Zdrajca - Geraint Jones - ebook + książka

Zdrajca ebook

Geraint Jones

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść łącząca emocje Gladiatora Ridleya Scotta z autentyzmem Plutonu OliveraStone’a.

Za Rzym, za towarzyszy broni!

Krwawa. Błyskotliwa. Brutalna. - Giles Kristian.

Nie można odwrócić się od Rzymu.

W górach Panonii Rzymianie krwawo tłumią rebelię. Corvus jest chorążym swojego legionu, który dźwiga na sobie główny ciężar walki. Okrywa się sławą, lecz traci jednego towarzysza za drugim. Zdradza go też najlepszy przyjaciel, co wstrząsa nim do głębi. Mając dość konfliktu, Corvus dezerteruje z legionów i wraca do domu.

Nie ma jednak ucieczki ani przed Rzymem, ani przed jego zemstą. Corvus pragnął prostego życia, ale kiedy dochodzi do kolejnej tragedii, zostaje ponownie wciągnięty w okrutną wojnę. I tym razem nie będzie walczył po stronie Rzymu…

Kontynuacja losów Corvusa opisanych w Legionie.

Kolejna fascynująca żołnierska opowieść Gerainta Jonesa, idealna dla fanów Bernarda Cornwella, Simona Scarrowa, Bena Kane’a, Conna Igguldena i Anthony’ego Richesa, realistyczna historia o filmowym tempie akcji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 347

Oceny
4,2 (10 ocen)
4
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
velasco

Dobrze spędzony czas

Słabsza niż poprzednie trzy tomy ale dalej daje rade. Warto sięgnąć.
00
koldar

Nie oderwiesz się od lektury

Czwarta część losów Feliksa Corvusa! Znakomita!
00

Popularność




Dla Dave’a

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Lepiej jest umie­rać w ciem­no­ści.

Lepiej nie widzieć otwar­tej rany. Lepiej, żebyś nie widział try­ska­ją­cej krwi. Lepiej nie widzieć fał­szu na twa­rzy kum­pla, który mówi ci: „Wyj­dziesz z tego”.

Dowody tych pustych obiet­nic zaście­lają wokół mnie zbo­cze góry. Przy­by­li­śmy o świ­cie, miecz Rzymu, i pode­rżnę­li­śmy gar­dła tym, któ­rzy ośmie­lili się prze­ciw­sta­wić naj­po­tęż­niej­szemu mocar­stwu świata.

Żoł­nie­rze Ósmego legionu zdo­byli wzgó­rze i mały fort na jego szczy­cie, dla chwały Rzymu. Patrzy­łem teraz na tę chwałę. Czu­łem jej smród. Cuch­nęła szczy­nami, fla­kami, dymem i stra­chem.

To nie było ciche miej­sce, jak można by sobie wyobra­żać. Nie, ota­czały mnie dźwięki. Śmiech tych, któ­rzy oszu­kali śmierć. Jęki tych, któ­rzy jej ocze­ki­wali. Bła­ga­nia, modli­twy, bło­go­sła­wień­stwa. Bitwa nie trak­tuje tak samo wszyst­kich ludzi. Ten dzień nie­któ­rych z nich stwo­rzył. Dla innych był tor­turą. Wielu wspo­mni go z uśmie­chem na ustach. Inni w ogóle o nim nie wspo­mną.

A co ze mną?

Na tym wzgó­rzu, i na wielu podob­nych, zabi­ja­łem, mając na sobie zbroję legio­nów, ale nie wal­czy­łem dla Rzymu. Naj­pierw wal­czy­łem za braci, a tego dnia biłem się o odpo­wie­dzi – cho­ciaż były to wyja­śnie­nia, któ­rych nie chcia­łem usły­szeć. Mar­cus, mój naj­daw­niej­szy przy­ja­ciel, nacie­rał na fort prze­ciw­le­głym zbo­czem. Musia­łem zna­leźć go w cha­osie. We krwi. Musia­łem poznać odpo­wiedź na temat jed­nej śmierci – śmierci z naszej prze­szło­ści – zanim spo­tkam się z wła­sną.

Świa­do­mość zdrady Mar­cusa towa­rzy­szyła mi w dro­dze z naszego nad­brzeż­nego mia­sta, lecz nie zaak­cep­to­wa­łem tego faktu. Raczej jechała ze mną nadzieja. Sama myśl o tym, co zro­bił Beacie, roz­dzie­rała mi duszę, liczy­łem jed­nak na to, że skru­cha lub bła­ga­nia z jego strony pozwolą mi wyba­czyć mojemu przy­ja­cie­lowi, mojemu bratu.

Nie zaofe­ro­wał ani jed­nego, ani dru­giego.

Zamiast tego miał pomstę, ale wie­dział, że w głębi duszy bar­dziej chcia­łem odzy­skać przy­ja­ciela.

Więc zaata­ko­wał.

– Ni­gdy nie byłeś moim bra­tem.

Moja nadzieja ode­szła wraz z nim. Zami­ło­wa­nie do wojny, ogień, który pło­nął we mnie jasno od sze­ściu lat, od chwili zamor­do­wa­nia mojej uko­cha­nej Beaty, został stłu­miony. Pra­gną­łem walki i moż­li­wo­ści zatra­ce­nia się w bitwie, ale ten pło­mień mnie spu­sto­szył.

Lękano się mnie. Byłem znany. Corvus zabójca, boha­ter Ósmego legionu… albo tak myśleli inni. W isto­cie byłem popio­łem, który wzle­ciał nad to pole bitwy.

– Cho­rąży?

Ledwo sły­sza­łem. Oczy mia­łem wpa­trzone w orła, któ­rego wnio­słem w obręb niskich murów fortu. Totem był rów­nie potur­bo­wany i skrwa­wiony jak ja. Nazwa­łem go Gal­lu­sem – słyn­nym kur­cza­kiem Ósmego – ale Gal­lus nie doce­niał żartu i jego srebrne oko spo­glą­dało na mnie z góry spod pozła­ca­nej, pokry­tej juchą osłony.

– Cho­rąży?

Dla­czego patrzył na mnie w ten spo­sób?

– Cho­rąży? – Mil­cze­nie, a potem… – Jest piękny, czyż nie?

Odwró­ci­łem się. Jak wyglą­da­łem? Głowę nakry­wała mi gruba zakrwa­wiona niedź­wie­dzia skóra opa­da­jąca na barki. Byłem opa­lony na brąz, a moje oczy oka­lały czarne wojenne obwódki. Ręce i nogi nosiły bli­zny, a mię­śnie były węź­la­ste jak cumy por­to­wego mia­sta, w któ­rym się wycho­wa­łem i marzy­łem o Rzy­mie. Marzy­łem o Beacie.

Nie byłem już jed­nak tam­tym mło­dzień­cem. Sta­no­wi­łem per­so­ni­fi­ka­cję wojny. Nie­sa­mo­wity widok, nawet dla takiego samego zabójcy.

– To był zaszczyt wal­czyć dzi­siaj u two­jego boku – zwró­cił się do mnie przy­były.

Dotarło do mnie, że jestem obser­wo­wany nie tylko przez tego czło­wieka, ale i przez innych. Taki jest los boha­tera. Musia­łem się odna­leźć w nowej sytu­acji. Musia­łem też zna­leźć słowa.

– Pau­lu­sie.

Był cen­tu­rio­nem. Dobrym. Przed świ­tem jesz­cze go nie zna­łem. Kiedy słońce wspięło się na szczyt góry, sta­li­śmy ramię w ramię w pierw­szym sze­regu. Sta­wia­jąc czoło śmierci, gdy obru­szano i spy­chano na nas toczące się głazy, które pozo­sta­wiały w naszej for­ma­cji krwawe wyrwy. Tym dniem rzą­dziły wyszko­le­nie i dys­cy­plina. Wsparte na bar­kach rzym­skie tar­cze utwo­rzyły rampę pro­wa­dzącą do sie­dziby wroga. Potem, na ścia­nach fortu, to my zabi­ja­li­śmy. Powró­ciły myśli o rzezi.

– Oca­li­łeś mi życie – zwró­ci­łem się do Pau­lusa.

To była prawda. Sku­piony na poszu­ki­wa­niu Mar­cusa nie­mal padłem od mie­cza wymie­rzo­nego w moje plecy. Pau­lus ude­rzył pierw­szy. Gdyby nie on, nie uzy­skał­bym odpo­wie­dzi, które pozna­łem. Bole­snych, ow­szem, ale takich, które musia­łem usły­szeć.

Pau­lus miał wąską twarz. Przed bitwą wyda­wała się spra­gniona walki. Teraz miał ape­tyt na coś innego.

– W doli­nie są kurwy i wino, cho­rąży. – Był na to gotowy. – Ode­sła­łem już na tyły moich chłop­ców wraz z poj­ma­nymi przez nas nie­wol­ni­kami. Inna kohorta dokoń­czy burze­nie fortu. Przy­łą­czysz się do nas na kie­li­cha? To byłby zaszczyt dla chło­pa­ków.

– To ja czuję się zaszczy­cony. – Wła­śnie coś takiego powi­nien powie­dzieć cho­rąży, więc to powie­dzia­łem. Byłem zbyt odrę­twiały, aby czuć coś innego. Poru­sza­łem się jak duch. Ostrze zdrady mnie wydrą­żyło.

Ostatni rzut oka na leżące wokoło zwłoki. Zła­mane obiet­nice. Będę jedy­nym tru­pem, który zej­dzie z tej góry.

Star­szy cen­tu­rion pod­szedł i wycią­gnął do mnie rękę.

– Za Rzym! – zawo­łał Pau­lus. – Za Ósmy legion!

Trzy­mał w dłoni kubek wina. Poza tym miał je na bro­dzie, w odde­chu i na tunice.

Wrzawa bitwy jest gło­śna, ale hałas czy­niony przez pija­nych żoł­nie­rzy zawsze z nią współ­za­wod­ni­czy.

– Za zwy­cię­stwo! – zakrzyk­nął jakiś wete­ran.

Toa­sty, roz­le­wa­nie wina na ofiarę bogom, wiwaty i śpiewy. Gdzieś w doli­nie wro­go­wie, któ­rzy prze­żyli ten dzień, byli powią­zani linami, spę­dza­jąc pierw­szą prze­ra­ża­jącą noc jako nie­wol­nicy. Kobiety będą gwał­cone. Męż­czyźni bici lub gorzej. To była fru­stru­jąca wojna – śmier­telna zabawa w cho­wa­nego, w któ­rej jedy­nym zwy­cięzcą było robac­two żeru­jące na pole­głych. W takiej woj­nie nie­wi­doczni wro­go­wie byli z rado­ścią tor­tu­ro­wani, gdy w końcu ich schwy­tano i sta­wali się cie­le­śni.

Przy­glą­da­łem się piją­cym żoł­nie­rzom. Chlali, śmiali się i klęli, nawet pła­kali. Każdy ina­czej świę­tuje to, że prze­żył, pomi­ja­jąc, że to cele­bruje. Może modli­twą. Może z kurwą. Może stwier­dze­niem: „Wcale się nie bałem!”.

Pod­cho­dzili do mnie jeden po dru­gim. Chcieli obej­rzeć orła. Ze względu na to, że go nosi­łem, oraz z racji moich poprzed­nich czy­nów, błęd­nie bra­nych za męstwo, legio­ni­stów roz­pie­rała chęć roz­mowy ze mną. Sta­rych i mło­dych.

– Cho­rąży! Byłem w pierw­szym sze­regu razem z tobą! Widzia­łeś mnie?

– Cho­rąży! To był zaszczyt!

– Ilu zabi­łeś, cho­rąży?

Powi­nie­nem być wdzięczny, że jestem znany ze swo­ich doko­nań, nie ze słów. Zwy­kle ski­nię­cie głową wystar­czyło. Albo jedno zda­nie.

– Wpra­wi­łeś towa­rzy­szy w dumę.

Oczy­wi­ście były tutaj duchy, zjawy męż­czyzn, któ­rzy zosta­wili swoją krew i wnętrz­no­ści na zbo­czu wzgó­rza daleko od domu. Zwy­cię­stwo jest jed­nak potęż­nym anti­do­tum na smu­tek. „Ow­szem”, powia­damy. „Tamci zgi­nęli, ale pole­gli za coś”. Żoł­nierz z kisz­kami na wła­snych sto­pach woła­jący matkę: zgi­nął szla­chetną śmier­cią. Umarł dla chwały Rzymu.

– Wszystko w porządku, cho­rąży?

Tak. Nie. Były tutaj duchy. Zjawy, które mnie nie opusz­czą. Beata. Moich pole­głych towa­rzy­szy: Pri­scusa, Okta­wiu­sza i Vara – tamci nawet nie zosta­wili nam jego zwłok. Były duchy. Duchy doliny. Duchy gór.

I był mój brat. Sądzi­łem, że stra­ci­łem Mar­cusa przez realia wojny. Prawda była taka, że ni­gdy go nie zna­łem. Wojna nie uczy­niła go zabójcą. Uro­dził się nim, a ja byłem za głupi, żeby to dostrzec. Przed laty, gdy zabito Beatę, nie­roz­sąd­nie ucie­kłem do legio­nów, szu­ka­jąc zemsty, obra­ca­jąc miecz prze­ciwko roz­bój­ni­kom i bun­tow­ni­kom. Prze­ciwko ludziom, któ­rzy nie wal­czyli ze mną, póki nie przy­sze­dłem do ich domów i ich do tego nie zmu­si­łem. Praw­dziwy zło­czyńca pozo­sta­wał bez­karny, a ja wzią­łem jedy­nie moje nie­szczę­ście i roz­prze­strze­ni­łem pożogę na całą Pano­nię.

– Wszystko w porządku, cho­rąży?

– Za dużo wina.

– Masz pełny kubek.

– Chyba odpusz­czę.

Wsta­łem. Widzieli, że odcho­dzę. Wszy­scy.

Pau­lus wstą­pił na wóz.

– Trzy wiwaty na cześć cho­rą­żego!

Okrzyki ude­rzyły we mnie. Ledwo usta­łem.

– Za dużo wina – powtó­rzy­łem.

Opu­ści­łem zwy­cięz­ców.

Duchy ode­szły wraz ze mną.

2

Legion się prze­miesz­czał. A przy­naj­mniej jego część: dzie­siąta kohorta wra­cała do obozu, pod­czas gdy pozo­stałe miały zapew­niać prze­pu­sto­wość linii zaopa­trze­nio­wych Rzymu, bro­niąc ich przed nie­przy­ja­cie­lem.

Moje ruchy były mecha­niczne. Wyćwi­czone. Pamięć mię­śniowa. Jecha­łem z grupą dowód­czą, dzier­żąc Gal­lusa. Umysł mia­łem sku­piony na prze­szło­ści, usta zaci­śnięte. Jadący obok mnie wyżsi ofi­ce­ro­wie nie dostrze­gali tego. Poru­czono mi zada­nie nie­sie­nia orła, gdyż udo­wod­ni­łem swoją war­tość w walce. Nie ocze­ki­wano ode mnie myśle­nia ani udzie­la­nia rad. Tę rolę speł­niali szla­chet­nie uro­dzeni, o szla­chet­nej posta­wie. Nale­żeli do rzym­skich nobi­lów, elity z uro­dzenia. Cho­ciaż byłem oby­wa­te­lem Rzymu, rzadko był­bym zapra­szany do wnę­trza ich domów, a ni­gdy do wnę­trza ich córek. Rzym to hie­rar­chia, a na tej dra­bi­nie sta­łem bli­żej ludzi, któ­rych zabi­ja­łem, niż tych, któ­rzy mi mówili, żebym ruszał i zabi­jał.

Bieg wojny niósł mnie do Sisaku. Tam cze­kała armia pod wodzą Tybe­riu­sza. Był suk­ce­so­rem cesa­rza Augu­sta. To nie­wiele mnie obcho­dziło. Ni­gdy nie spo­tka­łem żad­nego z nich, ale to, że Tybe­riusz odzie­dzi­czył też bunt w regio­nie, zna­czyło tro­chę wię­cej. Miał zmiaż­dżyć te same rebe­lianc­kie woj­ska, które utwo­rzył zale­d­wie pół roku wcze­śniej, żeby wal­czyły dla Rzymu. Był jak ojciec zabi­ja­jący syna, bar­dzo rzym­skie postę­po­wa­nie. Romu­lus i Remus zostali wrzu­ceni do rzeki przez swego ojca Marsa. Nie­wąt­pli­wie bóg wojny cie­szyłby się z tego, co działo się w tych górach.

Rzym żądał zbyt wiele od swo­ich tutej­szych nowych pod­da­nych. Jedno poko­le­nie wstecz w trak­cie pod­boju wziął w nie­wolę męż­czyzn w wieku pobo­ro­wym. W tym roku, gdy zażą­dał od synów tam­tych jeń­ców, żeby dla niego wal­czyli, ci zwró­cili broń prze­ciwko ludziom, któ­rzy zro­bili z ich ojców zwie­rzęta. Zma­sa­kro­wani ludzie zaście­la­jący Pano­nię byli pod­da­nymi Rzymu i znaj­do­wali się pod jego ochroną. Mieli prawo głosu i przy­szłość tak długo, jak długo były to głos i przy­szłość zade­kre­to­wane przez cesar­stwo.

W prze­ciw­nym razie musieli umrzeć.

To nie odpo­wia­dało ani mnie, ani Armi­niu­szowi. Był ger­mań­skim księ­ciem, który słu­żył Rzy­mowi na czele swo­jej jazdy, ale robił to z cięż­kim ser­cem. Jako kocha­jący wol­ność i szla­chetny czło­wiek widział tę wojnę taką, jaka była. Nie mia­łem umy­słu księ­cia ani języka nobila, ale to, co uczy­ni­łem dla Rzymu, wyda­wało się po pro­stu…

Złe.

Wie­dzia­łem, że dla męż­czy­zny wojna jest rów­nie natu­ralna jak oddy­cha­nie, ale w mia­stach wpro­wa­dzi­li­śmy prawa, które zabra­niają oby­wa­te­lom zabi­jać się wza­jem­nie na uli­cach, dla­czego więc nie potra­fi­li­śmy tego samego uczy­nić na więk­szą skalę? Dla­czego zda­wało się, że naszą pierw­szą i ostat­nią odpo­wie­dzią jest krew?

Pró­bo­wa­łem roz­ma­wiać o swo­ich nie­po­ko­jach z dowód­cami, ale sły­ną­łem z walecz­no­ści, a nie z myśle­nia, więc zby­wali mnie jako pro­staczka. Byłem tam, żeby dzier­żyć orła i dźgać mie­czem. Tylko nobi­lo­wie i ludzie szla­chet­nego pocho­dze­nia wie­dzieli, czego wymaga rzą­dze­nie Rzy­mem i jego pod­da­nymi. Ja tu byłem po to, żeby zabi­jać tych, któ­rych kazano mi zabi­jać.

Roz­wa­ża­łem ode­bra­nie sobie życia.

Byłem tego bli­ski, z mie­czem wyce­lo­wa­nym w pierś. Wystar­czyło jedy­nie paść naprzód, ale spro­wa­dzi­łem na świat tyle nie­szczę­ścia, że nie wie­dzia­łem, jak mógł­bym po pro­stu go opu­ścić i sta­nąć przed Beatą po śmierci. Na pewno chcia­łaby, żebym napra­wił część wyrzą­dzo­nego zła…

Ale jak?

Armi­niusz wie­dział, że chcę cze­goś wię­cej. Że pra­gnę aktu skru­chy. Chciał, żebym przy­stał do rebe­lian­tów. Żebym przy­niósł im legio­nowy żołd i umie­jęt­no­ści legio­ni­sty.

Ale czy mogłem?

Czy mogłem pod­nieść broń prze­ciwko ludziom, u któ­rych boku wal­czy­łem na zbo­czu wzgó­rza lub w doli­nie pod Sisa­kiem, kiedy roz­gro­mi­li­śmy dzie­się­cio­krot­nie licz­niej­szego wroga? Tam­tego dnia pod­par­łem się drzew­cem orła, nio­sąc ran­nego brata, a ludzie błęd­nie uznali mnie za boha­tera, który trosz­czy się o chwałę Rzymu. Ten dzień spra­wił, że wyłą­czono mnie z sze­re­gów i wynie­siono na pozy­cję, o którą ani nie dba­łem, ani nie pro­si­łem.

Ni­gdy nie widzia­łem Tybe­riu­sza ani nie sta­łem w obec­no­ści żad­nego cesa­rza. Ni­gdy nie posta­wi­łem nogi w Rzy­mie, cho­ciaż w jego imie­niu zakoń­czy­łem wiele ludz­kich egzy­sten­cji.

Ni­gdy wię­cej. Ostat­niego czło­wieka zabi­łem na tym gór­skim zbo­czu. Pozwa­la­łem się nieść legio­nowi, pozwa­la­łem sobie dry­fo­wać, gdyż w Sisaku mia­łem coś do zała­twie­nia.

Może potem zdo­łam uwol­nić się od prze­kleń­stwa, jakim było moje żoł­nier­skie życie.

– Panie!

Zbli­żali się trzej jeźdźcy. Zatrzy­mali wierz­chowce bli­sko try­buna o suro­wej twa­rzy. Konie robiły bokami. Zwia­dowcy mieli wiel­kie oczy.

Kiedy widzia­łem ich ostat­nio, było ich czte­rech.

– Mel­duj­cie – pole­cono im.

– Przed nami jest bród. – Wie­dzia­łem, jakie słowa zaraz padną. – Strzeże go nie­przy­ja­ciel.

Rzeka była czer­wona.

Dowódcy dzie­sią­tej kohorty przy­stali na pro­sty plan odrzu­ce­nia wro­gów od prze­ciw­le­głego brzegu: prze­pra­wią się i ich zabiją.

– Może zdo­ła­li­by­śmy zna­leźć inne miej­sce, żeby prze­kro­czyć rzekę – zasu­ge­ro­wa­łem.

– Uwa­żasz, że powin­ni­śmy zajść ich z flanki? – zapy­tał jeden z młod­szych try­bu­nów.

– Nie, myślę, że powin­ni­śmy ich omi­nąć.

Ofi­ce­ro­wie uznali, że żar­tuję, i wybuch­nęli śmie­chem.

– Poślij­cie siódmą cen­tu­rię – roz­ka­zał dowódca. – Nie użyli sobie zbyt­nio w for­cie. Ta walka im się należy.

I siódma cen­tu­ria wyru­szyła, gotowa, chętna, uśmie­cha­jąc się i obna­ża­jąc zęby.

Teraz umie­rali. Byli mar­twi. Rzeką nie spły­wały trupy za sprawą cięż­kich kol­czug, ale żywa krew roz­lana przez żoł­nie­rzy użyźni zie­mię ich wro­gów.

– Chcę się tam dostać – mruk­nął Pau­lus obok mnie. Powie­dział to po raz piąty. Od pierw­szej chwili, w któ­rej wiatr przy­niósł do nas krzyki i szczęk żelaza, star­szy cen­tu­rion dzie­sią­tej kohorty pra­gnął włą­czyć się do walki.

Nie­przy­ja­ciele strze­gący brodu byli nie­liczni, nie wię­cej jak stu męż­czyzn, ale rzeka była głę­boka, więc mogli utrzy­my­wać wąski front. Legio­ni­ści wal­czący w wodzie musieli sta­wić czoło włócz­niom wroga oraz gra­dowi strzał łucz­ni­ków na wynio­sło­ści terenu.

– Ilu stra­ci­li­śmy, jak sądzisz? – zapy­tał mnie Pau­lus, a potem odpo­wie­dział sobie na wła­sne pyta­nie: – Pew­nie padło ze dwu­dzie­stu chło­pa­ków. Try­bun musi pchnąć kolejną cen­tu­rię. Bun­tow­nicy opie­rają się jedy­nie dla­tego, że nie widzą całej kohorty. Uciekną, gdy ją zoba­czą.

Ski­ną­łem głową, ale się nie ode­zwa­łem. Jak spora część tej kra­iny bród znaj­do­wał się w krę­tej doli­nie, któ­rej ukształ­to­wa­nie nie pozwa­lało widzieć dalej niż na sto kro­ków.

– Powi­nien wszyst­kich pchnąć do rzeki. To im pokaże.

Nie zare­ago­wa­łem. Zamiast tego spoj­rza­łem na zbo­cza doliny oraz na krzaki i drzewa pora­sta­jące pochy­ło­ści. Ostroż­ność try­buna uzna­łem za słuszną. Nie dało się powie­dzieć, czy bród nie sta­no­wił przy­nęty.

– Czy zbo­cza zostały oczysz­czone z wro­gów? – zapy­ta­łem.

Pau­lus ski­nął głową, a potem wzru­szył ramio­nami, gdy już nic nie powie­dzia­łem.

– Wyślę kolejny patrol.

Pod­szedł do try­buna, a ja spoj­rza­łem na plecy ludzi, któ­rzy w rzece wal­czyli na śmierć i życie. Znaj­do­wa­łem się zbyt daleko, żeby widzieć ich twa­rze, ale sły­sza­łem krzyki i wrza­ski. Wróg na­dal trzy­mał brzeg.

Wró­cił Pau­lus. Uśmie­chał się.

– Gotów na odro­binę zabawy?

W for­cie uzna­łem, że zabi­łem dla Rzymu ostat­niego czło­wieka, ale nie mogłem tego otwar­cie powie­dzieć, tak jak nie­wy­obra­żalne byłoby splu­nię­cie na ołtarz bogów. Sfru­stro­wany bra­kiem postę­pów try­bun pole­cił Pau­lu­sowi wziąć czter­dzie­stu ludzi i prze­być rzekę powy­żej brodu, żeby zajść nie­przy­ja­ciela z boku. Ponie­waż wcze­śniej zapro­po­no­wa­łem taki manewr, zało­żyli, że zechcę uczest­ni­czyć w wypa­dzie.

– Zostaw­cie tar­cze – pole­cił Pau­lus for­mu­ją­cym się wokół niego żoł­nie­rzom. – Zbroje też. Weź­cie hełmy i oszczepy. Idziesz, cho­rąży?

Pyta­nie padło, gdyż nie ruszy­łem się, żeby pozbyć się pan­ce­rza.

– Powi­nie­nem zostać przy orle.

Pau­lus ski­nął głową, bo dobrze znał moje obo­wiązki, ale potem się uśmiech­nął.

– Będzie bez­pieczny wśród naszych ludzi. Chodź, nasi umie­rają.

Jego słowa nie były nace­cho­wane emo­cjami. Sta­no­wiły zwy­kłe stwier­dze­nie faktu, mimo to mnie zapie­kły. Odże­gny­wa­łem się od zabi­ja­nia, ale czy mogłem także odwró­cić się od towa­rzy­szy?

Nie.

Zatem pobie­głem wraz z Pau­lu­sem i jego czter­dzie­stoma legio­ni­stami. Pro­wa­dził nas w górę zbo­cza, mię­dzy drzewa i w zaro­śla. Już dysza­łem. Pau­lus był naj­star­szy w gru­pie, ale narzu­cał wście­kłe tempo. Był psem, który zwie­trzył krew.

– Tutaj!

Nie widzia­łem walki, ale na­dal docie­rały do nas jej odgłosy. Znaj­do­wa­li­śmy się na szczy­cie wyso­kiej grani. Rzeka pły­nęła daleko w dole. Nie dało się oce­nić jej głę­bo­ko­ści.

Mimo to Pau­lus sko­czył.

Znik­nął z pola widze­nia, po czym wynu­rzył się po dwóch ude­rze­niach serca.

– Skacz­cie! – zawo­łał, a ludzie z rado­ścią go posłu­chali.

Uśmie­chali się. Nie­któ­rzy się śmiali.

Byłem jed­nym z ostat­nich, któ­rzy sko­czyli. Nie oba­wia­łem się o wła­sne życie, ale o życie każ­dego, kto będzie ze mną wal­czył. Nie chcia­łem zabi­jać, ale czy byłem gotów pod­dać się i umrzeć?

Sko­czy­łem. Wstrzy­ma­łem oddech. Mocno ude­rzy­łem w wodę. Była cie­pła, ale to nie były przy­ja­zne obję­cia. Wynu­rzy­łem się, kasz­ląc i się krztu­sząc, i zaczą­łem pły­nąć. Towa­rzy­sze się­gnęli z brzegu, żeby mnie na niego wcią­gnąć.

– Chodź, cho­rąży! – Młody legio­ni­sta uśmie­chał się sze­roko. – Zabijmy tych drani!

Pau­lus wziął oszczep od jed­nego ze swo­ich ludzi.

– Za mną – pole­cił.

A potem popro­wa­dził swój złak­niony krwi oddział w kie­runku brodu i wynio­sło­ści z łucz­ni­kami.

Wspiął się na grań. Obok jego głowy świ­snęła strzała. Cze­kali na nas i jeden z naszych padł na zie­mię z drżą­cym beł­tem w twa­rzy.

– Zabić ich! – ryk­nął Pau­lus.

Cisnął oszczep. Usły­sza­łem krzyk.

A póź­niej bie­głem wraz z resztą. Zęby mia­łem zaci­śnięte. Miecz w pochwie. Obok sie­bie usły­sza­łem mlasz­czące ude­rze­nie i stęk­nię­cie, gdy tra­fiony został kolejny legio­ni­sta. Uklą­kłem przy nim. W sercu miał strzałę, oczy pozba­wione życia.

– Zabić ich! – roz­ka­zał Pau­lus – Zabij­cie wszyst­kich!

Nie potra­fi­łem. Nie będę zabi­jał. Zamiast tego poru­sza­łem się mię­dzy mar­twymi i umie­ra­ją­cymi.

Bun­tow­nik z try­ska­jącą krwią raną nogi – umrze za chwilę.

Rzy­mia­nin z dziurą w brzu­chu – mógł umie­rać całe dnie.

W oczach nie­któ­rych był strach, we wzroku innych pogo­dze­nie z losem.

– Cho­rąży! – sap­nął żoł­nierz. – Zacze­kasz przy mnie, póki nie umrę?

Był star­szy ode mnie. Praw­dziwy wete­ran. Widział i zadał tyle śmierci, aby wie­dzieć, że się nie wyliże. Sznury jelit wypa­dły mu z brzu­cha. Dyszał i zaci­skał z bólu zęby. To, że z nim byłem, przy­no­siło mu pocie­chę. Nie dla­tego, że byłem dru­gim czło­wie­kiem, ale dla­tego, że sym­bo­li­zo­wa­łem legion. Sym­bo­li­zo­wa­łem Rzym.

Widzia­łem, że chce coś powie­dzieć. Pra­gnął umrzeć god­nie.

Ale cier­pie­nie było zbyt wiel­kie.

Trzy­ma­łem go za rękę. Ści­skał ją ze strasz­liwą siłą.

– Przy­kro mi – powie­dzia­łem, bo nie byłem boha­te­rem, za któ­rego mnie miał.

Jego oddech stał się krótki, płytki i szybki.

Nim umarł, bród został oczysz­czony z nie­przy­ja­ciół. To była tylko kolejna potyczka w nie­koń­czą­cej się woj­nie.

3

Legion wypluł mnie w Sisaku, mie­ście u zbiegu dwóch głę­bo­kich rzek. W oddali wid­niały góry, ale tutaj rów­niny były na tyle roz­le­głe, żeby mogła na nich obo­zo­wać cała armia. Zgro­ma­dziło się wiele legio­nów. Także woj­ska pomoc­ni­cze. Sami obcy – woj­sko, które Tybe­riusz zebrał na wojnę z kró­lem z pół­nocy, ale teraz musiał je zwró­cić prze­ciwko wła­snym pod­da­nym. Przed posze­rze­niem gra­nic Rzymu trzeba było zgnieść bunt w obrę­bie cesar­stwa.

Po zaję­ciu się Gal­lu­sem i opo­rzą­dze­niu konia wysze­dłem z obozu i zapu­ści­łem się w głąb mia­sta. Usły­sza­łem brzęk żelaza i stali. Brzmiało nie­mal jak odgłosy wojny, ale to jedy­nie kowal toczył walkę z kowa­dłem. Przy­sta­ną­łem i zapa­trzy­łem się na iskry. Męż­czy­zna poczuł, że mu się przy­glą­dam.

– Pomóc, panie? – Jego łacina była kiep­ska. Uznał, że pew­nie dla­tego mu nie odpo­wie­dzia­łem. Zapy­tał ponow­nie. Nie wie­dział, co myślę. Co kom­bi­nuję. – Panie?

– Tak – odpar­łem w miej­sco­wym narze­czu. – Możesz mi pomóc.

Póź­niej wędro­wa­łem po mie­ście. Ulice były zatło­czone i hała­śliwe. Dumni Rzy­mia­nie, rudo­włosi Galo­wie i sze­ro­ko­pier­śni Ger­ma­nie. Nie­któ­rzy mówili po łaci­nie, ale wszy­scy śmiali się po swo­jemu. Zebrano tutaj żoł­nie­rzy z całego cesar­stwa. Jeśli odczu­wali wąt­pli­wo­ści w związku z tym, co miało nadejść i z kim będą wal­czyć, dobrze to ukry­wali. Pokle­py­wali się po ple­cach, łapali za tyłki nie­wol­nice i pró­bo­wali osu­szyć mia­sto z trun­ków.

Takie miej­sca ist­niały wszę­dzie tam, gdzie sty­kały się gra­nice, gdzie gro­ma­dziły się armie, a ludzie mówili o wiel­kich czy­nach, któ­rych nie­ba­wem doko­nają. Trudno było to nazwać spo­ko­jem przed burzą, gdyż w chle­ją­cym woj­sku nie ma nic spo­koj­nego. Lepiej myśleć o tym jak o wrza­sku czło­wieka zbie­ra­ją­cego się na odwagę, nim wsko­czy w głę­bo­kie i wzbu­rzone morze.

Wró­ci­łem do kowala. Miał to, czego potrze­bo­wa­łem. Czego potrze­bo­wał Armi­niusz. To było zabez­pie­cze­nie, które scho­wa­łem w obo­zie pod luźną deską pod­łogi, po czym pomy­śla­łem o tym, co następ­nie muszę zro­bić, gdyż przy­by­łem do Sisaku z pew­nego powodu. Z powodu obiet­nicy.

I jej dotrzy­mam.

Przed bitwą w górach otrzy­ma­łem wia­do­mość od uko­cha­nej żony naj­droż­szego towa­rzy­sza, Bru­tusa. Był dowódcą mojej dru­żyny, kiedy wstą­pi­łem do legio­nów. U jego boku pierw­szy raz posma­ko­wa­łem wojny; on wtedy nie­mal został kaleką i ni­gdy sobie nie wyba­czy­łem, że tam­tego dnia nie byłem szyb­szy. To Bru­tus zawsze pra­gnął być cho­rą­żym. To on powi­nien teraz nosić orła.

Wia­do­mość otrzy­mana od Lul­mire była tajem­ni­cza.

– Powie­działa, że musisz wró­cić z orłem – prze­ka­zał konny posła­niec.

Nic ponadto. Uzna­łem, że to zna­czy, iż Bru­tus nie żyje.

Cho­ciaż zwol­niony ze służby lata temu, mój przy­ja­ciel przy­był na pole bitwy, kiedy połowa naszego legionu sta­wiała czoło siłom bun­tow­ni­ków masze­ru­ją­cych do Ita­lii, ale to kosz­to­wało go kolejną ranę. Bru­tus ruszył na pomoc orłu i nawet trzy­mał go przez chwilę, zanim został powa­lony w zażar­tym star­ciu. Kiedy pró­bo­wa­łem wycią­gnąć go z rzezi, potkną­łem się i wycią­gną­łem rękę dla zacho­wa­nia rów­no­wagi. Chwy­ci­łem orła. Jego drzewce stało się dla mnie laską, potrzebę pomy­lono z odwagą – ja otrzy­małem nową pozy­cję, a Bru­tus wyrok śmierci. Miał ponad czter­dzie­ści lat i nie przy­pusz­cza­łem, żeby wyli­zał się z rany gro­żą­cej gan­greną, która zabrała tak wielu.

Mój dawny towa­rzysz wie­rzył w Rzym. Był czci­cie­lem legio­nów. Spo­dzie­wa­łem się, że ostat­nim życze­niem Bru­tusa będzie posta­wie­nie orła przy jego gro­bie, nie­ważne, na jak krótko. Naj­pierw musia­łem się dowie­dzieć, gdzie zostaną zło­żone pro­chy mojego przy­ja­ciela, więc zagłę­bia­łem się w mia­sto, w biedne dziel­nice, gdzie pospołu gnieź­dzili się tubylcy i poszko­do­wani wete­rani.

Zna­la­złem dom Bru­tusa, ale nie odwagę – póki nie usły­sza­łem z ust Lul­mire, że na­dal jest dla niego nadzieja. Mój przy­ja­ciel mógł prze­żyć…

Bar­dzo chciałby zoba­czyć tę armię. To nagro­ma­dze­nie potęgi i maje­statu.

Ode­tchną­łem, jak rzadko wypo­wia­da­jąc modli­twę – nie tylko za przy­ja­ciela, ale i za to, żeby sam widok potęż­nej armii Tybe­riu­sza wystar­czył do zakoń­cze­nia tej wojny, bez bitwy. Już dosyć ludzi zgi­nęło, a przy­go­to­wy­wa­łem się do poże­gna­nia kolej­nego.

Zapu­ka­łem do drzwi.

Otwo­rzyły się.

Powi­nie­nem był wie­dzieć, że będzie na mnie cze­kał.

Patrzy­łem w zahar­to­waną twarz. Ręce mi drżały.

A potem się uśmiech­ną­łem.

– Nie umar­łeś!

– To dla­tego, że jestem zabójcą. – Bru­tus się wyszcze­rzył. – Tacy nie umie­rają tak łatwo.

Wzią­łem go w ramiona. To miał być uścisk, ale nie­mal się prze­wró­ci­li­śmy.

– Uwa­żaj! – zawo­łał. – Nie jestem już tak sprawny jak daw­niej.

Spoj­rza­łem w dół, gdy oparł rękę na moim barku.

– Nie masz nogi…

– Corvu­sie, jesteś nie­zwy­kle bystrym obser­wa­to­rem! Zasta­na­wia­łeś się, czy nie zostać zwia­dowcą?

Wpa­try­wa­łem się w pustą prze­strzeń, gdzie powinna być jego masywna koń­czyna. Od naszego pierw­szego spo­tka­nia Bru­tus bar­dzo się zmie­nił, przy­naj­mniej fizycz­nie. Kie­dyś jego ramiona były sze­ro­kie i musku­larne. Rana to odmie­niła. A teraz noga.

– Tra­cisz czę­ści ciała.

– Potrze­buję tylko jed­nej. – Wete­ran mru­gnął. – Prawda, Lul­mire?

Jego młoda żona stała w rogu pomiesz­cze­nia. Była szczu­pła i ciem­no­włosa, pocho­dziła stąd.

– Tak, w sumie potrze­bu­jesz tylko dupy, skoro o tym mowa.

Bru­tus roze­śmiał się rubasz­nie.

– Widzisz, jak popra­wia się jej łacina? Usiądź, Corvu­sie. Sia­daj. Lul­mire, mogła­byś…?

Poszła po wino. Bru­tus usiadł, a ja zauwa­ży­łem, że jego uśmiech zbladł.

Zja­wi­łem się sam.

– Gdzie pozo­stali?

Pokrę­ci­łem głową. Nie oka­za­łem wiel­kiego smutku. Nie musia­łem powstrzy­my­wać łez. Mia­łem wra­że­nie, że uczu­cia do towa­rzy­szy zostały ze mnie wycięte.

– Okta­wiusz zgi­nął, ratu­jąc swo­ich ludzi – powie­dzia­łem.

– Varo?

– Zagi­niony.

Obaj wie­dzie­li­śmy, co to zna­czy. Poj­ma­nie. Tor­tury. Śmierć.

– Sądzi­łem, że i ty odsze­dłeś – wyzna­łem szcze­rze. – Ta wia­do­mość: „Przy­bądź z orłem”. Myśla­łem, że nie żyjesz.

– Żyję, ty nie­do­wiarku. Po pro­stu nie chcia­łem najeść się wstydu, że ktoś, kogo wyszko­li­łem, stra­cił orła. Nie patrz tak na mnie, Corvu­sie! Chyba maja­czy­łem. Nie powi­nie­nem był w cie­bie wąt­pić.

– To dla­czego zwąt­pi­łeś?

– Wie­dzia­łem, że prze­ży­jesz – stwier­dził Bru­tus, zamiast odpo­wie­dzieć. – Widzia­łem podob­nych męż­czyzn, bra­cie. Trudno cię zabić. Jesz­cze trud­niej kon­tro­lo­wać.

Zmru­ży­łem oczy.

– Co sły­sza­łeś?

Bru­tus wzru­szył ramio­nami.

– Wiesz, jak to jest w obo­zo­wym mie­ście. Nic nie podró­żuje szyb­ciej niż plotki. Sły­sza­łem, że kro­czysz od bitwy do bitwy, a ni­gdy cię nie widać przy dowódz­twie legionu.

– Nie da się wal­czyć z namiotu.

Poczu­łem, że Lul­mire sta­nęła w progu, a potem się wyco­fała. W powie­trzu coś wisiało. Nie­za­dane pyta­nie. Bru­tus coś we mnie dostrzegł. Dawał mi oka­zję, bym to powie­dział.

– Zawsze przy mnie sta­łeś, Corvu­sie.

Nie­do­po­wie­dziane: pozwól mi sta­nąć przy twoim boku.

Ale byłem żoł­nie­rzem.

– Nic mi nie jest.

Patrzył.

– Wszystko w porządku.

Pozwo­lił mi zatrzy­mać tajem­nice oraz to, co uwa­ża­łem za swój honor.

– Niech ci będzie, Corvu­sie. Napijmy się wina, a potem…

– A potem?

Przy­ja­ciel bły­snął ku mnie uśmie­chem, któ­rego tak bar­dzo mi bra­ko­wało.

– Co powiesz na to, żeby wyświad­czyć przy­ja­cie­lowi ostat­nią przy­sługę?

Wspie­ra­jąc się na kulach, Bru­tus szedł za mną uli­cami do obozu.

– Mogę wró­cić z wozem – zapro­po­no­wa­łem ponow­nie.

– Powiedz to jesz­cze raz, a wsa­dzę ci tę kulę w dupę tak głę­boko, że drza­zgi wbiją ci się w język – rzu­cił ze śmie­chem, ale w jego oczach było widać ból.

Wie­dzia­łem dla­czego.

– Na­dal za tym tęsk­nisz.

– Oczy­wi­ście – przy­znał. – Kto by nie chciał wyma­sze­ro­wać z tą armią?

Ja. Ale tego nie powie­dzia­łem.

– Dzięki, że to robisz – zwró­cił się do mnie przy­ja­ciel.

– Powie­dzia­łeś to już trzy razy.

– Cóż, w każ­dym razie dzię­kuję, że to robisz.

– Czwarty raz.

Bru­tus się uśmiech­nął. Wyglą­dał jak oszo­ło­mione dziecko.

– Prze­pra­szam. Po pro­stu się dener­wuję. To mój pierw­szy raz od…

Przed oczami prze­mknęły mi obrazy daw­nych towa­rzy­szy.

– W trak­cie tych przy­go­to­wań Okta­wiusz byłby w swoim żywiole.

Ale Okta­wiusz nie żył. Wszy­scy byli mar­twi.

– Nie opo­wie­dzia­łeś mi o Mar­cu­sie… – zary­zy­ko­wał Bru­tus.

– Żyje.

– I cie­szy się nie­złą repu­ta­cją…

– Jeste­śmy nie­mal u bram obozu – powie­dzia­łem szybko; myśl o Mar­cu­sie paliła mi umysł. – Ja poga­dam.

Od wybu­chu powsta­nia środki bez­pie­czeń­stwa zostały wzmoc­nione, ale żoł­nie­rze w zbro­jach bez trudu wcho­dzili do obozu i z niego wycho­dzili. Z dru­giej strony, ludzie z tabo­rów musieli być trzy­mani poza jego obwa­ro­wa­niami, a nie można było pomy­lić jed­no­no­giego czło­wieka z czyn­nym legio­ni­stą. Na szczę­ście z łatwo­ścią prze­ko­na­łem war­tow­nika, żeby pozwo­lił Bru­tu­sowi wejść.

– Korzy­ści ze zna­jo­mo­ści z cho­rą­żym. – Przy­ja­ciel uśmiech­nął się, gdy prze­szli­śmy przez bramę. – Wszystko w porządku, chło­paki? – Wyszcze­rzył się do ludzi sto­ją­cych na straży. – Na bogów, wyglą­dają tak młodo. Sta­łem na murach fortu, kiedy oni byli w jajach swo­ich ojców – zachi­cho­tał pod nosem.

– Wyda­jesz się szczę­śliwy – zauwa­ży­łem, cie­sząc się z tego.

– Żyję, mam wspa­niałą kobietę i dobrego przy­ja­ciela. Oczy­wi­ście, że jestem szczę­śliwy.

Kiedy szli­śmy ku cen­trum obozu, nie roz­ma­wia­li­śmy wiele. Widzia­łem, że Bru­tus upaja się nostal­gią, wchła­nia­jąc szcze­góły miej­sca, które nie­gdyś było jego domem, i widząc żoł­nie­rzy, któ­rych daw­niej nazy­wał braćmi. Środki bez­pie­czeń­stwa nasi­lały się w miarę zagłę­bia­nia się w obóz, ale byłem znany i moja repu­ta­cja pozwa­lała nam prze­cho­dzić dalej, aż dotar­li­śmy do jego serca – do budynku kwa­tery głów­nej naszego legionu. Bru­tus słu­żył w legio­nie wiele lat, ale był jed­nym z bez­i­mien­nych pie­chu­rów, nie­zna­nych tym, któ­rzy dowo­dzili pię­cioma tysią­cami ludzi.

Ski­nąw­szy głową straż­ni­kom i kil­ka­krot­nie zasa­lu­to­waw­szy, popro­wa­dzi­łem Bru­tusa kory­ta­rzami legio­no­wego mózgu do małego okna wycho­dzą­cego na dzie­dzi­niec.

– Jest tutaj? – szybko zapy­tał Bru­tus.

Poka­za­łem mu.

Na dzie­dzińcu stał stół, przy któ­rym sie­działa i roz­ma­wiała grupa ofi­ce­rów. Miej­sce u szczytu zaj­mo­wał męż­czy­zna o wąskiej szczęce i dum­nym pod­bródku. Twarz miał nieco ponurą, ale pozę roz­luź­nioną.

– Tybe­riusz… – zachły­snął się Bru­tus.

Tybe­riusz. Dowódca armii. Następca Augu­sta i ulu­bie­niec Rzymu.

– Wizy­tuje każdy obóz – wyja­śni­łem przy­ja­cie­lowi.

Był prze­jęty czcią.

– Pew­nego dnia będzie moim cesa­rzem.

To była naj­mniej­sza odle­głość od niego, w jakiej Bru­tus mógł się zna­leźć. Prawda na temat wojny i armii brzmi tak, że więk­szość żoł­nie­rzy ni­gdy nie staje w zasięgu rzutu oszcze­pem od dowódcy. Oso­bi­ste słowa i pry­watne audien­cje są dla szczę­śliw­ców, ska­zań­ców lub kilku walecz­nych. Bru­tus cier­piał za Rzym – oddał mu koń­czynę – ale tego ocze­ki­wano. To był jego obo­wią­zek, za który powi­nien być wdzięczny. W oczach Rzymu to Bru­tus miał dług wobec cesar­stwa i swo­jego dowódcy. Ale jeśli wete­ran był zły lub ura­żony z tego powodu, to tego nie oka­zy­wał.

– Tybe­riusz… – powtó­rzył.

Patrzył na pół­boga. Na ideał. Dla niego Tybe­riusz był wcie­le­niem cnót i woj­sko­wego honoru. Zgru­cho­tane ramię i ampu­to­wana noga to nie dosyć. Widzia­łem, że przy­ja­ciel bez pyta­nia czy waha­nia oddałby życie za tam­tego czło­wieka.

Miał w oczach łzy. Kiedy wypro­wa­dza­łem go z kwa­tery głów­nej, objął mnie.

– Dzię­kuję, Corvu­sie. – Uści­snął mnie. – Dzię­kuję. Ni­gdy nie sądzi­łem, że będę czuł taką dumę jak wtedy, gdy w bitwie trzy­ma­łem orła, ale… to była jedna z naj­wspa­nial­szych chwil w moim życiu.

W jego oczach dostrze­ga­łem szcze­rość. Widzia­łem kie­dy­kol­wiek taką radość? Taką deter­mi­na­cję?

Może to ja się myli­łem. Odno­śnie do wszyst­kiego.

– Corvu­sie, dobrze się czu­jesz?

Dłoń przy­ja­ciela spo­czy­wała na moim ramie­niu. Bru­tus był moim dowódcą. Men­to­rem. Ojcem. Towa­rzy­szem. Był wszyst­kimi nimi i jesz­cze kimś wię­cej, i teraz poją­łem, że przy­by­łem do Sisaku z nadzieją, że żyje, a ja będę mógł mu się zwie­rzyć. Chcia­łem komuś powie­dzieć. Pra­gną­łem wszystko wyznać…

Jed­nak Bru­tus był sługą Rzymu. Co wię­cej, jego wyznawcą. Szcze­rze wie­rzą­cym w jego prawa, w jego wojny, w jego wolę i prawo rzą­dze­nia świa­tem.

Tak samo nie mogłem powie­dzieć jemu, o co mi cho­dzi, jak i Tybe­riu­szowi.

– Wszystko w porządku – skła­ma­łem. – Wszystko w porządku.

Przez mia­sto szli­śmy w mil­cze­niu. Ja posmut­nia­łem, on był pełen naboż­nej czci. Wędrówka do obozu wyczer­pała Bru­tusa, lecz z kolei ujrze­nie Tybe­riu­sza przy­pra­wiło mu skrzy­dła, odjąw­szy kule. A jed­nak…

Zwol­ni­li­śmy. Odgłos naszych kro­ków roz­le­gał się głu­cho. Roz­brzmie­wały na uli­cach niczym wer­bel towa­rzy­szący ska­zań­com. Obaj wie­dzie­li­śmy, co nas czeka na końcu tej drogi. Poże­gna­nie. Trudne.

Teraz wle­kli­śmy się noga za nogą.

Roz­ma­wia­li­śmy, a jed­nak mil­cze­li­śmy. Mówi­li­śmy wszystko i nic. Słońce zacho­dziło na nie­bie i nad naszą przy­jaź­nią. Bru­tus miał być dla mnie stra­cony tak osta­tecz­nie jak pozo­stali, któ­rzy zgi­nęli w górach.

Dotar­li­śmy pod jego drzwi. To była długa wędrówka.

Ocze­ki­wa­łem, że zażar­tuje. Tak byłoby po żoł­nier­sku. Zamiast tego wybrał ścieżkę men­tora i skło­nił mnie, żebym uści­snął mu dłoń.

Oczy miał szare jak łupek. Szu­kały moich oczu. Stary przy­ja­ciel pro­sił mnie, żebym prze­mó­wił, ale wybra­łem mil­cze­nie.

– Corvu­sie, ni­gdy wcze­śniej mnie nie okła­ma­łeś. Cokol­wiek zamie­rzasz, zrób to dobrze i bądź ostrożny.

Wtedy zro­zu­mia­łem. Ostat­nia przy­sługa, powie­dział wcze­śniej. Mój cesarz, nie nasz.

Brat znał mnie na wylot.

Puści­łem jego rękę i go obją­łem. Sta­li­śmy tak, aż słońce znik­nęło, a niebo pomrocz­niało.

Lepiej żegnać się po ciemku.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Tra­itor

Copy­ri­ght © Gera­int Jones, 2021

All rights rese­rved.

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii: Zbi­gniew Miel­nik

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Syl­wia Kusz / MAGRAF s.c.

Foto­gra­fia na okładce

© Ste­phen Mul­ca­hey/Arcan­gel

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Zdrajca, wyd. I, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-952-0

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer