Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W roku dwa tysiące ósmym znika siedemnastoletnia Julie. Jej rower zostaje znaleziony pod drzewem. Wydarzeniem żyje całe Sagas – górskie miasteczko, w którym mieszkała zaginiona.Jej ojciec, Gabriel Moscato, porucznik żandarmerii, rzuca się w wir rozpaczliwego, obsesyjnego śledztwa.
Któregoś dnia trafia do hotelu Falaise. Właściciel udostępnia mu spis gości i proponuje zapoznanie się z nim w pokoju numer dwadzieścia dziewięć na drugim piętrze. Wyczerpany miesiącem bezowocnych poszukiwań Gabriel zasypia. W środku nocy ze snu wyrywa go gwałtowne walenie w okno.
Z nieba leci grad martwych ptaków. Okoliczności są tym dziwaczniejsze, że mężczyzna znajduje się teraz na parterze, w pokoju numer siedem. Zdezorientowany idzie do recepcji i dowiaduje się, że tak naprawdę jest rok dwa tysiące dwudziesty – a to oznacza, że od zaginięcia jego córki upłynęło ponad dwanaście lat...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 486
Posępny hotel Falaise leżał w wąskim, skalistym leju doliny Arve, trzy kilometry na wschód od Sagas. Za liczącym czterdzieści sześć pokoi ośrodkiem wznosiła się wapienna ściana o wysokości stu dziesięciu metrów, która nawet latem w trzech czwartych pozostawała w cieniu, porośnięta wątłą roślinnością i zasłonięta od słońca przez białe i szare szczyty Alp Sabaudzkich. Panował tam wieczny chłód, niesiony przez prąd lodowatego powietrza zstępujący z ośnieżonych szczytów – szczególnie dotkliwie dało się to odczuć w kwietniu dwa tysiące ósmego roku, kiedy wiosna spóźniała się z nadejściem.
Zbliżała się dwudziesta trzecia trzydzieści, kiedy porucznik Gabriel Moscato pojawił się w zapyziałej recepcji o ścianach obitych szorstką brązową wykładziną. Kolekcja świątków ustawiona na półkach nadawała temu miejscu wygląd niezbyt godnego polecenia starego zajazdu. Żandarm znał właściciela dwugwiazdkowego przybytku: Romuald Tanchon przez dwa lata z rzędu zatrudniał tu latem jego córkę i przyjął ją na staż.
Mężczyźni uścisnęli sobie ręce. Gospodarz nie widział Gabriela już od jakiegoś czasu. Potężny funkcjonariusz żandarmerii – Moscato miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu – wyglądał, jakby postarzał się o dziesięć lat. Od jak dawna nie spał?
– Przykro mi z powodu pańskiej córki – powiedział Romuald Tanchon. – Mam głęboką nadzieję, że ją pan odnajdzie.
Już od miesiąca Gabriel Moscato cierpliwie wysłuchiwał takich słów w Sagas, trzynastotysięcznym miasteczku wciśniętym między góry przez jakiegoś fundatora, w każdym zaułku, w każdym sklepie, do którego wszedł. Miał tego dość, ale z grzeczności zmusił się, by skinąć głową. Ostatecznie jego rozmówcy chcieli mu tylko okazać współczucie.
– Odwiedzam miejsca noclegowe dla przyjezdnych w okolicy Sagas. Proszę właścicieli o użyczenie mi do wglądu listy klientów, którzy się u nich zatrzymali w okresie zaginięcia mojej córki. Jeżeli odmawiają, co potrafię zrozumieć, zapraszam ich na posterunek, ale wiąże się to z wieloma procedurami i komplikacjami. Jeśli się zgadzają, załatwiamy sprawę po cichu na miejscu i wszyscy na tym zyskują.
Romuald Tanchon wyjął segregator z komody znajdującej się za ladą.
– Zapomnijmy o poufności. Jeśli tylko mogę pomóc…
Położył segregator przed Gabrielem, a sam wystukał coś na klawiaturze komputera.
– Mamy dwa tysiące ósmy rok, a ja wciąż nie zdołałem w pełni przejść na system informatyczny. Nadal zapisuję rezerwacje odręcznie, w starym, dobrym rejestrze. Mam w nim wszystko: nazwisko, imię, datę przyjazdu i wyjazdu, sposób płatności.
Zdjął ze ściany jeden z nielicznych kluczy. Większość przyjezdnych przybywała do Sagas, by odwiedzić więźniów w położonym na peryferiach miasta zakładzie karnym, w którym w koszmarnych warunkach gniły ponad dwa tysiące osób. Turystyka tutaj nie istniała. Zamiast ośrodków narciarskich w Sagas znajdowały się więzienie, szpital, sąd rejonowy i posterunek żandarmerii.
– Będę w recepcji do północy – dodał Tanchon. – Może pan zająć pokój dwadzieścia dziewięć na tak długo, jak będzie potrzeba. Jeżeli mnie nie będzie, proszę przed wyjazdem wrzucić klucz do koszyka i zostawić segregator na ladzie.
– Dziękuję, Romualdzie.
Na ustach właściciela pod gęstym czarnym wąsem z lekko już widoczną siwizną – czterdziestka nikogo nie oszczędza – na chwilę pojawił się grymas niepokoju.
– Przynajmniej tyle mogę zrobić. Bardzo lubię Julie. Coś takiego nigdy nie powinno się zdarzyć. Niech pan złapie tego drania. – Wskazał palcem na drzwi za swoimi plecami. – Gdyby mnie pan potrzebował, proszę dzwonić.
Gabriel wszedł na drugie piętro. Pachniało politurowanym drewnem i wilgocią. Nawet specjalista od psychologii pozytywnej, nocując w takim miejscu, dostałby depresji. Za oknem pokoju numer dwadzieścia dziewięć w odległości zaledwie dwudziestu metrów znajdowała się urwista ściana. Gabriel spojrzał w górę, ale nie zobaczył ani jednej gwiazdy. Tylko nieprzenikniony czarny mur, zza którego słyszał krzyki swojej córki.
Trzydzieści dwa dni piekła i ciągle nic. Tamtego popołudnia Julie nie wróciła do domu. Nazajutrz, dziewiątego marca rano, na skraju modrzewiowego lasu porastającego górski stok znaleziono jej rower MTB. Julie trenowała trzy razy w tygodniu, przygotowywała się do zawodów w Chamonix, które miały się odbyć w lipcu. Według ekspertów dziewczyna miała gwałtownie wyhamować po zjeździe na zboczu między Sagas a Albion, w odległości pięćdziesięciu metrów od żwirowego parkingu. Jej rower stał oparty o drzewo, powyżej było widać ślady hamowania.
Owczarki belgijskie z psiej jednostki straciły trop na wysokości parkingu. Julie, córka żandarma i pielęgniarki domowej. Prosta góralka, miłośniczka szachów, przyrody i kina, zawsze z aparatem fotograficznym lub kamerą cyfrową w ręku. Śmigłowce oraz dziesiątki pieszych funkcjonariuszy zlustrowały las, strome zbocza i płaskowyże. Płetwonurkowie przeszukali dno rzeki, przeszkody, karpy, pniaki, żelastwo – wszystko, na czym mogły się zatrzymać unoszone z prądem zwłoki.
Poza poszukiwaniami w terenie powołano grupę żandarmów – należał do niej Gabriel – która przesłuchiwała przyjaciół Julie i kolegów z klasy. Odtwarzali jej rozkład zajęć z tamtego dnia, gromadzili nagrania z monitoringu, linijka po linijce analizowali wykaz połączeń z jej telefonu. Wieczorami w wolnym czasie Gabriel na własną rękę odwiedzał pensjonaty, zajazdy i hotele. Przepytywał gospodarzy albo prosił ich o listy gości, które przepisywał do swojego notesu. Porywacz – o ile to było porwanie – mógł pochodzić stąd, mieszkać gdzieś w lesie albo na hali, ale mógł też być podróżnym szukającym okazji. Nie można było pomijać żadnego tropu.
W pokoju numer dwadzieścia dziewięć panowały spartańskie warunki. Jedno krzesło, brak stołu, telefon połączony z centralą, ciemne zasłony, żenująca łazienka z muszlą klozetową przy samym prysznicu. Nie widział telewizora, ale maleńka lodówka była sowicie zaopatrzona w alkohol. Julie w tym ośrodku przygotowywała śniadania, odkurzała tę starą wykładzinę. Gabriel wyobraził ją sobie, jak składała bieliznę pościelową i ręczniki. Nie była to najlepsza robota na świecie, ale pozwalała zarobić na kieszonkowe i zakup kamery. Którą skądinąd zarekwirowano przed dwoma tygodniami jako dowód w sprawie. W urządzeniu nie było karty pamięci, ale to nie Gabriel ją wyjął. To pewnie mało istotne, Julie mogła zgubić kartę albo ją wyrzucić, bo była uszkodzona. Tak czy inaczej, brakowało jej, i ten fakt należało przynajmniej odnotować. W sprawach o zaginięcie każde odchylenie od normy może się stać polem do interpretacji. Każda hipoteza skłania do stawiania kolejnej, pochłania czas, środki i zasoby ludzkie.
Gabriel Moscato zaciągnął zasłony, usiadł na łóżku i z ulgą zdjął buty. Mały palec u jego prawej stopy krwawił – to skutek pieszego przemierzania Sagas. Wysłał do żony esemesa, żeby ją poinformować, że wróci późno. Wiedział, że – otumaniona antydepresantami – i tak go nie przeczyta. Pożądliwie spojrzał na barek, ale uznał, że tego wieczoru lepiej będzie nie pić. Wyczerpany, pomasował gałki oczne, a następnie otworzył spis gości na piątym marca, trzy dni przed tragedią. Skrupulatnie przepisywał wszystkie dane dotyczące następnych siedemdziesięciu dwóch godzin: sprawdzi w kartotekach i jeśli okaże się to konieczne, skontaktuje się z wybranymi osobami. Mrówcza, niewdzięczna praca – ale trzeba było przez to przejść.
– Znajdę cię, Julie. Przysięgam, że cię znajdę.
Gdzie jest jego córka? Skąd to gwałtowne hamowanie na zboczu, pięćdziesiąt metrów przed parkingiem? Czyżby spotkała jakiegoś znajomego? Czy ktoś przywiązał do jej zwłok balast i wrzucił je do jeziora? A może przetrzymuje ją w ciemnej piwnicy setki kilometrów stąd? Gabriel znał mrożące krew w żyłach statystyki zaginięć. Upływający czas działa zabójczo, łamie wolę i pozbawia nadziei nawet najtwardszych. Możliwe, że po upływie kilku miesięcy czy lat jego córka będzie już tylko imieniem wykrzyczanym w sercu gór.
Gdy zapisał czarnym maczkiem trzy strony, zmogło go zmęczenie. Na próżno się opierał, wreszcie wyciągnął się na narzucie łóżka. A potem płakał, tak jak robił to prawie każdego wieczoru – czasem przytulony do żony, innym razem skulony w jakimś kącie.
Czy tyle samo czasu poświęcamy na myślenie o naszych dzieciach, kiedy są one z nami? Czy kochamy je tak samo jak wtedy, gdy ich zabraknie? Gabriel nie wiedział, jego wcześniejsze życie już nie istniało. A przyszłe miało być jedną wielką gehenną. Niezależnie od wyniku poszukiwań ich życie na zawsze pozostanie zmienione, złamane, wysuszone od nadmiaru wylanych łez. Rozmyślając o smutnych minionych dniach, zamknął oczy. Otworzył je, obudzony głuchym dźwiękiem. Coś uderzyło o szybę.
Wstał niepewnie, kręciło mu się w głowie. Powlókł się do uchylonych przeszklonych drzwi. Co się z nim dzieje? Nic nie rozumiejąc, przeszedł przez nie – zgodnie z wszelką logiką na drugim piętrze nie powinno być drzwi wychodzących na zewnątrz – i znalazł się za hotelem, na poziomie parkingu.
Nagle poczuł przeszywający ból w lewym ramieniu. Ptak, który w niego uderzył, leżał roztrzaskany na asfalcie z półotwartym żółtym dziobem. Gabriel nie pojmował tego, co widzi. Kawałek dalej zobaczył innego ptaka, który wyglądał jak nędzny worek z piór.
Wtem rozległy się kolejne uderzenia o blachę samochodów i dachówki. Opatuleni w szlafroki ludzie wyskakiwali z pokoi i podnosili ku niebu zaspane oblicza. Z ciemności dziesiątkami wylatywały czarne zwarte pociski i rozbijały się pośród odgłosów miażdżonego ciała. Oszołomiony Gabriel wycofał się do pokoju, a w jego uszach rozbrzmiewał głos sąsiada: „Widział pan? Widział pan? To apokalipsa!”. Tak, Gabriel widział. Oczywiście, że widział. Deszcz martwych ptaków.
Intensywny sen minionej nocy sprawił, że Gabriel długo nie mógł się dobudzić. Uniósł powieki. W ustach czuł nieprzyjemny smak jak po przepiciu. Jego patykowate ciało leżało w poprzek łóżka w rozgrzebanej pościeli, na brzuchu, z rozkrzyżowanymi ramionami. Oblizał usta i z trudem odwrócił głowę. Radiobudzik po jego lewej ręce wskazywał jedenastą jedenaście.
Jęknął w poduszkę wciąż przesiąkniętą oparami koszmaru. Te martwe ptaki spadające z nieba, rozbijające się na betonie i maskach samochodów… Zadrżał na tę myśl. Od czasu zaginięcia Julie miał szalenie mocne, realistyczne sny. Wstał i poczuł, że ma ciężką głowę, jakby spłynęła do niej krew z całego ciała.
Musiało upłynąć jakieś dwadzieścia sekund, zanim sobie przypomniał, gdzie jest. Hotel. Pokój dwadzieścia dziewięć, spis gości. O szyby stukał drobny deszcz zapowiadający kiepski dzień. Rozejrzał się dookoła. Nie znalazł ani swojego telefonu, ani segregatora, ani notesu. Na podłodze leżała torba z męskimi rzeczami, które do niego nie należały. Przez oparcie krzesła przewieszona była skórzana kurtka, a na szafce nocnej zauważył okulary w czarnej oprawie. Gdzie położył ciemnogranatową parkę? Dlaczego miejsce solidnych skórzanych kowbojek zajęły wojskowe glany?
Na zewnątrz rozległ się warkot silnika. Gabriel podszedł do okna i z przerażeniem stwierdził, że jego koszmarny sen był jawą. Asfalt usiany był dziesiątkami, a może nawet setkami martwych ptaków. Podobnie jak w nocy pchnął balkonowe drzwi – które, swoją drogą, wciąż były uchylone – i schylił się, by czubkiem palca dotknąć ptaka leżącego najbliżej. Maleńkie ciało było lodowate, oczy zaszły szarawą błoną. Pełen niedowierzania wstał.
I w tej samej chwili uświadomił sobie, że znajduje się na parterze, dwa piętra niżej niż poprzedniego dnia. Przez drzwi, które właśnie przekroczył, do pokoju można było się dostać bezpośrednio, z pominięciem recepcji, jak w motelach. Rzucił się do szafki nocnej, na której leżał klucz z dużym brelokiem. Na wierzchu białej kuli widniał numer siedem.
Okej, okej, bez pośpiechu, pomyśl. Najwyraźniej był w cudzym pokoju. Zasnął u siebie, pod numerem dwadzieścia dziewięć, a obudził się w pokoju obcego człowieka. Może lunatykował? W stanie zamroczenia był świadkiem niezrozumiałej hekatomby – widowiska rodem z filmów Hitchcocka – a potem znowu zasnął.
Sprawdził zawartość barku: nietknięta. Czyli nie pił. A może dał w palnik w swoim pokoju, a potem błądził korytarzami i otworzył pierwsze lepsze drzwi? Nigdy niczego podobnego nie przeżył, ale od wielu dni koledzy mówili mu, żeby zwolnił. Zaginięcie córki, przepracowanie, brak snu mogły spowodować zwarcie w jego mózgu – ale jedno było pewne: musiało istnieć jakieś racjonalne wytłumaczenie tej sytuacji.
Zamyślony, boso wszedł na drugie piętro. Jeśli on spędził część nocy pod siódemką, to gdzie się podziewa osobnik, który powinien tam być? Dlaczego kowboj porzucił swoje rzeczy? Znajdujące się na końcu korytarza drzwi z numerem dwadzieścia dziewięć były zamknięte na klucz. Zapukał. Nic. Zapowiadał się kolejny trudny dzień.
Wrócił do pokoju na dole i wybrał numer partnera, z którym pracował od zawsze. Włączyła się poczta głosowa. Nagrał wiadomość: „Tak, Paul, to ja. Nie uwierzysz. Przysnąłem w hotelu Falaise, a w nocy spadł deszcz martwych ptaków. Sypały się z nieba setkami jak grad! W każdym razie za jakieś pół godziny powinienem być na posterunku. Jeśli uda mi się odzyskać rzeczy. Wszystko ci wyjaśnię. Tschüss, tschüss”.
Zaraz potem zadzwonił do żony. Automat odpowiedział mu, że numer nie istnieje. Spróbował jeszcze raz, uważnie wciskając właściwe klawisze. Skutek był taki sam.
– Co jest, kurwa?
Ruszył korytarzem w stronę recepcji, gdzie kobieta, na oko czterdziestoletnia, rozmawiała przez telefon. Rozłączyła się i nie omieszkała zerknąć na jego bose stopy.
– Nie tylko u nas był deszcz ptaków – powiedziała, ciągle jeszcze spanikowana. – Spadały wszędzie dookoła hotelu aż do wiaduktu przy wjeździe do Sagas. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Musiały przylecieć z kolonii.
– Jakiej kolonii?
– Na pewno ją pan zauważył, jadąc tu wczoraj. Nie? Kolonia szpaków stacjonująca nad brzegami Arve. – Na widok wytrzeszczonych oczu Gabriela pośpieszyła z wyjaśnieniami: – Specjaliści twierdzą, że około siedmiuset osobników przyleciało tu z Europy Północnej w drodze do Hiszpanii. Trzy dni temu zrobiły sobie przerwę w Sagas. Lecące stado układa się na niebie w niesamowite kształty, a jego śpiew słychać w promieniu kilkuset metrów. Jeśli pan wyjdzie i dobrze się wsłucha, sam pan usłyszy. – Zauważyła, że Gabriel nie rozumie, ale nie nalegała. – W czym mogę panu pomóc? Zatrzasnął pan pokój, a klucz został w środku?
– Nie, nie o to chodzi. Wczoraj wieczorem, około godziny… nie wiem już, w każdym razie późno, pan Tanchon dał mi klucz do pokoju dwadzieścia dziewięć. A obudziłem się w siódemce z nieswoimi rzeczami. Pomyślałem, że może lunatykowałem czy coś w tym stylu.
Kobieta odwróciła się w stronę tablicy z kluczami i zdjęła jeden z nich.
– To znaczy, że nieświadomie zszedł pan z drugiego piętra na parter z rękami wyciągniętymi przed siebie jak zombie? I wszedł pan do innego pokoju?
– Nie widzę innego wyjaśnienia.
– A gdzie w takim razie jest klient spod siódemki? W dwudziestcedziewiątce?
– Możliwe.
– Niemożliwe, ponieważ klucz jest tutaj. Chyba że go oddał, a ja nie zwróciłam uwagi. Przepraszam, ale ta historia z ptakami mną wstrząsnęła.
Gabriel był coraz bardziej zagubiony. Nie zapamiętał na przykład, że świątki na półce są takie brzydkie i że jest ich tak dużo. Miał pewność, że nigdy nie widział tego tandetnego zegara z obrazu Salvadora Dalego Trwałość pamięci, który spływał z narożnika lady jak roztopiony ser. Monitor komputera był jakby większy i nie tak masywny jak poprzedniego dnia.
Te szczegóły sprawiły, że poczuł się nieswojo. Wszystko wydawało mu się znajome, a zarazem inne, jakby stąpał po granicy między dwoma światami. Kobieta położyła przed nim klucz od pokoju dwadzieścia dziewięć i wystukała coś na klawiaturze. Zerknęła na ekran, a potem popatrzyła pytająco na Gabriela.
– Nie, nie, zdecydowanie coś tu nie gra, jak mówią. Pokój, w którym się pan obudził, został zarezerwowany na jedną noc przez niejakiego Waltera Guffina, który jeszcze się nie wymeldował. To znaczy, że albo jeszcze jest w hotelu, albo wyszedł zobaczyć, co się dzieje z ptakami, ale wróci. Nie mam za to rezerwacji pokoju, za który pan, jak twierdzi, zapłacił.
Gabriel przebierał palcami stóp na zimnej posadzce. Chciał już tylko jednego: jak najszybciej opuścić to piekielne miejsce i wrócić na posterunek. Za nim czekała w kolejce jakaś klientka. Młoda, ciemnowłosa, cała w tatuażach. Na pewno przyjechała odwiedzić któregoś z więźniów.
– Bo pan Tanchon nie wpisał mnie do rejestru ani do komputera. Po prostu wypożyczył mi pokój dwadzieścia dziewięć na kilka godzin. Miałem odłożyć klucz do koszyka, ale zasnąłem.
– Wypożyczyć pokój? Romuald? Łatwiej namówiłby pan weganina do zjedzenia antrykotu.
– Proszę pani, nie będziemy przecież dyskutować o tym przez cały dzień. Niech mi pani da ten klucz, zabiorę swoje rzeczy. Za pięć minut go pani oddam.
Czterdziestolatka niechętnie podała mu klucz i zwróciła się do kobiety, która zaczynała się już niecierpliwić. Gabriel cały w nerwach wszedł na górę. Co ona opowiada? „Weganina”? Ten hotel zaraz przyprawi go o szaleństwo.
Otworzył drzwi i wszedł do pokoju dwadzieścia dziewięć. Pusto, zaścielone łóżko, zaciągnięte zasłony. Pachniało detergentami i odświeżaczem powietrza. Podszedł do okna. Urwisko. W dole czarne i czerwone plamy po martwych ptakach. Wczoraj, zanim położył się spać, znajdował się dokładnie w tym miejscu, był tego pewien. Usiadł na materacu ze spisem gości i skrupulatnie przepisywał ich dane do notesu.
Rzucił okiem na łóżko, zajrzał do szuflady w szafce nocnej, na wypadek gdyby sprzątaczka włożyła tam jego rzeczy. Gdzie ten cholerny notatnik? Gdzie jego mundur? Co zrobili z jego kowbojkami? Gdy wszedł do łazienki, ujrzał w lustrze swoje odbicie i zdębiał. To nie był on.
Stał bez ruchu przed lustrem, wpatrując się w swojego dublera. Nie, to był on – ale inny on. Głowa ogolona na zero, szpakowata bródka, kurze łapki w kącikach oczu i trzy poprzeczne zmarszczki przecinające czoło. Przyłożył dłonie do policzków, jego palce zsunęły się na podbródek, gdzie skóra lekko zwisała aż do szyi pokrytej rzadkim srebrnoszarym zarostem. To był on, ale o wiele starszy.
Poczuł, że uginają się pod nim nogi, i przytrzymał się umywalki, by nie upaść. Nigdy nie widział granatowego wełnianego swetra, który miał na sobie. Jego dżinsy miały inny krój. Ciało było szczuplejsze, smuklejsze, miał wystające obojczyki i widoczne ścięgna na szyi. Oszołomiony, zrobił kilka kroków w tył i w absurdalnym odruchu zaczął szukać swoich włosów w koszu na śmieci i odpływie prysznica. Gdzie ogolił głowę? Dlaczego? Co się stało z jego ciałem?
Nie mógł się powstrzymać i znowu podszedł do lustra. Zaczął naciągać skórę, by pozbyć się zmarszczek. Oczy w kształcie migdałów, bladoróżowe usta należały do niego. Nie śnił. To było zbyt realistyczne, miał pełną świadomość wszystkiego. Był w pełni obudzony, a mężczyzna, któremu patrzył w oczy, to był on.
Przerażające. Uniósł dolną krawędź swetra, spojrzał na swój brzuch z lekko naciągniętą skórą i na wystające kości biodrowe. Własna anatomia budziła w nim przestrach. Zauważył, że na szyi ma sznurek, na którym wisiał klucz o skomplikowanym ząbkowaniu. Dotknął go, usiłował sobie przypomnieć, z jakich powodów nosi ten przedmiot na piersi. Na próżno. W panice wrócił na korytarz i zaczepił mężczyznę pchającego wózek obładowany praniem.
– Czy sprzątał pan pokój numer dwadzieścia dziewięć? Był tam notes, telefon komórkowy, służbowa kurtka w barwach żandarmerii z moimi papierami w środku.
Mężczyzna wyglądał na zbitego z tropu. Około czterdziestki, łysy, z czołem płaskim jak dno garnka. Jego ręce rugbysty były wyjątkowo owłosione. Miał na sobie biały T-shirt z rysunkiem czerwono-białej gitary elektrycznej. Spojrzał na swojego rozmówcę, odsłaniając siekacze.
– Co pan tu odstawia?
– A czy my się znamy?
Facet, wzrostem równy Gabrielowi, ale potężniejszy, spojrzał na jego bose stopy, a potem znowu na twarz. Jego oczy były jak czarne chmury na burzowym niebie. W końcu odwrócił głowę i popatrzył na swój grafik dyżurów.
– Tak, znaliśmy się. Zadziwiasz mnie. I nie, nie byłem w pokoju numer dwadzieścia dziewięć, tej nocy nie był zajęty.
Pochylił się i odszedł ze swoim wózkiem, po czym zniknął za jakimiś drzwiami. Nie spojrzał więcej na Gabriela i nie powiedział już ani jednego słowa. Skąd to chmurne spojrzenie i pełen pretensji ton? Powiedział: „Znaliśmy się”. W czasie przeszłym.
Gabriel zszedł do pokoju, w którym się obudził, żeby przeszukać sportową torbę. Majtki, skarpetki, jednolity niebieski T-shirt, kosmetyczka i więcej nic. W jednej z kieszeni skórzanej kurtki znajdowała się zapalniczka z wygrawerowaną głową wilka, w innej – brelok z guzikiem i przyczepionymi trzema kluczami, w tym jednym od samochodu. Niemiecka marka. Schylił się do butów. Czterdzieści cztery, prawie jego rozmiar: nosił czterdzieści trzy. Drżącą ręką sięgnął po okulary. Pasowały doskonale, ale nie miały żadnego wpływu na jego wzrok. Widział czysto zarówno w nich, jak i bez nich.
To wszystko nie miało żadnego sensu. Musiał usiąść. Zaraz się obudzi i ucieknie z tego długiego, obłędnego tunelu. Krążył po nim jak w najgorszych horrorach. W rzeczywistości nie było żadnego deszczu ptaków. Może nawet jego córka nie zaginęła. Czeka na niego w domu. Zagrają razem w szachy albo pójdą pojeździć na rowerze po górskich ścieżkach i lasach.
Spróbował jeszcze raz zadzwonić do Paula, a potem do żony – na próżno. „Nie ma takiego numeru”. Jasne. To było w pakiecie z obłędem. Dalsze przemierzanie tych korytarzy na bosaka nie wchodziło w grę. Włożył wyciągniętą z torby parę skarpet i ohydne, ale wygodne buty. Ciężka skórzana kurtka z barankowym kołnierzem była odrobinę za duża, ale uznał, że jest okej. Odda te ciuchy właścicielowi, kiedy lepiej rozezna się w sytuacji.
Minutę później podreptał do recepcji ze ściśniętym gardłem i dwoma kluczami w dłoni.
– Znalazł pan w końcu swoje rzeczy? – zapytała kobieta.
– Czy Walter Guffin nadal się nie pojawił?
– Nie.
– Muszę porozmawiać z Romualdem Tanchonem.
– Przykro mi, wyjechał na cały dzień do Lyonu na spotkanie w sprawie platformy do rezerwacji online. Musimy się otworzyć na inną klientelę oprócz rodzin osadzonych. Wiem, Sagas to paskudne miasto, ale okolice są ładne. Poza tym ośrodki nar…
– Proszę pani – przerwał jej – nazywam się Gabriel Moscato i jestem porucznikiem żandarmerii w Sagas. Znam pana Tanchona, moja córka pracowała w tym ośrodku w czasie wakacji w ubiegłym roku i dwa lata temu. Przyjechałem tu wczoraj wieczorem, wziąłem spis gości i…
– Gabriel Moscato? To pan jest ojcem tej dziewczyny, której nigdy nie odnaleziono?
– Zmobilizowaliśmy wszystkie siły, poszukiwania trwają. Minął dopiero miesiąc, znajdziemy ją.
Kobieta pokręciła głową i popatrzyła na niego zdziwiona.
– Miesiąc? Ale… Jaki dzień dziś mamy pana zdaniem?
Zastanowił się.
– Dziewiąty, może dziesiąty. Tak, dziesiąty kwietnia. Jest czwartek, dziesiąty kwietnia.
– Dziesiąty kwietnia. A którego roku?
– Dwa tysiące ósmego.
Przyglądała mu się przez dłuższy czas bez mrugnięcia. Wreszcie odpowiedziała – głosem, który zazgrzytał mu w uszach twardo jak diament.
– Ale dziś jest szósty listopada dwa tysiące dwudziestego roku. Od zaginięcia pańskiej córki minęło dwanaście lat.
Aby nie rozjeżdżać martwych ptaków, jechał wolno slalomem, ale i tak nie był w stanie ich ominąć. Pod wiszącym nisko niebem w kolorze cementu zaparkował samochód żandarmerii przed międzygminną oczyszczalnią ścieków, na rozległym ziemnym placu, z którego w dole widać było zabudowania zakładu utylizacji odpadów. Hałdy w kolorze brązu, ochry i szarości, przypominające gigantyczne sutki, zasłaniały rzędy sosen i olch na brzegu Arve. Ze szczytów na ostatnim planie zstępowały chmury, wpełzając grubymi lśniącymi wstęgami między górskie ściany. Wydawało się, że niebo jest w zasięgu ręki, co burzyło nadzieję na ładną pogodę. W Sagas słońce potrafiło nie świecić przez kilka tygodni. Mieszkańcy nazywali ten przedłużający się brak światła „czarną śmiercią”. Czarna śmierć podkopywała morale i drastycznie podnosiła wskaźnik samobójstw w dolinie, zwłaszcza jesienią. Potwierdzały to oficjalne statystyki.
Kapitan Paul Lacroix wysiadł z samochodu w towarzystwie Louise, o ćwierć wieku młodszej od niego żandarmki. Rozejrzeli się po okolicy i zobaczyli zatrzęsienie martwych ptaków.
– Ornitolodzy twierdzą, że kolonia wystraszyła się czegoś w środku nocy – wyjaśnił Paul. – Jeśli im wierzyć, te ptaki w ciemności prawie wcale nie widzą. Podobno setki tysięcy spanikowanych osobników zrywały się z gałęzi i zderzały ze sobą w powietrzu na powierzchni wielu hektarów. Zeznania różnych świadków wskazują, że stało się to między drugą dziesięć a drugą dwadzieścia.
Podeszli do chorążego Martiniego, zastępcy szefa grupy. Mężczyzna czekał na nich z rękami zaplecionymi na piersi i dygotał. Z czubka nosa kapała mu woda. Listopadowy wiatr i deszcz chłostały twarze i przenikały przez warstwy ubrań. Uścisnęli sobie dłonie, po czym Benjamin Martini – przypominający Toma Hanksa czterdziestodwulatek o potarganych kręconych włosach – wskazał na zarośla.
– Tam znaleźli ciało. Chodźcie za mną.
Miał bezbarwny głos i woskowatą cerę, jak większość mieszkańców doliny. Trójka żandarmów ominęła hałdy i powolnym tempem kapitana, który utykał na prawą nogę, ruszyła między drzewa. Mężczyzna rozłożył chusteczkę higieniczną i podał Louise.
– Szpacze gówno na lewym łokciu.
– No nie… A to świnia!
Patrzył, jak kobieta z obrzydzeniem wyciera biały kleks.
– Jesteś pewna, że dasz radę? Wiesz, że mogę ci oszczędzić dalszego ciągu?
Louise zwinęła chusteczkę w kulkę i wsunęła ją do kieszeni kurtki.
– Podobno jak przez to przejdę, będę ochrzczona.
Młoda kobieta wyprzedziła go marszowym krokiem. Sposobem poruszania się, wyprostowaną postawą i uniesionym dumnie podbródkiem chciała pokazać, jak bardzo jest zdeterminowana. Korzystając z chwili samotności, Paul rozmasował sobie kolano. Kiedy w powietrzu była wilgoć – czyli prawie zawsze – cholernie bolały go stawy.
Martini podał im lateksowe rękawiczki.
– Zwłoki zauważyła około dziewiątej dziesięć niejaka Isabelle Davigny, kajakarka. Pochodzi z Albion. Spływała Arve i fotografowała martwe ptaki na brzegach. Kiedy zobaczyła ciało, od razu zadzwoniła na posterunek. Brunet, Tardieu i ja przyjechaliśmy około dziesiątej dwadzieścia i od razu zadzwoniliśmy do ciebie.
Paul zauważył kajak leżący na brzegu kawałek dalej.
– Gdzie jest Isabelle Davigny?
– Zaczęła wymiotować do wody, naprawdę była w kiepskim stanie. Tardieu zabrał ją na posterunek.
Z wyściełanej sosnowymi igłami ziemi weszli na kamienisty lewy brzeg Arve. Tu i ówdzie leżały martwe szpaki i Paul miał wrażenie, jakby znalazł się w scenerii z filmu postapo. Podniósł wzrok. Trzysta metrów nad nimi, tuż pod warstwą chmur, niebo pokrywały straszliwe figury geometryczne. Jakby jakaś niewidzialna paszcza wydmuchiwała gigantyczne obłoki czarnego piasku, które następnie wpadały w wir. Mimo nocnej masakry szpaki znowu tańczyły swój niesamowity balet.
Paul uważnie rozejrzał się dookoła. Rzeka była w tym miejscu szeroka i rwąca, a woda miała zimny, niebieski odcień. Bystry nurt przyciągał wielu kajakarzy. Nad Arve bez trudu można było się dostać pieszo – albo od strony zakładu, albo drogą gminną, która przez kilka kilometrów wiodła wzdłuż brzegu. Ruszyli w kierunku Bruneta. Żandarm fotografował zwłoki telefonem komórkowym i czuwał nad tym, by nikt się do nich nie zbliżał.
Jedenasta dziewiętnaście. Zadzwonił telefon Paula. Nieznany numer. Odrzucił połączenie, szybko wyłączając niestosowną melodię I Will Survive, i stanął w odległości przepisowego kroku od ofiary. Louise trzymała się na dystans.
Kapitan przykucnął. Oto jeden z tych dni, o których długo będzie się mówić w Sagas. Grad szpaków. I brutalne morderstwo, którego ofiarę porzucono na wpół nagą na brzegu rzeki. Wspaniały kąsek dla Chamarlaine’a, lokalnego dziennikarza, który zaraz się tu pojawi ze swoim notesem. W małych miastach informacje szybko się rozchodzą.
Przyglądał się zwłokom, usiłując zachować zimną krew. Prowadził z Martinim wiele postępowań w sprawie samobójstw i tajemniczych zgonów – ale nigdy nie były to sprawy kryminalne. Uspokoił oddech, uruchomił w smartfonie funkcję nagrywania i przystąpił do wstępnych ustaleń. Oględziny miejsca zbrodni miał przeprowadzić jeszcze raz w obecności techników, ale uznał, że ważne są wrażenia, jakie odniósł na gorąco, w pierwszym zetknięciu z ofiarą.
– Godzina oględzin: jedenasta dwadzieścia dwie, szósty listopada dwa tysiące dwudziestego roku. Ciało kobiety rasy białej, wiek niemożliwy do określenia, ale powiedziałbym, że między trzydziestym a czterdziestym rokiem życia, zostało znalezione przez Isabelle Davigny z Albion podczas wycieczki kajakiem. W powietrzu wilgoć, rano mżyło. Ofiara leży na plecach na lewym brzegu rzeki Arve, w osi północ–południe, na wysokości stacji uzdatniania wody i bystrzyn, dwa kilometry na południe od miasta. – Pochylił się niżej nad zwłokami. – Prawe ramię wykręcone na wysokości barku pod kątem ponad dziewięćdziesięciu stopni w stosunku do tułowia. Na części prawego uda leży szpak, widać krwawy ślad powstały wskutek uderzenia. Prawdopodobnie zgon nastąpił więc przed deszczem ptaków, który miał miejsce tej nocy. – Odsunął się o krok. – Trochę krwi na lewej dłoni, na wysokości paznokci. Włosy ciemny blond, jakieś trzydzieści centymetrów długości. Rysy nie do rozpoznania z powodu wybroczyn. Na pierwszy rzut oka widać, że prawy łuk brwiowy jest rozbity, kości policzkowe prawdopodobnie są połamane i stąd pochodzi opuchlizna. Nos również złamany. Zważywszy na obrażenia, możliwe, że uderzano ją w twarz dużym otoczakiem lub innym kamieniem, których dookoła jest pełno. W ustach czarna tkanina użyta jako knebel. Prawdopodobnie są to skarpetki, tym bardziej że ofiara ma bose stopy.
Zerknął na Louise. Dziewczyna mrugnęła na znak, że wszystko w porządku. Stała obok i zapisywała w notesie każde jego słowo. Mówił dalej:
– W bezpośrednim pobliżu ciała nie ma śladów jej butów. Liczne skaleczenia na stopach. Prawa stopa ustawiona pod nienaturalnym kątem do nogi, być może kobieta złamała sobie kostkę. Dżinsy i majtki opuszczone poniżej kolan. Siniaki w górnej części ud po wewnętrznej stronie i… ekhm, możliwe krwawienie z waginy.
Wcisnął guzik i zrobił przerwę. Dziewczyna na pewno została zgwałcona, a następnie zmasakrowana. Spróbował nie dopuszczać do siebie tych czarnych myśli, zrobił wdech i mówił dalej:
– Ubrana w kurtkę zapiętą pod szyję na suwak. Materiał kurtki przedziurawiony w co najmniej dwóch miejscach, uszkodzenia typowe dla broni palnej. Czekamy na techników i zakład pogrzebowy, by rozebrać ciało na miejscu i dokonać oględzin przed odjazdem do kostnicy.
Wyłączył nagrywanie i przez chwilę trwał bez ruchu nad biedną dziewczyną, porzuconą na brzegu rzeki jak zwykły śmieć. Jaka bestia mogła ją tak sponiewierać, zamordować z takim okrucieństwem? Wstał z grymasem na ustach, ciężko opierając dłonie na udach. Miał pięćdziesiąt dwa lata, a czuł się, jakby go zamurowano w ciele starca. Odwrócił się w stronę Martiniego, który rozmawiał przez telefon, a potem Louise.
– A jeśli to strzały przestraszyły w nocy kolonię ptaków? Przerażone hukiem szpaki zrywają się z drzew. Zderzają się ze sobą, a jeden z nich spada na świeże zwłoki.
Louise nie odpowiedziała. Oczami wielkimi jak bilardowe kule wpatrywała się w szybko poruszający się długopis, którym robiła notatki.
– Nagrywałem – westchnął Paul. – Nie musiałaś zapisywać.
Dziewczyna schowała sprzęt do kieszeni i znowu zainteresowała się trupem.
– Tak, to bardzo możliwe – odparła. – W takiej sytuacji znalibyśmy dokładną godzinę zabójstwa.
– Druga w nocy, z dokładnością do kilku minut. Zobaczymy, co powie patolog, ale wydaje mi się, że to sensowna hipoteza. A ty co powiesz?
– Sprawca wepchnął jej skarpetki do ust, żeby nie mogła krzyczeć. Na pewno została zgwałcona i zamordowana tutaj, na miejscu.
– Dlaczego tak uważasz?
– Ma opuszczone spodnie. Poza tym to jest świetnie osłonięte miejsce. Jasne, górą biegnie droga, ale po zachodzie słońca nie da się tu nikogo zobaczyć. Nie ma oświetlenia ani żadnych budynków dookoła. Szum wody zagłusza głos tłumiony przez knebel. Zresztą o drugiej w nocy mogła sobie krzyczeć do woli, w okolicy i tak nie ma żadnych ludzi.
– A bose stopy? Jak to wyjaśnisz?
– Nie mam pojęcia. Stan jej stóp wskazuje na to, że szła, a może nawet biegła bez butów. Może ktoś ją przetrzymywał w bagażniku samochodu albo w kamperze i udało jej się uciec. Skaleczyła się, ale szła dalej. Czy chciała wskoczyć do Arve, żeby uciec przed napastnikiem? Bo nie bardzo widzę, dokąd mogłaby pójść. Zwichnęła kostkę: zważywszy na kąt ustawienia stopy, uraz jest poważny. I od razu upadła, w tym miejscu. A potem nastąpił dalszy ciąg. Ta dzika bestia ją dopadła.
Taki scenariusz był prawdopodobny. W jaki sposób ofiara znalazła się w okolicy? Skąd się tu wzięła? Przywieziono ją samochodem, jak sugerowała Louise?
– Abstrahując od ptaków, dziwna sprawa z tymi skarpetkami w ustach – dodała młoda kobieta.
– Hm?
– Skoro biegła boso, to znaczy, że napastnik miał jej skarpetki przy sobie. Kto spaceruje ze skarpetkami ofiary? Nie brzmi to zbyt logicznie. Tak mi się przynajmniej zdaje.
– Wiesz, sprawy kryminalne są logiczne tylko w telewizji. Poza tym może jednak uciekała w skarpetkach? Skarpetki jakoś szczególnie nie chronią. Podobnie z twoim wnioskiem, jakoby do napaści seksualnej doszło tutaj: możliwe, że została zgwałcona gdzie indziej, a sprawca przeniósł zwłoki w to miejsce i dopiero wtedy zsunął z niej spodnie. Albo jeszcze inaczej: zgwałcił ją już martwą.
– Okropny jesteś.
– Tak, jestem okropny. Nigdy nie należy wyciągać pochopnych wniosków. Dlatego w moim sprawozdaniu poprzestałem na faktach.
– Dziękuję za nauki, kapitanie – odparła oschle.
Paul odwrócił się w stronę grupy.
– Zawiadomię zastępcę prokuratora. W ciągu najbliższych godzin i dni będziemy mieli kupę roboty. To oznacza, że jesteście dyspozycyjni w weekendy i nikt się nie urywa w ciągu dnia, żeby odebrać dzieciaki ze szkoły. Nie chcę, żeby ludzie znowu uznali żandarmów z Sagas za niepoważnych. Benjamin, przekażesz reszcie?
Mężczyzna w milczeniu skinął głową. W oczach Bruneta, który robił zdjęcia, Paul zauważył błysk podniecenia. Młody żandarm nawet się uśmiechnął.
– Uważasz, że to miła odskocznia od codzienności, co? – warknął Paul. – To jest martwa dziewczyna, a nie jakaś pieprzona rozrywka. Zakonotuj to sobie we łbie i przestań się śmiać.
Brunet się zaczerwienił i spuścił głowę. Był jednym z początkujących żandarmów w samodzielnej brygadzie terytorialnej w Sagas, złożonej z trzydziestu czterech osób – w tym trzech techników – i obejmującej zasięgiem obszar ponad dwudziestu tysięcy hektarów, podzielony na osiem gmin. Ze względu na liczne szczyty o wysokości powyżej tysiąca ośmiuset metrów jednostka nosiła nazwę brygady górskiej i była upoważniona między innymi do prowadzenia spraw kryminalnych. I oto pod kierownictwem Paula miało ruszyć drobiazgowe śledztwo. A on bynajmniej się z tego nie cieszył.
– Zanim pojawią się technicy, sprawdzimy okolice. Byłoby dobrze, gdybyśmy znaleźli łuski i kamień, którym napastnik zmasakrował twarz ofiary.
Zadzwonił do prokuratora, a następnie odsłuchał wiadomość głosową, która kilka minut wcześniej przyszła na jego pocztę głosową.
„Tak, Paul, to ja. Nie uwierzysz. Przysnąłem w hotelu Falaise, a w nocy spadł deszcz martwych ptaków. Sypały się z nieba setkami jak grad! W każdym razie za jakieś pół godziny powinienem być na posterunku. Jeśli uda mi się odzyskać rzeczy. Wszystko ci wyjaśnię. Tschüss, tschüss”.
Paul myślał, że to jakaś pomyłka, do chwili gdy usłyszał ostatnie słowa. Odsłuchał jeszcze raz. Ten głos, ta intonacja. I to „tschüss, tschüss”. Tylko jedna osoba używała takiego pozdrowienia: Gabriel Moscato. Ale to było ponad dwanaście lat temu.
Blady, wyłączył nagranie. Ten telefon w jednej chwili przywołał najgorsze wspomnienia z jego życia. Utykając jak inwalida wojenny, wrócił nad rzekę.
– Miałeś dziwną minę, jak rozmawiałeś przez telefon – zauważyła Louise. – Co się dzieje?
Nagle Paul innym wzrokiem popatrzył na pokiereszowaną twarz, blond włosy rozsypane na kamieniach i udręczone ciało. A jeśli… Czy to mogła być ona? Julie Moscato? Pokręcił głową i spojrzał na Louise.
– To był duch. Rozmawiałem z duchem.
Rozpaczliwie przetrząsał zakamarki swojej pamięci, ale nic się nie pojawiało. Nic po dziesiątym kwietnia dwa tysiące ósmego roku. A przecież gdyby przeżył choć jedne urodziny, jedną gwiazdkę bez córki, jak mógłby o tym zapomnieć? Dlaczego jeszcze nie znalazł Julie? Co przyniosło śledztwo? I co robił przez te wszystkie lata?
Kartkował gazetę w hotelowym lobby, pochłaniał artykuł za artykułem. Był oszołomiony. Obcy na własnej planecie. W jego głowie na topie był Obama, wciąż słyszał jego przemówienie transmitowane przez wszystkie telewizje świata, jego: Yes we can. Kim więc jest ten pyzaty olbrzym w jaskrawoczerwonym krawacie, o włosach w kolorze siana? Dlaczego ogłaszają piątą rocznicę zamachów, do których doszło w Paryżu w dwa tysiące piętnastym roku? Czym są Uber i Deliveroo? Opisywany świat nie był jego światem. Ta enigmatyczna technologia, niezrozumiałe słowa, fotografie nieznajomych osób…
Gabriel raz po raz powtarzał datę publikacji gazety. Szósty listopada dwa tysiące dwadzieścia. Niemożliwe. „To pan jest ojcem tej dziewczyny, której nigdy nie odnaleziono?” Kłamstwa! Julie zaginęła dopiero przed miesiącem. Siły żandarmerii prowadzą wytężone poszukiwania. Przywiozą ją z powrotem do Sagas i wszystko wróci na swoje miejsce.
Dziesiąty kwietnia dwa tysiące osiem, dziesiąty kwietnia dwa tysiące osiem, dziesiąty kwietnia dwa tysiące osiem… Może zwariował. Może cała ta maskarada była wytworem jego umysłu, koszmarem tak dopracowanym, że choć zdawał sobie z niego sprawę, nie potrafił uciec. Przepalił mu się mózg.
Wyszedł z hotelu z oczami utkwionymi w rozpłaszczonych na betonie pierzastych kulkach. Ruszył przed siebie – bez papierów, bez wspomnień, w ciuchach Waltera Guffina. Przychodziły mu do głowy różne dziadostwa: amnezja albo, co gorsza, alzheimer. Wyobraził sobie, że z tą spapraną pamięcią zbiegł ze szpitala, schronił się w tym mizernym hotelu, a wszyscy go szukają. Zdecydowanie musi wrócić do domu. Porozmawiać z żoną. Zrozumieć, co się z nim stało.
Pogrzebał w kieszeni bluzy i wcisnął guzik na pudełeczku dołączonym do kluczy. Zamrugały światła i rozległ się pojedynczy dźwięk. Znał ten model mercedesa z początku pierwszej dekady dwudziestego wieku – był to jeden z najczęściej kradzionych wozów – ale większość marek dookoła nic mu nie mówiła. Nie było już saxo, peugeotów 206, golfów. Same dziwne modele o kształtach jak z klocków Lego, w żywych kolorach, z dziwacznymi tablicami rejestracyjnymi.
Mimo obrzydzenia chwycił za ogon dwa ptaki, które upadły na maskę mercedesa, i położył je na ziemi. W miejscach uderzeń blacha była wgnieciona. Zajrzał do bagażnika: pusto. Usiadł za kierownicą i spojrzał na swoje odbicie w lusterku. Wciąż był w ciężkim szoku. Zmarszczki, srebrzysty zarost na policzkach. W jednej chwili się postarzał. O dwanaście lat. Jakby odbył brutalną podróż w czasie, jak Marty McFly w Powrocie do przyszłości.
Siedząc w samochodzie, usiłował chwycić się jakiegoś wspomnienia: z nadzieją na déjà vu popatrzył na fotele. Na próżno. Odwiązał sznurek, który miał na szyi, przyjrzał się kluczowi. Co to za klucz? Od drzwi wejściowych? Od jakiejś skrzynki?
W schowku znalazł latarkę, żarówki i paczkę papierosów. Wyjął jednego, powąchał i w zamyśleniu wetknął sobie w usta. Wypluł go z obrzydzeniem, ale tytoń pozostawił na jego języku znajomy smak. To znaczy, że palił. Od kiedy?
Włączył silnik i skierował się do wyjazdu z parkingu – nie był w stanie omijać chrupiących pod kołami samochodu ptasich trucheł – a znalazłszy się na drodze prowadzącej wąską doliną, ruszył prosto na południe. Spojrzał na tonące w chmurach czarne szczyty i strome zbocza. Nic się nie zmieniło, urwiska i lasy odpowiadały obrazom zgromadzonym w jego pamięci. Rozpoznał zapachy sosen i wilgotnej gleby: to go uspokoiło.
Gdy ujechał kilometr, jego oczom ukazał się niesamowity widok ptaków tańczących na niebie. A więc to jest ta słynna kolonia szpaków! No, teraz już trochę pomniejszona. Przyglądał się figurom, w jakie układały się zwierzęta – czasem zwartym, czasem rozciągniętym – w pewnym momencie miał wrażenie, że widzi pulsujące serce.
I wtedy trafił na posuwający się wolno trzydziestometrowy sznur samochodów. Zrozumiał, co się dzieje: poniżej, na brzegu Arve, dostrzegł grupkę gestykulujących ludzi w mundurach. Żandarmi. Z miejsca, w którym się znajdował, nie był w stanie ich rozpoznać. Chłopcy rozłożyli biały namiot, by ukryć coś przed wzrokiem ciekawskich. Zważywszy na zastosowane środki, musiało chodzić o zwłoki. Trup w Sagas.
Gabriel mocno zacisnął dłonie na kierownicy. Od razu wyobraził sobie Julie leżącą na antracytowych otoczakach, z obrzmiałą białą twarzą jak u topielca. Wreszcie ją znaleźli. Martwą. Jego córkę. Wcisnął klakson, niebezpiecznie wyprzedził kilka samochodów, po czym gwałtownie skręcił, ocierając się o barierki. Ale musiał wiedzieć.
Droga wiła się stromym zboczem. Dalej majaczył cień Sagas, jakby osadzonego w skalnym gnieździe. Betonowe gminne miasto, niecka zanieczyszczona przez nieprzerwany ruch ciężarówek na autostradzie A40. Mieszkańcy sąsiednich miejscowości – oraz eskortowani przez żandarmów więźniowie – przyjeżdżali tam jedynie do lekarza lub do pracy. Szpital, ostatnia oznaka cywilizacji przed Lyonem, był obok zakładu karnego największym pracodawcą w dolinie.
Skręcił w pierwszy zjazd z ronda, na którym stał drewniany posąg niedźwiedzia – mimo że żadnego niedźwiedzia nigdy w okolicy nie było, o czym Gabriel doskonale wiedział – wjechał na kamienny wiadukt i ruszył w kierunku, z którego przyjechał, jednak drugim brzegiem Arve, drogą gminną prowadzącą do zakładu utylizacji odpadów. Również tutaj leżało mnóstwo martwych ptaków, a setki tysięcy żywych wirowały nad jego głową, wydając z siebie ostre piski przypominające odgłos, jaki powstaje przy pocieraniu o siebie dwóch kawałków szkła. Głośno, ze wszystkich sił pomodlił się, by ciało wyrzucone przez rzekę nie należało do jego córki.
Zobaczył co najmniej cztery samochody żandarmerii, nie licząc zgrabnych furgonetek techników kryminalistyki. Przejechał przez otwartą bramę i zaparkował obok nich. Wielkimi susami wbiegł między kolorowe hałdy i jego serce zaczęło walić jak szalone. Szybko się zmęczył i zaczął dyszeć, tak że musiał zwolnić. Dwa tysiące dwudziesty… Kurwa, pięćdziesiąt pięć lat!
Spomiędzy drzew wyszła korpulentna kobieta na krótkich nogach i bojowym krokiem ruszyła w jego stronę.
– Żandarmeria Narodowa. Przepraszam pana, ale tutaj nie można wchodzić. Jest pan na terenie…
Nie dokończyła zdania, tylko schyliła głowę, nagle pojmując znaczenie słowa „duch”, którego wcześniej użył jej ojciec.
– Gabriel?
– Niemożliwe… Louise? Louise Lacroix?
Nie była już upartą siedemnastoletnią licealistką, buntowniczką z rozczochranymi włosami i wyzywającym makijażem, ale kobietą z długim warkoczem i pełnymi policzkami, ubraną w mundur żandarmerii ze spodniami wpuszczonymi w solidne wypastowane glany. Louise została żandarmką? Gabriel nie mógł w to uwierzyć. Początkowo wyglądała na tak samo zszokowaną jak on, ale po chwili się pozbierała.
– Co ty tu robisz? – zapytała zdecydowanie nieprzyjaznym tonem.
Gabriel nie wiedział, co powiedzieć. W jego umyśle nakładały się na siebie dwie Louise. Wyciągnął szyję. Między drzewami pojawiały się i znikały niebieskie kurtki żandarmów.
– Jechałem drogą i zobaczyłem mundury. Co się dzieje?
Louise, która stała z rękami w kieszeniach, wsunęła brodę za kołnierz kurtki.
– Nie jestem upoważniona do udzielania informacji.
– Nie jesteś upoważniona? Żartujesz?
– Jeśli chcesz się spotkać z moim ojcem, wybrałeś nie najlepszy moment. Wierz mi, nie jest w nastroju. Ptaki, zwłoki i dziennikarz, który nie chce się odczepić. Nie mogę cię przepuścić. Przyjdź później na posterunek.
– Louise, nie kpij sobie ze mnie. To Julie? To jej ciało?
Ponieważ nie odpowiedziała, postanowił iść dalej. Spróbowała zagrodzić mu drogę, ale odsunął ją stanowczym gestem. Za szpalerem jodeł było widać więcej: kamieniste brzegi, czarno-czerwone plamy po roztrzaskanych szpakach, szybki nurt rzeki, ledwie widoczny we mgle wiadukt, a powyżej stado ptaków. Po prawej, w pobliżu namiotu, uwijała się grupka ludzi. Z miejsca, w którym stał, widział leżący na ziemi kształt. Goście w białych kombinezonach rozebrali ciało i wsunęli jego dłonie do przezroczystych torebek. Kiedy Gabriel zauważył jaskrawobiałe kobiece piersi, zrobiło mu się niedobrze.
Po ożywionej wymianie zdań z Louise Paul Lacroix rozprostował potężne cielsko i ruszył jej z odsieczą. Potężny ojciec drobnej córki. Zanim Gabriel zobaczył jego twarz, zauważył, że Paul kroczy jak kukła. Każde nowe spostrzeżenie było dla niego jak cios pięścią w twarz. Dawny kolega, szczupły czterdziestolatek o profilu wyciosanym z najlepszej skały, poruszał się teraz z wdziękiem brnącego w mule buldożera. Jego niegdyś czarne, kręcone włosy były teraz szare, rzadkie i ledwie pofalowane. Mimo pagonów na mundurze świadczących o awansie do szarży kapitana była to popsuta wersja Paula, z którym rozstał się przecież poprzedniego dnia. Jak można się do tego stopnia zmienić w ciągu dwunastu lat?
– Co ty tu robisz?
Taka sama niechęć jak u jego córki. Gabriel przyjrzał się zwróconym w jego stronę twarzom żandarmów, którzy nagle umilkli. Wszyscy młodzi, o wrogich spojrzeniach. Poza chorążym Martinim nie rozpoznał nikogo. Gdzie się podziali jego koledzy, Solenne i reszta?
– Nie mów mi, że to ona. Nie mów, że to moja córka.
Paul otaksował go wzrokiem, jakby on także zobaczył w nim innego człowieka. Najlepsi koledzy, wychowani na jednej ulicy, razem w gimnazjum i liceum. Zaprzyjaźnili się, przez dwadzieścia lat dzieląc jeden pokój i dwa razy w tygodniu chodząc na kawę do lokalnej kafejki. Teraz jednak stali naprzeciwko siebie jak obcy ludzie.
– Nie wiadomo. Rysy twarzy są nierozpoznawalne, poza tym… w ciągu dwunastu lat człowiek się zmienia. W tej chwili wiemy tylko, że chodzi o kobietę około trzydziestki, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa została zgwałcona. Więcej nie mogę ci powiedzieć. W kostnicy pobiorę próbki DNA i od razu prześlę je do naszego laboratorium.
– Chcę zobaczyć ciało.
– Nie.
– Paul, słuchaj, stało się coś niezrozumiałego. Wczoraj przeglądaliśmy razem faktury za telefon Julie, przesłuchiwaliśmy ludzi. Wieczorem poszedłem do hotelu Falaise, żeby zobaczyć spis gości. Psiakrew, powiedz mi, że pamiętasz!
– Nie, nie bardzo. I to na pewno nie było wczoraj. Ani w zeszłym roku. Ani nawet pięć lat temu.
– Dla mnie to było wczoraj! W nocy na moich oczach te ptaki spadają na parking, na samochody, jakieś szaleństwo. Wszyscy wychodzą ze swoich pokoi. Potem czarna dziura. A rano budzę się łysy z gębą pięćdziesięciolatka. Ktoś mi mówi, że jest dwa tysiące dwudziesty rok. Twoja córka postarzała się o dwanaście lat, ty również. Nic z tego nie rozumiem, wierz mi, to jest dla mnie kurewsko trudny dzień. Więc pozwól mi zobaczyć to ciało.
Paul skinął w stronę dwójki żandarmów.
– Tego pana nie powinno tutaj być. Odprowadźcie go do jego auta.
Gabriel usiłował przejść mimo to. Kiedy jeden z funkcjonariuszy chciał go złapać za nadgarstek, odepchnął go ze złością.
– Proszę mnie nie dotykać. Jestem członkiem tej brygady. Tak samo, kurwa, jak pan!
Podbiegli inni mężczyźni i zdołali go okiełznać. Gabriel nie miał już sił, by się wyrywać: energia uszła z niego jak powietrze z dziurawej opony. Paul stanął przed nim, tak że ich twarze dzieliło dziesięć centymetrów.
– Nie wiem, co wciągałeś albo piłeś, ale nie zmuszaj mnie do zastosowania procedur. Nie jesteś tu już mile widziany. Wynoś się z tego miasta.
Odwrócił się na pięcie i podszedł do zwłok. Gabriela odprowadzono na parking i dopilnowano, by wsiadł do samochodu. Nie pozwolili mu podejść do miejsca zbrodni, wygonili go: jego, kolegę z brygady. Gabriel widział nienawiść w oczach Paula, wyrzut w spojrzeniu Louise. Co się wydarzyło? A przede wszystkim – kiedy?
Gdy wjeżdżał mercedesem na most, trzęsły mu się ręce, a pod czaszką pulsowała krew. Utworzony przez kolonię ptaków gigantyczny kształt na niebie, czarny jak otchłań, rozszerzał się i kurczył. Gabrielowi zakręciło się od tego w głowie. Za rondem minął magazyny i przejechał jeszcze dwa kilometry. Jego mózg wypełniało brzęczenie owadów. Zamknął oczy, otworzył je, zobaczył jadący z naprzeciwka samochód i szybko skręcił kierownicą. Zaparkował na poboczu i gwałtownie otworzył drzwi. Przeszedł po trawie jakieś dziesięć metrów, zataczając się, trzymając dłonie przy szyi, jakby chciał rozwiązać niewidoczny szalik.
Zatrzymał się jakiś samochód.
– Coś nie tak? – zapytał kierowca, podbiegając do niego.
Gabriel chwycił go za ramię.
– Szpital… Niech mnie pan zawiezie do szpitala.
Czekając na rezonans magnetyczny na oddziale neurologicznym, na drugim piętrze szpitala w Sagas, Gabriel uświadomił sobie, że nie ma obrączki z białego złota, którą od dwudziestego piątego roku życia nosił na palcu serdecznym. Znalazłszy się w tubie, spanikował i trzeba było kilku podejść, zanim udało się zrobić zdjęcia jego mózgu. Po ósmej wieczorem, po niekończącej się serii badań, umieszczono go wreszcie w spokojnej sali i zaserwowano posiłek na bazie niemożliwych do zidentyfikowania warzyw.
Nikt jeszcze nie przyszedł, żeby z nim porozmawiać: najpierw badania. Prowadzono go z jednej pracowni do drugiej. Z jego dokumentacji medycznej wynikało, że raz leczył się w szpitalu Lille w związku z dyskopatią. Lille? Co on robił na północy? Nic poza matką nie łączyło go z tym regionem. Co ciekawe, stracił wspomnienia z dwunastu lat, ale potrafił wyrecytować z pamięci numer swojego ubezpieczenia. System Ameli obsługujący ubezpieczenia zdrowotne przechowywał jego dane. A zatem w roku dwa tysiące dwudziestym Gabriel Moscato istniał.
Umieszczono go na oddziale opieki krótkoterminowej. Usiadł na łóżku i obejrzał prawe przedramię, przesunął dłonią po białych śladach. Według jednej z pielęgniarek była to pozostałość po laserowym usunięciu tatuażu. Przyglądając się uważnie, mógł jeszcze odróżnić litery, które układały się w słowo „Julie”. Wydziarał sobie imię córki, a potem je wymazał. Chwycił się oburącz za głowę. Wariował od tej niewiedzy.
Wybrał numer telefonu stacjonarnego matki. Czuł potrzebę kontaktu z rodziną. Odebrał jakiś nieznajomy, który wyjaśnił mu, że przed czterema laty odkupił dom i jeśli dobrze pamięta, poprzednia właścicielka mieszka w jakimś domu seniora, nie wiedział jednak gdzie.
Odłożył słuchawkę: nagle stała się ciężka jak z ołowiu. Matka musiała mieć osiemdziesiąt jeden lat. Po śmierci ojca Gabriela nie chciała opuścić swojego domku na peryferiach Douai. „Umrę tutaj”, powtarzała. Dlaczego musiała zmienić zdanie? Z powodu pogorszenia stanu zdrowia? Czy w ogóle jeszcze żyje? Czy może Gabriel już przeżył jej śmierć i będzie musiał się z nią skonfrontować po raz drugi?
Przez dłuższy czas trwał w bezruchu. Oczami duszy widział matkę w swoim domu w Albion, w pokoju gościnnym. Przyjechała z północy Francji ze starymi torbami, by ich wesprzeć po zaginięciu Julie. Pomogła Corinne nie popaść w całkowitą rozpacz, podczas gdy on poruszał niebo i ziemię, by odnaleźć córkę. To było dwa tygodnie temu. Nie, dwanaście lat temu.
Powlókł się do okna. Na zewnątrz światła Sagas migotały jak zmęczone gwiazdy. Patrząc na zachód, na podstawie linii prostych i rozmieszczenia lamp można było rozpoznać zabudowania zakładu karnego z wieżyczkami strażniczymi, w których czuwały uzbrojone cienie. Inne światła lśniły na górskich zboczach jak zagubione w przestrzeni bursztynowe punkciki.
Jeden z tych punktów, na samej górze, to był jego dom. Dom, w którym urodziła się i wychowała Julie. W którym od siedemnastu lat – nie, teraz już od dwudziestu dziewięciu – mieszkał z Corinne. Doliny nikt nie lubił, ale tak naprawdę nikt się z niej nie wyprowadzał. Reszta świata była za daleko. Ludzie kisili się i starzeli, uwięzieni w objęciach jej szarych ścian. „Wynoś się z tego miasta”, warknął na niego Paul. Ostry głos kolegi wciąż rozbrzmiewał w uszach Gabriela.
Weszła pielęgniarka, żeby sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku. Tak, na zewnątrz wszystko było w porządku. Ale w środku panowało spustoszenie jak po przejściu huraganu. W jego głowie raz po raz wyświetlał się obraz zwłok leżących na brzegu w otoczeniu martwych ptaków, obraz białych piersi, które mogły być piersiami jego córki. Cierpiał na myśl, że jego córka może mieć dwadzieścia dziewięć lat, że mogła przeżyć dwanaście długich lat bez niego i matki. Jeśli to było jej ciało, to gdzie się podziewała przez cały ten czas? Przez co przeszła? A jeżeli to zwłoki nieznajomej kobiety, to gdzie jest jego córka?
Gabriel podrapał się po nieistniejącym tatuażu. Julie, choć nieobecna, była tu, wyryta w jego skórze. Wyobraził sobie, jak wchodzi do gabinetu specjalisty i prosi o wywabienie imienia córki. Człowiek usuwa tatuaże, żeby zanegować, zapomnieć, postawić krzyżyk na przeszłości – wtedy, gdy ogień, który pchnął go do wystawienia się na ból wbijanej pod skórę igły z tuszem, ucichł.
Autentycznie się ucieszył, kiedy przyszedł neurolog. Doktor Zulan, dryblas około czterdziestki w okularach w drewnianej oprawie, usiadł na skraju jego łóżka. Przekartkował dokumentację przypiętą do barierki, po czym przeniósł wzrok na pacjenta.
– Jak się pan czuje?
– Staro.
Lekarz przelotnie się uśmiechnął.
– Kardiolog widział pana wyniki. EKG, echo serca i ogólne parametry są w normie, od tej strony wszystko jest w porządku. Jeśli chodzi o badania neurologiczne, również nie widzę żadnych nieprawidłowości. Na podstawie objawów, które pan opisał na izbie przyjęć, od razu pomyślałem o AIT, przemijającym ataku niedokrwiennym. To coś w rodzaju mikroudaru, którego przyczyną jest nagłe zatrzymanie krążenia w jakiejś części mózgu. W zależności od tego, w której części mózgu doszło do AIT, może się on objawiać paraliżem kończyny, zaburzeniami widzenia, równowagi albo, jak w pańskim przypadku, amnezją. Dlatego zleciłem rezonans. Ale niczego nie znalazłem, co jest raczej pocieszające, ponieważ AIT często jest zwiastunem udaru. Pozostają zatem dwa tropy… – Zulan szybko zerknął na telefon komórkowy, który trzymał w dłoni, i wrócił do pacjenta. – Pierwszy to udar amnestyczny, czyli całościowa amnezja, która może wymazać wspomnienia z okresu wielu miesięcy czy nawet lat. Może się przydarzyć każdemu i w każdym momencie, nie mamy na to naukowego wyjaśnienia. Najczęściej dotyka osoby powyżej pięćdziesiątego roku życia, a więc jest pan dobrym kandydatem. Zasadniczo taka utrata pamięci trwa od czterech do ośmiu godzin. W tym okresie pacjent jest zdezorientowany i z trudem przyswaja nowe wspomnienia. W kółko powtarza te same pytania: Kim jesteś? Kim ja jestem?
– To nie mój przypadek. Mogę panu dokładnie opisać przebieg tego dnia od samego rana. Problemem nie jest to, co było później, ale to, co się zdarzyło przedtem.
– I dlatego skłaniam się ku drugiej hipotezie. I niestety nie jest ona najradośniejsza.
– Doktorze, proszę…
– Zdziwiło mnie to pana niewiarygodne wrażenie ciągłości czasowej. Odległa przeszłość wyskakuje nagle, jakby dopiero co się wydarzyła. Gdyby popytać przypadkowych ludzi, nikt nie będzie umiał powiedzieć, co robił przed dwoma tygodniami, a co dopiero dwanaście lat temu! A jednak w obu wypadkach większość rzeczy znajduje się tutaj, jest przechowywana w którejś części mózgu. Wspomnienia mogą być trochę poszatkowane albo już nie do końca odpowiadać rzeczywistości, ale gdzieś są, rozproszone, przyczajone, czekają na ożywienie. Tylko albo nie wiemy, jak je odnaleźć, albo nie czujemy takiej potrzeby, ponieważ są bezużyteczne, nieciekawe. – Zauważył, że Gabriel wpatruje się w jego nowoczesny telefon, więc schował go do kieszeni. – U pana powstał mechanizm, który ustanowił pomost pomiędzy pana życiem z kwietnia dwa tysiące ósmego roku a dzisiejszym, zasłaniając przy tym wszystkie zdarzenia, zarazem osobiste, jak i semantyczne, które rozegrały się w ciągu ostatnich dwunastu lat.
– Semantyczne?
– Mam na myśli zapamiętywanie informacji pochodzących ze świata zewnętrznego. Pamięta pan Sarkozy’ego, ale nie Macrona. Nazwa Czarnobyl coś panu mówi, ale nie wie pan nic o katastrofie nuklearnej, do której doszło w Japonii. Nie pamięta pan też, że nie żyją Michael Jackson i Whitney Houston.
Każde słowo neurologa brzmiało dla Gabriela jak atak. Siedział bez ruchu, nie był w stanie zobaczyć dna tej przepaści.
– Innymi słowy, utknął pan w tym hotelowym pokoju, w którym zasnął pan w noc z dziewiątego na dziesiątego kwietnia dwa tysiące ósmego roku. Został pan uwięziony w przeszłości.
– Jak to możliwe? I dlaczego mi się to przytrafiło?
– Jak dla mnie wszystko wskazuje na to, że cierpi pan na zaburzenie, które w naszym żargonie nazywamy atypową amnezją psychogenną. Jest niesłychanie rzadka, pewnie równie rzadka jak deszcz martwych szpaków, a jednak się zdarza. Uderza w oba rodzaje pamięci, o których panu mówiłem. Jak większość pozostałych amnezji oszczędza pamięć proceduralną, czyli ruchową: jeżeli na przykład w ciągu ostatnich dwunastu lat nauczył się pan jeździć na rowerze albo pływać, to pan tego nie zapomni. Nigdy nie spotkałem się z tą jakże spektakularną odmianą amnezji, ale przypadki podobne do pańskiego istnieją. – Wyjął z kieszeni kilka złożonych kartek i podał Gabrielowi. – Wydrukowałem panu kilka artykułów z sieci.
– Z jakiej sieci?
– Przepraszam, z internetu. To prawda, w dwa tysiące ósmym internet nie był jeszcze aż takim centrum świata. Dziś w sieci jest wszystko i wszystko jest ze sobą połączone. Telefony, komputery, telewizory. Ludzie na ulicy wyglądają, jakby mówili do siebie, ale to dlatego, że rozmawiają przez słuchawki połączone z telefonem. Można wręcz powiedzieć, że nasz świat streszczają teraz cztery litery: GAFA. Google, Apple, Facebook i Amazon.
Amazon. Nazwa niewiele Gabrielowi mówiła. Przelotnie zerknął na kartki. Neurolog kontynuował:
– W dwa tysiące piętnastym roku Naomi Jacobs, lat trzydzieści dwa, obudziła się pewnego ranka w skórze piętnastolatki. Zapomniała siedemnaście lat swojego życia.
– Siedemnaście lat!
– W swojej głowie chodziła jeszcze do liceum, mieszkała z rodzicami. Studium opublikowane we wrześniu dwa tysiące siedemnastego opisuje pięćdziesiąt trzy przypadki przebadane na przestrzeni prawie dwudziestu lat w londyńskim Saint Thomas Hospital. Ludzi, u których, tak jak u pana, doszło do pominięcia całego wycinka ich życia. Nie istnieje medyczne wytłumaczenie tego zjawiska, jest ono czysto psychiczne: jest to sposób na ucieczkę od jakichś niemożliwych do zniesienia faktów, od traumatycznych zdarzeń. Od czegoś niesłychanie bolesnego, co w określonym momencie pańskiego życia skłoniło pana umysł do zatrzaśnięcia drzwi, żeby pana ochronić.
Zdjął okulary i przetarł szkła ściereczką. Z wyglądu przypominał Gabrielowi doktora Greena z Urgences: nie przepuścił ani jednego odcinka tego serialu.
– Pielęgniarki opowiedziały mi o pańskiej córce. Skończyłem studia w Lyonie, ale o sprawie było bardzo głośno w mediach. Julie Moscato, zaginiona w Sagas. Przykro mi, że muszę o tym wspomnieć, ale myślę, że może istnieć jakiś związek… Zdarzenie, które wywołało amnezję, może być powiązane z tą tragedią, która wtedy panem wstrząsnęła. Ale to oczywiście tylko jedna z wielu hipotez.
Mimo przerażającej otchłani, która zdawała się otwierać pod jego stopami, Gabriel widział maleńkie światełko w tunelu: nie cierpi na żadną chorobę neurodegeneracyjną ani nie zwariował. Jego przypadłość ma swoją nazwę.
– Kiedy odzyskam pamięć?
– Co do tego nie ma reguły i wolę być z panem szczery: równie dobrze może to potrwać miesiące, jak i lata. Niektórzy z opisanych chorych nie zdołali odzyskać wspomnień. To naprawdę zależy od przypadku, od kontekstu, od głębokości traumy. Musi pan jednak wiedzieć, że hipnoza się tu nie sprawdziła, nie istnieje też żadne leczenie farmakologiczne. Niektórzy zalecają psychoterapię. Osobiście nie uważam, żeby to mogło pomóc.
– Potrafi pan podnieść na duchu.
– Najważniejsze są pana więzi z otoczeniem. Pana bliscy i przyjaciele są gwarantami pańskiej pamięci. Byli przy panu przez te dwanaście lat. Niech pan z nimi rozmawia, słucha ich. Odpowiedzi, których będą udzielać na pańskie pytania, mogą ożywić wspomnienia i pomóc panu iść naprzód. Czy zdążył pan kogoś powiadomić?
– Jeszcze nie. Moja matka nie mieszka już tam, gdzie powinna, do żony nie jestem w stanie się dodzwonić. Mój kolega, delikatnie rzecz ujmując, nie wyglądał na zachwyconego moim widokiem. To wszystko stało się tak szybko…
– Tak czy owak, nie ma powodu, żeby pana przetrzymywać w szpitalu, jutro zostanie pan wypisany. Dam panu jednak zwolnienie z pracy. Zgodnie z tym, co zgłosił pan moim kolegom, jest pan żandarmem, lepiej więc będzie, jeśli weźmie pan tydzień wolnego i oszczędzi sobie dodatkowego stresu. Czy ma pan dokąd pójść?
Wpatrując się w pustkę, Gabriel dotknął palca serdecznego lewej ręki.
– Tak, do siebie. Mieszkam w Sagas.
– Mieszka pan w Sagas, a spał pan w hotelu?
– Tak, bo…
Zamierzał powiedzieć, że sprawdzał spis gości, ale zmienił zdanie. Neurolog miał rację: po co wrócił do hotelu Falaise ponad dwanaście lat po zaginięciu Julie? Co robił w tym ponurym miejscu? W następstwie jakiego dramatu po przebudzeniu nie pamiętał całego wycinka swojego życia? O jakim traumatycznym zdarzeniu mówił lekarz?
Wstał z łóżka i ruszył w stronę krzesła, na którym leżały jego ubrania.
– Nie zostanę tu i nie będę spokojnie czekał na wschód słońca. Wracam do domu.
Zulan również wstał.
– Wiem, co pan czuje, ale odradzam. Ma pan za sobą bardzo wyczerpujący dzień, utoczyliśmy panu dużo krwi do badań. Byłoby lepiej, gdyby spędził pan spokojną noc pod obserwacją i…
Gabriel podszedł do niego ze swetrem w ręku.
– Nie rozumie pan, doktorze. Jestem zamknięty w ciele innym niż to, które znałem. Dwanaście lat mojego życia wyparowało. Mówią mi, że moja córka nie została odnaleziona, a przecież jestem jednym z żandarmów zaangażowanych w śledztwo. Szlag mnie trafi, jeśli zostanę w tym pokoju choćby godzinę dłużej. Muszę znaleźć odpowiedzi.
Leżący w zachodnim skrzydle, niewidoczny z pomieszczeń oddziału ratunkowego mieszczącego się po przeciwnej stronie, instytut medycyny sądowej zajmował pomieszczenia dawnej kostnicy, powstałej w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku wraz ze szpitalem. Oddział tanatologii zajmował się sekcjami zwłok, badaniami żywych pacjentów – zwłaszcza ofiar przemocy fizycznej i wypadków – oraz odbieraniem zwłok ze wszystkich miejsc podlegających miejscowej żandarmerii. Jeśli śmierć była wynikiem przestępstwa bądź budziła podejrzenia wymagające otwarcia postępowania sądowego, dwaj pracujący w nim lekarze formułowali też zastrzeżenia medyczno-prawne na kartach zgonu.
Paulowi towarzyszył David Esquimet, chłopak Louise. Trzydziestopięcioletni kierownik kostnicy wraz z innym pracownikiem przywieźli ciało leżące na brzegu. Esquimet prowadził jeden z dwóch zakładów pogrzebowych w Sagas i regularnie współpracował z żandarmerią. Jego ojciec osiemnaście lat wcześniej zorganizował pochówek żony Paula, zmarłej na stwardnienie rozsiane. David pchnął metalowe drzwi.
– To paskudne, co przytrafiło się tej kobiecie. Człowiek zawsze myśli, że takie rzeczy dzieją się gdzie indziej. Zwyrodnialcy są wszędzie.
Paul szedł przed siebie w milczeniu. Od popołudnia nie wypowiedział ani słowa, ograniczył się do uruchomienia procedur. Rozmyślał o obecności Gabriela Moscato na miejscu zbrodni i jego dziwnym zachowaniu. Był zbity z tropu, gdy ujrzał go łysego, z pobrużdżoną twarzą, w tak ciężkim stanie – w dniu, w którym z nieba spadł grad martwych ptaków, a Sagas stało się świadkiem haniebnej zbrodni.
Wzdłuż wybetonowanego korytarza ciągnęły się rury, przewody i kanały technologiczne. Blask okratowanych żarówek przebijał mrok i wydobywał zeń stare szafki szpitalne na kółkach oraz wózki inwalidzkie, których nie wyrzucono na złom. Brak personelu, niski budżet. Z trudem leczono żywych, nic dziwnego, że zmarłymi nikt się nie przejmował.
Weszli do prosektorium. Zimno jak w psiarni. Paul zasunął zamek kurtki. Jedyny nowy element wystroju stanowiły płytki z tworzywa sztucznego na podłodze. Lampa bezcieniowa pamiętała lata osiemdziesiąte, reszta wyposażenia była jeszcze starsza: pożółkłe kafelki, popękany zlew, staroświeckie igłowe wagi prosektoryjne. Mimo ciemnego otworu w suficie, pełniącego funkcję wentylacji, w powietrzu i tak wisiał ciężki trupi odór.
Na miejscu była już Louise: fotografowała zwłoki i czuwała nad tym, by próbki zostały prawidłowo pobrane. Spojrzała przelotnie na ojca, a następnie na mężczyznę, z którym spotykała się od trzech miesięcy. Lekarz medycyny sądowej Alfred Andrieux oglądał w świetle lampy zdjęcia rentgenowskie. Miał siedemdziesiąt lat, zdawał się zrośnięty ze szpitalem i wciąż odmawiał przejścia na emeryturę. Swoją drogą, nikt go nie wyrzucał. Kto zgodziłby się zająć jego miejsce w tej dziurze? Jak często mawiał: „Pewnego dnia przeprowadzę sekcję sam na sobie”.
David Esquimet podszedł do blatu, by przygotować sprzęt. Z powodu braku personelu regularnie asystował lekarzowi, a sam Andrieux, prawdę mówiąc, coraz mniej zwracał uwagę na regulamin. W małych miastach każdy orze, jak może i najczęściej odchodzi się od zbyt ograniczających protokołów.
Paul próbował przyciągnąć wzrok córki. Chciał się dowiedzieć, czy rozpoznała Julie Moscato. Louise wzruszyła ramionami. Podszedł do nagiego ciała, leżącego płasko na stalowym blacie z rękami wzdłuż tułowia i rozszerzonymi nogami. Andrieux ogolił kobiecie czaszkę, czyniąc ją w ten sposób jeszcze bardziej anonimową. Usiłował zmyć krew z pokiereszowanej twarzy. Żandarm przyjrzał się uszom pozbawionym biżuterii, spojrzał na szeroko otwarte, wytrzeszczone, zamglone niebieskie oko, po czym jego wzrok przesunął się w stronę brzucha, w którym znajdowały się dwa otwory o średnicy eurocentówki.
– Kiedy w naszej okolicy mieliśmy po raz ostatni do czynienia z prawdziwym morderstwem? – zapytał Andrieux. – No wiesz, ta historia z gościem, który przyłapał w swoim łóżku żonę ze szwagrem i zmasakrował ich odłamkiem szkła z butelki pastisu… Kiedy to było?
– Ze dwa lata temu. Może trzy – odparł Paul.
Andrieux skinął głową.
– Tak, no właśnie. Czas tak szybko leci. Dobrze, wróćmy do naszej sprawy… Razem z twoją córką pobraliśmy dwadzieścia cztery zeskrobiny z miejsc możliwego kontaktu ze sprawcą, czyli z wewnętrznej i zewnętrznej powierzchni obu rąk, spod paznokci lewej ręki, bo prawdopodobnie podrapała napastnika, z szyi, na której widać ślady duszenia, z okolic ust, odbytu i pochwy. Do badań toksykologicznych pobraliśmy próbki ciała szklistego, paznokci i kosmyk włosów. Zabezpieczyliśmy też materiał z okolic ran postrzałowych.
– Majtki i skarpetki, które były w ustach, również zostały zabezpieczone – uściśliła Louise.
– Z tym że na skarpetach prawie nie było śliny – dodał patolog. – A przecież z tkaniną w ustach powinna była się mocno ślinić.
Paul znowu spojrzał na ofiarę, zauważył pieprzyk na lewej piersi i drugi w pobliżu pępka. Za małe, by traktować je jako znaczące. Przypomniał sobie, że po zaginięciu Julie Moscato jej rodzice nie wspominali, żeby miała jakieś znaki szczególne. Żadnych znamion, blizn czy tatuaży. Julie nie przeszła żadnej operacji, była w szpitalu tylko raz czy dwa z powodu upadku z roweru. Popatrzył na Louise.
– Pieprzyki. Zrobiłaś zdjęcia?
Skinęła głową. Patolog wskazał na dwa tatuaże na lewym ramieniu denatki. Przedstawiały różnokolorową matrioszkę oraz czarno-czerwonego diabła z rogami kozła, kłami i rozwidlonym językiem. Stary mężczyzna przywołał Esquimeta i we dwóch odwrócili ciało. Środek pleców zajmował wytatuowany kowboj o ostrych rysach, długich kręconych włosach i w kapeluszu na głowie. W każdej dłoni trzymał broń wycelowaną w obserwatora. Louise sfotografowała rysunek. Po odwróceniu zwłok z powrotem na plecy Andrieux rozszerzył szczęki kobiety i odciągnął opuchniętą dolną wargę.
– Niektóre zęby ocalałe podczas uderzenia są luźne, zauważyłem też tak zwaną próchnicę Lowenthala. Widziałem ją już u heroinistów. Ta kobieta brała narkotyki, ale moim zdaniem rzuciła już dość dawno, może nawet kilka lat temu.
– Dlaczego?
– Badanie nie wykazało żadnych śladów po wkłuciu. Żyły heroinistów są popalone, wystające. Tutaj żyły są sine, ale to nie jest świeża sprawa. Jeśli rzuciła stosunkowo niedawno, toksykolog będzie w stanie określić czas na podstawie analizy włosów.
Przesunął się lekko, zgarbiony. Drżała mu jedna ręka. Jakie to szczęście, że jego pacjenci są martwi, pomyślał Paul.
– Zbadaliśmy i obfotografowaliśmy rany postrzałowe, w sumie dwie. Rany penetrujące bez perforacji. Strzały padły z bliska, większość prochu i gazów spalinowych pochłonęła odzież. Ślady po duszeniu, rany na dłoniach świadczące o tym, że ofiara się broniła, widoczne uszkodzenia narządów płciowych pochodzące sprzed zgonu, zważywszy na obfite krwawienie. Liczne złamania kości twarzy widoczne na zdjęciu rentgenowskim są pośmiertne.
– Zgwałcił ją, zabił i oszpecił nie do poznania. Chciał, żeby nie można jej było zidentyfikować.
– Albo był wściekły. Na podstawie różnych pomiarów i braku zesztywnienia pośmiertnego szacuję, że śmierć nastąpiła ostatniej nocy między północą a czwartą nad ranem.
– Naszym zdaniem została zabita dokładnie w połowie tego czasu, o drugiej – uściślił Paul. – Sądzimy, że to odgłos strzałów przestraszył szpaki, które zerwały się i zderzały ze sobą. Zresztą jeden z nich spadł na udo ofiary.
Patolog skinął głową.
– Brzmi sensownie. Poza tym ciało nie było przenoszone. Blade plamy na karku, plecach i tylnej części ud odpowiadają pozycji, w jakiej została znaleziona. Okej, zapiszę to wszystko w raporcie. Przejdźmy do poważnych spraw. – Nie miał na nosie maseczki, ale dał znak Louise, by włożyła swoją. – Będzie śmierdzieć jak w lodówce, którą na kilka miesięcy zostawiłaś wyłączoną z kontaktu. Oddychaj przez usta, to ci pomoże.
Z pomocą Esquimeta przystąpił do badania wewnętrznego. Paul naciągnął maseczkę pod same oczy i patrzył na córkę z pewnym niepokojem. Widział, że się opiera, stawia czoło okrutnej rzeczywistości. Chciała brać udział w sekcji, choć mogli się tym zająć Martini czy Brunet. Po co sobie fundować takie widowisko? Uważał, że cała sytuacja jest niestosowna: ojciec, córka i jej chłopak razem oglądający śmierć w jej najgorszej postaci, gdy tymczasem inni poszli do restauracji albo na kręgle. Jakież piękne spotkanie rodzinne!
Patolog nacinał, odcinał, ważył. Wyjął dwa pociski i włożył je do torebek na dowody. Następnie pobrał z pochwy próbki spermy, oświadczył obojętnym głosem, że do stosunku doszło za życia ofiary i że zważywszy na pewne obrażenia wewnętrzne, do pochwy bez wątpienia wprowadzono jeden lub więcej przedmiotów, w tym z całą pewnością gałąź, na co wskazują drobne kawałki kory. Napastnik nie zatroszczył się o usunięcie własnych śladów biologicznych. Zabrakło mu zdrowego rozsądku czy po prostu nigdy nie miał do czynienia z wymiarem sprawiedliwości? Może wiedział, że badania utkną w martwym punkcie?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki