Ze wspomnień Ijona Tichego - Stanisław Lem - ebook

Ze wspomnień Ijona Tichego ebook

Stanisław Lem

4,4

Opis

Ciąg dalszy fantastycznych przygód Ijona Tichego, tym razem rozgrywających się głównie w ziemskiej, dosyć niesamowitej scenerii. Poznajemy galerię szalonych uczonych-maniaków, których Tichy odwiedza w ich zarośniętych pajęczyną laboratoriach. Satyryczne i groteskowe opowieści są jak zawsze pretekstem dla całkiem poważnych rozważań nad naszą naturą oraz perspektywami i zagrożeniami, jakie stoją przed ludzkością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 220

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (28 ocen)
15
9
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
przyj0kr

Całkiem niezła

Jeżeli ktoś rozumie socjalistyczne aluzje, być może znajdzie coś dla siebie. Jednak po latach dla mnie to już abstrakcyjna nuda.
00

Popularność




Sta­ni­sław Lem

"Ze wspo­mnień Ijo­na Ti­che­go"

© Co­py­ri­ght by To­masz Lem, 2016

pro­jekt okład­ki: Anna Ma­ria Su­cho­dol­ska

zdję­cie na okład­ce: © EAST NEWS/PIOTR JA­SKOW

© Co­py­ri­ght for this edi­tion: Pro Auc­to­re Woj­ciech Ze­mek

www.lem.pl

ISBN 978-83-63471-25-5

Kra­ków, 2019 (wy­da­nie dru­gie po­pra­wio­ne)

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne

Stanisław Lem

ZE WSPOMNIEŃ IJONA TICHEGO(frag­ment)

Spis treści

I

II

III

IV

V (Tra­ge­dia pral­ni­cza)

Za­kład Dok­to­ra Vli­per­diu­sa

Dok­tor Dia­go­ras

Ra­tuj­my ko­smos

Pro­fe­sor A. Doń­da

Po­ży­tek ze smo­ka

I

Chce­cie, że­bym znów coś opo­wie­dział? Tak. Wi­dzę, że Ta­ran­to­ga wziął już swój blok ste­no­gra­ficz­ny… pro­fe­so­rze, cze­kaj. Kie­dy ja na­praw­dę nie mam nic do opo­wie­dze­nia. Co? Nie – nie żar­tu­ję. A zresz­tą – mogę w koń­cu, raz, mieć chęt­kę prze­mil­cze­nia ta­kie­go wie­czo­ru – w wa­szym gro­nie? Dla­cze­go? Ba, dla­cze­go! Moi dro­dzy – nie mó­wi­łem o tym ni­g­dy, ale Ko­smos jest przede wszyst­kim za­lud­nio­ny isto­ta­mi ta­ki­mi jak my. Nie tyl­ko człe­ko­kształt­ny­mi, ale po­dob­ny­mi do nas jak dwie kro­ple wody. Po­ło­wa za­miesz­ka­nych pla­net to zie­mie, tro­chę więk­sze, tro­chę mniej­sze, o kli­ma­cie zim­niej­szym lub bar­dziej tro­pi­kal­nym, ale cóż to za róż­ni­ce? A ich miesz­kań­cy… Lu­dzie – bo to są w koń­cu lu­dzie – też tak przy­po­mi­na­ją nas, że róż­ni­ce pod­kre­śla­ją tyl­ko po­do­bień­stwa. Że nie opo­wia­da­łem o nich? Czy to dziw­ne? Po­my­śl­cie. Pa­trzy się w gwiaz­dy. Przy­po­mi­na­ją się róż­ne zda­rze­nia, róż­ne ob­ra­zy sta­ją przede mną, ale naj­chęt­niej wra­cam do nie­zwy­kłych. Może są i strasz­ne albo nie­sa­mo­wi­te, albo ma­ka­brycz­ne, na­wet śmiesz­ne, a przez to wszyst­ko nie­szko­dli­we. Ale pa­trzeć w gwiaz­dy, moi dro­dzy, i wie­dzieć, że te małe, błę­kit­ne iskier­ki to – kie­dy po­sta­wić na nich nogę – pań­stwa brzy­do­ty, smut­ku, nie­wia­do­mo­ści, wsze­la­kiej ru­iny – że tam, w gra­na­to­wym nie­bie, też roi się od sta­rych ru­der, brud­nych po­dwó­rzy, rynsz­to­ków, śmiet­ni­ków, cmen­ta­rzy po­za­ra­sta­nych – czy opo­wie­ści ko­goś, kto zwie­dził Ga­lak­ty­kę, mają przy­wo­dzić na myśl na­rze­ka­nia do­mo­krąż­cy tłu­ką­ce­go się po pro­win­cjo­nal­nych mia­stecz­kach? Kto by go chciał słu­chać? I kto by mu uwie­rzył? Tego ro­dza­ju my­śli przy­cho­dzą, kie­dy czło­wiek jest nie­co przy­bi­ty albo od­czu­wa nie­zdro­wy po­ciąg do szcze­rych wy­nu­rzeń. Tak więc – aby nie za­smu­cać i nie upo­ka­rzać – dzi­siaj nic o gwiaz­dach. Nie – nie będę mil­czał. Czu­li­by­ście się oszu­ka­ni. Opo­wiem coś, zgo­da, ale to nie bę­dzie po­dróż. W koń­cu i na Zie­mi prze­ży­łem nie­jed­no. Pro­fe­so­rze, je­śli ko­niecz­nie chcesz, mo­żesz za­cząć no­to­wać.

Jak wie­cie – mie­wam go­ści, nie­kie­dy bar­dzo dziw­nych. Wy­bio­rę spo­śród nich pew­ną ka­te­go­rię: za­po­zna­nych wy­na­laz­ców i uczo­nych. Nie wiem cze­mu, ale przy­cią­ga­łem ich za­wsze jak ma­gnes. Ta­ran­to­ga uśmie­cha się, wi­dzi­cie? Ale to nie o nim, on nie jest prze­cież wy­na­laz­cą za­po­zna­nym. Dziś będę mó­wił o ta­kich, któ­rym się nie po­wio­dło albo ra­czej któ­rym po­wio­dło się zbyt do­brze: osią­gnę­li cel i uj­rze­li jego da­rem­ność. Oczy­wi­ście nie przy­zna­li się do tego. Nie­zna­ni, osa­mot­nie­ni, wy­trwa­li w tym sza­leń­stwie, któ­re tyl­ko roz­głos i suk­ces za­mie­nia­ją nie­kie­dy – nad­zwy­czaj rzad­ko – w dzie­ło po­stę­pu. Ro­zu­mie się, że ogrom­na więk­szość tych, co przy­cho­dzi­li do mnie, była to sza­ra brać opę­ta­nia, lu­dzie uwię­zie­ni w jed­nej idei, nie swo­jej na­wet, prze­ję­tej od po­przed­nich po­ko­leń, jak wy­na­laz­cy per­pe­tu­um mo­bi­le, ubo­dzy w po­my­sły, try­wial­ni w roz­wią­za­niach, w oczy­wi­sty spo­sób bzdur­nych, a jed­nak na­wet w nich tli się ów żar bez­in­te­re­sow­no­ści, spa­la­ją­cy ży­cie, zmu­sza­ją­cy do po­na­wia­nia wy­sił­ków z góry da­rem­nych. Ża­ło­śni są ci ułom­ni ge­niu­sze, ty­ta­ni ka­rzeł­ko­wa­te­go du­cha, oka­le­cze­ni w po­wi­ciu przez na­tu­rę, któ­ra, w jed­nym ze swych po­nu­rych żar­tów, ob­da­rzy­ła ich bez­ta­len­cia twór­czą za­ja­dło­ścią, god­ną ja­kie­goś Le­onar­da; ich udzia­łem jest w ży­ciu obo­jęt­ność lub drwi­na, a wszyst­ko, co moż­na dla nich uczy­nić – to być, przez go­dzi­nę czy dwie, cier­pli­wym słu­cha­czem i uczest­ni­kiem ich mo­no­ma­nii.

W owym tłu­mie, któ­ry tyl­ko wła­sna głu­po­ta bro­ni przed roz­pa­czą, po­ja­wia­li się z rzad­ka inni lu­dzie – nie chcę ich na­zwać ani osą­dzać, uczy­ni­cie to sami. Pierw­szą po­sta­cią, któ­ra sta­je mi przed ocza­mi, kie­dy to mó­wię, jest pro­fe­sor Cor­co­ran.

Po­zna­łem go, bę­dzie temu lat dzie­więć, może dzie­sięć. Było to na ja­kiejś kon­fe­ren­cji na­uko­wej. Roz­ma­wia­li­śmy le­d­wo kil­ka chwil, kie­dy ni z tego, ni z owe­go (w naj­mniej­szej mie­rze nie wią­za­ło się to z te­ma­tem) spy­tał:

– Co pan są­dzi o du­chach?

W pierw­szej chwi­li są­dzi­łem, że to eks­cen­trycz­ny żart, ale przy­po­mnia­łem so­bie, że do­szły mnie słu­chy o jego nie­zwy­kło­ści – nie pa­mię­ta­łem tyl­ko, w ja­kim to mó­wio­no zna­cze­niu, do­dat­nim czy ujem­nym. Dla­te­go na wszel­ki wy­pa­dek od­par­łem:

– W tym przed­mio­cie nie mam żad­ne­go zda­nia.

Bez sło­wa wró­cił do po­przed­nie­go te­ma­tu. Sły­chać już było dzwon­ki ob­wiesz­cza­ją­ce po­czą­tek dal­szych ob­rad, kie­dy po­chy­lił się znie­nac­ka – był dużo wyż­szy ode mnie – i po­wie­dział:

– Ti­chy, pan jest moim czło­wie­kiem. Nie ma pan uprze­dzeń. Być może zresz­tą mylę się, ale go­tów je­stem za­ry­zy­ko­wać. Niech pan przyj­dzie do mnie – tu po­dał mi wi­zy­tów­kę. – Pier­wej pro­szę za­te­le­fo­no­wać, bo na dzwon­ki nie od­po­wia­dam i ni­ko­mu nie otwie­ram. Zresz­tą, jak pan chce…

Jesz­cze te­goż wie­czo­ru, bę­dąc na ko­la­cji z Sa­vi­nel­lim, tym zna­nym ju­ry­stą, któ­ry spe­cja­li­zo­wał się w pra­wie ko­smicz­nym, spy­ta­łem go, czy zna nie­ja­kie­go pro­fe­so­ra Cor­co­ra­na.

– Cor­co­ran! – wy­krzyk­nął z wła­ści­wym so­bie tem­pe­ra­men­tem, za­ognio­nym dru­gą bu­tel­ką sy­cy­lij­skie­go wina – ten po­strze­lo­ny cy­ber­ne­tyk? Co się z nim dzie­je? Nie sły­sza­łem o nim od wie­ków!

Od­par­łem, że nie wiem o nim nic bliż­sze­go, tyl­ko na­zwi­sko to obi­ło mi się o uszy. Są­dzę, że sło­wa te by­ły­by po my­śli Cor­co­ra­na. Sa­vi­nel­li na­opo­wia­dał mi przy wi­nie tro­chę obie­go­wych plo­tek. Wy­ni­ka­ło z nich, że Cor­co­ran za­po­wia­dał się świet­nie jako mło­dy na­uko­wiec, choć już pod­ów­czas prze­ja­wiał zu­peł­ny brak sza­cun­ku dla star­szych, prze­ra­dza­ją­cy się nie­raz w aro­gan­cję, a po­tem stał się we­re­dy­kiem, z tych, któ­rzy zda­ją się czer­pać ty­leż sa­tys­fak­cji z mó­wie­nia lu­dziom, co o nich my­ślą, ile z fak­tu, że w taki spo­sób naj­bar­dziej szko­dzą so­bie. Kie­dy po­obra­żał już śmier­tel­nie swo­ich pro­fe­so­rów, ko­le­gów i za­mknę­ły się przed nim wszyst­kie drzwi, wzbo­ga­co­ny wiel­kim, nie­ocze­ki­wa­nym spad­kiem, za­ku­pił ja­kąś ru­de­rę za mia­stem i prze­bu­do­wał ją na la­bo­ra­to­rium. Prze­by­wał w nim wraz z ro­bo­ta­mi – tyl­ko ta­kich zno­sił wo­kół sie­bie asy­sten­tów i po­moc­ni­ków. Może i do­ko­nał tam cze­goś, ale szpal­ty pism na­uko­wych były dlań nie­do­stęp­ne. Nie dbał o to wca­le. Je­że­li na­wią­zy­wał w tym cza­sie jesz­cze ja­kieś sto­sun­ki z ludź­mi, to tyl­ko po to, aby ich, po doj­ściu do nie­ja­kiej za­ży­ło­ści, w nie­zwy­kle or­dy­nar­ny spo­sób, bez ja­kie­go­kol­wiek wi­do­me­go po­wo­du – od­trą­cić, ze­lżyć. Kie­dy ze­sta­rzał się na do­bre i ta wstręt­na za­ba­wa znu­dzi­ła mu się – zo­stał sa­mot­ni­kiem. Spy­ta­łem Sa­vi­nel­le­go, czy wia­do­mo mu coś o tym, że Cor­co­ran wie­rzy w du­chy. Praw­nik, po­cią­ga­ją­cy wła­śnie wina, omal się nie za­krztu­sił ze śmie­chu.

– On? W du­chy?! – wy­krzyk­nął. – Czło­wie­ku, ależ on nie wie­rzy na­wet w lu­dzi!!!

Spy­ta­łem, jak to ro­zu­mie. Od­parł, że cał­kiem do­słow­nie: Cor­co­ran był, we­dług nie­go, so­lip­sy­stą – wie­rzył tyl­ko we wła­sne ist­nie­nie, wszyst­kich in­nych miał za fan­to­my, sen­ne wi­dzia­dła, i rze­ko­mo dla­te­go tak so­bie daw­niej po­czy­nał na­wet z naj­bliż­szy­mi: sko­ro ży­cie jest ro­dza­jem snu, wszyst­ko w nim wol­no. Za­uwa­ży­łem, że wo­bec tego może wie­rzyć i w du­chy. Sa­vi­nel­li spy­tał, czy sły­sza­łem już kie­dyś o cy­ber­ne­ty­ku, któ­ry by w nie wie­rzył. Mó­wi­li­śmy po­tem o czymś in­nym – ale i tego, co usły­sza­łem, star­czy­ło, aby mnie za­in­try­go­wać. Je­stem czło­wie­kiem szyb­kiej de­cy­zji, więc za­te­le­fo­no­wa­łem już na dru­gi dzień. Te­le­fon ode­brał ro­bot. Po­wie­dzia­łem, kto i w ja­kiej spra­wie. Cor­co­ran za­dzwo­nił do mnie do­pie­ro na­za­jutrz, póź­nym wie­czo­rem – mia­łem się wła­śnie udać na spo­czy­nek. Po­wie­dział, że mogę przyjść do nie­go choć­by za­raz. Do­cho­dzi­ła je­de­na­sta. Po­wie­dzia­łem, że za­raz przyj­dę, ubra­łem się i po­je­cha­łem. La­bo­ra­to­rium było wiel­kim, po­nu­rym bu­dyn­kiem, po­ło­żo­nym opo­dal szo­sy. Wi­dy­wa­łem je nie­raz. My­śla­łem, że to sta­ra fa­bry­ka. Było po­grą­żo­ne w ciem­no­ści. Naj­słab­szy blask nie roz­wid­niał żad­ne­go z wpusz­czo­nych głę­bo­ko w mur, kwa­dra­to­wych okien. Tak­że wiel­ki plac mię­dzy że­la­znym ogro­dze­niem a bra­mą był nie­oświe­tlo­ny. Kil­ka razy wpa­dłem na ja­kieś chrzęsz­czą­ce rdzą bla­chy, szy­ny, tak że już tro­chę zły do­tar­łem do le­d­wo ma­ja­czą­cych drzwi i za­dzwo­ni­łem w spe­cjal­ny spo­sób, jak mi przy­ka­zał Cor­co­ran. Po do­brych pię­ciu mi­nu­tach otwo­rzył mi sam, w sza­rym, spa­lo­nym kwa­sa­mi płasz­czu la­bo­ra­to­ryj­nym. Był prze­raź­li­wie chu­dy, ko­ści­sty, no­sił ogrom­ne szkła i siwy wąs, z jed­nej stro­ny krót­szy, jak­by nad­gry­zio­ny.

– Po­zwól pan za mną – po­wie­dział bez żad­nych wstę­pów. Dłu­gim, le­d­wo oświe­tlo­nym ko­ry­ta­rzem, w któ­rym le­ża­ły ja­kieś ma­szy­ny, becz­ki, za­ku­rzo­ne bia­łe wor­ki ce­men­tu, za­pro­wa­dził mnie do wiel­kich sta­lo­wych drzwi. Pło­nę­ła nad nimi ja­skra­wa lam­pa. Wy­jął z kie­sze­ni cha­ła­ta klucz, otwo­rzył i wszedł pierw­szy. Ja za nim. Po krę­tych że­la­znych scho­dach do­sta­li­śmy się na pię­tro. Otwar­ła się wiel­ka hala fa­brycz­na z oszklo­nym stro­pem – kil­ka nie­osło­nię­tych ża­ró­wek nie oświe­tla­ło jej, uka­zy­wa­ło tyl­ko jej pół­mrocz­ny ogrom. Była pu­sta, mar­twa, opusz­czo­na, wy­so­ko pod stro­pem hu­la­ły prze­cią­gi, deszcz, któ­ry za­czął pa­dać, kie­dy zbli­ża­łem się do sie­dzi­by Cor­co­ra­na, za­ci­nał w szy­by, ciem­ne i brud­ne, tu i ów­dzie woda cie­kła przez otwo­ry po wy­bi­tych szkłach. Cor­co­ran, jak­by tego nie wi­dząc, szedł przede mną dud­nią­cą pod kro­ka­mi bla­sza­ną ga­le­rią; zno­wu sta­lo­we, za­mknię­te drzwi – za nimi ko­ry­tarz, nie­ład po­rzu­co­nych, jak­by w uciecz­ce, le­żą­cych po­ko­tem pod ścia­na­mi na­rzę­dzi, okry­tych gru­bą war­stwą ku­rzu; ko­ry­tarz skrę­cił, szli­śmy w górę, w dół, mi­ja­li­śmy po­dob­ne do za­schłych ga­dów, splą­ta­ne pasy trans­mi­syj­ne. Wę­drów­ka, w któ­rej po­zna­wa­łem roz­le­głość bu­dow­li, trwa­ła; raz czy dwa Cor­co­ran, w miej­scach zu­peł­nie ciem­nych, ostrzegł mię, że­bym uwa­żał na sto­pień, że­bym się schy­lił; u ostat­nich z sze­re­gu tych sta­lo­wych, za­pew­ne prze­ciw­po­ża­ro­wych drzwi, gru­bo na­bi­ja­nych ni­ta­mi, za­trzy­mał się, otwarł je; za­uwa­ży­łem, że – w prze­ci­wień­stwie do in­nych – nie za­zgrzy­ta­ły wca­le, jak­by ich za­wia­sy były świe­żo na­oli­wio­ne. We­szli­śmy do wy­so­kiej sali, pra­wie zu­peł­nie pu­stej – Cor­co­ran sta­nął na środ­ku, tam, gdzie be­ton pod­ło­gi był nie­co ja­śniej­szy, jak­by kie­dyś sta­ła w tym miej­scu ma­szy­na, po któ­rej zo­sta­ły tyl­ko wy­sta­ją­ce ułom­ki le­ga­rów. Ścia­na­mi bie­gły pio­no­we, gru­be prę­ty, wy­glą­da­ło tu jak w klat­ce. Przy­po­mnia­łem so­bie to py­ta­nie o du­chy… Do prę­tów były ucze­pio­ne pół­ki, bar­dzo moc­ne, z pod­po­ra­mi, sta­ło na nich kil­ka­na­ście że­liw­nych skrzyń; wie­cie, jak wy­glą­da­ją te ku­fry ze skar­ba­mi, któ­re w po­da­niach za­ko­pu­ją kor­sa­rze? Ta­kie wła­śnie były te skrzy­nie, o wy­pu­kłych po­kry­wach, na każ­dej wi­sia­ła, uję­ta w ce­lo­fan, bia­ła kart­ka, po­dob­na do tego do­ku­men­tu, jaki za­zwy­czaj za­wie­sza się nad szpi­tal­nym łóż­kiem. Wy­so­ko pod stro­pem pa­li­ła się za­ku­rzo­na ża­rów­ka, ale było zbyt ciem­no, że­bym choć sło­wo mógł od­czy­tać z tego, co było na owych kar­tach na­pi­sa­ne. Skrzy­nie sta­ły dwo­ma rzę­da­mi nad sobą, a jed­na znaj­do­wa­ła się wy­żej, osob­no – pa­mię­tam, że po­li­czy­łem je, było ich bo­daj dwa­na­ście, może czter­na­ście, nie wiem już do­kład­nie.

– Ti­chy – zwró­cił się do mnie pro­fe­sor, z rę­ka­mi w kie­sze­niach płasz­cza – niech się pan wsłu­cha na chwi­lę w to, co tu jest. Po­tem po­wiem panu – niech­że pan słu­cha!

Była w nim nie­zwy­kła nie­cier­pli­wość – rzu­ca­ła się w oczy. Od razu chciał, za­czy­na­jąc mó­wić, wejść w sed­no, mieć już wszyst­ko za sobą, już skoń­czyć. Jak gdy­by każ­dą chwi­lę spę­dzo­ną z kimś in­nym uwa­żał za zmar­no­wa­ną.

Przy­mkną­łem oczy i ra­czej przez pro­stą grzecz­ność ani­że­li cie­ka­wy od­gło­sów, któ­rych, wcho­dząc, nie za­uwa­ży­łem na­wet, sta­łem chwi­lę nie­ru­cho­mo. Nic wła­ści­wie nie usły­sza­łem. Ja­kieś sła­biut­kie brzę­cze­nie prą­du elek­trycz­ne­go w uzwo­je­niach, coś w tym ro­dza­ju, ale za­pew­niam was, to było tak ni­kłe, że głos ko­na­ją­cej mu­chy by­ło­by tam do­sko­na­le sły­chać.

– No, co pan sły­szy? – spy­tał.

– Pra­wie nic – wy­zna­łem – po­brzęk ja­kiś… ale to może tyl­ko szum w uszach…

– Nie, to nie jest szum w uszach… Ti­chy, niech pan słu­cha uważ­nie, bo nie lu­bię się po­wta­rzać, a mó­wię to, bo mnie pan nie zna. Nie je­stem or­dy­nu­sem ani cha­mem, za ja­kie­go mnie mają, tyl­ko de­ner­wu­ją mnie idio­ci, któ­rym trze­ba dzie­sięć razy po­wta­rzać jed­no i to samo. Mam na­dzie­ję, że pan do nich nie na­le­ży.

– Zo­ba­czy­my – od­par­łem – niech pan mówi, pro­fe­so­rze…

Ski­nął gło­wą i wska­zu­jąc na rzę­dy tych że­la­znych skrzyń, po­wie­dział:

– Czy zna się pan na mó­zgach elek­trycz­nych?

– Tyl­ko tyle, o ile to jest po­trzeb­ne w na­wi­ga­cji – od­par­łem. – Z teo­rią ra­czej u mnie sła­bo.

– Tak so­bie my­śla­łem. To nie szko­dzi. Ti­chy, słu­chaj pan. W tych skrzy­niach znaj­du­ją się naj­do­sko­nal­sze mó­zgi elek­tro­no­we, ja­kie kie­dy­kol­wiek ist­nia­ły. Wie pan, na czym po­le­ga ich do­sko­na­łość?

– Nie – od­par­łem zgod­nie z praw­dą.

– Na tym, że one ni­cze­mu nie słu­żą, że są ab­so­lut­nie do ni­cze­go nie­przy­dat­ne – nie­uży­tecz­ne – że to są, sło­wem, wcie­lo­ne prze­ze mnie w czyn, ob­le­czo­ne w ma­te­rię – mo­na­dy Le­ib­ni­za…

Cze­ka­łem, a on mó­wił da­lej, przy czym jego siwy wąs wy­glą­dał w pa­nu­ją­cym pół­mro­ku, jak­by u warg trze­po­ta­ła mu bia­ła­wa ćma.

– Każ­da z tych skrzyń za­wie­ra układ elek­tro­no­wy wy­twa­rza­ją­cy świa­do­mość. Jak nasz mózg. Bu­du­lec jest inny, ale za­sa­da taka sama. Na tym ko­niec po­do­bień­stwa. Bo na­sze mó­zgi – uwa­żaj pan! – pod­łą­czo­ne są, że tak po­wiem, do świa­ta ze­wnętrz­ne­go – za po­śred­nic­twem zmy­sło­wych od­bior­ni­ków: oczu, uszu, nosa, skó­ry i tak da­lej. Na­to­miast te tu­taj – wy­cią­gnię­tym pal­cem wska­zy­wał skrzy­nie – mają swój „świat ze­wnętrz­ny” tam, w środ­ku…

– Jak­że to moż­li­we? – spy­ta­łem. Coś za­czy­na­ło mi nie­ja­sno świ­tać; do­mysł ten nie był wy­raź­ny, ale bu­dził dreszcz.

– Bar­dzo pro­sto. Skąd wie­my o tym, że mamy cia­ło ta­kie, a nie inne, taką wła­śnie twarz, że sto­imy, że trzy­ma­my w ręku książ­kę, że pach­ną kwia­ty? Stąd, że pew­ne bodź­ce dzia­ła­ją na na­sze zmy­sły i ner­wa­mi pły­ną do mó­zgu pod­nie­ty. Niech pan so­bie wy­obra­zi, Ti­chy, że ja po­tra­fię draż­nić pań­ski nerw wę­cho­wy w taki sam spo­sób, jak czy­ni to pach­ną­cy goź­dzik – co bę­dzie pan czuł?

– Za­pach goź­dzi­ka, oczy­wi­ście – od­par­łem, a pro­fe­sor, ski­nąw­szy gło­wą, jak­by rad, że je­stem do­sta­tecz­nie po­jęt­ny, cią­gnął:

– A je­że­li to samo zro­bię ze wszyst­ki­mi pana ner­wa­mi, to bę­dzie pan od­czu­wał nie świat ze­wnętrz­ny, ale to, co JA pań­ski­mi ner­wa­mi te­le­gra­fu­ję do pana mó­zgu… ja­sne?

– Ja­sne.

– Te­raz tak. Te skrzy­nie mają re­cep­to­ry-or­ga­ny, dzia­ła­ją­ce ana­lo­gicz­nie do na­sze­go wzro­ku, wę­chu, słu­chu, do­ty­ku i tak da­lej. A dru­ty od tych re­cep­to­rów – jak gdy­by ner­wy – za­miast do świa­ta ze­wnętrz­ne­go, jak na­sze, pod­łą­czo­ne są do tego bęb­na, tam, w ką­cie. Nie za­uwa­żył go pan, co?

– Nie – po­wie­dzia­łem. Rze­czy­wi­ście, bę­ben ów, śred­ni­cy może trzech me­trów, stał w głę­bi, pio­no­wo, niby usta­wio­ny ka­mień młyń­ski, i po do­brej chwi­li spo­strze­głem, że ob­ra­ca się nad­zwy­czaj po­wo­li.

– To jest ich los – po­wie­dział spo­koj­nie pro­fe­sor Cor­co­ran. – Ich los, ich świat, ich byt – wszyst­ko, cze­go mogą do­stą­pić i do­znać. Znaj­du­ją się tam spe­cjal­ne ta­śmy z za­re­je­stro­wa­ny­mi bodź­ca­mi elek­trycz­ny­mi, ta­ki­mi, któ­re od­po­wia­da­ją tym stu czy dwu­stu mi­liar­dom zja­wisk, z ja­ki­mi czło­wiek może się spo­tkać w naj­bar­dziej bo­ga­tym we wra­że­nia ży­ciu. Gdy­by pan pod­niósł po­kry­wę bęb­na, zo­ba­czył­by pan tyl­ko błysz­czą­ce ta­śmy, po­kry­te bia­ły­mi zyg­za­ka­mi jak pleśń na ce­lu­lo­idzie, ale to są, Ti­chy, upal­ne noce po­łu­dnia i szmer fal, kształ­ty ciał zwie­rzę­cych i strze­la­ni­ny, po­grze­by i pi­ja­ty­ki, i smak ja­błek i gru­szek, za­wie­je śnież­ne, wie­czo­ry spę­dza­ne w oto­cze­niu ro­dzi­ny u pło­ną­ce­go ko­min­ka i wrzask na po­kła­dach okrę­tu, któ­ry to­nie, i kon­wul­sje cho­ro­by, i szczy­ty gór­skie, i cmen­ta­rze, i ha­lu­cy­na­cje ma­ja­czą­cych – Ijo­nie Ti­chy: tam jest cały świat!

Mil­cza­łem, a Cor­co­ran, ująw­szy mnie że­la­znym chwy­tem za ra­mię, mó­wił:

– Te skrzy­nie, Ti­chy, są pod­łą­czo­ne do sztucz­ne­go świa­ta. Tej – wska­zał na pierw­szą z brze­gu – wy­da­je się, że jest sie­dem­na­sto­let­nią dziew­czy­ną, zie­lo­no­oką, o ru­dych wło­sach, o cie­le god­nym We­ne­ry. Jest ona cór­ką męża sta­nu… ko­cha się w mło­dzień­cu, któ­re­go wi­du­je nie­mal co dzień przez okno… któ­ry bę­dzie jej prze­kleń­stwem. Ta tu­taj dru­ga to pe­wien uczo­ny. Jest już bli­ski ogól­nej teo­rii gra­wi­ta­cji obo­wią­zu­ją­cej w jego świe­cie – w tym świe­cie, któ­re­go gra­ni­cą są że­la­zne ścia­ny bęb­na – i przy­go­to­wu­je się do wal­ki o swo­ją praw­dę, w osa­mot­nie­niu po­więk­sza­nym przez za­gra­ża­ją­cą mu śle­po­tę, bo on oślep­nie, Ti­chy… a tam, wy­żej, jest czło­nek ko­le­gium ka­płań­skie­go i prze­ży­wa naj­cięż­sze dni swo­je­go ży­cia, bo stra­cił wia­rę w ist­nie­nie swej du­szy nie­śmier­tel­nej; obok, za prze­gro­dą, stoi… ale nie mogę opo­wie­dzieć panu ży­cia wszyst­kich istot, któ­re stwo­rzy­łem…

– Czy mogę prze­rwać? – spy­ta­łem. – Chciał­bym wie­dzieć…

– Nie! Nie może pan! – ryk­nął Cor­co­ran. – Nikt nie może! Te­raz ja mó­wię, Ti­chy! Pan nic jesz­cze nie ro­zu­mie. My­śli pan pew­no, że tam, w tym bęb­nie, są utrwa­lo­ne róż­ne sy­gna­ły, jak na pły­cie gra­mo­fo­no­wej, że wy­pad­ki uło­żo­ne są tak jak me­lo­dia, ze wszyst­ki­mi to­na­mi, i cze­ka­ją tyl­ko, jak mu­zy­ka na pły­cie, aby oży­wi­ła je igła, że te skrzy­nie od­twa­rza­ją po ko­lei ze­spo­ły prze­żyć, do koń­ca już z góry usta­lo­nych. Nie­praw­da! Nie­praw­da! – wo­łał prze­raź­li­wie, aż dud­ni­ło echo bla­sza­ne­go stro­pu. – Za­war­tość tego bęb­na jest dla nich tym, czym dla pana świat, w któ­rym pan żyje! Panu nie przy­cho­dzi prze­cież do gło­wy, kie­dy pan je, śpi, wsta­je, po­dró­żu­je, od­wie­dza sta­rych wa­ria­tów, że to wszyst­ko jest pły­tą gra­mo­fo­no­wą, któ­rej do­tyk na­zy­wa pan te­raź­niej­szo­ścią!

– Ale… – ode­zwa­łem się.

– Milcz pan! – huk­nął. – Nie prze­szka­dzać! Ja mó­wię!

Po­my­śla­łem, że ci, któ­rzy na­zy­wa­ją go cha­mem, mają spo­ro ra­cji, ale mu­sia­łem uwa­żać, bo to, co mó­wił, na­praw­dę było nie­sły­cha­ne. Krzy­czał da­lej:

– Los mo­ich że­la­znych skrzyń nie jest usta­lo­ny z góry do koń­ca, gdyż wy­pad­ki znaj­du­ją się tam, w bęb­nie, na sze­re­gach rów­no­le­głych taśm, i tyl­ko dzia­ła­ją­cy zgod­nie z re­gu­łą śle­pe­go przy­pad­ku se­lek­tor de­cy­du­je o tym, z któ­rej se­rii taśm bę­dzie zbie­rak zmy­sło­wych wra­żeń da­nej skrzy­ni czer­pał w na­stęp­nej chwi­li tre­ści. Na­tu­ral­nie tak pro­ste, jak po­wie­dzia­łem, to nie jest, po­nie­waż skrzy­nie same mogą wpły­wać do pew­ne­go stop­nia na ru­chy czer­pa­ka, a se­lek­cja przy­pad­ko­wa za­cho­dzi w peł­ni wte­dy tyl­ko, kie­dy ci stwo­rze­ni prze­ze mnie za­cho­wu­ją się bier­nie… wsze­la­ko mają wol­ną wolę, a ogra­ni­cza ją to samo tyl­ko, co nas. Po­sia­da­na struk­tu­ra oso­bo­wo­ści, pa­sje, przy­ro­dzo­ne ka­lec­twa, wa­run­ki ze­wnętrz­ne, sto­pień in­te­li­gen­cji – nie mogę wcho­dzić we wszyst­kie szcze­gó­ły…

– Je­śli tak jest na­wet – wtrą­ci­łem szyb­ko – to jak­że oni nie wie­dzą, że są że­la­zny­mi skrzy­nia­mi, a nie rudą dziew­czy­ną czy ka­pła…

Tyle zdo­ła­łem wy­rzu­cić, nim prze­rwał mi:

– Niech pan nie uda­je osła, Ti­chy. Pan skła­da się z ato­mów, co? Czu­je pan te swo­je ato­my?

– Nie.

– Ato­my te two­rzą czą­stecz­ki biał­ka. Czu­je pan swo­je biał­ka?

– Nie.

– W każ­dej se­kun­dzie nocy i dnia prze­szy­wa­ją pana pro­mie­nie ko­smicz­ne. Czu­je pan to?

– Nie.

– Więc jak moje skrzy­nie mogą się do­wie­dzieć, że są skrzy­nia­mi, ośle?! Tak samo jak dla pana ten świat jest au­ten­tycz­ny i je­dy­ny, tak samo dla nich au­ten­tycz­ne i je­dy­nie re­al­ne są tre­ści, któ­re pły­ną do ich elek­trycz­nych mó­zgów z mo­je­go bęb­na… W tym bęb­nie jest ich świat, Ti­chy, a ich cia­ła – nie­ist­nie­ją­ce w na­szej rze­czy­wi­sto­ści ina­czej ani­że­li jako pew­ne względ­nie sta­łe ugru­po­wa­nia otwor­ków w per­fo­ro­wa­nych wstę­gach – znaj­du­ją się we­wnątrz sa­mych skrzyń, upa­ko­wa­ne w środ­ku… Ta skraj­na, z tam­tej stro­ny, ma się za ko­bie­tę nie­zwy­kłej pięk­no­ści. Mogę panu do­kład­nie po­wie­dzieć, co ona wi­dzi, kie­dy naga prze­glą­da się w lu­strze. W ja­kich ko­cha się dro­gich ka­mie­niach. Ja­kich sztu­czek uży­wa, aby zdo­by­wać męż­czyzn. Wiem to wszyst­ko, bo to ja, za po­mo­cą mego LO­SO­RY­SU, stwo­rzy­łem ją, jej – dla nas wy­ima­gi­no­wa­ny, ale dla niej re­al­ny – kształt, tak re­al­ny, z twa­rzą, zę­ba­mi, za­pa­chem potu, z bli­zną od szty­le­tu na ło­pat­ce, z wło­sa­mi i or­chi­de­ami, któ­re w nie wpi­na, jak dla pana re­al­ne są pań­skie ręce, nogi, brzuch, szy­ja i gło­wa! Mam na­dzie­ję, że pan nie wąt­pi w swo­je ist­nie­nie…?

– Nie – od­par­łem spo­koj­nie. Nikt ni­g­dy nie krzy­czał tak na mnie i może by mnie to na­wet ba­wi­ło, ale by­łem już zbyt wstrzą­śnię­ty sło­wa­mi pro­fe­so­ra, któ­re­mu uwie­rzy­łem, bo nie wi­dzia­łem po­wo­dów do nie­uf­no­ści – aby zwra­cać w tej chwi­li uwa­gę na jego ma­nie­ry.

– Ti­chy – cią­gnął nie­co ci­szej pro­fe­sor – po­wie­dzia­łem, że, mię­dzy in­ny­mi, mam tu uczo­ne­go, to jest ta skrzy­nia na wprost pana. On bada swój świat, jed­nak­że ni­g­dy – ro­zu­mie pan, ni­g­dy nie do­my­śli się na­wet, że jego świat nie jest re­al­ny, że tra­ci czas i siły na zgłę­bia­nie tego, co jest se­rią bęb­nów z na­wi­nię­tą ta­śmą fil­mo­wą, a jego ręce, nogi, oczy, jego wła­sne, ślep­ną­ce oczy są tyl­ko złu­dze­niem wy­wo­ła­nym w jego elek­trycz­nym mó­zgu wy­ła­do­wa­nia­mi od­po­wied­nio do­bra­nych im­pul­sów. Żeby tego dojść, mu­siał­by wyjść na ze­wnątrz swo­jej że­la­znej skrzy­ni, to jest sa­me­go sie­bie, i prze­stać my­śleć swo­im mó­zgiem, co jest tak samo nie­moż­li­we, jak nie­moż­li­we jest, że­byś pan mógł do­świad­czyć ist­nie­nia tej zim­nej, cięż­kiej skrzy­ni ina­czej ani­że­li do­ty­kiem i wzro­kiem.

– Ale ja wiem dzię­ki fi­zy­ce, że je­stem zbu­do­wa­ny z ato­mów – rzu­ci­łem. Cor­co­ran pod­niósł ka­te­go­rycz­nym ru­chem dłoń.

– On też o tym wie, Ti­chy. On ma swo­je la­bo­ra­to­rium, a w nim wszel­kie apa­ra­ty, ja­kich do­star­czyć może jego świat… wi­dzi przez lu­ne­tę gwiaz­dy, bada ich ru­chy, a jed­no­cze­śnie czu­je chłod­ny ucisk oku­la­ru na twa­rzy – nie, nie te­raz. Te­raz, zgod­nie ze swym oby­cza­jem, znaj­du­je się w pu­stym ogro­dzie, któ­ry ota­cza jego pra­cow­nię, i prze­cha­dza się w bla­sku słoń­ca – bo w jego świe­cie jest wła­śnie wschód…

– A gdzie są inni lu­dzie – ci inni, po­śród któ­rych on żyje? – spy­ta­łem.

– Inni lu­dzie? Oczy­wi­ście, że każ­da z tych skrzyń, z tych istot, ob­ra­ca się po­śród lu­dzi… oni znaj­du­ją się wszy­scy – w bęb­nie… Wi­dzę, że pan wciąż nie może jesz­cze po­jąć! Więc może uzmy­sło­wi to panu przy­kład, cho­ciaż od­le­gły. Spo­ty­ka pan roz­ma­itych lu­dzi w swo­ich snach – nie­raz ta­kich, któ­rych ni­g­dy pan nie wi­dział ani nie znał – i pro­wa­dzi z nimi we śnie roz­mo­wy – czy tak?

– Tak…

– Tych lu­dzi stwa­rza pań­ski mózg. Ale śniąc, nie wie pan o tym. Pro­szę zwa­żyć – to był tyl­ko przy­kład. Z nimi – wy­cią­gnął rękę – jest ina­czej, to nie oni sami stwa­rza­ją swo­ich bli­skich i ob­cych – tam­ci są w bęb­nie, całe tłu­my, i kie­dy, po­wiedz­my, mój uczo­ny miał­by na­głą chęt­kę wyjść ze swe­go ogro­du i ode­zwać się do pierw­sze­go lep­sze­go prze­chod­nia, to unió­sł­szy po­kry­wę bęb­na, zo­ba­czył­by pan, jak to się dzie­je: jego zmy­sło­wy czer­pak pod wpły­wem im­pul­su nie­znacz­nie zbo­czy ze swej do­tych­cza­so­wej dro­gi, zej­dzie na inną ta­śmę i po­cznie od­bie­rać to, co się na niej znaj­du­je; mó­wię „czer­pak”, ale to są w isto­cie set­ki mi­kro­sko­pij­nych zbie­ra­ków prą­do­wych, po­nie­waż tak samo jak pan od­bie­ra świat wzro­kiem, wę­chem, do­ty­kiem, na­rzą­dem rów­no­wa­gi – tak samo on po­zna­je swój „świat” za po­śred­nic­twem od­dziel­nych wejść zmy­sło­wych, od­dziel­nych ka­na­łów, i do­pie­ro jego elek­trycz­ny mózg ze­spa­la wszyst­kie te wra­że­nia w jed­ność. Ale to są szcze­gó­ły tech­nicz­ne, Ti­chy, mało istot­ne. Z chwi­lą kie­dy me­cha­nizm zo­stał raz uru­cho­mio­ny, mogę pana za­pew­nić, że była to tyl­ko kwe­stia cier­pli­wo­ści, nic wię­cej. Niech pan czy­ta fi­lo­zo­fów, Ti­chy, a prze­ko­na się pan, co mó­wią, jak mało moż­na po­le­gać na na­szych wra­że­niach zmy­sło­wych, jak są nie­pew­ne, zwod­ni­cze, omyl­ne, ale nie mamy prze­cież ni­cze­go oprócz nich; tak samo – mó­wił z unie­sio­ną ręką – oni. Ale tak jak nam, tak im też nie prze­szka­dza to ko­chać, po­żą­dać, nie­na­wi­dzić, mogą do­ty­kać in­nych lu­dzi, żeby ich ca­ło­wać lub za­bić… i tak te moje two­ry w swej wie­ku­istej że­la­znej nie­ru­cho­mo­ści od­da­ją się na­mięt­no­ściom i pa­sjom, zdra­dza­ją się, tę­sk­nią, ma­rzą…

– Pan są­dzi, że to jest ja­ło­we? – spy­ta­łem nie­ocze­ki­wa­nie, a Cor­co­ran zmie­rzył mnie swy­mi prze­szy­wa­ją­cy­mi ocza­mi. Dłu­gą chwi­lę nie od­po­wia­dał.

– Tak – po­wie­dział wresz­cie – do­brze, żem pana tu wpro­wa­dził, Ti­chy… każ­dy z idio­tów, któ­rym to po­ka­za­łem, za­czy­nał od ci­ska­nia gro­mów na moje okru­cień­stwo… Jak pan ro­zu­mie swo­je sło­wa?

– Pan do­star­cza im tyl­ko su­row­ca – po­wie­dzia­łem – pod po­sta­cią tych im­pul­sów. To tak, jak nam do­star­cza ich świat. Kie­dy sto­ję i pa­trzę w gwiaz­dy – to, co od­czu­wam przy tym, co my­ślę, jest już tyl­ko moją wła­sno­ścią, nie świa­ta. Oni – wska­za­łem sze­re­gi skrzyń – tak samo.

– To praw­da – rzekł su­cho pro­fe­sor. Zgar­bił się i stał się przez to jak­by mniej­szy. – Ale sko­ro pan to po­wie­dział, oszczę­dził mi pan dłu­gich wy­wo­dów, bo pan ro­zu­mie już chy­ba, po co ja je stwo­rzy­łem?

– Do­my­ślam się. Ale chciał­bym, żeby pan mi to sam po­wie­dział.

– Do­brze. Kie­dyś – bar­dzo daw­no temu – zwąt­pi­łem w re­al­ność świa­ta. By­łem wte­dy jesz­cze dziec­kiem. Tak zwa­na zło­śli­wość rze­czy mar­twych, Ti­chy – kto jej nie do­świad­czył? Nie mo­że­my zna­leźć ja­kie­goś dro­bia­zgu, choć pa­mię­ta­my, gdzie­śmy go wi­dzie­li po raz ostat­ni, na­resz­cie od­naj­du­je­my go gdzie in­dziej, z uczu­ciem, że przy­ła­pa­li­śmy świat na go­rą­cym uczyn­ku ja­kiejś nie­do­kład­no­ści, by­le­ja­ko­ści… do­ro­śli mó­wią, oczy­wi­sta, że to po­mył­ka – i na­tu­ral­na nie­uf­ność dziec­ka zo­sta­je w ten spo­sób stłu­mio­na… Albo to, co na­zy­wa­ją le sen­ti­ment du déjà vu – wra­że­nie, że w sy­tu­acji, nie­wąt­pli­wie no­wej, prze­ży­wa­nej po raz pierw­szy, już się kie­dyś było… Całe sys­te­my me­ta­fi­zycz­ne, jak wia­ra w wę­drów­kę dusz, w re­in­kar­na­cję, po­wsta­ły w opar­ciu o te zja­wi­ska. A da­lej: pra­wo se­rii, po­wta­rza­nie się zja­wisk szcze­gól­nie rzad­kich, któ­re tak cho­dzą pa­ra­mi, że le­ka­rze na­zwa­li na­wet to w swo­im ję­zy­ku: du­pli­ci­tas ca­su­um. A wresz­cie… du­chy, o któ­re pana py­ta­łem. Czy­ta­nie my­śli, le­wi­ta­cje i – ze wszyst­kich naj­bar­dziej sprzecz­ne z pod­sta­wa­mi ca­łej na­szej wie­dzy, naj­bar­dziej nie­wy­tłu­ma­czal­ne – przy­pad­ki, praw­da, że rzad­kie – prze­po­wia­da­nia przy­szło­ści… fe­no­men opi­sy­wa­ny od naj­daw­niej­szych cza­sów, wbrew wszel­kiej moż­li­wo­ści, gdyż każ­dy na­uko­wy po­gląd na świat go wy­klu­cza. I co to jest – wszyst­ko? Co to zna­czy? Po­wie pan czy nie…? Brak panu jed­nak od­wa­gi, Ti­chy… Do­brze. Niech pan spoj­rzy…

Pod­cho­dząc do pó­łek, wska­zał na naj­wyż­szej osob­no sto­ją­cą skrzy­nię.

– To jest wa­riat mo­je­go świa­ta – po­wie­dział i jego twarz od­mie­ni­ła się w uśmie­chu. – Czy pan wie, do cze­go do­szedł w swym sza­leń­stwie, któ­re od­osob­ni­ło go od in­nych? Po­świę­cił się szu­ka­niu za­wod­no­ści swe­go świa­ta. Bo ja nie twier­dzi­łem, Ti­chy, że ten jego świat jest nie­za­wod­ny. Do­sko­na­ły. Naj­spraw­niej­szy me­cha­nizm może się cza­sem za­ciąć, to ja­kiś prze­ciąg roz­ko­ły­sze ka­ble i ze­tkną się na mgnie­nie, to zno­wu mrów­ka do­sta­nie się do wnę­trza bęb­na… i wie pan, co on wte­dy my­śli, ten sza­le­niec? Że te­le­pa­tię wy­wo­łu­je lo­kal­ne krót­kie spię­cie dru­tów na­le­żą­cych do dwu róż­nych skrzyń… że uj­rze­nie przy­szło­ści zda­rza się, kie­dy czer­pak, roz­chwia­ny, prze­sko­czy na­gle z wła­ści­wej ta­śmy na tę, któ­ra ma się do­pie­ro roz­wi­nąć za wie­le lat. Że uczu­cie, ja­ko­by prze­żył już to, co zda­rza mu się na­praw­dę po raz pierw­szy, spo­wo­do­wa­ne jest za­cię­ciem se­lek­to­ra, a kie­dy on nie tyl­ko za­drży w swo­im mie­dzia­nym ło­ży­sku, ale za­ko­ły­sze się jak wa­ha­dło, trą­co­ny, bo ja wiem, przez… mrów­kę – to jego świat do­zna­je zdu­mie­wa­ją­cych i nie­wy­tłu­ma­czal­nych wy­da­rzeń; w kimś za­pa­la się na­głe i bez­ro­zum­ne uczu­cie, ktoś za­czy­na wiesz­czyć, przed­mio­ty po­ru­sza­ją się same albo za­mie­nia­ją miej­sca­mi… a przede wszyst­kim na sku­tek tych ru­chów ryt­micz­nych wy­stę­pu­je… pra­wo se­rii! Gru­po­wa­nia się rzad­kich i dziw­nych zja­wisk w cią­gi… i jego obłęd, sy­cąc się ta­ki­mi, przez ogół lek­ce­wa­żo­ny­mi fe­no­me­na­mi, kul­mi­nu­je w twier­dze­niu, za któ­re osa­dzą go nie­ba­wem w domu obłą­ka­nych… że on sam jest że­la­zną skrzy­nią, tak jak wszy­scy, co go ota­cza­ją, że lu­dzie są tyl­ko urzą­dze­nia­mi w ką­cie sta­re­go, za­ku­rzo­ne­go la­bo­ra­to­rium, a świat, jego uro­ki i zgro­zy to tyl­ko złu­dze­nia – i od­wa­żył się po­my­śleć na­wet o swo­im Bogu, Ti­chy, Bogu, któ­ry daw­niej, kie­dy był jesz­cze na­iw­ny, ro­bił cuda, ale po­tem jego świat wy­cho­wał go so­bie, tego stwór­cę, na­uczył go, że je­dy­na rzecz, jaką wol­no mu ro­bić, to nie wtrą­cać się, nie ist­nieć, nie od­mie­niać ni­cze­go w swo­im dzie­le, al­bo­wiem tyl­ko w nie­wzy­wa­nej bo­sko­ści moż­na po­kła­dać uf­ność… We­zwa­na, oka­zu­je się ułom­ną – i bez­sil­ną… A wie pan, co my­śli ten jego Bóg, Ti­chy?

– Tak – od­par­łem. – Że jest taki sam jak on. Ale wów­czas moż­li­we jest i to, że wła­ści­ciel za­ku­rzo­ne­go la­bo­ra­to­rium, w któ­rym MY sto­imy na pół­kach, sam też jest skrzy­nią, któ­rą zbu­do­wał inny, wyż­sze­go jesz­cze rzę­du uczo­ny, po­sia­dacz ory­gi­nal­nych i fan­ta­stycz­nych kon­cep­cji… i tak w nie­skoń­czo­ność. Każ­dy z tych eks­pe­ry­men­ta­to­rów jest Bo­giem – jest stwór­cą swo­je­go świa­ta, tych skrzyń i ich losu, i ma pod sobą swo­ich Ada­mów i swo­je Ewy, a nad sobą – swo­je­go, na­stęp­ne­go, w hie­rar­chii wyż­sze­go Boga. I po to pan to zro­bił, pro­fe­so­rze…

– Tak – od­parł. – A sko­ro to po­wie­dzia­łem, wie pan wła­ści­wie tyle co ja, i dal­sza roz­mo­wa nie mia­ła­by celu. Dzię­ku­ję, że ze­chciał pan przyjść, i że­gnam.

Tak, przy­ja­cie­le, za­koń­czy­ła się ta nie­zwy­kła zna­jo­mość. Nie wiem, czy skrzy­nie Cor­co­ra­na jesz­cze dzia­ła­ją. Być może – tak, i śnią swo­je ży­cie z jego bla­ska­mi i prze­ra­że­nia­mi, któ­re są tyl­ko za­sty­głym w fil­mo­wych ta­śmach ro­jo­wi­skiem im­pul­sów, a Cor­co­ran, za­koń­czyw­szy pra­ce dnia, uda­je się po że­la­znych scho­dach co wie­czór na górę, otwie­ra­jąc ko­lej­ne sta­lo­we drzwi tym wiel­kim klu­czem, któ­ry nosi w kie­sze­ni spa­lo­ne­go kwa­sa­mi cha­ła­ta… i sta­je tam, w za­ku­rzo­nej ciem­no­ści, aby wsłu­chi­wać się w sła­by szum prą­dów i le­d­wie po­chwyt­ny od­głos, z ja­kim ob­ra­ca się le­ni­wie bę­ben… z ja­kim po­su­wa się ta­śma… i sta­je się los. I my­ślę, że od­czu­wa wów­czas, wbrew swo­im sło­wom, chęć in­ge­ren­cji, wej­ścia, olśnie­wa­ją­ce­go wszech­mo­cą, w głąb świa­ta, któ­ry stwo­rzył, aby ura­to­wać w nim ko­goś, kto gło­si Od­ku­pie­nie, że waha się, sam, w brud­nym świe­tle na­giej ża­rów­ki, czy oca­lić ja­kieś ży­cie, ja­kąś mi­łość, i je­stem pew­ny, że ni­g­dy tego nie zro­bi. Oprze się po­ku­som, bo chce być Bo­giem, a je­dy­na bo­skość, jaką zna­my, jest mil­czą­cą zgo­dą na każ­dy ludz­ki czyn, na każ­dą zbrod­nię, i nie ma dla niej wyż­szej od­pła­ty nad po­na­wia­ją­cy się po­ko­le­nia­mi bunt że­la­znych skrzyń, kie­dy utwier­dza­ją się, peł­ne roz­sąd­ku, w my­ślach, że On nie ist­nie­je. Wte­dy uśmie­cha się w mil­cze­niu i wy­cho­dzi, za­my­ka­jąc za sobą sze­re­gi drzwi, a w pu­st­ce uno­si się tyl­ko sła­by, jak głos ko­na­ją­cej mu­chy, brzęk prą­dów.