesnego ukochanego. Ten zresztą zaraz po ich sukcesie powiedział jej: „Żegnaj na zawsze”, bo – jak szczerze wyznał w jednym z wywiadów – nie mógł darować Marcelinie tego, że kiedy tuż przed metą skręcił nogę, jego narzeczona, zamiast się owym faktem przejąć, nazwała go „leniwym misiem koalą” i kazała mu podskakiwać do finiszu na drugiej, zdrowej kończynie, popędzając go przy tym tak miłymi słowami, jak „łamaga”, „niedojda” czy „safanduła”.
Oczywiście od czasu do czasu pojawiały się głosy, że żadne z osiągnięć Marceliny nie byłoby możliwe, gdyby nie wpływy i niesłabnąca popularność jej ojca. Jednak nawet najbardziej zagorzali krytycy panny Radeckiej nie potrafili jej odmówić talentu, prezencji, inteligencji, a przede wszystkim piekielnej pracowitości. Obecna próba podbicia serc fanów opery była logiczną konsekwencją recenzji jej eurowizyjnego wstępu, której autor zauważył, że przykro, iż tak potężny głos marnuje się na jakieś dyskotekowe umpa-umpa, kiedy jego właścicielka równie dobrze mogłaby zachwycać melomanów w mediolańskiej La Scali czy londyńskim Royal Opera House. I choć napisał to tylko po to, aby podlizać się byłemu prezydentowi, który po zakończeniu kadencji został szefem wielkiego koncernu medialnego, to jego myśl trafiła na podatny grunt. Marcelina na kilka miesięcy zamknęła się w domu z trenerami wokalnymi i po wielogodzinnych, żmudnych ćwiczeniach zaczęła się starać o rolę w jednym ze spektakli wystawianych przez Operę Narodową. I, jak łatwo było przewidzieć, zdobyła ją bez specjalnych problemów, bowiem włodarze tego miejsca doskonale zdawali sobie sprawę, jak dużo darmowej promocji zyskają, zatrudniając prezydentównę, i to nawet do jakiejś niewielkiej rólki. Nie przewidzieli jednak, że ambicje Marceliny będą o wiele większe niż skala jej głosu.
– Przecież ona się nie nadaje do roli Lauretty – warknęła wyraźnie wściekłym głosem Radecka. – Ile ona ma lat? Siedemdziesiąt? Osiemdziesiąt?! Żeby ją uwiarygodnić, to ten facet, który gra jej ojca, powinien mieć sto i nie wbiegać na scenę, tylko być wwożony na wózku inwalidzkim! Albo kuśtykać o laseczce.
– Żadnych wózków! – zaprotestował odruchowo, acz z lekkim roztargnieniem Konrad. – Z wózkami są zawsze problemy! Nie było cię tu jeszcze, kiedy reżyser Krzesiewski miał wizję opery Manru, w której część Romów miała jeździć na wózkach, a mój zmiennik zagapił się i zapomniał dopilnować, żeby scena obróciła się tylko o dziewięćdziesiąt, a nie sto osiemdziesiąt stopni, więc połowa obsady powpadała do orkiestronu. Potem jeden z recenzentów napisał, że widział już różne inscenizacje tej opery, ale ta slapstikowa podobała mu się najbardziej. I że skoro jesteśmy tacy nowatorscy, to teraz czeka na Madame Butterfly, w której główna bohaterka zrobi striptiz, oraz Czarodziejski flet w wersji operowo-hiphopowej. A co do pani Małgorzaty, to jutro skończy pięćdziesiąt lat. Już dzisiaj zaczęły przychodzić pierwsze prezenty z tej okazji. Jeden chyba nawet od twojego ojca.
– Nie mówiłam?! Po prostu jest za stara! – Marcelina wzruszyła ramionami.
– Nie żartuj! – Konrad podniósł nieco głos. – Pani Małgorzata to piękna i atrakcyjna kobieta!
– Jasne – mruknęła Radecka. – Miss domu spokojnej starości…
– A poza tym widzisz w tej roli kogoś innego? – zapytał Konrad, uświadamiając sobie, że doskonale wie, co za chwilę usłyszy.
– Ta rola jest napisana dla znacznie młodszej osoby – wyjaśniła Radecka. – Ćwiczyłam partie Lauretty wiele razy z moimi nauczycielami i zdaniem wszystkich wypadałam w nich rewelacyjnie. Nie wiem, czemu reżyser upiera się obsadzać w tej roli jakieś stare próchno!
– Może dlatego, że ktoś, kogo nazywasz próchnem, od lat jest uznawany za najlepszą polską diwę operową? – podsunął Konrad, nie odrywając wzroku od rozpiski kolejnych działań scenicznych. – Chwila! – poprawił umieszczony przy ustach mikrofonik. – Garderobiana proszona jest na scenę główną od strony Moliera. Błyskawiczna przebiórka Lauretty! Władziu, przygotuj drugi wózek od Wierzbowej, wjazd za półtorej minuty!
– A miało nie być wózków… – mruknęła Marcelina.
– Te są inne – wyjaśnił cierpliwie Małecki. – Sceniczne. Umożliwiają zmianę scenografii…
– Przecież wiem! – przerwała mu z irytacją Radecka. – Nie jestem tu pierwszy dzień!
Konrad wzruszył ramionami i darował sobie uwagę, że dla części występujących w tym miejscu śpiewaków skomplikowany system pozwalający zrealizować na scenie praktycznie każdy, nawet najbardziej niedorzeczny kaprys reżyserów nawet po wielu latach pracy pozostaje jedną wielką enigmą.
– Dałabym wszystko za to, żeby ktoś ją wreszcie odesłał na emeryturę – Marcelina wróciła do tematu, który ostatnimi czasy stał się jej obsesją.
– A co? – Konrad na chwilę znów zwrócił na nią wzrok. – Liczysz, że wskoczyłabyś na jej miejsce?
– Być może…
– Jassssssne…! – Małecki wydał z siebie niezbyt mile brzmiący w uszach jego towarzyszki rechot. – Mierz siły na zamiary!
– Myślisz, że nie dałabym rady?! – w głosie Radeckiej było czuć złość.
– Myślę, że powinnaś się jeszcze sporo nauczyć – westchnął inspicjent, po czym znów poprawił mikrofonik. – Władziu, możesz ruszać z tym koksem! Marcela, naprawdę, bardzo cię przepraszam, ale nie mogę z tobą rozmawiać, bo w końcu coś tu zawalę…
– Jasne, jasne – mruknęła prezydentówna.
Przez chwilę postała jeszcze przy Małeckim, obserwując z podziwem błyskawiczną zmianę dekoracji. Wymyślone w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, podczas powojennej odbudowy Opery Narodowej rozwiązania, wówczas uznawane za rewolucyjne i czyniące to miejsce technologicznym ewenementem na skalę całego świata, nadal działały bezbłędnie. I choć Gianniego Schicchiego można było spokojnie zaprezentować bez zmian scenografii, to reżyser zdecydował się na kilka eksperymentów. Niestety, wymiana głównej diwy nie była jednym z nich.
Marcelina westchnęła ciężko i niespiesznym krokiem udała się w kierunku garderób. Rzecz jasna, ta stara lampucera posiadała swoją własną, urządzoną w dodatku tak, jakby miała z niej korzystać jakaś królowa. Porcelanowe naczynia, meble à la Ludwik któryś tam, bo z nerwów Radecka nie umiała sobie nawet przypomnieć liczby przydzielonej do Króla Słońce, cholerny złoty szezlong, na którym Wójcik zrobiła sobie ostatnio zdjęcia dla magazynu „Viva!”, marmurowa toaletka, cenne obrazy na ścianach… Do kompletu brakowało jeszcze tylko gablotki na koronę, berła i złotego jabłka!
Czując, jak zaczyna ją ogarniać furia, Marcelina doszła do swojej lichawej i pozbawionej królewskich mebli garderoby, którą na dodatek była zmuszona dzielić z kilkoma innymi śpiewaczkami. Nie weszła jednak do niej, tylko ją minęła, kierując się w stronę pomieszczenia przygotowanego dla primadonny. Nacisnęła klamkę, otworzyła drzwi i powoli weszła do środka. Z nienawiścią przesunęła wzrokiem po toaletce, wieszaku z kreacjami i wielkim, kryształowym, zabytkowym lustrze w grubych, złotych, misternie rzeźbionych ramach. Po sekundzie dostrzegła obok owego wartego dziesiątki tysięcy złotych dzieła sztuki coś, czego poprzednio nigdy tu nie widziała. Podeszła bliżej…
Dwie minuty później, kiedy opuściła garderobę Małgorzaty, na jej twarzy gościł uśmiech, o którym jej znajomi powiedzieliby, że nie wróży niczego dobrego.
* * *
– Co my tu mamy? – komisarz Krzysztof Darski z trudem opanował ziewnięcie.
Jego stały współpracownik, podkomisarz Jerzy Grzelak, przyjrzał mu się z ciekawością.
– Wciąż dziecko? – upewnił się z lekkim uśmieszkiem.
– Yhm – Darski pokiwał głową. – Wciąż. Zwłaszcza w te dni. Wykończy mnie to jak nic.
– Nie grzesz! – Grzelak pokręcił głową z niesmakiem. – I korzystaj, póki możesz! Gdy już w końcu wam się uda, to zobaczysz, co będzie po porodzie. Seks tylko z okazji urodzin, rocznicy ślubu i od wielkiego dzwonu, na przykład na walentynki, ale też nie każde.
– Mówisz z doświadczenia – Darski zmrużył ironicznie oko – czy teoretycznie?
– Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałbym teoretyzować – westchnął ponuro podkomisarz. – Moja daje się jeszcze uprosić na miesięcznicę dnia naszego ślubu, ale już zaznaczyła, że być może zmienimy harmonogram na kwartalny. Nie udało mi się wywalczyć nawet Barbórki!
– Czemu Barbórki? – zdumiał się Darski, nieco zaskoczony tak oryginalnym wyborem święta.
– Bo przecież moja ma na imię Barbara – przypomniał Grzelak. – Myślałem, że dzień patronki może ją jakoś przekona, jednak nie…
– No dobrze – Darski, usiłujący zatrzeć wizję erotycznych figli swojego podwładnego i jego doskonale mu znanej małżonki ubranych jedynie w paradne czaka, wolał nie drążyć tematu częstotliwości jego i swoich wyczynów erotycznych. Tym bardziej że narzekanie na nadmiar seksu wydawało mu się dokładnie tym samym co kwękanie na to, że latem jest za gorąco, a zimą za zimno, czyli idiotycznym malkontenctwem. – Co mnie czeka w środku?
– Denatka nazywa się Małgorzata Wójcik – Grzelak zerknął w swoje notatki. – Śpiewaczka. Pracowała tutaj od dwudziestu dwóch lat. Jutro skończyłaby pięćdziesiątkę. Jakiś nieludzki ten morderca, że załatwił ją w przeddzień urodzin…
– Bo jakby załatwił ją dzień po, to byłby ludzki? – zdziwił się Darski z lekkim niesmakiem.
– Nie, nie o to chodzi – Grzelak machnął ręką. – Tylko… Sam zobaczysz. Cała garderoba tonie w kwiatach i przesyłkach od wielbicieli. I w tym wszystkim, na samym środku, leży ona. Wszystko to wygląda jak scenografia filmowa, a nie rzeczywistość.
– Przyczyna zgonu?
– Uduszenie. Zdaniem Piotrusia morderca użył linki. Być może żeglarskiej, ale pewności co do tego nie ma.
– Narzędzia zbrodni pewnie też nie – domyślił się Darski.
– Oczywiście, że nie – potwierdził Grzelak. – Za to czas zgonu mamy określony zaskakująco dokładnie. Przedstawienie zakończyło się o dwudziestej drugiej. Wójcik wychodziła jeszcze do swoich wielbicieli, fotografowała się, odbierała jakieś prezenty. Normalnie nigdy tego nie robiła, ale ludzie przyszli złożyć jej życzenia urodzinowe, więc nie chciała im robić przykrości. Zdaniem świadków udała się do garderoby dopiero o dwudziestej drugiej trzydzieści, z tolerancją pięć minut w tę, pięć minut we w tę. Co w sumie nie jest ważne, bo potem i tak garderobiana pomagała jej pozbyć się kostiumu. Wyszła od niej o dwudziestej trzeciej. Wójcik została, bo chciała jeszcze z kimś porozmawiać przez telefon. Trzy kwadranse później znalazł ją ochroniarz. Przyszedł ją zapytać, kiedy opuści teatr, bo chciało mu się już trochę pokimać. To on zadzwonił pod sto dwanaście.
– Poczekaj, poczekaj – Darski podrapał się po głowie, przy okazji mierzwiąc trochę swoją bujną czuprynę. – Ile osób mogło tu być po dwudziestej trzeciej?! Chyba niezbyt wiele…
– Yhm – Grzelak pokiwał głową. – Sześć.
Darski zmarszczył brwi.
– Chcesz mi powiedzieć, że prawie już mamy mordercę? – zapytał ze zdumieniem.
– Być może – westchnął podkomisarz. – Tym bardziej że dwie osoby z tej szóstki dają sobie wzajemnie alibi.
Doszli do garderoby primadonny, gdzie pracę kończyła właśnie ekipa pod wodzą doktora Piotra Kryńskiego, serdecznego przyjaciela komisarza Darskiego, a zarazem niedoszłego męża jego nemezis, popularnej pisarki kryminałów, Róży Krull. Po przekroczeniu progu tego pomieszczenia Darski musiał przyznać rację Grzelakowi. Faktycznie wnętrze prezentowało się tak, jakby ktoś specjalnie je zaaranżował. Podłoga była usłana pojedynczymi kwiatami, a wokół leżącej na samym środku śpiewaczki ustawiono większe wiązanki i bukiety. Sama Wójcik wyglądała tak, jakby na chwilę dla relaksu położyła się na owym kwietnym dywanie i jako taka skojarzyła się komisarzowi ze Śpiącą Królewną. Tyle że akurat w tym przypadku nie było co liczyć na księcia, który mógłby ją obudzić pocałunkiem.
– Jeśli się nad tym zastanawiasz – Piotr podszedł do Darskiego i uścisnął mu rękę w powitalnym geście – to odpowiedź brzmi: „Tak”. Zwłoki zostały przeniesione. Wszystko wskazuje na to, że morderca zaskoczył ją, kiedy siedziała przy toaletce. Usiłowała się bronić, czego dowodzą ślady na dłoniach. Jest nadzieja, że w trakcie walki podrapała go i znajdziemy pod jej paznokciami coś, co się przyda w śledztwie, ale to sprawdzę dopiero w trakcie autopsji. W każdym razie na pewno nie została uduszona na podłodze, bo ślad na szyi jest typowy dla mordercy stojącego za, a nie nad ofiarą. A, i jeszcze musiał być dość silny. Przynajmniej sporo silniejszy od niej.
– Dzięki… – Darski rozejrzał się uważniej po garderobie, a następnie podniósł wzrok i przez moment się zastanawiał, co właściwie ma przed oczami.
Piotr podążył za jego spojrzeniem.
– Trochę makabryczne, prawda? – rzekł, doskonale rozumiejąc zdziwienie przyjaciela, bo sam przeżył podobne, tylko że kilkadziesiąt minut wcześniej.
Duża część sufitu była niewidoczna za czarnymi balonami.
– Jeśli próbujesz je policzyć, to mogę cię wyręczyć – Piotr uśmiechnął się pod nosem. – Jest ich pięćdziesiąt. Dokładnie tyle, ile lat skończyłaby dzisiaj nieboszczka.
– I pojawiły się tu tuż przed jej śmiercią… – mruknął Grzelak.
– Jak to? – Darski przeniósł na niego nadal zdziwiony wzrok.
– Ano tak – podkomisarz wzruszył ramionami. – Ktoś umieścił je tutaj w trakcie występu Wójcik na scenie. Nie wiadomo kto. Tak przynajmniej zeznała Zuzanna Andrzejczyk.
– Kto to?
– Garderobiana.
– Jakim cudem już ją przesłuchałeś? – Darski poczuł, że przybycie na miejsce z lekkim spóźnieniem sprawia, że potem człek jest wszystkim zaskoczony. – Przecież mówiłeś, że wyszła.
– Ale wróciła! – wyjaśnił Grzelak. – Opuściła operę o dwudziestej trzeciej, ale wróciła przed północą, bo przypomniało jej się, że zapomniała zabrać kostium, który miała zawieźć na przedstawienie do Łodzi.
– I ona tu jeszcze jest?
– Owszem – podkomisarz kiwnął głową. – Zatrzymałem do twojego przybycia całą piątkę, która była w teatrze po jedenastej. Szósty był ochroniarz, który jednak skończył już zmianę i zdążył pójść do domu. Tych pięcioro rozsadziłem w różnych miejscach, żeby nie mogli się porozumiewać.
– Coś o nich? Tak w telegraficznym skrócie.
Grzelak znów zerknął w swoje notatki.
– Alojzy Dudek. To ten ochroniarz, który odkrył zwłoki primadonny. Sam też zasługuje na to miano. Narobił takiego rabanu, że podobno słychać go było w całym Teatrze Wielkim. Gdy przyjechaliśmy na miejsce i zobaczył lekarza, to próbował go nie dopuścić do nieboszczki i zająć sobą, bo twierdził, że jej już i tak nic nie pomoże, a on zaraz dostanie czegoś, od czego zejdzie jej do towarzystwa. Tylko nie mógł się zdecydować, czy zawału, czy udaru. Więc mu Piotruś coś zaordynował. Przeciwzawałowego. Jak go znamy, to najpewniej witaminę C. Ale dzięki temu niezawodnemu środkowi facet odpuścił i dał nam pracować.
– Jakoś strasznie frywolnie dziś raportujesz… – zauważył Darski nieco karcącym tonem.
– Weź, jest prawie trzecia w nocy, nie wymagaj ode mnie za dużo – poprosił Grzelak, ponownie zerkając w swoje notatki. – W każdym razie na ryk Dudka przyleciała tutaj cała reszta. To znaczy Konrad Małecki, inspicjent, Jerzy Mogielnicki, reżyser, i, teraz trzymaj się mocno, Marcelina Radecka.
Darski zrobił wielkie oczy.
– Ta Marcelina Radecka? – upewnił się. – Skąd ona się tu wzięła?!
– Oj, widzę, że nie jesteś na bieżąco – mruknął Grzelak. – Ty? Taki spec od show-biznesu?! I celebrytów!
– Zejdź ze mnie – poprosił stanowczo komisarz, który miał po dziurki w nosie tego, że trafiają mu się wszystkie sprawy kryminalne, w które są zamieszani „znani i lubiani”. – Co córka prezydenta robiła o północy w Operze Narodowej?
– Ona tu występuje – poinformował go Grzelak. – A co robiła tak długo po spektaklu…? Hmmm… Na mój nos, ale z góry zaznaczam, że nie mam na to żadnego dowodu, romansowała z reżyserem.
– Serio? – Darski popatrzył na niego z powątpiewaniem.
– W każdym razie to reżyser daje jej alibi. A właściwie dają je sobie nawzajem. Zgodnie zeznali, że byli zajęci rozmową o spektaklu i przyszłych planach. Rozmawiali mniej więcej od dwudziestej drugiej trzydzieści do czasu, aż usłyszeli krzyki ochroniarza.
– A inspicjent?
– Konrad Małecki – przypomniał Grzelak. – Moim zdaniem kręci co do tego, dlaczego siedział tutaj tak długo.
– A co mówi?
– Że jeden z pozostałych inspicjentów zachorował i musiał się przygotować, żeby przejąć jego robotę. Nie rozumiem tylko, dlaczego robił to tutaj, a nie w domu.
– To jeszcze nie przestępstwo – zauważył Darski. – Może w domu nie ma warunków.
– A co? Myślisz, że też starają się z narzeczoną o dziecko? – podsunął złośliwie podkomisarz.
– Jurek! – Darski spiorunował go wzrokiem.
– Dobra, dobra – mruknął Grzelak. – Już się tak nie unoś! W każdym razie jest w jego zachowaniu coś dziwnego. Choć zakładam, że o trzeciej w nocy może mi się tylko tak wydawać. Sam ocenisz. Jeśli chcesz z nimi porozmawiać, to przygotowałem ci jedną z garderób.
– Poczekaj, poczekaj… – poprosił Darski. – Wymieniłeś pięć osób. A szósta?
– Szósta to ochroniarz z poprzedniej zmiany. Piotr Sobieszczak. Mieli się wymienić z Dudkiem o dwudziestej drugiej, ale Alojzy miał stłuczkę, trzeba było wzywać policję i zrobili to dopiero po dwudziestej trzeciej.
Darski pokiwał głową, jeszcze raz zlustrował wzrokiem miejsce zbrodni, pokontemplował balony, po czym przeszedł do wskazanego przez podwładnego pomieszczenia. Jako pierwszy został tam zaproszony Alojzy Dudek, który w czasie ledwie dziesięciominutowej rozmowy zdążył ich poinformować, że po pierwsze, ta noc na pewno zaprowadzi go do gabinetu psychiatrycznego, a kto wie, czy nawet nie do szpitala dla obłąkanych, po drugie, że właśnie ma wylew, udar i migotanie przedsionków, w związku z czym teoretycznie należałoby wezwać do niego ambulans. Prosiłby jednak, żeby Darski tego nie robił, bo jak nic zawiozą go na SOR, gdzie wykańcza się ludzi taśmowo, tak jak jego znajomą, która pojechała tam z bólem łokcia i czekała na pomoc tak długo, aż wreszcie umarła. Po trzecie, zapewnił, że panią Wójcik bardzo lubił, bo zawsze pytała go o zdrowie i przynosiła mu znakomite leki na nadkwasotę, dnę moczanową, astmę, wysypkę, ból kręgosłupa i łysienie plackowate. I wreszcie po czwarte, podkreślił, że nie może nic powiedzieć o miejscu zbrodni, bo gdy tylko tam wszedł i zobaczył zwłoki, to od razu zamknął oczy, żeby nie utrwalać sobie tego widoku, żeby go nie prześladował w nocy, zwłaszcza że już i tak ma wiecznie koszmary, bo na okrągło śni mu się poseł Kowalski w ludowym stroju łowickim, i to w dodatku damskim. Poza tym nie omieszkał podsumować, że dzień ten uważa za wyjątkowo pechowy, bo najpierw jakiś debil wjechał mu swoim autem w tył samochodu i uciekł, zanim ktokolwiek zdążył spisać jego numery, a teraz jeszcze ta tragedia, więc na pewno będzie musiał odreagować to wszystko pobytem w sanatorium, tylko innym niż to, w którym był ostatnio, bo nie chce drugi raz zjeść karalucha zaserwowanego najwyraźniej jako wkładka mięsna do żurku po staropolsku.
Od jego słowotoku, połączonego z łapaniem się za rozmaite bolące organy, od zawałowego serca począwszy, a na puchnącej kostce skończywszy, Darski sam poczuł się lekko chory i kiedy tylko ochroniarz opuścił jego tymczasowy gabinet, czym prędzej zażył ibuprom, który od lat traktował jak uniwersalny lek na każdą dolegliwość.
Jerzy Mogielnicki, niewysoki, szczupły, brodaty czterdziestolatek z bujną czupryną inspirowaną najwyraźniej koafiurą Alberta Einsteina za młodu, sprawił na Darskim wrażenie uczciwego i godnego zaufania. Potwierdził swoją poprzednią wersję wydarzeń. Od dwudziestej drugiej trzydzieści spędzał czas w swoim gabinecie wraz z prezydentówną, która chciała go przekonać do tego, aby dał jej szansę na rolę w kolejnym, przygotowywanym dopiero przez niego do wystawienia spektaklu. Przy okazji rozmawiali też o Giannim Schicchim i o tym, czy media, kierowane przez ojca Radeckiej, nie mogłyby więcej miejsca poświęcać kulturze. Rozmawiało im się tak dobrze, że nawet nie zauważyli upływu czasu i dopiero krzyki dobiegające z oddali oderwały ich od konwersacji. Na pytanie, czy zmarła primadonna miała jakichś wrogów, Mogielnicki uśmiechnął się krzywo i stwierdził, że diwa bynajmniej nie była aniołem, ale wszyscy już się do tego przyzwyczaili i przechodzili do porządku dziennego nad jej kaprysami i fochami.
– Wiadomo, że wszyscy wielcy artyści to przy okazji i oryginały, więc z czasem człowiek przestaje się tym przejmować. A Małgosia w swojej dziedzinie była prawdziwą geniuszką, więc sam pan rozumie… – rzekł z westchnieniem.
Pomny swoich przygód w świecie celebrytów Darski był skłonny podzielić jego opinię.
W przeciwieństwie do reżysera Konrad Małecki, zgodnie z tym, co zauważył podkomisarz, sprawiał wrażenie kogoś, kto stara się coś ukryć. Co kilkadziesiąt sekund nerwowo poprawiał okulary, pocił się i unikał wzroku Darskiego. Jednak jego tłumaczenia, dlaczego został dłużej w gmachu opery, wbrew temu, co twierdził Grzelak, brzmiały dość przekonująco. Miał mało czasu na przygotowanie się do kolejnego przedstawienia, bo jego zmiennik nagle zachorował. A właściwie nie zachorował, tylko uparł się udowodnić rodzinie, z którą przebywał na Mazurach, że mają nieopodal domku letniskowego znakomite molo, z którego można skakać na głowę do jeziora, i zrobił to tak przekonująco, że potem nie tylko trzeba było mu nastawiać kręgosłup, ale i przez kwadrans wyplątywać z jakichś glonów, na które, jak się okazało, miał uczulenie. Obecnie leży w szpitalu w kołnierzu ortopedycznym i na sterydach. Teoretycznie Konrad mógłby poznawać swoje zadania w domu, ale praktycznie tutaj wszystko miał na miejscu i gdyby cokolwiek mu się nie zgadzało, to mógł to od razu sprawdzić. Darski, który podzielał zdanie swojego podwładnego co do niepewności w zeznaniach inspicjenta, zahaczył go o jeszcze kilka dodatkowych kwestii. Małecki przeszedł gładko przez wszystkie pytania dotyczące zmarłej śpiewaczki i dopiero przy tym – zadanym przez komisarza na chybił trafił – o Marcelinę wyraźnie się zmieszał.
– No… Jakby to ująć… – rzekł niepewnie. – Nie da się ukryć, że nie za bardzo przepadała za panią Małgorzatą.
– Dlaczego? – komisarz popatrzył na niego uważnie.
Było widać, że Konrad waha się nad odpowiedzią.
– Uważała, że pani Małgorzata miała zbyt dużo lat jak na role, które grała – wydusił z siebie w końcu, poprawiając okulary – i że… – wyraźnie ugryzł się w język.
– Proszę, niech pan dokończy. I że…? – policjant posłał mu pytające spojrzenie.
– Że ona nadawałaby się do nich o wiele bardziej – przyznał niechętnie Małecki. – Rozmawialiśmy o tym nawet dzisiaj, w trakcie trwania spektaklu.
– Interesujące… – mruknął Darski.
– Ale to o niczym nie świadczy! – Konrad wyraźnie się spłoszył. – Jestem pewny, że ona nie miała nic wspólnego z tym morderstwem!
– Pani Radecka ma alibi na czas zabójstwa – rzekł powoli Darski. – Cały czas spędziła w pokoju reżysera spektaklu. Była tam od dwudziestej drugiej trzydzieści do chwili, kiedy ochroniarz odkrył zwłoki.
– Naprawdę…? – Konrad zmarszczył brwi. – Bo wydawało mi… – urwał nagle.
– Co się panu wydawało? – popędził go Darski, nie mogąc się doczekać końca wypowiedzi.
Małecki wolno pokręcił głową.
– Nic – rzekł stanowczo, ponownie mocując na nosie zsuwające mu się okulary. – Pewnie się pomyliłem.
– Ale w czym? – nie odpuszczał komisarz.
– Przeszedłem za scenę, żeby zobaczyć, czy scenograf dobrze rozłożył rekwizyty, bo akurat w przypadku spektaklu, który mam teraz prowadzić, ma to duże znaczenie. I kiedy wracałem do siebie, to wydawało mi się, że widzę na korytarzu pana Jerzego…
– Która była wtedy godzina?
– Na pewno po dwudziestej trzeciej – Konrad na chwilę się zamyślił. – Od siebie wyszedłem dokładnie o pełnej godzinie. Wiem, bo włączył mi się alarm w telefonie. To przypomnienie, że powinienem zacząć ostatnią dzienną gimnastykę. Ćwiczę regularnie w domu ze względu na słaby kręgosłup.
– Rozumiem – Darski pokiwał głową. – Po jakim czasie pan wracał?
– Dojście do sceny zajęło mi ze dwie minuty, powrót tyle samo, tam mogłem spędzić nie więcej niż trzy, cztery, czyli w sumie siedem, osiem minut…
– I wydawało się panu, że widzi pan na korytarzu pana Jerzego… Tylko się wydawało, czy jest pan tego pewny?
– Oświetlenie tutaj, jak sam pan widzi, nie jest idealne, ale jestem prawie pewny. Tak na dziewięćdziesiąt procent.
– W korytarzu, to znaczy gdzie dokładnie?
– Między garderobą pana Walenckiego – widząc pytający wzrok Darskiego, szybko wyjaśnił: – Aktora, który gra główną rolę w Giannim Schicchim. Tak więc między jego garderobą a tą należącą do pani Małgorzaty. Od razu wydało mi się to dziwne…
– Dlaczego? – przerwał Darski. – Nie ma chyba nic dziwnego, że reżyser odwiedza gwiazdę swojego spektaklu?
– Nie w tym przypadku – wyjaśnił inspicjent, starając się wyglądać na zmieszanego, choć komisarz był pewny, że jego rozmówca jest daleki od takiego uczucia. – Od kilku tygodni ze sobą nie rozmawiali.
– Czemu?
– Nie chciałbym wyjść na plotkarza – zarzekł się Małecki – ale chodziły słuchy, że łączyło ich coś więcej niż tylko współpraca…
– Romans? – uściślił Darski.
Konrad pokiwał głową.
– Jednak od jakiegoś czasu, tak mniej więcej z półtora miesiąca, unikali się jak ognia. Pani Małgorzata pozwalała sobie publicznie na takie różne niemiłe komentarze pod adresem pana Jerzego. Potrafiła nawet przy całym zespole zignorować jego uwagi dotyczące swojego występu. Nie było to eleganckie.
Słowa Małeckiego kilka minut później potwierdziła garderobiana. Zuzanna Andrzejczyk była prostą kobietą, nieprzebierającą w słowach i pod tym względem wzbudziła w Darskim skojarzenia z jego babcią, która słynęła z walenia prawdy między oczy z siłą udarowego młota pneumatycznego i nawet proboszczowi swojej parafii wygarnęła kiedyś, że „jak trzeci raz w tym roku kupił sobie nowe auto, to mógłby już przestać żebrać na mszach o datki na remont zakrystii”, bo się jej „flaki od tego przewracają”.
– No jasne, że ze sobą spali! – prychnęła w odpowiedzi na pytanie o stosunki łączące reżysera z primadonną. – A potem ona go pogoniła! Faceci szybko jej się nudzili. Oj, szybko. Ale wie pan komisarz, to była artystka! Takie france to muszą mieć przemiał niczym kopalnia „Czatkowice”, bo inaczej zaczynają cierpieć. Czuje pan? Och, ach… – przyłożyła teatralnym gestem dłoń do skroni. – Nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie chce, o ja nieboga! A tak naprawdę to była, panie, harpia. Wykorzystywała facetów i ich rzucała. Oni cierpieli po cichu, bo przecież chłopu nie wypada inaczej, a ona odgrywała teatr, jaka to jest pokrzywdzona.
– I tak było też z panem Mogielnickim?
– A jakże! Wzdychał do niej od wielu lat, więc wreszcie go jakoś upchnęła w kalendarzu. Ale na krótko. Był chłopina potem załamany. A ona? Ile to razy pokazywała mi telefon i wiadomości od niego. „Niech skamle, mój piesek”, śmiała się. Zawsze w takich momentach miałam ochotę wygarnąć jej, że może i jej kochankowie skamlą niczym pieski, ale to ona zachowuje się jak suka. W każdym tego słowa znaczeniu!
– Ale nigdy jej pani tego nie powiedziała?
– No co pan! – Zuzanna wzruszyła ramionami z politowaniem, wyraźnie całą siłą woli powstrzymując się od popukania się w czoło. – Przecież od razu by mnie wywalili! A ja lubię tę pracę. I większość ludzi, którzy tu pracują. Poza tymi… gwiazdami – w jej głosie pojawił się akcent pogardy. – Mówię panu, im kto wyżej zajdzie, tym mu bardziej sodówka uderza do głowy. Tak jak tej nowej… Prezydentównie!
– Pannie Radeckiej?
– No – Andrzejczyk pokiwała głową. – Ta to dopiero ma napieprzone pod daszkiem! Ledwo co zaczęła tu pracować, a już by chciała, żeby ją obsadzali w głównych rolach. I żeby jeszcze toto coś umiało. Ale nie! Sadzi się, jakby była nie wiadomo kim, a przecież wszyscy wiedzą, że bez tatusia niczego by nie osiągnęła. Tkwiłaby za kasą w Żabce i tyle. Ale tatuś o wszystko zawsze zadba. Nawet tutaj. A to zaprosił całą dyrekcję na weekend do SPA, a to naszej diwie, która nie żyła za dobrze jego córunią, jakieś prezenty przysłał, a to zafundował malowanie ścian. Wie pan, jak to jest. Nazwisko i pieniądze zawsze robią swoje.
– Czyli pani Wójcik i pani Radecka też się nie lubiły? – wyłapał z jej paplaniny Darski.
– A skądże! – prychnęła Zuzanna. – Młodsza widziała się na scenie na miejscu starszej, a ta ostatnia uważała, że takie beztalencie powinno być wdzięczne, że w ogóle przebywa na jednej scenie wraz z nią.
– A kto pani zdaniem… mógł się posunąć aż do morderstwa?
Było widać, że Andrzejczyk początkowo chciała odpowiedzieć, ale w jednej sekundzie się pomiarkowała.
– Morderstwo to poważna sprawa – odpowiedziała powoli – i trzeba mieć do niego bardzo ważny powód. Nie wydaje mi się, żeby miał go Jureczek. W końcu gdyby przy każdym rozstaniu ktoś miał kogoś mordować, to niedługo zabrakłoby ludzi na Ziemi. Ta cała Marcelina też by chyba jednak nikomu krzywdy nie zrobiła.
– Pan Małecki? – podsunął Darski.
– Konradek? – garderobiana się roześmiała. – Może gdyby ktoś mu zgubił plan spektaklu, to popełniłby zbrodnię w szale. W tym no… Jak to się mówi? Takie krótkie słowo na „f”!
– W afekcie – podpowiedział komisarz.
– No właśnie! – Zuzanna obdarzyła go wdzięcznym spojrzeniem. – Wiedziałam, że na „f”! Konradek to miły i skrupulatny chłopiec. Bardzo dobrze wychowany. Wójcik zawsze miała do niego słabość. Traktowała go jak syna. Była bezdzietna, więc nie ma co się dziwić, że niektórym matkowała. Jemu wyjątkowo.
– A wasz ochroniarz?
– Ten wariat? – Andrzejczyk aż się wzdrygnęła. – Wiecznie na wszystko chory. No, ale to go niby nie czyni mordercą. Nie wiem. Nie potrafię znaleźć powodu, dla którego miałby ją zabijać. Zawsze była dla niego miła. To już prędzej ten drugi.
– Drugi? – Darski zmarszczył czoło, przy okazji uświadamiając sobie, że zapomniał zapytać Dudka o jego zmiennika. Widać późna pora jemu też rzuciła się na rozum.
– Ten, który był dziś zmianę wcześniej – wyjaśniła garderobiana. – Nigdy wcześniej go tutaj nie widziałam, ale mówię panu, że źle mu z oczu patrzy! Mały, zarośnięty, jakiś taki pokurczony. Złamanego grosza bym za niego nie dała!
– Ostatnie pytanie. Balony… Podobno pojawiły się w czasie spektaklu.
Zuzanna przytaknęła.
– Kiedy przygotowywałam naszą gwiazdę do występu, na pewno ich tam nie było, a potem, kiedy pomagałam jej się rozebrać z kostiumu, wisiały nam nad głowami. Zauważyła nawet, że widać ktoś chciał jej zrobić przykrość, dekorując garderobę na czarno, ale trafił kulą w płot, bo ona uwielbia ten kolor.
– Nie ma pani żadnych podejrzeń, skąd się tam wzięły?
Andrzejczyk pokręciła głową.
– Widać ktoś zrobił sobie głupi żart…
Jako ostatnia na fotelu przez Darskim usiadła prezydentówna.
– Nie, Konrad musiał się pomylić! – zapewniła kategorycznie, kiedy Darski powtórzył jej tę część zeznań Małeckiego, która dotyczyła Mogielnickiego. – Jerzy nie wychodził z pokoju, w którym rozmawialiśmy, ani na sekundę!
– Jest pani tego pewna?
– Absolutnie! Nie wiem, kogo on widział, ale na pewno nie jego.
– Pan Małecki wydawał się tego pewny.
– Ciekawe, jakim cudem, skoro jest ślepy jak kret – mruknęła Radecka.
– Słucham? – zdziwił się szczerze Darski.
– Och, nie zauważył pan? – Marcelina uśmiechnęła się ironicznie. – Gdy nosi okulary, to nie widzi nic, co znajduje się nawet kilka metrów od niego, a gdy je zdejmie, to z kolei ma problem z przeczytaniem tego, co ma przed nosem. Musiałby go pan zapytać, czy kiedy widział Jerzego, miał je na sobie, czy też nie. Poza tym nie ufałabym mu za bardzo…
– Dlaczego?
– To dziwak. Miał… To znaczy pewnie ciągle ma obsesję na punkcie tej całej Wójcik… – nazwisko primadonny Marcelina wypowiedziała tak, jakby było obelgą.
– Dlaczego pani tak uważa?
– Nadskakiwał jej, jakby był jej osobistym lokajem.
– Nie lubiłyście się?
– Nie było powodów, żebyśmy się miały lubić – Radecka wzruszyła ramionami. – Ona występowała tu od miliarda lat i wszyscy się przed nią płaszczyli, jakby była Bóg wie kim. A tak naprawdę już dawno powinno się ją przestać obsadzać w rolach nastolatek, bo na scenie wypadało to żenująco. I blokowało drogę do kariery innym. Być może nawet zdolniejszym od niej.
Darski darował sobie pytanie, kogo miała na myśli. Odpowiedź była oczywista. Na kolejne, o ewentualnych wrogów primadonny, Marcelina odpowiedziała kpiąco, że gdyby wziąć pod uwagę wszystkie osoby, które Wójcik potraktowała źle, to należałoby podejrzewać prawie wszystkich z grona dziewięciuset pracowników Opery Narodowej oraz pewnie z pół Polski. Komisarz poczuł się nieco zniesmaczony prezentowanym przez Radecką radosnym nastrojem i czym prędzej zakończył z nią rozmowę, a sam udał się do pokoju ochrony. Alojzy siedział w fotelu z boleściwą miną, lekko postękując i przykładając sobie do czoła jakiś wściekle zielony ręcznik. Dokoła roztaczał się zapach melisy mający swoje źródło w stojącym przed Dudkiem kubku.
– A, owszem, był tu mój poprzednik – stwierdził ochroniarz, rozmasowując sobie wolną ręką kolano. – Artretyzm mi włazi coraz częściej. Pewnie już niebawem nie będę mógł normalnie chodzić.
– O której dokładnie pan przyjechał? – zapytał Darski, z miejsca czując, że i jego coś kłuje w kolanie, i przez chwilę zastanawiając się, czy artretyzm może być zaraźliwy.
– Jakoś kwadrans po jedenastej – odpowiedział Alojzy, wydając z siebie przy okazji stęknięcie. – Od razu powinienem był zrobić obchód, tym bardziej że nie znałem swojego poprzednika i nie wiedziałem, czy można mu ufać. Ale byłem tak rozbity po tym wypadku, że musiałem przez chwilę odsapnąć.
– Jak to nie znał pan swojego poprzednika?
– No, pracował tu ledwie kilka dni i tak jakoś wyszło, że jeszcze nie mieliśmy okazji się zapoznać – wyjaśnił Dudek. – Dziwny facet…
– To znaczy? – komisarz postanowił podrążyć temat.
– Mrukliwy, nieprzyjemny – westchnął Alojzy. – W ogóle nie chciał słuchać o moim wypadku, tylko powiedział, że wszystko jest w porządku, szybko się pożegnał i sobie poszedł, jakby go ktoś gonił.
– Mógłby go pan opisać? – poprosił Darski.
– Taki niewielki, z brodą i takimi zmierzwionymi włosami. Całkiem jak pan Mogielnicki. Można by ich było pomylić…
I dokładnie w tym momencie za plecami Alojzego, a konkretnie za stojącym za jego krzesłem biurkiem, rozległ się cichy, stłumiony jęk. Kiedy po chwili się powtórzył, już nieco głośniej, Darski zrobił kilka kroków, wychylił się znad biurka i z niedowierzaniem dostrzegł leżącego tam z zamkniętymi oczami młodego, krótko ostrzyżonego blondyna, trzymającego się za głowę i wciąż wydającego z siebie ciche pojękiwania.
– Kim pan jest? – zapytał komisarz. – Co pan tu robi?
Młodzieniec otworzył oczy i popatrzył na Darskiego półprzytomnie.
– Nazywam się Piotr Sobieszczak – wyszeptał z wyraźnym trudem – i jestem tutaj ochroniarzem.
* * *
Siedzący w swoim gabinecie w Komendzie Głównej Darski po raz nie wiadomo który wpatrywał się w niezbyt wyraźny film z kamery monitorującej wejście do Opery Narodowej, a dokładnie w ten jego fragment, na którym dwóch mężczyzn, mających na głowach czapeczki z daszkami, skutecznie utrudniające identyfikację ich twarzy, wnosi do gmachu duże pudło. Komisarz wiedział już, że zostało ono, zresztą pod życzliwym okiem mającego wówczas dyżur Piotra Sobieszczaka, wniesione do garderoby Małgorzaty Wójcik. I choć nikt nie skontrolował zawartości owej przesyłki, to Darski miał pewność, że w środku znajdowały się nie tylko czarne balony, lecz także ktoś, kto pozbawił życia primadonnę, a potem zaprawił czymś ciężkim w głowę ochroniarza, udał, że sam nim jest, a następnie spokojnie opuścił budynek. Kamera uchwyciła nawet ten ostatni moment, tyle że i to nagranie nic Darskiemu nie dawało, bo pokazywało kogoś, kto po zdjęciu peruki i sztucznej brody mógł być nawet kobietą. Jedyne ziarnko nadziei dawało zlecone przez niego badanie balonów, ale i to skończyło się klęską, bo nadmuchano je mechanicznie.
– Myślisz, że kiedykolwiek to wyjaśnimy? – zapytał cicho Grzelak.
– Nie wiem… – Darski nie lubił oszukiwać swoich podwładnych ani też łudzić samego siebie. – Szczerze mówiąc, nie sądzę.
* * *
Marcelina weszła do gabinetu ojca i nie pierwszy raz z lekkim niesmakiem zlustrowała wnętrze tego pomieszczenia. Choć Michał Radecki często był nazywany przez media wizjonerem i człowiekiem, który idzie za pan brat z nowoczesnością, to akurat miejsce, które urządził sobie do pracy, świadczyło o czymś odwrotnym. Prezentowało się niczym osiemnastowieczne muzeum. Drewniane meble, koszmarny, zdaniem Marceliny, dywan tkany w jakieś średniowieczne esy-floresy, przeszklone regały wypełnione starymi księgami. Jak w Hogwarcie, pomyślała, ale kolejny raz zachowała te spostrzeżenie dla siebie, uroczo uśmiechając się do wstającego właśnie z fotela byłego prezydenta.
– Cóż to sprawiło, że przyjechałaś z wizytą do swojego staruszka? – zapytał Michał, podchodząc do niej i tuląc ją na powitanie.
– Już ty mnie nie zbijaj z tropu tym staruszkiem – zaśmiała się Marcelina.
Faktycznie, nawet mając pięćdziesiąt pięć lat, były prezydent mógł być uznawany za wyjątkowo atrakcyjnego. Dbający o sylwetkę, uczęszczający regularnie na siłownię i basen, odwiedzający często salony SPA, zawsze bezbłędnie ubrany Radecki bez przerwy trafiał do rankingów najbardziej seksownych polskich „znanych i lubianych”. A że w kategorii „stary, ale jary”, to już inna sprawa.
– Cóż więc cię sprowadza w gościnne progi domu, który niegdyś był twoim rodzinnym? – zapytał inaczej Michał, wracając na swój fotel, podczas gdy Marcelina zajęła identyczny, znajdujący się po drugiej stronie biurka. – I czemu mnie nie uprzedziłaś? Poleniuchowalibyśmy w ogrodzie, a tak to mamy ledwie kilka minut, zanim przyjedzie delegacja z Japonii i zmusi mnie do jedzenia jakichś białych robali i innych oślizgłych morskich paskudztw, które musiałem z okazji ich wizyty zamówić. Czy ci Azjaci nie mogliby wreszcie docenić schabowego z buraczkami? Czemu to zawsze musi smakować jak smarki z nosa?
– Naprawdę próbowałeś smarków? – Marcelina nie była w stanie ukryć zniesmaczenia.
– A znasz dziecko, które by przynajmniej raz nie spróbowało? – zdziwił się szczerze jej ojciec.
– Owszem, znam. Siebie.
– Zawsze byłaś oryginalnym dzieckiem.
– A ty bardzo oryginalnym ojcem.
– Dziękuję – Radecki kiwnął głową – o ile, rzecz jasna, to miał być komplement. A więc… Czemuż zawdzięczam zaszczyt goszczenia cię tutaj? – wrócił do nurtującego go zagadnienia.
– Chciałam ci podziękować.
– Mnie? – zdziwił się Michał. – Za co?
– Za usunięcie przeszkody, która stała mi na drodze do tego, aby dostać główną rolę w Giannim Schicchim – wypowiadając te słowa, Marcelina patrzyła mu prosto w oczy. I jeśli jeszcze przed wejściem do jego gabinetu miała pewne wątpliwości dotyczące tego, kto stał za wydarzeniami rozgrywającymi się tydzień wcześniej w operze, to teraz pozbyła się ich całkowicie. Ojciec mógł omamić kilkadziesiąt milionów swoich rodaków, ufających, że jest prawym i szlachetnym człowiekiem, ale przed nią nie umiał niczego ukryć. I nigdy nawet nie próbował tego zrobić.
– A, proszę bardzo – rzekł powoli. – Jesteś zadowolona?
– Musiałeś się jej pozbyć w taki sposób? – westchnęła. – Nie mogłeś potrząsnąć sakiewką? To zawsze dawało dobre rezultaty.
– Myślisz, że nie próbowałem? – Michał wzruszył ramionami. – Ale w jej przypadku to była przegrana sprawa. Nigdy by na to nie poszła, a przecież wiedziałem, jak ci na tym zależy.
– Powiedz mi jeszcze, po co były te balony.
– Na wypadek, gdyby komuś wpadło do głowy, żeby otworzyć pudło i zobaczyć, co jest w środku. A jakim cudem ty się domyśliłaś, jeśli można spytać?
– Byłam w jej garderobie. To pudło mnie zaciekawiło. Otworzyłam je i balony same zaczęły wylatywać. To był swoją drogą głupi pomysł. Gdy wyleciało kilka, odsłonił się twój prawdziwy prezent.
– Cud, że nie oberwałaś…
– O mały włos! Ale kiedy tylko ów ktoś w środku zobaczył, kogo ma przed sobą, od razu spasował. I dokładnie w tym samym momencie uświadomiłam sobie dlaczego.
– I nie próbowałaś go powstrzymać? – ojciec posłał jej ironiczne spojrzenie. – Uratować swojej starszej koleżanki?
– Żartujesz? – Marcelina wzruszyła ramionami. – Sama dumałam nad tym, jak się pozbyć tej wiedźmy. Poza tym nie zapominajmy, czyją jestem córką. Mam twoje geny.
Pukanie do drzwi dało znać, że delegacja japońskiego koncernu prasowego właśnie dotarła na miejsce i Radecki powinien ją przywitać.
– Moje geny… – były prezydent wstał z fotela
– Yhm – przytaknęła Marcelina z uśmiechem. – Psychopatycznej przestępczyni. Leć, nie daj im czekać, a ja zostawię ci na biurku zaproszenie na nową premierę Gianniego Schicchiego ze mną w roli głównej. No już, sio! I pamiętaj, że cię kocham, staruszku.
* * *
Babbo, pietà, pietà..., sopran Marceliny, wpatrującej się ze sceny, zamiast w aktora grającego Gianniego Schicchiego, prosto w twarz siedzącego w pierwszym rzędzie ojca, na moment pozostawił publiczność Opery Narodowej w ciszy. Jednak po chwili rozległy się głośne brawa. Michał Radecki poderwał się z fotela jako pierwszy, a za jego przykładem poszła też grzecznie reszta widowni.
Moja kochana dziewczynka, pomyślał były prezydent. Zrobiłbym dla niej wszystko. Zawsze.
Maciej Siembieda
Klucz
Jarzeniówka pod sufitem wydała dźwięk ostrzegający, że pracuje resztkami sił i powinna ją zastąpić młodsza. Parę razy błysnęła tak ostro, że trzeba było zmrużyć oczy, i zaczęła buczeć. Mimo to zmobilizowała się, być może po raz ostatni, aby rozruszać zawartą w sobie rtęć, wykrzesać promieniowanie UV, a potem we współpracy z białą substancją pokrywającą ścianki szklanej rurki podarować ludziom światło.
Jego blask przez moment rozświetlił zielone oczy dziewczyny leżącej na wznak pod jarzeniówką, jakby była w solarium, które zdążyło już dotrzeć z Zachodu i robiło w Warszawie furorę.
Była naga.
Jej ciało o idealnych proporcjach mogłoby być inspiracją dla malarzy i fotografików poszukujących tajemnicy piękna. Miała zgrabne, długie nogi zwieńczone łagodnie sklepionym wzgórkiem łonowym z równobocznym trójkątem czarnych, gęstych włosów. Trójkąt podkreślał perfekcyjną talię, połączoną z płaskowyżem brzucha u stóp wzgórz pełnych, jędrnych piersi. Równie nieskazitelne były obojczyki, ramiona i szyja, ale wszystko to bladło wobec twarzy. Regularnych rysów podbródka, nosa, brwi i zmysłowych ust. I oczu. Dużych, zielonych oczu, które z przerażenia stały się jeszcze większe. Teraz miały barwę malachitu, podkreśloną przez oliwkową karnację skóry i granatowy cień, jaki pozostał na czaszce po starannym ogoleniu włosów.
Nawet z ogoloną głową i w sztucznym świetle jarzeniówki dziewczyna była piękna.
Tak piękna, że mężczyzna, który się nad nią pochylił, przez dłuższą chwilę stał jak zahipnotyzowany i po raz pierwszy w życiu się zawahał, zanim wbił w jej ciało ciężki, ostry nóż, niszcząc dzieło sztuki, które i tak nie miało najmniejszych szans na przetrwanie.
Andrzej Florczak, niewysoki brunet po czterdziestce, tuż po wschodzie słońca wsiadł do windy na dziewiątym piętrze wieżowca na warszawskim Targówku, ale rzut oka na przyciski z numerami pięter sprawił, że Florczak popsuł poranek bardzo ordynarnym słowem.
Wszystkie przyciski świeciły, jakby jakiś szalony pasażer zapragnął nagle odwiedzić każdą kondygnację po kolei. Na dodatek część z guzików torturowano zapalniczką, co sprawiło, że się stopiły i straciły sens. Zapach spalonego plastiku jeszcze unosił się w kabinie windy, sugerując, że dzieła zniszczenia dokonano całkiem niedawno, najpewniej w nocy. Florczak rozmarzył się przez chwilę, wyobrażając sobie, że łapie wandala na gorącym uczynku, ale fantazjowanie przeszło mu podczas wędrówki po schodach, które musiał pokonać objuczony sprzętem wędkarskim.
Na plac przed blokiem wyszedł za pięć szósta.
Kiwnął głową dwóm sąsiadom, którzy kończyli dyżur przed śmietnikiem w ramach formacji SOM, czyli Sąsiedzkiej Ochrony Maluchów. Lokatorzy wprowadzili ją przed kilkoma tygodniami, bo wcześniej nie było nocy, żeby z kilkudziesięciu małych fiatów 126p parkujących przed blokiem przynajmniej dwa nie stały rano na cegłach. Złodzieje kradli koła maluchów na potęgę.
Florczak też jeździł fiacikiem w unikalnym, fioletowym kolorze, ale nie należał do straży obywatelskiej. Jego auto było nietykalne i wiedziała o tym cała targówecka żulia. Mógł zostawiać je na noc otwarte i nawet nie wyjmować radia.
Zdawał sobie sprawę, że sąsiedzi patrzą na niego spode łba, a po osiedlu krąży dowcip: „Wiesz, dlaczego ten z dziewiątego piętra ma fioletowego malucha? Bo mu żona przycięła drzwiami od sypialni”, ale nic sobie z tego nie robił. Ludzie muszą jakoś dać upust emocji z powodu tego, co im nie pasuje. Tak naprawdę byli nieszkodliwi. Florczak od lat żył w bardzo brutalnym świecie i wiedział doskonale, że obrabianiem tyłka i drwinami nikt nikomu jeszcze zębów nie wybił.
Kończył układanie teleskopowych wędek, torby i podbieraka na tylnym siedzeniu małego fiata, gdy usłyszał gwizd, jakiego nie powstydziłby się żaden cwaniak z Targówka. Wysunął tułów z auta, wyprostował się, podniósł głowę i, osłaniając oczy dłonią od słońca wschodzącego nad Rembertowem, spojrzał na dziewiąte piętro. W otwartym oknie stała żona, w samej nocnej koszuli, i właśnie przykładała palce do ust, aby zagwizdać ponownie, ale złapała z mężem kontakt wzrokowy. Ostentacyjnie potrząsnęła trzymaną w dłoni słuchawką aparatu telefonicznego na długim, spiralnym kablu.
Niech to szlag – pomyślał Florczak. Że też nie mogła powiedzieć, że już wyjechałem na ryby. Ale nie. Za uczciwa jest. I nie przepuści żadnej okazji, aby udowodnić swoją tezę, że dla niego liczą się tylko te telefony i robota, a dom oraz rodzina bynajmniej nie.
Wspinał się po dwa stopnie, przeklinając windę i tego, kto ją uszkodził. Ponownie zapragnął dostać go w swoje ręce, ale tym razem jego fantazja już ociekała krwią.
Wpadł do mieszkania dziesięć po szóstej, zdyszany. Oparł się o framugę, aby chwilę odsapnąć. Ściągnął czapkę z odznaką Polskiego Związku Wędkarskiego i odgarnął włosy, które nigdy nie układały się tak, jakby sobie życzył. Wytarł czoło rękawem koszuli i podszedł do aparatu telefonicznego stojącego w pokoju córki, która była jeszcze na wakacjach. Zerknął niechętnie na zamknięte drzwi sypialni, ale nie było potrzeby wchodzić tam i pytać żony, kto dzwonił. I tak wiedział. Gdyby to był ktokolwiek inny, z pewnością nie urządziłaby teatru w oknie.
Wybrał numer i odczekał kilka sygnałów z naiwną nadzieją, że może nie odbiorą.
– Oficer dyżurny Stołecznego Urzędu Spraw Wewnętrznych – usłyszał po upływie co najmniej dwudziestu sekund.
– Tu kapitan Florczak.
– Kolombo? – upewnił się dyżurny.
– Nie – warknął. – Kodżak. Po jakiego… – darował sobie rzeczownik – dzwonisz skoro świt, i to w dniu, w którym nareszcie mam wolne?
– Bo jest trup, Kolombo – powiedział beznamiętnie głos po drugiej stronie linii. – I to nie byle jaki.
– Dlaczego nie byle jaki?
– Bo w operze.
To rzeczywiście brzmiało osobliwie. Zwykle trupy znajdowano nad Wisłą, w spelunkach albo mieszkaniach. Ale w operze?
– Mów – rzucił do słuchawki.
– Kobieta. Lat około dwudziestu pięciu. Brunetka, sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, średniej budowy ciała. Ubrana w białą bluzkę…
– Ona zginęła czy zaginęła? – przerwał Florczak zirytowany.
Dyżurny zamilkł na kilka sekund.
– No przecież mówię ci, że trup. Zginęła, znaczy się.
– To po jaką cholerę podajesz mi jej rysopis?
– No… – zastanowił się głos. – Myślałem…
– Kiedy została znaleziona?
– Pół godziny temu.
– Kto już jest na miejscu?
– Krawężniki zabezpieczający teren, technicy oraz twoi z kryminalnego. Jedzie również zastępca komendanta.
– Zastępca? A ten po co?
– Pojęcia nie mam. Może lubi operę? Chłopaki z drogówki widzieli go raz na mieście w smokingu. Dasz wiarę?
Florczak nie odpowiedział.
– I jeszcze coś – dorzucił dyżurny. – To zastępca kazał ściągnąć cię z wolnego.
Kapitan westchnął. Pomyślał o Zalewie Zegrzyńskim i cudem zdobytej kolbie kukurydzy, na którą karpie brały jak oszalałe.
– Jadę – uznał. – Wrzuć na radio, że będę za pół godziny.
– Nie żartuj – stwierdził dyżurny. – Chcesz tak szybko dojechać z Targówka na plac Teatralny tym swoim fioletowym kaszlakiem? Wysłałem po ciebie radiowóz. Powinien już czekać przed domem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki