Zemsta i przebaczenie. Tom I. Narodziny gniewu - Joanna Jax - ebook

Zemsta i przebaczenie. Tom I. Narodziny gniewu ebook

Joanna Jax

4,7

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Podobnie jak w swych poprzednich książkach pisarka osadziła fabułę powieści w kilku krajach, pokazując losy dwóch spokrewnionych z sobą mężczyzn i ich potomków na przestrzeni kilkudziesięciu lat.Julian Chełmicki i Emil Lewin są przyrodnimi braćmi, ale oprócz wspólnego ojca dzieli ich wszystko – pozycja społeczna, stopień zamożności, wyznawane wartości. Dzień, w którym dwaj młodzi chłopcy dowiadują się o swoim istnieniu, diametralnie zmienia ich życie, kładzie się cieniem na ich losie i wpływa na przyszłe pokolenia. Bracia muszą zmierzyć się z rzeczywistością, wzajemną niechęcią i trudną historią swojego kraju. Na drodze Juliana i Emila stanie także miłość i namiętność. Czy uczucie pozwoli zapomnieć o zadrze w sercu i zemście, czy wyzwoli kolejne demony?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 513

Rok wydania: 2016

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (18 ocen)
13
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Re­dak­cja

Anna Se­we­ryn

Pro­jekt okład­ki

Ma­rek J. Piw­ko {mjp}

Ilu­stra­cja na okład­ce

© John She­pherd / iStock

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład i ła­ma­nie

Da­mian Wa­la­sek

Opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bo­ciek

Ko­rek­ta

Ur­szu­la Bań­ce­rek

Wy­da­nie I, Cho­rzów 2016

Wy­daw­ca: Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA

41-500 Cho­rzów, Ale­ja Har­cer­ska 3C

tel. 600 472 609

of­fi­ce@vi­de­ograf.pl

www.vi­de­ograf.pl

Dys­try­bu­cja: DIC­TUM Sp. z o.o.

01-942 War­sza­wa, ul. Ka­ba­re­to­wa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA, Cho­rzów 2016

Tekst © Jo­an­na Ja­kub­czak

ISBN 978-83-7835-553-3

Niech prze­to ten, komu się zda­je, że stoi, ba­czy, aby nie upadł.

1 Kor 10,12

Ewie i Do­ro­cie. Uko­cha­nym Sio­strom

1. Chełmice, 1915

Męż­czy­zna z tru­dem wstał z ni­skie­go zy­del­ka, pod­pie­ra­jąc się drew­nia­ny­mi ku­la­mi. Nie był w sta­nie dłu­żej znieść dźwię­ków do­cho­dzą­cych z są­sied­niej izby. Ze zło­ścią prze­su­nął nie­do­koń­czo­ny wi­kli­no­wy kosz, zdjął z gwoź­dzia czap­kę i po­kuś­ty­kał przed cha­łu­pę. Ro­zej­rzał się do­oko­ła i gło­śno wes­tchnął. Po chwi­li prze­łknął śli­nę, nie chcąc się roz­pła­kać. Po­sta­no­wił od­pę­dzić drę­czą­ce go my­śli, omia­ta­jąc wzro­kiem zde­ze­lo­wa­ną ła­wecz­kę, kury dzio­bią­ce ziar­na z wy­dep­ta­ne­go po­dwó­rza, ku­la­we­go kun­dla przy­wią­za­ne­go do łań­cu­cha i po­lną dro­gę, wzdłuż któ­rej ro­sły po­wy­krzy­wia­ne wierz­by.

Nie­ba­wem z ochron­ki mia­ła po­wró­cić jego ślicz­na có­recz­ka, Ha­nia. Była jesz­cze mała, ale męż­czy­zna był prze­ko­na­ny, że wy­ro­śnie na tak pięk­ną ko­bie­tę, jak jej mat­ka. Przy­po­mniał so­bie mo­ment, gdy zo­ba­czył po raz pierw­szy swo­ją żonę. Anna So­ba­la była rów­nie uro­dzi­wa, co dum­na. Cho­dzi­ła wy­pro­sto­wa­na, z wy­so­ko pod­nie­sio­ną gło­wą, ni­czym szlach­cian­ka, a nie cór­ka ubo­gich chło­pów. Gru­by, ja­sny war­kocz się­gał jej nie­mal pasa, a w nie­dzie­le i świę­ta za­mie­niał się w upię­tą wy­so­ko ko­ro­nę. On też był bied­ny, ale miał mu­sku­lar­ne cia­ło, siłę tura i znie­wa­la­ją­ce sza­re oczy. Wo­dzi­ły za nim wzro­kiem wszyst­kie mło­de dziew­czy­ny ze wsi, a na­wet damy miesz­ka­ją­ce w ma­jąt­ku Cheł­mi­ce. Za­pew­ne wła­śnie to sza­lo­ne po­wo­dze­nie i wy­gląd przy­po­mi­na­ją­cy rzeź­by he­ro­sów spra­wi­ły, że Anna So­ba­la po kil­ku­na­stu roz­mo­wach i kil­ku spo­tka­niach nad rze­ką zgo­dzi­ła się na ślub.

Ich skrom­ne, ale szczę­śli­we ży­cie prze­rwał wy­buch woj­ny. Męż­czy­zna opu­ścił go­spo­dar­stwo, swo­ją pięk­ną żonę, ma­lut­ką Ha­nię i wy­ru­szył wraz z in­ny­mi mło­dy­mi chło­pa­ka­mi na front, wal­czyć w Le­gio­nach. Ta cho­ler­na woj­na, peł­na tru­pów i ludz­kiej krwi, po­zba­wi­ła go nóg. Wy­je­chał zdro­wy i sil­ny, po­wró­cił jako ka­le­ka. Nie mógł pra­co­wać w polu i nie miał po co je­chać do Ame­ry­ki, by zdo­być ma­ją­tek. Skoń­czył jak star­cy w jego wsi – wy­pla­tał ko­sze, pa­lił naj­tań­szą ma­chor­kę i pa­trzył na po­gar­dli­wą minę swo­jej wciąż pięk­nej i po­nęt­nej mał­żon­ki.

–Masz syna, Le­win. Syn to bło­go­sła­wień­stwo. – W drzwiach cha­łu­py sta­nę­ła Har­mo­nio­wa, sta­ra, oty­ła ko­bie­ta, któ­ra od czter­dzie­stu lat po­ma­ga­ła przy­cho­dzić na świat dzie­ciom z Cheł­mic.

– Tak, syn to bło­go­sła­wień­stwo – bąk­nął Igna­cy Le­win i uśmiech­nął się smut­no.

– Coś się nie cie­szysz, Le­win? Jak Han­ka się uro­dzi­ła, to trzy dni go­rzał­kę pi­łeś i śmia­łeś się tak gło­śno, że cię we dwo­rze sły­chać było – przy­po­mnia­ła po­dejrz­li­wie aku­szer­ka.

Igna­cy zmie­szał się i mach­nął od nie­chce­nia ręką.

– Wi­dzisz, Har­mo­nio­wa, ka­le­ka je­stem, pra­co­wać nie mogę, a dzie­ci wy­kar­mić trze­ba.

– Ale do tej ro­bo­ty to siły zna­la­złeś. – Za­re­cho­ta­ła, uka­zu­jąc sczer­nia­łe zęby, po czym do­da­ła: – Od­kąd Anka do dwor­ku pra­co­wać po­szła, żyje wam się le­piej niż nie­jed­ne­mu chło­pu w Cheł­mi­cach. Nie mu­sisz my­śleć o żni­wach, gra­do­bi­ciach i jak prze­zi­mo­wać.

– To chłop po­wi­nien za­ra­biać na chleb, a baba w domu sie­dzieć i dzie­ci pil­no­wać. A Han­ka musi do ochron­ki cho­dzić, jak sie­ro­ta ja­kaś. Te­raz to na­wet Anka bez ro­bo­ty zo­sta­nie, bo kto się sy­nem zaj­mie?

– Cheł­mic­ki to po­rząd­ny czło­wiek, po­mógł wam, jak na woj­nie by­łeś. Sły­sza­łam, że Anka bę­dzie mo­gła z ma­łym do dwo­ru przy­cho­dzić i pia­stun­ka się nim zaj­mie. – Har­mo­nio­wa pró­bo­wa­ła po­cie­szyć Le­wi­na.

– Tak… To po­rząd­ny czło­wiek – wes­tchnął Igna­cy.

– Idź, Le­win, zo­bacz syna. Do­rod­ny dzie­ciak – mruk­nę­ła Har­mo­nio­wa i ru­szy­ła w stro­nę drew­nia­nej furt­ki za­gro­dy Le­wi­nów.

Igna­cy za­ci­snął zęby, po­cze­kał, aż Har­mo­nio­wa od­da­li się od domu, po czym, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, po­kuś­ty­kał w stro­nę pól żyta.

Lu­bił kie­dyś spa­ce­ro­wać po po­lach, wdy­cha­jąc za­pach sia­na, przy­glą­da­jąc się ma­kom i cha­brom, do­ty­kać peł­nych i twar­dych kło­sów wy­peł­nio­nych ziar­nem. Wsłu­chi­wał się wów­czas w cy­ka­nie świersz­czy i szcze­biot pta­ków. A gdy nad­cho­dzi­ła zima i przy­kry­wa­ła wszyst­ko bia­łą pie­rzy­ną, lu­bił pa­trzyć na oszro­nio­ne ga­łę­zie i skrzą­ce się w słoń­cu płat­ki śnie­gu.

Od­kąd stra­cił nogi, już nie cho­dził zimą na spa­ce­ry, a i la­tem była to ra­czej mę­czą­ca wę­drów­ka przy­po­mi­na­ją­ca mu o jego nie­mo­cy. Tego dnia jed­nak pra­gnął uciec jak naj­da­lej od domu i za­po­mnieć o jego ist­nie­niu. Nie chciał my­śleć o ko­lej­nym dniu na­zna­czo­nym ża­lem do świa­ta i Boga, że za­bie­ra mu po ka­wał­ku wszyst­ko, ni­czym Hio­bo­wi, a roz­da­je tyl­ko wy­brań­com, sza­sta­jąc swo­ją szczo­dro­ścią ni­czym ce­sarz ob­da­ro­wu­ją­cy klej­no­ta­mi swo­je na­łoż­ni­ce. Kie­dy za­brał mu wszyst­ko, co ma­te­rial­ne i cie­le­sne, po­sta­no­wił za­brać mu te­raz god­ność, wy­peł­nia­jąc ser­ce go­ry­czą, a gło­wę py­ta­nia­mi i wąt­pli­wo­ścia­mi. Igna­cy za­sta­na­wiał się nad sen­sem swo­je­go ist­nie­nia i szu­kał w so­bie od­wa­gi, by skoń­czyć mar­ny ży­wot na tym świe­cie.

***

– Drze gębę, jak­by ją ze skó­ry ob­dzie­ra­no. Ka­wał cho­le­ry z niej wy­ro­śnie. A dla dzie­wu­chy to nie­do­brze. Ta­kie to po­tem su­fra­żyst­ka­mi zo­sta­ją i chło­pom usłu­gi­wać nie chcą – po­wie­dzia­ła bab­ka Ali­cja, przez wszyst­kich na­zy­wa­na Alut­ką.

– My­ślał­by kto, żeś mi usłu­gi­wa­ła – mruk­nął dzia­dek Bro­nek i skub­nął wąsa. – Tyl­ko się cie­bie głu­pie żar­ty trzy­ma­ły. Śmi­chy-chi­chy, krzyż pań­ski, babo, z tobą mam.

– Bo ja taka się uro­dzi­łam. Wi­dzia­ły gały, co bra­ły. Na szczę­ście Bóg wie­dział, że kiep­ska ze mnie żona i mat­ka, to dał cier­pli­we­go chło­pa i jed­ną, spo­koj­ną cór­kę. – Alut­ka ro­ze­śmia­ła się ru­basz­nie. – Ale po­wiedz, śliw­ki pierw­sza kla­sa – do­da­ła i się­gnę­ła do mi­ski po ko­lej­ną wę­gier­kę.

– Bóg cię za zło­dziej­stwo ska­rze, a i jesz­cze mun­du­ro­wi swo­je do­ło­żą – bąk­nął.

– A nie przej­muj się, sta­ry, nikt nie po­my­śli, że to bab­ka Ro­siń­ska na sza­ber po­szła.

– Może cię kto wi­dział? – za­tro­skał się dzia­dek i mimo zde­gu­sto­wa­nia nie­cnym czy­nem mał­żon­ki się­gnął po kra­dzio­ne owo­ce.

– A gdzie tam… Wszy­scy w sy­na­go­dze sie­dzie­li. Klam­kę koł­kiem pod­par­łam, pew­nie do tej pory wyjść nie mogą. A te owo­ce aż się pro­si­ły, żeby się nimi po­czę­sto­wać.

– Mamo, ukra­dłaś ze dwa­dzie­ścia kilo, to nie po­czę­stu­nek – ode­zwa­ła się cór­ka Alut­ki, Mi­cha­li­na, jed­no­cze­śnie ko­ły­sząc trzy­ma­ne na rę­kach dziec­ko.

– A czy ja ci wy­po­mi­nam, że dziec­ko uro­dzi­łaś bez chło­pa? Nie! To od­czep się od mo­ich śli­we­czek – mruk­nę­ła Alut­ka.

– Mar­twię się, że do kozy w koń­cu pój­dziesz – jęk­nę­ła Mi­cha­li­na.

– E tam. – Bab­ka mach­nę­ła ręką i do­da­ła: – Nie wiem, czy to do­brze, że mała imię po mnie do­sta­ła. Jak bę­dzie taką wa­riat­ką jak jej bab­ka, to osi­wie­jesz przed trzy­dziest­ką.

– Od­pu­kaj w nie­ma­lo­wa­ne i spluń trzy razy przez lewe ra­mię – za­śmia­ła się Mi­cha­li­na.

– Tyl­ko jak oplu­ję ojca, to nie sar­kaj­cie zno­wu – zu­peł­nie po­waż­nie po­wie­dzia­ła Alut­ka i splu­nę­ła za sie­bie.

– Tak, dru­ga Ali­cja Ro­siń­ska na tym świe­cie to pra­wie jak ka­ta­stro­fa Ti­ta­ni­ca – do­dał Bro­ni­sław z gło­śnym wes­tchnie­niem.

Okna nie­wiel­kie­go sa­lo­nu Ro­siń­skich w jed­no­pię­tro­wej ka­mie­ni­cy wy­cho­dzi­ły na błot­ni­stą dro­gę, po któ­rej z tru­dem po­ru­sza­ły się wozy i od cza­su do cza­su ja­kaś do­roż­ka. Uli­ca pro­wa­dzi­ła na targ, gdzie w każ­dy wto­rek i pią­tek zbie­ra­li się oko­licz­ni miesz­kań­cy chcą­cy coś ku­pić albo coś sprze­dać. Było to tak­że miej­sce wy­mia­ny wszel­kich in­for­ma­cji i plo­tek na te­mat miesz­kań­ców Cheł­mic i oka­la­ją­cych mia­stecz­ko wsi. Oczy­wi­ście, naj­wię­cej emo­cji bu­dzi­ła ro­dzi­na Cheł­mic­kich, bo­ga­tych zie­mian, któ­rych przod­ko­wie za­ło­ży­li w XVI wie­ku Cheł­mi­ce. Opo­wie­ści o tym ro­dzie, ich bo­gac­twie i ży­ciu oby­cza­jo­wym były ni­czym opa­sła po­wieść w od­cin­kach, cią­gną­ca się la­ta­mi, a ko­lej­ne czę­ści moż­na było usły­szeć z ust miesz­kań­ców w każ­dy wto­rek i pią­tek. Cheł­mic­cy wal­czy­li z tym, co ja­kiś czas wy­mie­nia­jąc nie­dy­skret­ną służ­bę, ale wszyst­ko na nic. Za­wsze zna­lazł się ktoś, kto coś szep­nął, coś na­po­mknął, a inni snu­li do­my­sły, do­ra­bia­jąc do za­sły­sza­nych in­for­ma­cji in­try­gu­ją­cą hi­sto­rię.

Na tar­go­wi­sku zbie­ra­li się wszy­scy. Chło­pi, kraw­cy i pie­ka­rze, służ­ba z ma­jąt­ku, a nie­kie­dy na­wet jego wła­ści­cie­le. Sta­tus spo­łecz­ny ujaw­niał się je­dy­nie w do­ko­ny­wa­nych przez nich za­ku­pach.

Gdy mło­dzi męż­czyź­ni tra­fi­li do Le­gio­nów, plo­tek zro­bi­ło się jesz­cze wię­cej, bo ry­nek od­wie­dza­ły głów­nie ko­bie­ty, tar­ga­jąc wor­ki ziem­nia­ków, pro­wa­dząc do­rod­ne pro­sia­ki i wo­żąc drew­nia­ny­mi wóz­ka­mi kan­ki z mle­kiem. Damy naj­czę­ściej sie­dzia­ły w do­roż­kach, wy­sia­da­jąc je­dy­nie przy stra­ga­nach z rę­ko­dzie­łem, chu­s­ta­mi czy ob­ru­sa­mi. Stą­pa­ły de­li­kat­nie na pal­cach, by nie po­bru­dzić pan­to­fli i su­kien, a kon­wer­sa­cje pro­wa­dzi­ły ze swo­ich po­jaz­dów, blo­ku­jąc dro­gi i bra­my wjaz­do­we. Te go­rzej uro­dzo­ne, z bruz­da­mi na twa­rzach, w po­ce­ro­wa­nych, skrom­nych suk­niach, przy­sta­wa­ły w grup­kach i albo szep­ta­ły, albo prze­krzy­ki­wa­ły się wza­jem­nie. A gdy wy­mie­nia­ły się in­for­ma­cją o ko­lej­nym po­le­głym męż­czyź­nie z oko­li­cy, la­men­to­wa­ły, za­wo­dzi­ły i chwy­ta­ły się za owi­nię­te chust­ka­mi gło­wy.

– Daj­że mi już spo­kój – od­po­wie­dzia­ła bab­ka i klep­nę­ła po dło­ni męża. – Zo­staw śliw­ki. Prze­cież kra­dzio­ne. I zbie­raj się, bo za­raz ku­ter­no­ga przyj­dzie na przy­miar­kę. Chrzci­ny już w tę nie­dzie­lę. Szko­da mi go, pa­mię­tam, chłop był na schwał i na­wet pan­ny mia­sto­we wo­dzi­ły za nim ocza­mi.

– Nie­dłu­go i Cheł­mic­cy będą swo­je­go pier­wo­rod­ne­go chrzcić – po­wie­dzia­ła Mi­cha­li­na. – Całe ko­ro­wo­dy do­ro­żek zja­dą się do ko­ścio­ła.

– A dru­gi syn fur­man­ką przy­je­dzie. Taka to bo­ska spra­wie­dli­wość – mruk­nę­ła Alut­ka.

– Nie po­wta­rzaj plo­tek – burk­nął Bro­ni­sław. – To, że pra­co­wa­ła w ma­jąt­ku, jesz­cze nie zna­czy, że ko­cha­ni­cą Cheł­mic­kie­go była.

Alut­ka za­chi­cho­ta­ła.

– Nie od dziś wia­do­mo, że on pies na baby, a Le­wi­no­wa też świę­ta nie jest. Chłop na wo­jacz­ce, a jej brzuch urósł. Pew­nie zie­lo­nych ja­błek się ob­ja­dła i ją tak wy­dę­ło, tyl­ko skąd dzie­ciak po­tem się wziął. Niby że przed cza­sem się uro­dził i ta­kie tam baj­ki, ale Har­mo­nio­wa mó­wi­ła, że chło­pak duży.

– Nie na­sza to zgry­zo­ta – mruk­nął Bro­ni­sław i wska­zał bro­dą w kie­run­ku Mi­cha­li­ny. – Mamy swo­ją.

– Te­raz to lu­dzie mor­dy za­mkną, bo nad Le­wi­no­wym dzie­cia­kiem będą się pa­stwić. A na­szej baj­ki spraw­dzać nie będą, bo i jak nie mają. Woj­na się po­ro­bi­ła, chłop był i chło­pa nie ma.

Bro­ni­sław wstał z krze­sła, wziął z ko­mo­dy pęk klu­czy i ru­szył w stro­nę drzwi. Na par­te­rze znaj­do­wał się jego mały za­kład kra­wiec­ki, w któ­rym spę­dzał więk­szość dnia. Te­raz miał jesz­cze wnucz­kę i za­sta­na­wiał się, czy po­do­ła utrzy­ma­niu trzech ko­biet je­dy­nie z szy­cia. Cheł­mi­ce były bied­ne, a woj­na jesz­cze bar­dziej wy­dre­no­wa­ła kie­sze­nie miesz­kań­ców. Głów­nie ła­tał ubra­nia albo prze­ra­biał i tyl­ko od cza­su do cza­su tra­fiał mu się ką­sek w po­sta­ci zle­ce­nia na uszy­cie sur­du­ta czy płasz­cza.

Gdy męż­czy­zna opu­ścił miesz­ka­nie, Mi­cha­li­na usia­dła na jego miej­scu i wes­tchnę­ła.

– Moja dziew­czyn­ka jest taka ślicz­na, może wy­ro­śnie na pięk­ną pan­nę i ja­kiś ary­sto­kra­ta stra­ci dla niej gło­wę?

– Ży­cia nie znasz? Oni tra­cą gło­wy na jed­ną noc. A gdy osią­gną swój cel, wra­ca im na swo­je miej­sce. Moja dro­ga, są drzwi, któ­rych nie da się otwo­rzyć – po­wie­dzia­ła Ali­cja ze spo­ko­jem.

Nie wie­rzy­ła w szczę­śli­we za­koń­cze­nia ta­kich ba­jek, co to ko­bie­ta z ni­zin ro­bi­ła ka­rie­rę przy do­brze uro­dzo­nym mężu.Nie za­mar­twia­ła się jed­nak, jej cór­ka jesz­cze mia­ła tro­chę cza­su, żeby się roz­cza­ro­wać świa­tem i z hu­kiem po­wró­cić z ob­ło­ków na zie­mię, gdzie je­dy­nie po­go­da du­cha była za dar­mo.

***

Iza­be­la Cheł­mic­ka była drob­ną, bla­dą ko­bie­tą o wą­tłym cie­le i sile ka­nar­ka. Po­ród pier­wo­rod­ne­go nie­mal po­zba­wił ją ży­cia, a po­wrót do nor­mal­ne­go funk­cjo­no­wa­nia cią­gnął się od ty­go­dni. Ko­bie­ta nie­co prze­sa­dza­ła z re­kon­wa­le­scen­cją, trak­tu­jąc uro­dze­nie dziec­ka jako pro­ces na­da­ją­cy jej sta­tus mę­czen­ni­cy. Nie cho­dzi­ła na spa­ce­ry, nie przyj­mo­wa­ła go­ści i nie uczest­ni­czy­ła w spo­tka­niach to­wa­rzy­skich. Naj­czę­ściej sie­dzia­ła w sa­lo­ni­ku albo ogro­dzie, owi­nię­ta ple­dem, i wpa­try­wa­ła się tępo w brzo­zo­wy las, staw z ła­bę­dzia­mi czy drew­nia­ną huś­taw­kę, któ­ra de­li­kat­nie ko­ły­sa­ła się pod wpły­wem sil­niej­szych po­dmu­chów wia­tru. Sy­nem Ju­lia­nem zaj­mo­wa­ły się pia­stun­ki i mąż Iza­be­li.

An­to­ni Cheł­mic­ki zbli­żał się do wie­ku, kie­dy zo­sta­je się ra­czej dziad­kiem niż oj­cem, dla­te­go na­ro­dzi­ny syna przy­jął z nie­opi­sa­ną ra­do­ścią. Że­niąc się z dwa­dzie­ścia lat młod­szą Iza­be­lą Wo­ło­szyń­ską, miał na­dzie­ję na szyb­kie po­ja­wie­nie się po­tom­stwa, ale los oka­zał się nie­ry­chli­wy i ka­zał cze­kać An­to­nie­mu na tę chwi­lę pra­wie dwa­na­ście lat. On sam był prze­ko­na­ny, że jest męż­czy­zną zdol­nym do spło­dze­nia dzie­ci, dla­te­go nie gar­dził sto­sun­ka­mi z go­rzej uro­dzo­ny­mi pan­na­mi, któ­re peł­ni­ły w dwor­ku rolę słu­żą­cych, ku­cha­rek i ogrod­ni­czek. Nie miał za­mia­ru się zaj­mo­wać ewen­tu­al­ny­mi skut­ka­mi swo­jej chu­ci, a je­dy­nie udo­wod­nić, że jest praw­dzi­wym męż­czy­zną. Gdy więc Anna Le­win po­in­for­mo­wa­ła go, że oto zo­sta­nie oj­cem, za­pro­po­no­wał jej je­dy­nie nie­wiel­ką re­kom­pen­sa­tę fi­nan­so­wą. Być może gdy­by w po­dob­nym cza­sie nie do­wie­dział się o brze­mien­no­ści swo­jej pra­wo­wi­tej mał­żon­ki, jego re­ak­cja by­ła­by inna. Jed­nak nie­mal rów­no­cze­śnie Iza­be­la oznaj­mi­ła mu, że oto ich mo­dli­twy zo­sta­ły wy­słu­cha­ne i spo­dzie­wa się dziec­ka.

Po przyj­ściu na świat syna An­to­ni osza­lał. No­sił na rę­kach ma­łe­go Ju­lian­ka nie­mal bez prze­rwy, za­ku­pił dla nie­go zło­co­ną ko­ły­skę, a żo­nie spra­wił na­szyj­nik z pe­reł. Jego ma­rze­nie w koń­cu się speł­ni­ło.

– An­to­ni – jęk­nę­ła sła­bym gło­sem Iza­be­la – nie noś go cią­gle na rę­kach, bo w ko­ły­sce spać nie bę­dzie chciał.

– Je­stem taki szczę­śli­wy, Iza­be­lo, że naj­chęt­niej nie wy­pusz­czał­bym go z rąk! – wy­krzyk­nął.

– A ja się boję. Zno­wu ja­kaś woj­na. Wiecz­nie je­ste­śmy jak nie u sie­bie – po­wie­dzia­ła ci­cho.

– Nie in­te­re­su­je mnie po­li­ty­ka, a na wo­jacz­kę za sta­ry je­stem. Za­nim Ju­lian do­ro­śnie, woj­na na pew­no się skoń­czy i bę­dzie spo­kój. A czy tu­taj będą Pru­sy, czy ca­rat, to już wszyst­ko jed­no. By­le­by­śmy ja­koś się w tym umie­li od­na­leźć – mruk­nął An­to­ni.

– Wszy­scy mó­wią tyl­ko o woj­nie i po­li­ty­ce, a ty je­steś taki spo­koj­ny – wes­tchnę­ła.

– Bo żyję do­brze ze wszyst­ki­mi. I z Pru­sa­ka­mi, i z puł­kow­ni­kiem Łysz­ki­nem. Kto­kol­wiek na­sta­nie, mnie krzyw­dy nie da­dzą zro­bić. Byle jak naj­mniej nam roz­kra­dli, bo wszyst­ko wy­wo­żą albo nisz­czą. Cho­le­ra ja­sna, woj­ny im się za­chcia­ło, a my zno­wu bę­dzie­my chłop­cem na po­sył­ki…

– A jak cię za szpie­ga we­zmą albo za zdraj­cę? – za­tro­ska­ła się Iza­be­la.

– Daj­że spo­kój, je­dy­ne taj­ne in­for­ma­cje, ja­kie po­sia­dam, to gdzie po­siać psze­ni­cę, żeby były do­bre plo­ny, i dla­cze­go po moją go­rzał­kę i Ro­sja­nie, i Niem­cy do Ga­li­cji przy­jeż­dża­ją. – Cheł­mic­ki par­sk­nął śmie­chem.

W du­chu nie było mu do śmie­chu. Nie chciał jed­nak stra­szyć i tak prze­ra­żo­nej żony. Nie wie­dział, co bę­dzie. Trzy mo­car­stwa, któ­re po­dzie­li­ły Pol­skę, te­raz chwy­ci­ły się za łby. Pił­sud­ski utwo­rzył Le­gio­ny pod sztan­da­rem Au­stro-Wę­gier, a Dmow­ski upa­try­wał szan­sy w do­ga­da­niu się z Ro­sją. Cheł­mic­ki oba­wiał się, że jed­ni i dru­dzy będą chcie­li okpić Pol­skę, a te­raz szu­ka­li je­dy­nie sprzy­mie­rzeń­ca w wal­ce z wro­giem. Praw­dą jed­nak było, że ofi­cjal­nie Cheł­mic­ki nie an­ga­żo­wał się w żad­ne po­li­tycz­ne dys­kur­sy, a jego ma­ją­tek, znaj­du­ją­cy się na ru­bie­żach Ga­li­cji, ra­dził so­bie cał­kiem do­brze.

Cheł­mic­ki ro­bił in­te­re­sy z ro­da­ka­mi, ale też i z Niem­ca­mi, i z Ro­sja­na­mi. Otwar­ta kil­ka lat wcze­śniej go­rzel­nia mia­ła do za­pro­po­no­wa­nia nie­złe trun­ki w bar­dzo przy­stęp­nych ce­nach, któ­ry­mi za­chwy­ca­no się za­rów­no w za­bo­rze pru­skim, jak i ro­syj­skim. Przy­my­ka­no więc oko na nie do koń­ca zgod­ne z pra­wem kwe­stie cel­ne i ogra­ni­cze­nia sta­wia­ne w po­szcze­gól­nych za­bo­rach. To da­wa­ło świet­ne zy­ski Cheł­mic­kie­mu, któ­ry nie chciał ich stra­cić po­przez bra­nie udzia­łu w spi­skach, taj­nych ak­cjach sa­bo­ta­żu czy spo­rach pol­skich po­li­ty­ków. Chciał miesz­kać i pra­co­wać w wol­nym kra­ju, swo­jej oj­czyź­nie, praw­dzi­wej Pol­sce, ale uwa­żał, że waż­niej­sze są spo­kój i do­bro­byt jego ro­dzi­ny.

Cheł­mic­ki lu­bił wie­czo­ra­mi sia­dać na ta­ra­sie, po­pi­jać her­ba­tę i pa­trzyć na za­chód słoń­ca, któ­re po­wo­li cho­wa­ło się za za­gaj­ni­kiem. Nie­kie­dy nur­to­wa­ło go py­ta­nie, czy war­to wy­trze­bić mło­de brzo­zy i so­sny, aby móc dłu­żej na­pa­wać wzrok wi­do­kiem słoń­ca. Prze­waż­nie jego my­śli nie zaj­mo­wa­ły ani spra­wy znie­wo­lo­ne­go kra­ju, ani nie za­sta­na­wiał się nad sen­sem ży­cia. Jego dni wy­peł­nia­ły roz­wa­ża­nia na te­mat cen al­ko­ho­lu, no­wych in­we­sty­cji i dy­le­ma­ty zwią­za­ne z kosz­tow­nym hob­by, ja­kie miał. A były to wy­ści­go­we ko­nie, któ­re przy­no­si­ły nie­ma­łe zy­ski, a jego na­pa­wa­ły dumą i ra­do­ścią. Tak, An­to­ni chciał za­ra­biać na wszyst­kim. Na ob­ra­zach, sta­rych mo­ne­tach, zło­cie i klej­no­tach. Wciąż zli­czał swój ma­ją­tek, tra­cąc hu­mor za każ­dym ra­zem, gdy wy­my­ślo­ny przez nie­go in­te­res nie oka­zy­wał się tak in­trat­ny, jak za­pla­no­wał. Zda­rza­ło się to jed­nak rzad­ko. Miał nosa do do­brych in­we­sty­cji i cie­szył się, że nie był jed­nym z tych roz­próż­nia­czo­nych ary­sto­kra­tów, któ­rzy trwo­ni­li ma­jąt­ki, za­miast je po­więk­szać, i pła­ka­li za każ­dym ra­zem, gdy wiry hi­sto­rii i eko­no­mii po­zba­wia­ły ich ko­lej­nych are­ałów ziem­skich.

***

Cheł­mi­ce były mia­stecz­kiem ja­kich wie­le. Z oka­la­ją­cy­mi je po­la­mi i wiej­ski­mi za­gro­da­mi. Był oczy­wi­ście też dwo­rek, na­le­żą­cy do Cheł­mic­kich, o któ­rych bo­gac­twie krą­ży­ły le­gen­dy. Ży­cie kon­cen­tro­wa­ło się przy ryn­ku, a w nie­dzie­le i świę­ta w ko­ście­le albo sy­na­go­dze. Były skle­pi­ki i za­kła­dy usłu­go­we opa­no­wa­ne przez spryt­nych Ży­dów i go­rzel­nia Cheł­mic­kich, któ­ra da­wa­ła pra­cę miesz­kań­com. Nie­wiel­ka szko­ła, ochron­ka i mała lecz­ni­ca do­peł­nia­ły ma­ło­mia­stecz­ko­wy ob­ra­zek. Lu­dzie ro­dzi­li się i umie­ra­li, ko­cha­li i nie­na­wi­dzi­li, co za­wsze sta­no­wi­ło po­żyw­kę do roz­mów, plo­tek i do­my­słów. Tym fa­scy­no­wa­li się miesz­kań­cy Cheł­mic, za­mknię­ci we wła­snym krę­gu, gdzie ży­cie in­nych za­wsze zda­wa­ło się bar­dziej in­te­re­su­ją­ce niż ich wła­sne.

2. Chełmice, 1931

Hanna Le­win sta­ła przed ogrom­nym lu­strem w pra­cow­ni kra­wiec­kiej Ro­siń­skich i wpa­try­wa­ła się z za­chwy­tem w swo­je od­bi­cie. Nowa su­kien­ka była do­sko­na­ła. Pod­kre­śla­ła jej wą­ską ki­bić, a lek­ko roz­klo­szo­wa­ny dół do­da­wał chło­pię­cym bio­drom krą­gło­ści. To była jej pierw­sza nowa su­kien­ka od pię­ciu lat. Gdy Han­ka sta­ła się już doj­rza­łą dziew­czy­ną, do­na­sza­ła ubra­nia po swo­jej mat­ce. Były one nie­co za luź­ne na wiot­ką Han­kę, czę­sto po­ce­ro­wa­ne i spra­ne, ale Le­wi­no­wie byli bied­ni. Nowa suk­nia, płaszcz czy spodnie dla Emi­la to był wy­da­tek, na któ­ry ro­dzi­na mo­gła so­bie po­zwo­lić spo­ra­dycz­nie. Te­raz jed­nak, gdy Han­ka prze­kro­czy­ła dwu­dzie­sty rok, a na ho­ry­zon­cie nie było wi­dać żad­ne­go pre­ten­den­ta do jej ręki, Anna Le­wi­no­wa po­sta­no­wi­ła za­in­we­sto­wać w cór­kę i uszyć jej u kraw­ca Ro­siń­skie­go nową su­kien­kę.

– My­ślisz, że w czwar­tek Ja­kub mnie zo­ba­czy w no­wej suk­ni? – za­py­ta­ła sie­dzą­cą na ta­bo­re­cie Ali­cję Ro­siń­ską.

Mimo że mię­dzy dziew­czę­ta­mi było kil­ka lat róż­ni­cy, ro­zu­mia­ły się do­sko­na­le. Ali­cja, jak na szes­na­sto­let­nią dziew­czy­nę, była doj­rza­ła, do­rod­na i ta róż­ni­ca wie­ku była pra­wie nie­do­strze­gal­na.

– Ży­dzi nie ob­cho­dzą Bo­że­go Cia­ła – za­śmia­ła się Ali­cja. – Ale Ja­kub pew­nie bę­dzie wy­glą­dał przez okno, żeby w pro­ce­sji cie­bie wy­pa­trzyć.

– Na­praw­dę my­ślisz, że mu się po­do­bam? – za­py­ta­ła po­now­nie nie­co za­tro­ska­na Han­ka.

– Pew­nie, że się po­do­basz, tyl­ko Mo­se­lo­wie mu za­bra­nia­ją się z tobą za­da­wać, bo oni tyl­ko sta­ro­za­kon­nych uzna­ją – mruk­nę­ła Han­ka. – Jej­ku, ja­kie to ro­man­tycz­ne. Wszy­scy są prze­ciw­ko wam, a wy i tak na prze­kór ro­dzi­nie ko­cha­cie się.

Han­ka Le­win za­ru­mie­ni­ła się.

– To nie jest tak, jak mó­wisz, nie­ste­ty. Ja­kub jest bar­dzo, jak by to po­wie­dzieć, nie­śmia­ły. Ni­g­dy nie przy­znał się, że jest we mnie za­ko­cha­ny. Tyl­ko tak pięk­nie pa­trzy tymi swo­imi wiel­ki­mi, ciem­ny­mi ocza­mi… Zda­je mi się jed­nak, że on na wszyst­kie tak pa­trzy – po­wie­dzia­ła Han­ka.

Chcia­ła, żeby przy­ja­ciół­ka za­prze­czy­ła. Po­trze­bo­wa­ła słu­chać, że Ja­kub Mo­sel za nią sza­le­je, a je­dy­nie sprze­ciw ro­dzi­ców po­wstrzy­mu­je go przed wy­zna­niem swo­ich uczuć i po­czy­nie­niem od­po­wied­nich kro­ków, żeby ją po­ślu­bić.

– Na mnie tak nie zer­ka, Han­ka. Mó­wię ci, jak tu sie­dzę, i że­bym mia­ła ju­tra nie do­żyć. – Ali­cja za­czę­ła ude­rzać się dło­nią w pierś.

– No, a ten twój? – za­py­ta­ła Han­ka nie­pew­nie.

Ali­cja mach­nę­ła ręką.

– Jaki on mój… On tyl­ko za Ad­rian­ną Da­le­szyń­ską wzdy­cha. Tak jak i twój brat. Gdzie mi my­śleć, że on, pa­nicz z Cheł­mic­kich, ze­chce na mnie wzrok za­wie­sić.

– Czy­ta­łaś Mnisz­ków­nę. Ileż to razy bo­ga­ci pa­no­wie do bied­nych dziew­cząt się umi­zgi­wa­li. Ta Ad­rian­na to nic nie­war­ta, z ca­łe­go ma­jąt­ku tyl­ko na­zwi­sko jej po­zo­sta­ło, to się za bo­ga­ty­mi roz­glą­da. Sły­sza­łam, że jej oj­ciec cały do­by­tek prze­grał w kar­ty, to­nie w dłu­gach, a swo­ją cór­kę ni­czym kur­ty­za­nę wozi po ma­jąt­kach, co by ją sprze­dać naj­bo­gat­sze­mu. Pięk­na to może i ona jest, ale Ju­lian na głu­pie­go nie wy­glą­da i szyb­ko się na niej po­zna. Za mło­dy jest na że­niacz­kę, a przez kil­ka lat wszyst­ko się może zmie­nić – po­cie­sza­ła przy­ja­ciół­kę Han­ka.

Tak na­praw­dę obie żyły złu­dze­nia­mi i ma­rze­nia­mi wła­ści­wy­mi swo­je­mu wie­ko­wi. Nie ist­nia­ły ba­rie­ry nie do po­ko­na­nia, aby zdo­być mi­łość, a mło­dzi męż­czyź­ni, w któ­rych się ko­cha­ły, byli ide­al­ni. Kon­ku­rent­ki zaś dzie­li­ły się na pięk­ne i głu­pie lub mą­dre i szpet­ne. Prze­szko­dy sta­no­wi­ły czyn­ni­ki ze­wnętrz­ne, ta­kie jak inna wia­ra czy sta­tus ma­te­rial­ny, ale prze­cież, gdy ma się lat szes­na­ście czy dwa­dzie­ścia, nie były one nie doprze­brnię­cia. Kry­go­wa­ły się jed­nak przed sobą, aby wza­jem­nie się wspie­rać i snuć opo­wie­ści, któ­re mia­ły ni­kłe szan­se, aby się zi­ścić.

***

Han­ka trzy­ma­ła w dło­niach su­kien­kę za­wi­nię­tą w sza­ry pa­pier prze­wią­za­ny sznur­kiem i z dumą wra­ca­ła ocie­nio­ną ale­ją do domu. Dwa razy za­trzy­my­wa­ły się wozy ze wsi, żeby ją pod­wieźć, ale od­ma­wia­ła, chcąc ta­necz­nym kro­kiem prze­mie­rzyć dro­gę i snuć ma­rze­nia o Ja­ku­bie Mo­se­lu. Mo­gła tak­że śpie­wać peł­ną pier­sią mi­ło­sne pio­sen­ki, gło­sem nie­co chra­pli­wym, ale tak pięk­nym, że zda­wa­ło się, iż milk­ną pta­ki, gdy wy­do­by­wa z gar­dła dźwię­ki.

Po chwi­li ko­lej­ny po­jazd za­trzy­mał się przy idą­cej Han­ce. Ale nie była to wiej­ska fur­man­ka, a wóz Cheł­mic­kich. An­to­ni nie mógł prze­ko­nać się do au­to­mo­bi­li i mimo że po­sia­dał dwa, wo­lał tra­dy­cyj­ne po­jaz­dy za­opa­trzo­ne w do­rod­ne ru­ma­ki. Sa­mo­cho­dem wy­ru­szał je­dy­nie do War­sza­wy albo Po­zna­nia, żeby za­im­po­no­wać swo­im part­ne­rom w in­te­re­sach, ale pod­czas po­dró­ży prze­ży­wał praw­dzi­we ka­tu­sze. Wciąż mu się zda­wa­ło, że to że­la­stwo roz­pad­nie się za chwi­lę na ka­wał­ki albo wy­buch­nie ni­czym gra­nat na bi­tew­nym polu. Po swo­jej oko­li­cy jeź­dził albo ele­ganc­kim po­wo­zem, albo wierz­chem, sa­mo­cho­dy po­zo­sta­wia­jąc na spe­cjal­ne oka­zje. Nie­któ­rzy po­są­dza­li go o skąp­stwo i zbyt­nią oszczęd­ność w eks­plo­ata­cji aut, ale ludz­kim ga­da­niem od daw­na się nie przej­mo­wał.

– Dzień do­bry, Han­ka! – wy­krzyk­nął i prze­su­nął pal­cem po wą­sie. – Pięk­nie śpie­wasz.

– Dzień do­bry. – Dy­gnę­ła ni­czym pen­sjo­nar­ka, kom­ple­ment igno­ru­jąc ze zwy­kłej skrom­no­ści.

– W so­bo­tę wy­da­je­my z żoną przy­ję­cie. Nie ze­chcia­ła­byś za­śpie­wać? Jak nie masz ład­nej su­kien­ki, to ci ku­pię.

– Mam su­kien­kę! – krzyk­nę­ła en­tu­zja­stycz­nie i po­ma­cha­ła sza­rym pa­kun­kiem. Po chwi­li do­da­ła: – A co mi tam, pew­nie, że mogę za­śpie­wać.

– To przyjdź do nas w so­bo­tę o szó­stej – od­po­wie­dział Cheł­mic­ki i ru­szył ale­ją w stro­nę ma­jąt­ku.

„Jaki ra­do­sny i szczę­śli­wy dzień – po­my­śla­ła Han­ka. – Mam nową su­kien­kę, a w so­bo­tę za­śpie­wam na przy­ję­ciu, gdzie będą sami wiel­cy pań­stwo”.

***

W tym sa­mym cza­sie, gdy pod­eks­cy­to­wa­na Han­ka wra­ca­ła do domu z nową su­kien­ką, jej przy­ja­ciół­ka, Ali­cja Ro­siń­ska, rów­nież szy­ko­wa­ła się do wyj­ścia. Po­wód nie był szcze­gól­ny, ale dla szes­na­sto­let­niej dziew­czy­ny – na­der waż­ny. Jej dzia­dek, miej­sco­wy kra­wiec, od cza­su do cza­su szył dla ro­dzi­ny Cheł­mic­kich. Nie były to suk­nie dla pani domu ani fra­ki dla wła­ści­cie­la ziem­skie­go, ale far­tu­chy dla ku­cha­rek i mun­dur­ki dla po­ko­jó­wek, a nie­kie­dy za­sło­ny czy po­ściel. Nic szy­kow­ne­go i wy­twor­ne­go. Pań­stwo Cheł­mic­cy naj­czę­ściej ko­rzy­sta­li z usług zna­nych war­szaw­skich kraw­ców albo na­by­wa­li dla sie­bie gar­de­ro­bę w Pa­ry­żu czy Ber­li­nie. Dla Bro­ni­sła­wa Ro­siń­skie­go byli jed­nak waż­ny­mi klien­ta­mi i za­ma­wia­ne wy­ro­by do­star­czał do dwor­ku oso­bi­ście, a póź­niej ko­rzy­sta­jąc z po­mo­cy wnucz­ki. Była to dla nie­go ogrom­na udrę­ka, bo do domu Cheł­mic­kich było sześć ki­lo­me­trów. Ali­cja zaś cze­ka­ła na te wyj­ścia z pod­nie­ce­niem, po­nie­waż za­uro­czo­na była sy­nem An­to­nie­go Cheł­mic­kie­go, Ju­lia­nem. Prze­mie­rza­jąc kil­ku­ki­lo­me­tro­wą dro­gę, wciąż wy­my­śla­ła roz­ma­ite wróż­by, czy spo­tka mło­dzień­ca. Zry­wa­ła ga­łąz­ki aka­cji, bez­li­to­śnie ogo­ła­ca­jąc je z li­ści i szep­cząc ci­chut­ko: „bę­dzie, nie bę­dzie”. In­nym ra­zem wy­pa­try­wa­ła czar­ne­go kota albo zry­wa­ła dmu­chaw­ce i chu­cha­jąc co sił w płu­cach, pró­bo­wa­ła po­zba­wić je wszyst­kich prę­ci­ków, wszak tyl­ko wów­czas wróż­ba była po­myśl­na. Tym ra­zem rów­nież była peł­na na­dziei. Wło­ży­ła swo­ją naj­lep­szą su­kien­kę, wzię­ła w dło­nie cięż­ki pa­ku­nek i ru­szy­ła w stro­nę dwor­ku.

Dzia­dek uszył dla niej praw­dzi­we dzie­ło sztu­ki. Mimo ca­łej sym­pa­tii do Han­ki Le­win, jej su­kien­ka było o nie­bo pięk­niej­sza. Ko­lor bla­de­go różu pod­kre­ślał jej śnia­dą cerę, któ­rą Bóg ra­czy wie­dzieć po kim odzie­dzi­czy­ła, a bia­ły sa­ty­no­wy koł­nie­rzyk nada­wał jej cech do­brze uro­dzo­nej pan­ny. Je­dy­nie pan­to­fle były sta­re, brzyd­kie i nie­co sfa­ty­go­wa­ne. Ali­cja mia­ła jed­nak na­dzie­ję, że Ju­lian nie zwró­ci na nie uwa­gi.

Był taki przy­stoj­ny… Mimo że, po­dob­nie jak ona, skoń­czył szes­na­ście lat, ema­no­wał mę­sko­ścią i dys­tynk­cją. Ona rów­nież sta­ra­ła się być damą, ale w oto­cze­niu fi­glar­nej bab­ki i nie­co za­gu­bio­nej mat­ki jej sta­ra­nia ogra­ni­cza­ły się je­dy­nie do po­praw­nej pol­sz­czy­zny, zna­jo­mo­ści an­giel­skie­go i umie­jęt­no­ści pra­wi­dło­we­go po­słu­gi­wa­nia się sztuć­ca­mi.

Po go­dzi­nie mar­szu do­tar­ła do bo­ga­to zdo­bio­nej bra­my. Była otwar­ta, bo naj­wy­raź­niej go­spo­da­rze na ko­goś cze­ka­li i chcie­li, aby ów gość po­czuł, że jest mile wi­dzia­ny w ich pro­gach. Wzdłuż alei pro­wa­dzą­cej do dwor­ku pysz­ni­ły się ide­al­nie przy­cię­te buksz­pa­ny i oka­za­łe ja­łow­ce w róż­nych od­cie­niach, po­cząw­szy od tra­dy­cyj­nej zie­le­ni, a na przy­ga­szo­nej żół­ci koń­cząc. Za­raz przy bra­mie moż­na było do­strzec piasz­czy­stą ale­ję bie­gną­cą wzdłuż krze­wów dzi­kiej róży i ta­ma­rysz­ku. Ali­cja wie­dzia­ła, że dróż­ka wie­dzie do no­wo­cze­snych staj­ni i pa­do­ku dla luk­su­so­wych i dro­go­cen­nych ru­ma­ków An­to­nie­go Cheł­mic­kie­go. Nie to jed­nak było dla Ali­cji waż­ne, ale fakt, że czę­sto z tej alej­ki wy­ła­niał się Ju­lian. Wy­so­ki chło­pak o oczach ciem­no­nie­bie­skich ni­czym nie­bo przed bu­rzą i wło­sach w ko­lo­rze doj­rza­łe­go żyta. Tym ra­zem jed­nak dro­ga była pu­sta. Ali­cja z drżą­cym ser­cem po­dą­ży­ła da­lej, za­sta­na­wia­jąc się, czy Ju­lian w ogó­le przy­je­chał. Uczył się w War­sza­wie i więk­szość cza­su spę­dzał wła­śnie tam, ale mia­ła na­dzie­ję, że za­rów­no świę­to Bo­że­go Cia­ła, jak i uro­dzi­ny ojca przy­wio­dą go do ro­dzin­ne­go domu.

Na pro­sto­kąt­nym dzie­dziń­cu dwor­ku sta­ły sa­mo­cho­dy i do­roż­ki. Auta nie na­le­ża­ły do go­spo­da­rza, on bo­wiem sta­wiał swo­je w ga­ra­żach na ty­łach po­se­sji i ko­rzy­stał z nich rzad­ko, na­zy­wa­jąc pu­blicz­nie „dzie­łem sza­ta­na”. Na­to­miast brycz­ka nie­wąt­pli­wie była Cheł­mic­kich, bo Ali­cja roz­po­zna­ła stan­gre­ta, sta­re­go Maj­kow­skie­go, któ­ry z pie­ty­zmem szczot­ko­wał sierść ko­nia. Ali­cji nie­kie­dy się zda­wa­ło, że w ma­jąt­ku Cheł­mic­kich ko­nie są naj­waż­niej­szy­mi miesz­kań­ca­mi, po­nie­waż An­to­ni nie­mal bez prze­rwy o nich roz­pra­wiał, dbał o nie nie­ustan­nie i chwa­lił się nimi każ­de­mu, kogo spo­tkał. I nie tyl­ko tymi naj­droż­szy­mi, sta­no­wią­cy­mi obiek­ty wes­tchnień ra­so­wych ko­nia­rzy, ale rów­nież tymi słu­żą­cy­mi mu do pra­cy i po­dró­żo­wa­nia brycz­ka­mi. Być może to wła­śnie mi­łość do koni spra­wi­ła, że na po­jaz­dy me­cha­nicz­ne sta­ry Cheł­mic­ki pa­trzył z nie­chę­cią.

Ali­cja po­zdro­wi­ła stan­gre­ta i uda­ła się na tyły domu, gdzie znaj­do­wa­ło się wej­ście ku­chen­ne. Kie­dy mi­nę­ła ra­ba­tę kar­mi­no­wych róż, usły­sza­ła śmiech do­bie­ga­ją­cy przez otwar­te okna bi­blio­te­ki, ci­chą mu­zy­kę i z pa­te­fo­nu śpiew naj­więk­szej diwy – Han­ki Or­do­nów­ny. Z za­zdro­ścią pa­trzy­ła na rzeź­bio­ne dę­bo­we drzwi wej­ścio­we, za któ­ry­mi za­czy­nał się inny świat. Dom Cheł­mic­kich nie był ani zam­kiem, ani oka­za­łym pa­ła­cem, ale nie­kie­dy Ali­cji zda­wa­ło się, że lu­dzie prze­kra­cza­ją­cy jego próg wio­dą kró­lew­skie ży­cie, nie­ska­la­ne tro­ska­mi o do­bra do­cze­sne. Jed­no­cze­śnie uwa­ża­ła, że cena, jaką się pła­ci za to bo­ga­te ży­cie, jest wy­so­ka. Jej dzie­ciń­stwo to były przy­go­dy, po­dra­pa­ne ko­la­na i brud­ne su­kie­necz­ki. Śnia­da­nie sta­no­wił ku­bek mle­ka i buł­ka ma­śla­na, któ­ry to po­si­łek spo­ży­wa­ła na sto­ją­co, w po­śpie­chu, bo pod la­sem już cze­ka­ły dzie­ci i za­ba­wa. Nie­kie­dy jesz­cze ze śla­da­mi mle­ka pod no­sem i nie­do­my­ty­mi po­przed­nie­go dnia no­ga­mi wy­bie­ga­ła do świa­ta, któ­ry był ta­jem­ni­czy, nie­zba­da­ny, ale peł­ny śmie­chu i ra­do­ści. Ba­wi­ła się z Le­wi­na­mi, Mo­se­la­mi i Ka­wec­ki­mi. Dzie­ci chło­pów, skle­pi­ka­rzy i niż­szych urzęd­ni­ków. A że do wsi były trzy ki­lo­me­try, spo­ty­ka­li się w po­ło­wie dro­gi. Nie mu­sie­li się uma­wiać na go­dzi­ny, ni­cze­go usta­lać, za­wsze ktoś był. Póź­niej, gdy byli star­si, dzie­ci chło­pów mu­sia­ły po­ma­gać przy żni­wach i in­wen­ta­rzu, ale po speł­nio­nych obo­wiąz­kach bie­gły co sił w no­gach, je­dząc po dro­dze chleb ze smal­cem i wo­ła­jąc z peł­ną bu­zią: „Po­cze­kaj­cie na nas”.

Nie­kie­dy, idąc dro­gą pro­wa­dzą­cą do wsi, a da­lej do ma­jąt­ku Cheł­mic­kich, Ali­cja wi­dy­wa­ła mło­de­go chło­pa­ka, ubra­ne­go, jak­by na mszę je­chał, w to­wa­rzy­stwie drob­nej i bla­dej mat­ki albo gru­be­go ojca z wą­sem ni­czym Pił­sud­ski. Ju­lian pa­trzył na dzie­ci, po­zdra­wiał, ma­cha­jąc dło­nią, i z no­stal­gią od­wra­cał w ich kie­run­ku gło­wę, jak­by chciał zrzu­cić ele­ganc­ki mun­du­rek i śnież­no­bia­łe skar­pe­ty, i po­biec na­prze­ciw przy­go­dzie, gdy krad­nie się jabł­ka z sa­dów, pije wodę ze stru­mie­nia i bu­du­je sza­ła­sy ze świer­ko­wych ga­łę­zi. Ali­cja my­śla­ła wte­dy, że wca­le mu nie za­zdro­ści ta­kie­go nud­ne­go dzie­ciń­stwa, jak rów­nież tego, że mu­siał wy­je­chać do gim­na­zjum w War­sza­wie i miesz­kać w domu Ire­ny Wi­go­nio­wej, na­dę­tej damy, dla któ­rej czas za­trzy­mał się w XIX wie­ku. Te dzie­cię­ce my­śli Ali­cji wca­le nie od­bie­ga­ły od rze­czy­wi­sto­ści.

***

Ju­lian An­to­ni Cheł­mic­ki nie uwa­żał, że wy­grał los na lo­te­rii, ro­dząc się jako pierw­szy i je­dy­ny syn naj­bo­gat­sze­go czło­wie­ka w oko­li­cy. Za­mknię­ty w ogrom­nym domu, ni­czym w zło­tej klat­ce, miał ni­kły kon­takt z oko­licz­ny­mi ró­wie­śni­ka­mi. Jego to­wa­rzy­stwo od naj­młod­szych lat mu­sia­ło być wy­szu­ka­ne, do­pa­so­wa­ne do po­zio­mu ży­cia, ja­kie wiódł, i było prze­raź­li­wie nud­ne. Lek­cje ję­zy­ków, jaz­dy kon­nej i co­raz mod­niej­sze­go te­ni­sa nie mo­gły za­stą­pić igra­szek na ba­gnach, gra­nia w „zoś­kę” czy ła­pa­nia szczu­rów. Ja­dał przy sto­le, uży­wa­jąc ele­ganc­kich srebr­nych sztuć­ców, za­miast chwy­tać paj­dę chle­ba brud­ny­mi rę­ka­mi i biec przed sie­bie, do­pó­ki star­czy sił.

Wy­jazd do gim­na­zjum nie­wie­le zmie­nił jego sy­tu­ację. Oj­ciec nie zgo­dził się, żeby jego oczko w gło­wie za­miesz­ka­ło w bur­sie, i opie­kę nad jego wy­cho­wa­niem w tym cza­sie po­wie­rzył swo­jej star­szej sio­strze, któ­rą nie­kie­dy Ju­lian na­zy­wał „sta­rą wiedź­mą”. Ko­rzy­stał z każ­dej oka­zji, żeby wy­rwać się do domu, bo cho­ciaż nie było tam ide­al­nie, w po­rów­na­niu z ży­ciem pod ku­ra­te­lą ciot­ki Cheł­mi­ce wy­da­wa­ły się ra­jem.

Wra­cał wła­śnie z ga­ra­ży ojca i do­strzegł idą­cą z ogrom­nym pa­kun­kiem Ali­cję Ro­siń­ską. Lu­bił ją, cho­ciaż była ty­po­wą chłop­czy­cą. Mimo ład­nych su­kie­nek, szy­tych przez jej dziad­ka, i mi­ster­nie uple­cio­nych war­ko­czy Ali­cja ko­ja­rzy­ła mu się z ło­bu­zer­stwem, cię­tym ję­zy­kiem i dow­ci­pa­mi, czy­li tym wszyst­kim, co sta­no­wi­ło dla nie­go obiekt wes­tchnień i tę­sk­not.

– Dzień do­bry, pan­no Ali­cjo! – krzyk­nął ze śmie­chem. – Po­mo­gę ci z tymi pa­kun­ka­mi.

– Są cięż­kie, a pa­nicz nie wy­glą­da mi na he­ro­sa – za­żar­to­wa­ła Ali­cja i za chwi­lę po­ża­ło­wa­ła tego. Mia­ła za­cho­wy­wać się jak praw­dzi­wa dama, jed­na z tych, któ­re ob­le­wa­ją się ru­mień­cem, gdy wy­bra­nek ser­ca spoj­rzy w ich stro­nę.

– Ale zło­śli­wa je­steś. – Ju­lian zmru­żył oczy w uda­wa­nej zło­ści. – To może się zmie­rzy­my, kto sil­niej­szy.

– Bę­dzie­my pcha­li sa­mo­cho­dy czy młó­ci­li żyto na czas? – za­py­ta­ła i wy­cią­gnę­ła pa­ku­nek w stro­nę Ju­lia­na. – Pro­szę, mo­żesz po­ćwi­czyć tę­ży­znę.

We­szli do chłod­nej sie­ni, a po­tem do prze­stron­nej kuch­ni, gdzie gru­ba ku­char­ka ukła­da­ła ta­le­rze w kre­den­sie.

– O… w koń­cu je­steś – mruk­nę­ła nie­życz­li­wie, pa­trząc ba­daw­czo za­rów­no na nią, jak i na wcho­dzą­ce­go Ju­lia­na.

– Mia­łam przyjść o czwar­tej – od­po­wie­dzia­ła Ali­cja i zer­k­nę­ła na wi­szą­cy nad drzwia­mi ze­gar. – A jest za pięć czwar­ta.

– Nie bądź taka mą­dra­liń­ska i py­ska­ta do star­szych, bo dziad­ko­wi się po­skar­żę – wark­nę­ła ku­char­ka.

Ali­cja wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i bez sło­wa wy­szła z kuch­ni. Ju­lian tak­że się nie od­zy­wał, do­pó­ki nie zna­leź­li się na dzie­dziń­cu.

– Prze­pra­szam za Lud­mi­łę. Praw­dzi­wa z niej zrzę­da – po­wie­dział ci­cho.

– Nie mu­sisz prze­pra­szać za ko­goś. – Ro­ze­śmia­ła się. – Nic so­bie nie ro­bię z jej gde­ra­nia. Kto by się przej­mo­wał ta­ki­mi ba­ba­mi, któ­re cią­gle mają nos na kwin­tę i są wiecz­nie nie­za­do­wo­lo­ne.

– Uwierz, wi­dzę ta­kie ob­raz­ki na­der czę­sto i za­sta­na­wiam się, czy Lud­mi­ła nie do­da­je dzieg­ciu do po­sił­ków – od­po­wie­dział Ju­lian. – Moja ciot­ka z War­sza­wy to też ka­wał gan­gre­ny, trud­no z nią wy­trzy­mać, ale za rok ma­tu­ra i wy­fru­wam z tego gniaz­da osy.

– I co bę­dziesz ro­bił? – za­py­ta­ła z trwo­gą Ali­cja.

Cheł­mic­cy byli bo­ga­ci, Ju­lian mógł wy­je­chać na stu­dia nie tyl­ko do War­sza­wy lub Lwo­wa, ale do Pa­ry­ża, Me­dio­la­nu czy Lon­dy­nu.

– Mam za­miar zro­bić ka­rie­rę w woj­sku i pójść do szko­ły pod­cho­rą­żych, ale na ra­zie mój oj­ciec nie chce o tym sły­szeć i pcha mnie w kie­run­ku eko­no­mii, a ta dzie­dzi­na mnie od­strę­cza. – Uśmiech­nął się smut­no.

– Ro­zu­miem cię, ja skoń­czy­łam po­wszech­niak i dzia­dek uczy mnie kra­wiec­twa. A ja to bym chcia­ła tań­czyć. Umiem ste­po­wać, je­stem wy­spor­to­wa­na i aż mnie ty­łek pa­rzy, jak przy ma­szy­nie dłu­żej niż go­dzi­nę sie­dzę. Ma­rzy mi się szko­ła tań­ca, u Ta­cjan­ny Wy­soc­kiej, ale nie wiem, czy prze­ko­nam dziad­ka i mamę, bo bab­cia Alut­ka jest za mną ca­łym ser­cem i na­wet ję­zy­ków mnie uczy, gdy­bym mia­ła mię­dzy­na­ro­do­wą ka­rie­rę zro­bić. Bab­ka ma do nich ta­lent, jeź­dzi­ła tro­chę po Eu­ro­pie, to się wy­uczy­ła.

– Tan­cer­ka? To nie jest do­bre za­ję­cie dla ko­bie­ty… – od­po­wie­dział Ju­lian, marsz­cząc czo­ło. Po chwi­li jed­nak zre­flek­to­wał się, że może tym spra­wić przy­krość Ali­cji i po­wie­dział: – To po­każ, co po­tra­fisz.

– Zwa­rio­wa­łeś? Tu­taj? – za­py­ta­ła z lek­kim prze­ra­że­niem Ali­cja.

– Na ta­ra­sie, za do­mem. Nikt nie bę­dzie pa­trzył.

– Bez mu­zy­ki?

– Za­nu­cę ci. – Ro­ze­śmiał się.

– Wa­riat. – Od­wza­jem­ni­ła uśmiech.

I wte­dy Ju­lian do­dał coś, co zmro­zi­ło Ali­cję.

– Moja Ad­rian­na też pięk­nie tań­czy.

Ju­lian nie chciał zra­nić Ali­cji, nie miał po­ję­cia o jej uczu­ciach. Od­no­sił się do niej jak do ko­le­żan­ki, za­zdro­ścił jej pew­no­ści sie­bie i cię­te­go ję­zy­ka, a przede wszyst­kim są­dził, że i ona w po­dob­ny spo­sób trak­tu­je ich luź­ną zna­jo­mość. Wi­dy­wa­li się rzad­ko, od cza­su do cza­su po­roz­ma­wia­li w żar­to­bli­wy spo­sób. Ali­cja nie wdzię­czy­ła się jak inne dziew­czę­ta i nie uda­wa­ła damy. Była po pro­stu faj­nym kom­pa­nem i od­skocz­nią od na­dę­te­go to­wa­rzy­stwa.

Tym­cza­sem dla Ali­cji sło­wa Ju­lia­na były ni­czym ku­beł zim­nej wody. Po­że­gna­ła się po­śpiesz­nie, zrzu­ca­jąc to na karb obo­wiąz­ków w za­kła­dzie dziad­ka, i ru­szy­ła, zdru­zgo­ta­na, ku ku­tej bra­mie. Jej ma­rze­nia o Ju­lia­nie le­gły w gru­zach. Póki nie­wy­po­wie­dzia­ne są nie­któ­re sło­wa, moż­na mieć złu­dze­nia, wy­my­ślać hi­sto­rie, ży­wić się na­dzie­ją. Ale Ju­lian jed­nym zda­niem zbu­rzył ten wy­ima­gi­no­wa­ny świat. I nie cho­dzi­ło na­wet o treść, ale o ten błysk w jego oczach, gdy wy­po­wia­dał imię tej dziew­czy­ny, znie­na­wi­dzo­nej Ad­rian­ny Da­le­szyń­skiej, dla któ­rej mło­dzi chłop­cy tra­ci­li gło­wę. Ju­lian rów­nież i w tym wy­ści­gu po jej ser­ce, a pew­nie za kil­ka lat i po jej rękę, był zde­cy­do­wa­nym fa­wo­ry­tem. Bo­ga­ty, wy­kształ­co­ny i pięk­ny. I cóż z tego, że Ad­rian­na była pu­stą lal­ką, jak to szep­ta­ły so­bie z Han­ką, kie­dy po­tra­fi­ła ocza­ro­wy­wać w spo­sób, w jaki ona ni­g­dy nie umia­ła. A prze­cież ona, Ala, była ład­na, mia­ła ja­sne wło­sy, ciem­ną cerę i duże zie­lo­ne oczy. Co było z nią nie tak, że Ju­lian pa­trzył na nią jak na kum­pla, a nie jak na dziew­czy­nę? Nie była bo­ga­ta jak on ani nie po­sia­da­ła ma­nier damy, ale no­si­ła pięk­ne su­kien­ki uszy­te przez dziad­ka i nie była głu­pia, mimo mar­nej edu­ka­cji szkol­nej. Po­sta­no­wi­ła, że pew­ne­go dnia Ju­lian do­strze­że w niej ko­bie­tę, choć­by mia­ła na to cze­kać wie­le lat. Udo­wod­ni mu, że by­cie za­dzio­rą nie po­zba­wia jej dziew­czę­co­ści, a bez­po­śred­niość jest za­le­tą, a nie wadą.

Prze­peł­nio­na ża­lem i zło­ścią, do­tar­ła do domu i na­wet nie za­glą­da­jąc do pra­cow­ni dziad­ka, rzu­ci­ła się na łóż­ko, tłu­ma­cząc za­sko­czo­nej mat­ce i bab­ci, że do­pa­dła ją co­mie­sięcz­na do­le­gli­wość. Wpa­try­wa­ła się w ob­raz Mat­ki Bo­skiej, wi­szą­cy nad łóż­kiem, i po­ły­ka­ła łzy, prze­kli­na­jąc swój los. Naj­bar­dziej bo­la­ło ją to, że Ju­lian Cheł­mic­ki nie wi­dział w niej dziew­czy­ny, ale sym­pa­tycz­ne­go kum­pla, któ­ry daw­ką sar­ka­zmu wy­wo­ły­wał uśmiech na jego twa­rzy.

Po kil­ku go­dzi­nach tę­pe­go pa­trze­nia w je­den punkt, gdy nie­mal fi­zycz­ny ból od­bie­rał jej od­dech, na­de­szła chwi­la zło­ści. Na świat, w któ­rym nie mo­gła re­ali­zo­wać swo­ich ma­rzeń. Była za­ko­cha­na bez wza­jem­no­ści, tań­czyć mo­gła je­dy­nie w sa­mot­no­ści albo na nie­licz­nych za­ba­wach uświet­nia­ją­cych waż­ne wy­da­rze­nia w mia­stecz­ku. Mu­sia­ła uczyć się za­wo­du kra­wiec­kie­go, do któ­re­go czu­ła ży­wio­ło­wą nie­chęć, i pa­trzyć na smut­ną twarz swo­jej ro­dzi­ciel­ki, jak gdy­by ta stra­ci­ła złu­dze­nia i po­go­dzi­ła się z lo­sem po­gar­dza­nej pan­ny z dziec­kiem. Je­dy­nie bab­ka Alut­ka, jej imien­nicz­ka, do­da­wa­ła oto­cze­niu ja­śniej­szych barw, try­ska­jąc hu­mo­rem i kpiąc z ży­cia ni­czym ko­mi­cy opo­wia­da­ją­cy pi­kant­ne dow­ci­py. Żąd­na przy­gód, by­wa­ła i w Wil­nie, i w Ber­li­nie, szu­ka­ła swo­je­go miej­sca na zie­mi, nie­stru­dze­nie po­dą­ża­jąc za ma­rze­nia­mi, ra­do­snym ży­ciem i tym, co ko­cha­ła naj­bar­dziej…

Alut­ka chcia­ła zo­stać sław­ną pro­jek­tant­ką mody, a dzia­dek Bro­nek miał być jej klu­czem do suk­ce­su. Re­ali­zo­wał jej po­my­sły, szy­jąc dzi­wacz­ne suk­nie i spodnie dla ko­biet, któ­re z tru­dem prze­dzie­ra­ły się na sa­lo­ny. Były uzna­wa­ne za sym­bol cho­re­go fe­mi­ni­zmu, a ko­bie­ty, któ­re w swo­jej za­cię­to­ści i od­wa­dze usi­ło­wa­ły je no­sić, wy­pra­sza­no z ko­ścio­łów, a na sno­bi­stycz­nych sa­lo­nach sta­no­wi­ły obiekt wszel­kiej ma­ści plo­tek i kpin. Inne pro­jek­ty zaś ofe­ro­wa­ły pa­niom tań­szą wer­sję su­kie­nek ka­ba­re­to­wych, z moc­no wy­cię­ty­mi de­kol­ta­mi i wy­koń­czo­nych frędz­la­mi, któ­re po­bu­dza­ły mę­ską wy­obraź­nię, roz­pa­la­ły zmy­sły i cie­szy­ły się po­wo­dze­niem je­dy­nie wśród pro­sty­tu­tek. Gdy w koń­cu pro­to­ty­py kre­acji za­le­ga­ły w gar­de­ro­bie, a Ro­siń­scy spłu­ka­li się nie­mal do zera, dzia­dek Bro­ni­sław po­sta­no­wił za­pro­te­sto­wać. Gro­żąc roz­wo­dem i ode­bra­niem pra­wa do opie­ki nad Mi­cha­li­ną, ich je­dy­ną cór­ką, wy­wiózł Alut­kę na pro­win­cję i za­ło­żył mały za­kład kra­wiec­ki, bu­dząc nie­chęć sta­ro­za­kon­nych, któ­rzy opa­no­wa­li w mia­stecz­ku wszel­kie ga­łę­zie usług. W pro­te­ście Alut­ka ni­g­dy wię­cej nie za­pro­jek­to­wa­ła żad­nej suk­ni, ku ogrom­nej uldze mał­żon­ka, wszak owe two­ry wy­obraź­ni nie­sfor­nej żony mo­gły­by wy­wo­łać nie­ma­łą kon­ster­na­cję w tym kon­ser­wa­tyw­nym, ma­ło­mia­stecz­ko­wym spo­łe­czeń­stwie.

Ali­cja Ro­siń­ska jed­nak nie zgorzk­nia­ła i nie wy­ży­wa­ła się na mężu za brak wia­ry w jej ta­lent, ale po­go­dzi­ła się z lo­sem, usi­łu­jąc je­dy­nie uroz­ma­icić swo­je ży­cie dow­ci­pa­mi, gło­śnym śmie­chem i po­glą­da­mi, któ­re wpra­wia­ły w osłu­pie­nie nie­jed­ną oso­bę za­miesz­ku­ją­cą Cheł­mi­ce.

Jej wnucz­ka, le­żąc w po­ko­ju, prze­sta­ła roz­my­ślać o pięk­nym Ju­lia­nie, bez pa­mię­ci za­ko­cha­nym w rów­nie pięk­nej Ad­rian­nie Da­le­szyń­skiej, i za­czę­ła roz­wa­żać burz­li­we ży­cie swo­jej bab­ki. Cóż z tego, że nie uda­ło jej się zo­stać sław­ną kre­ator­ką mody i wy­lą­do­wa­ła w brzyd­kiej, nie­cie­ka­wej mie­ści­nie, gdzie je­dy­ną atrak­cją były krą­żą­ce o Cheł­mic­kich plot­ki? Ale za­wal­czy­ła o swo­je ma­rze­nia, spró­bo­wa­ła ro­bić w ży­ciu to, co ko­cha­ła, a oprócz tego zdo­by­ła ser­ce dziad­ka, któ­re­go je­dy­nie tro­ska o je­dy­nacz­kę za­trzy­ma­ła przed utra­tą wszyst­kie­go, co miał, byle jego krnąbr­na, ale peł­na wdzię­ku żona była za­do­wo­lo­na.

A gdy­by tak zo­sta­ła tan­cer­ką? Po­ru­sza­ła­by się pięk­nie, ema­no­wa­ła sek­sa­pi­lem, no­si­ła fry­wol­ne su­kien­ki i mó­wi­ła ni­skim, chra­pli­wym gło­sem. Męż­czyź­ni tra­ci­li gło­wy dla ta­kich ko­biet. Może nie były one naj­lep­szym ma­te­ria­łem na żony, ale roz­pa­la­ły zmy­sły, po­bu­dza­ły fan­ta­zję i były ni­czym pięk­ne anio­ły dane je­dy­nie na chwi­lę, by uszczę­śli­wiać swo­im wi­do­kiem roz­ma­rzo­nych męż­czyzn. Gdy­by taką nową Ali­cję zo­ba­czył za kil­ka lat Ju­lian, czy rów­nież osza­lał­by, jak inni? A ona wów­czas, roz­piesz­czo­na po­wo­dze­niem, da­wa­ła­by mu prztycz­ki w nos, uwo­dząc, a jed­no­cze­śnie zwo­dząc obiet­ni­cą ro­man­su? Ku­char­ki i po­ko­jów­ki, te któ­re na­by­ły umie­jęt­ność czy­ta­nia, za­chwy­ca­ły się ro­man­sa­mi przy­stoj­nych, bo­ga­tych męż­czyzn i ubo­gich, skrom­nych gu­wer­nan­tek, ale ona wie­dzia­ła, jaka była praw­da. Ta płeć zde­cy­do­wa­nie wo­la­ła ob­da­rzo­ne sek­sa­pi­lem diwy w moc­nym ma­ki­ja­żu i w błysz­czą­cych suk­niach, któ­re ośle­pia­ły zbyt dużą ilo­ścią bro­ka­tu. Tak, męż­czyź­ni ko­cha­li ta­kie ko­bie­ty jak Han­ka Or­do­nów­na, Pola Ne­gri czy eks­cen­trycz­na Ta­ma­ra Łem­pic­ka. Or­don­ka też za­czy­na­ła jako tan­cer­ka, Mata Hari swo­im tań­cem uwio­dła naj­waż­niej­szych lu­dzi po­li­ty­ki, dla­cze­go ona mia­ła­by nie spró­bo­wać? Była ład­niej­sza niż Or­don­ka, smu­klej­sza niż Mata Hari i po­ru­sza­ła się le­piej niż He­le­na Gros­sów­na. Tak, mo­gła­by spró­bo­wać, ale jak? Mu­sia­ła­by wy­je­chać, zna­leźć miesz­ka­nie i pra­cę, pójść do szko­ły tań­ca, a na to wszyst­ko po­trzeb­ne były pie­nią­dze. Tym­cza­sem ona nie mia­ła żad­nych. I mimo że w oko­li­cy ucho­dzi­ła za har­dą i wy­ga­da­ną dziew­czy­nę, bra­ko­wa­ło jej tak­że od­wa­gi, by rzu­cić się w wir wiel­kie­go mia­sta, po­sta­wić wszyst­ko na jed­ną kar­tę, ni­czym szu­ler od­da­ją­cy ostat­nią mo­ne­tę w na­dziei na wiel­ką wy­gra­ną.

Nie je­dząc ko­la­cji, nie czy­ta­jąc ani nie scho­dząc do pra­cow­ni dziad­ka, usnę­ła, sku­lo­na w kłę­bek, przy­kry­ta przez mat­kę je­dy­nie na­rzu­tą, by uciec przed świa­tem, któ­ry zda­wał się nie być jej świa­tem. A je­dy­ny pro­myk, któ­ry roz­ja­śniał jej mo­no­ton­ne ży­cie, wła­śnie zgasł, ob­dzie­ra­jąc jed­nym zda­niem ze złu­dzeń, któ­ry­mi kar­mi­ła się, od­kąd skoń­czy­ła trzy­na­ście lat.

***

Ten dzień dla jej przy­ja­ciół­ki, Han­ki Le­win, za­po­wia­dał się da­le­ko przy­jem­niej. Czar jed­nak prysł, gdy zbli­ża­ła się do ro­dzin­nej cha­łu­py. Jej mat­ka sie­dzia­ła na ław­ce przed do­mem, bled­sza niż zwy­kle, i lek­ko po­ka­sły­wa­ła, z tru­dem ła­piąc po­wie­trze. W dło­ni trzy­ma­ła tam­bo­rek, a na su­kien­ce le­żał mo­tek czer­wo­nej mu­li­ny. Wy­glą­da­ła, jak­by nie mia­ła siły na­wlec igły i prze­cią­gnąć nici po za­ry­sie ma­ków na­ma­lo­wa­nych mięk­kim ołów­kiem na gru­bym płót­nie. A może cier­pia­ła, sły­sząc dźwię­ki awan­tu­ry do­bie­ga­ją­cej z domu. Nie chcia­ła ko­lej­ny raz pa­trzyć, jak jej uko­cha­ny sy­nek Emil do­sta­je dys­cy­pli­ną, jaką jej mąż wy­ko­nał z rów­nym pie­ty­zmem, co ko­sze, któ­re sprze­da­wa­ła co wto­rek i pią­tek na tar­gu.

Tym ra­zem Emil okradł z mie­dzia­ków gli­nia­ne­go anioł­ka w ko­ście­le, gdzie pa­ra­fia­nie wrzu­ca­li drob­ne prze­zna­czo­ne na nową chrzciel­ni­cę. Or­ga­ni­sta, gdy przy­ła­pał Emi­la na tym nie­cnym czy­nie, od razu po­wia­do­mił sta­re­go Le­wi­na, wie­rzył bo­wiem, że oj­cow­skie cię­gi spraw­dzą się da­le­ko le­piej niż po­li­cyj­na koza.

– Ty gno­ju, zło­dziej­skie na­sie­nie. Że­bym ja w domu zło­dzie­ja trzy­mał, co na­wet świę­te­go miej­sca usza­no­wać nie może! Od­uczę cię kraść, ty par­szy­wy hul­ta­ju. Łapy sie­kie­rą prę­dzej po­uci­nam niż zło­dzie­ja wy­cho­wam! – krzy­czał Igna­cy Le­win, okła­da­jąc syna, gdzie po­pad­nie.

– Nie chcę żyć w nę­dzy! – ze łza­mi w oczach od­szcze­ki­wał się Emil. – Nie chcę cho­dzić w za krót­kich por­t­kach i dziu­ra­wych bu­tach! Lej mnie, a i tak do bo­gac­twa doj­dę, jak nie pra­cą, to zło­dziej­stwem!

Po tych sło­wach Igna­cy za­czął bić Emi­la jesz­cze moc­niej. Miał pro­blem z tra­fia­niem, bo spraw­ny i mło­dy syn od­ska­ki­wał co chwi­lę od ojca ka­le­ki, gdy nie mógł znieść bólu ra­zów za­da­wa­nych sple­cio­ny­mi wierz­bo­wy­mi wit­ka­mi.

Gdy sta­ry Le­win opadł z sił, odło­żył ze zło­ścią dys­cy­pli­nę i prze­tarł zro­szo­ne czo­ło. Miał na­dzie­ję, że tym ra­zem na dłu­żej wy­bi­je chło­pa­ko­wi z gło­wy ta­kie ha­nieb­ne po­my­sły.

Han­ka, po­dob­nie jak mat­ka, sta­ła przed cha­łu­pą i cze­ka­ła na za­koń­cze­nie owej lek­cji wy­cho­waw­czej, któ­rej jej oj­ciec na­der czę­sto lu­bił udzie­lać. Ona też kil­ka razy mia­ła oka­zję zmie­rzyć się z bó­lem, jaki wy­wo­ły­wa­ły wit­ki, i te wspo­mnie­nia spra­wia­ły, że wszel­kie po­czy­na­nia mo­gą­ce roz­zło­ścić ojca omi­ja­ła sze­ro­kim łu­kiem.

Gdy krzy­ki umil­kły, drzwi cha­łu­py otwo­rzy­ły się i sta­nął w nich Emil. Chło­pak miał oczy wy­peł­nio­ne łza­mi i czer­wo­ne prę­gi na rę­kach, szyi, a na­wet twa­rzy. Po­pa­trzył ze zło­ścią na bla­dą, za­trwo­żo­ną mat­kę i wy­sy­czał:

– Nie­na­wi­dzę was! Nie­na­wi­dzę was wszyst­kich!

Po chwi­li pod­cią­gnął opa­da­ją­ce, wy­pło­wia­łe spodnie, po­pra­wił roz­cheł­sta­ną ko­szu­lę i po­biegł łąką w stro­nę mia­stecz­ka. Gdy dom znik­nął mu z oczu, zwol­nił. Czuł ła­sko­ta­nie traw, sły­szał skrze­cze­nie żab i prze­kli­nał ojca. Nie tyl­ko za to, że ko­lej­ny raz go sprał, ale dla­te­go, że go­dził się na taką ża­ło­sną eg­zy­sten­cję, wma­wia­jąc do­ra­sta­ją­ce­mu sy­no­wi, że je­dy­nie pra­ca przez kil­ka­na­ście go­dzin dzien­nie da im odzie­nie, stra­wę i dach nad gło­wą.

„Gów­no praw­da” – my­ślał z go­ry­czą Emil.

Tacy Cheł­mic­cy, na przy­kład, nic nie ro­bi­li, a stać ich było na­wet na sa­mo­chód. Jego ró­wie­śnik, Ju­lian, nie doił krów, on jeź­dził kon­no. Nie cho­dził w przy­krót­kich, po­ła­ta­nych spodniach, tyl­ko w ma­ry­nar­kach szy­tych na mia­rę i po­sia­dał chy­ba z pięć par bu­tów. A on, ma­jąc ojca ka­le­kę, od naj­młod­szych lat cho­dził w pole i miał tyle pie­nię­dzy, ile uda­ło mu się ukraść. Tyle że nie było komu. Cheł­mic­cy, naj­bo­gat­si w oko­li­cy, naj­czę­ściej no­si­li swo­je ele­ganc­kie pu­gi­la­re­sy w we­wnętrz­nych kie­sze­niach płasz­czy i ma­ry­na­rek, a ży­dow­skie bank­no­ty śmier­dzia­ły czosn­kiem i ce­bu­lą.

Na­gle za­trzy­mał się, bo zo­ba­czył w od­da­li ja­dą­cą brycz­kę Cheł­mic­kich, a w niej naj­pięk­niej­szą ko­bie­tę, jaką kie­dy­kol­wiek wi­dział, Ad­rian­nę Da­le­szyń­ską. Dziew­czy­na mia­ła ja­sne wło­sy, uło­żo­ne w sta­ran­nie wy­ko­na­ne fale, błę­kit­ne, błysz­czą­ce oczy i duże usta wy­dę­te w gry­mas, ni­czym mała dziew­czyn­ka, któ­rą zmu­sza­no do zje­dze­nia owsian­ki.

Kie­dyś spo­tkał ją na sta­cji, gdy cze­ka­ła na po­ciąg ja­dą­cy w kie­run­ku War­sza­wy. Stał tak bli­sko, że czuł jej za­pach. De­li­kat­ną woń kwia­tów zmie­sza­ną z za­pa­chem lan­dry­nek. Mia­ła drob­ne, bia­łe dło­nie, któ­ry­mi bez­sku­tecz­nie usi­ło­wa­ła otwo­rzyć nie­sfor­ną pa­ra­sol­kę. Za­pro­po­no­wał jej wów­czas po­moc. Ski­nę­ła gło­wą, wy­dę­ła usta i wrę­czy­ła ją Emi­lo­wi. Bez tru­du po­ra­dził so­bie z jej otwar­ciem i wte­dy Ad­rian­na ob­da­ro­wa­ła go uśmie­chem. Jej błę­kit­ne oczy za­mie­ni­ły się w szpar­ki, jak­by nie mo­gły po­mie­ścić na drob­nej twa­rzy ogrom­nych ust wy­gi­na­ją­cych się w uśmie­chu.

Od tej chwi­li Emil Le­win nie mógł my­śleć o ni­czym in­nym. Był za­cza­ro­wa­ny. Znał wie­le ład­nych dziew­cząt, wi­dy­wał je w ko­ście­le i na tar­gu, ale żad­na nie była w sta­nie rów­nać się z tym aniel­skim stwo­rze­niem. Ad­rian­na by­wa­ła czę­sto w Cheł­mi­cach, bo jej ro­dzi­ce przy­jaź­ni­li się z Cheł­mic­ki­mi, i gdy tyl­ko Emil do­strze­gał jej obec­ność, cho­dził za nią ni­czym pies przy­błę­da, chcąc zwró­cić na sie­bie uwa­gę. Byle tyl­ko po­wio­dła po nim wzro­kiem albo uśmiech­nę­ła się jak wte­dy, gdy otwo­rzył jej pa­ra­sol­kę, ale ona zda­wa­ła się kom­plet­nie igno­ro­wać chłop­ca, któ­ry miał za krót­kie spodnie i znisz­czo­ne cięż­ką pra­cą dło­nie. Nie­kie­dy ocie­rał się o nią, niby przy­pad­kiem, by po­czuć zno­wu za­pach lan­dry­nek i snuć mło­dzień­cze fan­ta­zje, któ­re w po­łą­cze­niu z sza­le­ją­cy­mi hor­mo­na­mi były co­raz śmiel­sze. Cóż jed­nak mógł jej za­ofe­ro­wać? Ob­jaz­do­we kino, gdzie ja­dło się pod­łą kieł­ba­sę z chle­bem i po­pi­ja­ło pi­wem? Ro­man­tycz­ne spa­ce­ry w dziu­ra­wych bu­tach i smród obo­ry? Ad­rian­na była wiel­ką damą o nie­ska­zi­tel­nym wy­glą­dzie, ma­nie­rach księż­nicz­ki i pięk­nym za­pa­chu, od któ­re­go krę­ci­ło się w gło­wie.

Gdy brycz­ka zna­la­zła się w jego po­bli­żu, spo­strzegł na­bur­mu­szo­ną minę swo­jej fa­wo­ryt­ki. Po ostat­nich desz­czach ko­le­iny wy­peł­ni­ły się wodą i koła roz­bry­zgi­wa­ły bło­to, nie omi­ja­jąc pa­sa­żer­ki. Z pew­no­ścią była zde­gu­sto­wa­na fak­tem, że Cheł­mic­ki wy­słał na sta­cję brycz­kę, za­miast sa­mo­cho­du, któ­ry był szczy­tem luk­su­su i au­to­ma­tycz­nie kwa­li­fi­ko­wał po­dró­żu­ją­cych nim lu­dzi do eli­ty spo­łecz­nej. Emil Le­win nie zdą­żył po­my­śleć, co do­kład­nie spo­wo­do­wa­ło gry­mas na twa­rzy jego wy­bran­ki, bo na­gle wóz za­chy­bo­tał się nie­bez­piecz­nie i prze­chy­lo­ny, utknął w ba­gni­stej ka­łu­ży.

Emil nie za­sta­na­wiał się, czy prę­gi z jego cia­ła znik­nę­ły i czy pięk­na Ad­rian­na zwró­ci na nie uwa­gę, tyl­ko rzu­cił się do brycz­ki, aby po­móc stan­gre­to­wi wy­cią­gnąć ją z za­pa­dli­ny. Pan­na Da­le­szyń­ska pisz­cza­ła co chwi­lę, oka­zu­jąc jed­no­cze­śnie strach, jak i nie­za­do­wo­le­nie. Gdy jed­nak uda­ło się za­że­gnać kry­zys i brycz­ka sta­nę­ła w pio­nie, twarz Ad­rian­ny wy­po­god­nia­ła.

– Gdy­by nie pan, ta­pla­ła­bym się w ka­łu­ży ni­czym kacz­ka w sta­wie. Dzię­ku­ję – mruk­nę­ła i po­pa­trzy­ła na Emi­la.

Mimo że zda­wał so­bie spra­wę z prze­pa­ści, jaka ich dzie­li, po­sta­no­wił za­ry­zy­ko­wać. W koń­cu ucho­dził we wsi za przy­stoj­nia­ka i nie­jed­na pan­na się do nie­go umi­zgi­wa­ła.

– A czy w ra­mach wdzięcz­no­ści, da­ła­by się pani za­pro­sić na lody ju­tro po pro­ce­sji? – za­py­tał har­do.

– To naj­lep­szy żart, jaki usły­sza­łam w tym ty­go­dniu. – Ro­ze­śmia­ła się gło­śno, z nut­ką szy­der­stwa. – Pa­nie Maj­kow­ski, ru­sza­my, na co pan cze­ka? Aż ten wiej­ski chło­pa­czek po­my­śli, że mo­gła­bym być nim za­in­te­re­so­wa­na?

Brycz­ka od­je­cha­ła, a pan­na Da­le­szyń­ska na­wet nie spoj­rza­ła na swo­je­go wy­ba­wi­cie­la.

Ten po­li­czek był gor­szy niż pół­go­dzin­ne cię­gi ojca. Emil nie zdzi­wił­by się, gdy­by od­mó­wi­ła, ale mo­gła to zro­bić jak praw­dzi­wa dama. „Wiej­ski chło­pa­czek” – my­ślał z go­ry­czą i ko­lej­ny raz tego dnia jego oczy wy­peł­ni­ły się łza­mi.

– A cze­go mi bra­ku­je? – py­tał sie­bie i w koń­cu sam so­bie od­po­wie­dział: – Wszyst­kie­go…

***

Świę­to Bo­że­go Cia­ła, po­dob­nie jak pa­ster­ka, gro­ma­dzi­ło tłu­my. Każ­dy miesz­ka­niec chrze­ści­jań­skiej czę­ści spo­łe­czeń­stwa sta­wiał się tego dnia przed ko­ścio­łem pa­ra­fial­nym, odzia­ny w naj­lep­sze, ja­kie miał, ubra­nia, i ob­ser­wo­wał zbie­ra­ją­cych się lu­dzi. Ci bar­dziej od­da­ni Ko­ścio­ło­wi z dumą na­cią­ga­li bia­łe rę­ka­wicz­ki i prze­pa­sy­wa­li się szar­fa­mi, by nieść w pro­ce­sji kru­cy­fik­sy, sztan­da­ry i inne ele­men­ty sta­no­wią­ce nie­odzow­ny ele­ment każ­dej pro­ce­sji.

Okna do­mów ozda­bia­no ob­ra­za­mi świę­tych oraz szar­fa­mi i kwia­ta­mi. Szcze­gól­nie stroj­nie wy­glą­da­ło to na uli­cach, wzdłuż któ­rych kro­czy­ła pro­ce­sja i po­usta­wia­ne były oł­ta­rze. Naj­czę­ściej ich tło sta­no­wi­ły ko­lo­ro­we, ozdob­ne dy­wa­ny, do któ­rych przy­szy­wa­no pąki kwia­tów i mo­co­wa­no ob­raz­ki lub ma­kat­ki przed­sta­wia­ją­ce sce­ny z ży­cia chrze­ści­jan. Śnież­no­bia­łe ob­ru­sy przy­kry­wa­ją­ce oł­ta­rze usła­ne były płat­ka­mi świe­żych kwia­tów, a w traw­ni­ki i ra­ba­ty wko­py­wa­no mło­de brzóz­ki, któ­re po każ­dej pro­ce­sji koń­czy­ły swój ży­wot w pa­le­ni­skach i pie­cach. Owe oł­ta­rze, nie­co jar­marcz­ne i pstro­ka­te, sta­no­wi­ły czę­sto tło dla ro­dzin­nych fo­to­gra­fii, gdzie obok człon­ków rodu przy­sta­wa­li księ­ża ści­ska­ją­cy w dło­ni bre­wia­rze. Czar­no-bia­łe zdję­cia, choć nie uka­zy­wa­ły peł­nej kra­sy oł­ta­rzy, były waż­ną pa­miąt­ką, któ­rą wkle­ja­no na pierw­szej stro­nie al­bu­mów albo wkła­da­no do ra­mek i wie­sza­no na ścia­nach, obok kru­cy­fik­sów i ob­ra­zów Mat­ki Bo­skiej.

Na­wet Ży­dzi, któ­rzy tego świę­ta nie ob­cho­dzi­li, wy­le­ga­li na uli­cę, żeby po­dzi­wiać uczest­ni­ków tej ko­lo­ro­wej ce­re­mo­nii. Był to rów­nież ten mo­ment, kie­dy mo­gli spo­tkać swo­ich zna­jo­mych i po pro­ce­sji uczest­ni­czyć w lo­kal­nym fe­sty­nie. W ten dzień roz­sta­wia­no ka­ru­ze­lę, za­pra­sza­no klau­nów, a nie­kiedy ma­gi­ków i in­nych dzi­wacz­nych osob­ni­ków, wzbu­dza­jąc cie­ka­wość miesz­kań­ców, któ­rzy na co dzień nie mie­li zbyt wie­lu roz­ry­wek. Mło­dzi męż­czyź­ni, zbyt nie­śmia­li lub zbyt szar­manc­cy, mo­gli tego dnia za­pro­po­no­wać swo­im wy­bran­kom watę cu­kro­wą, lody albo jed­ną z tan­det­nych, ale ta­nich ozdób, któ­rych peł­no było na licz­nych stra­ga­nach. Pro­boszcz nie po­chwa­lał tych za­baw wień­czą­cych Boże Cia­ło, bo han­dlo­wa­nie w ta­kie wiel­kie świę­to było dla nie­go świę­to­kradz­twem. Na jar­mark nie przy­cho­dzi­li tak­że Cheł­mic­cy, urzą­dza­jąc przy­ję­cia w swo­im prze­past­nym domu, bę­dą­ce nie­ja­ko otwar­ciem se­zo­nu let­nie­go. Tego roku oka­zja była po­dwój­na, bo świę­to zbie­gło się z uro­dzi­na­mi An­to­nie­go Cheł­mic­kie­go.

Dla nie­któ­rych uczest­ni­ków ob­cho­dów świę­ta Bo­że­go Cia­ła był to wy­jąt­ko­wo trud­ny dzień. Emil Le­win kro­czył w tłu­mie z miną zbrod­nia­rza, zło­rze­cząc ro­dzi­com, świa­tu i Bogu, któ­re­mu przy­szedł od­dać hołd. Roz­glą­dał się co kil­ka mi­nut, szu­ka­jąc wzro­kiem ko­lej­nej spraw­czy­ni swo­je­go upodle­nia, Ad­rian­ny Da­le­szyń­skiej. Do­strzegł ją w koń­cu, idą­cą z mat­ką i oj­cem, w ma­łym, let­nim ka­pe­lu­si­ku, spod któ­re­go wy­sta­wa­ły ko­smy­ki ja­snych wło­sów. Jak za­zwy­czaj mia­ła ten sam wy­raz twa­rzy, nie­co na­bur­mu­szo­ny i tro­chę me­lan­cho­lij­ny.

Emi­lem tar­ga­ły dziw­ne uczu­cia. Z jed­nej stro­ny wciąż uwa­żał, że jest naj­pięk­niej­szą dziew­czy­ną, jaką spo­tkał, i wie­le by dał, żeby ob­da­rzy­ła go ła­skaw­szym spoj­rze­niem czy ge­stem, z dru­giej – nie­na­wi­dził jej za to, w jaki spo­sób go po­trak­to­wa­ła. Z po­gar­dą i szy­der­czym uśmie­chem. Jak gdy­by był śmie­ciem le­żą­cym na dro­dze. Wiej­skim głup­kiem na­da­ją­cym się je­dy­nie do wy­py­cha­nia brycz­ki z bło­ta. Czy nie był wart sza­cun­ku i życz­li­we­go sło­wa?

Snuł w my­ślach wi­zję upad­ku pięk­nej Ad­rian­ny. Oto on na­gle sta­je się bo­ga­ty i ele­ganc­ki, a ona łasi się do nie­go, ni­czym kot­ka spra­gnio­na piesz­czot swe­go pana. Tym­cza­sem on wy­ko­rzy­stu­je ją w naj­bar­dziej bru­tal­ny spo­sób, zry­wa­jąc z niej je­dwab­ne poń­czo­chy i za­mie­nia­jąc w strzę­py ele­ganc­ką su­kien­kę. I gdy ona stoi już w sa­mej bie­liź­nie, de­li­kat­nej i przy­ozdo­bio­nej ko­ron­ka­mi, jak jed­na z tych bez­wstyd­nych ko­biet na zdję­ciach, któ­re kie­dyś po­ka­zał mu Ka­wec­ki, on wy­mie­rza jej siar­czy­sty po­li­czek, rzu­ca ni­czym szma­cia­ną lal­kę na łóż­ko i speł­nia swo­je naj­bar­dziej or­dy­nar­ne za­chcian­ki. A kie­dy da już upust swo­jej żą­dzy, gdy uj­rzy jej od­da­nie – zła­pie za wło­sy i wy­rzu­ci za drzwi. Nagą, spo­nie­wie­ra­ną i ob­dar­tą z god­no­ści, aby po­czu­ła to, co on po­przed­nie­go dnia, gdy wy­śmia­ła jego za­lo­ty.

Im dłu­żej trwa­ła pro­ce­sja, a lu­dzie co­raz gło­śniej śpie­wa­li pie­śni, w jego wy­obraź­ni Ad­rian­na Da­le­szyń­ska była pod­da­wa­na co­raz wy­myśl­niej­szym tor­tu­rom psy­chicz­nym. Nie za­sta­na­wiał się, że ani czas, ani miej­sce nie jest od­po­wied­nie na od­da­wa­nie się po­dob­nym my­ślom, ale czuł się tak bar­dzo po­ni­żo­ny, że nic nie było w sta­nie zmie­nić jego na­sta­wie­nia.

W prze­ci­wień­stwie do Emi­la Le­wi­na Ali­cja Ro­siń­ska nie była żąd­na ze­msty. Jej twarz wy­ra­ża­ła przy­gnę­bie­nie i ja­kąś nie­uchwyt­ną złość na sie­bie. Nie mia­ła żalu do Ju­lia­na, że wo­lał pięk­ną Ad­rian­nę – któ­rej już sam ubiór tego dnia krzy­czał: „je­stem kimś lep­szym” – ale do świa­ta, gdzie szczy­tem ma­rzeń był przy­stoj­ny i bo­ga­ty mąż. Zresz­tą, mój Boże, a co ona zro­bi­ła, chcąc zwró­cić jego uwa­gę na sie­bie? Pa­pla­ła głu­po­ty, chwa­li­ła się roz­bi­tym ko­la­nem i do­ku­cza­ła mu, że jest wy­mu­ska­nym, de­li­kat­nym ka­wa­le­rem wy­cho­wa­nym pod klo­szem na­do­pie­kuń­czej mat­ki i na­dę­te­go ojca. Po­dob­nie jed­nak jak Emil Le­win, wy­pa­try­wa­ła swo­je­go fa­wo­ry­ta, by wma­wiać so­bie, że wca­le nie jest ani taki przy­stoj­ny, ani taki ele­ganc­ki, jak do­tych­czas jej się zda­wa­ło.

Po chwi­li przez tłum przedar­ła się jej przy­ja­ciół­ka, Han­ka.

– Roz­ma­wia­łam z Ja­ku­bem – wy­szep­ta­ła jej do ucha, pod­eks­cy­to­wa­na.

– I co? – za­py­ta­ła z uda­wa­ną cie­ka­wo­ścią, bo wciąż zbyt moc­no była za­ję­ta swo­im zła­ma­nym ser­cem.

– No pa­trzył na mnie jak ja na kre­mów­ki w cu­kier­ni Rot­fel­dów. – Uśmiech­nę­ła się pro­mien­nie.

– Ale za­de­kla­ro­wał się ja­koś? Za­pro­po­no­wał spa­cer nad staw albo watę cu­kro­wą na fe­sty­nie? – za­py­ta­ła chłod­no Ali­cja.

– Nie… No wiesz, on jest taki nie­śmia­ły – bąk­nę­ła Han­ka, zdzi­wio­na nie­co ozię­błym to­nem przy­ja­ciół­ki.

– Za­po­mnij o nim, Han­ka. Szko­da ży­cia. Od pa­trze­nia to się za mąż nie wy­cho­dzi. Zwy­kła pier­do­ła, któ­re­go mat­ka oże­ni z kim ze­chce, bo on nie bę­dzie miał śmia­ło­ści, żeby sam so­bie żon­kę wy­brać – wark­nę­ła Ali­cja.

– Dla­cze­go tak mó­wisz? – za­py­ta­ła ze smut­kiem Han­ka.

– Bo lata ci lecą, a Mo­sel jak się ga­pił, tak gapi na­dal i nic ci z tego nie przy­cho­dzi.

Ali­cja ra­ni­ła sło­wa­mi przy­ja­ciół­kę. Nie ro­bi­ła tego ce­lo­wo, ale uwa­ża­ła, że ich mło­dzień­cze mrzon­ki o ide­al­nych chłop­cach po­win­ny odejść w za­po­mnie­nie. Han­ka była od niej star­sza, ale jej na­iw­ność wciąż była po­ra­ża­ją­ca. Uzna­ła więc, że im szyb­ciej przy­ja­ciół­ka pój­dzie po ro­zum do gło­wy, tym dla niej le­piej.

Do roz­ma­wia­ją­cych ci­chym gło­sem dziew­cząt po­de­szła Anna Le­win, mat­ka Han­ki. Pro­ce­sja do­bie­gła koń­ca i lu­dzie zbie­ra­li się w grup­kach, by w koń­cu swo­bod­nie po­roz­ma­wiać, za­miast szep­tać do ucha, a nie­któ­rzy roz­glą­da­li się do­oko­ła, jak­by za­sta­na­wia­li się, jak za­koń­czyć ten pięk­ny, sło­necz­ny i wol­ny od pra­cy dzień.

– Chodź, Han­ka. – Mat­ka szarp­nę­ła cór­kę za rękę, ki­wa­jąc za­le­d­wie gło­wą na znak po­wi­ta­nia.

Anna Le­win nie lu­bi­ła Ali­cji, bo uwa­ża­ła, że taka gów­nia­ra nie po­win­na być przy­ja­ciół­ką jej cór­ki, a poza tym we­dług niej dziew­czy­na mia­ła za­dat­ki na upodob­nie­nie się do swo­jej bab­ki, skan­da­list­ki o tym sa­mym imie­niu, co jej wnucz­ka.

– Po­ga­dam jesz­cze tro­chę z Ali­cją i do­go­nię was – po­wie­dzia­ła Han­ka.

Wie­dzia­ła, że dzi­siej­sze atrak­cje nie są dla nich, bo w domu cze­kał oj­ciec, któ­ry ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów nie mógł uczest­ni­czyć w pro­ce­sji. Miesz­kań­cy chcie­li zor­ga­ni­zo­wać dla nie­go wó­zek in­wa­lidz­ki, ale nie ode­brał tego jako aktu życz­li­wo­ści, lecz jako ob­jaw li­to­ści i współ­czu­cia dla ka­le­ki i ro­ga­cza.

– Nie, Han­ka. Mamy iść z wi­zy­tą do Ko­niusz­ków – po­wie­dzia­ła spo­koj­nie Anna.

– Po co? – od­burk­nę­ła jej Han­ka, bo do­brze wie­dzia­ła, o co cho­dzi mat­ce.

Ko­niusz­ko­wie, wła­ści­cie­le nie­wiel­kie­go go­spo­dar­stwa od­da­lo­ne­go nie­ca­ły ki­lo­metr od Le­wi­nów, mie­li syna, któ­re­go ko­niecz­nie chcie­li oże­nić. A po­nie­waż Ste­fa­na Ko­niusz­kę zaj­mo­wa­ło je­dy­nie pi­cie piwa i go­rzał­ki, sta­ra Ko­niusz­ko­wa po­sta­no­wi­ła wziąć spra­wy w swo­je ręce i wy­swa­tać pier­wo­rod­ne­go.

Cią­gle pod­chmie­lo­ny Ste­fan o sło­nio­wa­tych no­gach i nie­świe­żym od­de­chu nie był szczy­tem ma­rzeń Anny Le­win o do­rod­nym zię­ciu, ale Ko­niusz­ko­wie mie­li więk­sze go­spo­dar­stwo, kil­ka krów wię­cej i lu­bi­li Han­kę, któ­ra była za­wsze uczyn­na i grzecz­na.

– Czas chy­ba po­my­śleć o ja­kichś zrę­ko­wi­nach – sta­now­czo od­po­wie­dzia­ła Anna Le­win.

Póki swa­ty koń­czy­ły się na dziw­nych uśmie­chach i to­wa­rzy­skich ko­men­ta­rzach, Han­ka igno­ro­wa­ła je. Na­wet przez chwi­lę nie po­my­śla­ła, że mo­gła­by zo­stać żoną Ste­fa­na. Na­wet go nie lu­bi­ła, bo był ob­ce­so­wy, głu­pi i wiecz­nie nie­do­my­ty.

– Nie ma mowy, mamo!

– Po­skar­żę się ojcu – wy­ce­dzi­ła mat­ka.

– Mo­żesz się po­skar­żyć na­wet sa­me­mu pro­bosz­czo­wi. Nie wyj­dę za nie­go, choć­bym mia­ła sta­rą pan­ną zo­stać, choć­bym mia­ła się pod lo­ko­mo­ty­wę rzu­cić – pra­wie wy­łka­ła.

– Głu­pia je­steś, Han­ka. Wciąż wzdy­chasz do tego pej­sa­ka, Mo­se­la. I co, my­ślisz, że sta­ry po­zwo­li Ja­ku­bo­wi na oże­nek z tobą? – Le­wi­no­wa po­gar­dli­wie wy­dę­ła war­gi i do­da­ła: – Le­piej się szyb­ko na­my­ślaj, bo Ste­fek wiecz­nie cze­kać nie bę­dzie, a ty skoń­czysz jak Bol­ko­wa, co na sta­re lata z tego sta­ro­pa­nień­stwa zwa­rio­wa­ła i te­raz majt­ki nad sta­wem mło­dym chło­pa­kom po­ka­zu­je.

– Wolę po­ka­zy­wać majt­ki ob­cym niż temu pi­ja­czy­nie bez cha­rak­te­ru – od­cię­ła się Han­ka. – Zresz­tą dzi­siaj do Cheł­mic­kich idę.

– Po co tam le­ziesz? – Twarz Le­wi­no­wej spo­chmur­nia­ła jesz­cze bar­dziej. – Po­dob­no tam ro­bo­ty dla cie­bie nie ma.

– Śpie­wać będę na przy­ję­ciu – z dumą od­po­wie­dzia­ła Han­ka.

– Za­pła­cą ci cho­ciaż? – za­cie­ka­wi­ła się mat­ka.

– Nie wiem… – bąk­nę­ła, zmie­sza­na. – Nie py­ta­łam o pie­nią­dze.

– Oczy­wi­ście! Jak je­steś na na­szym utrzy­ma­niu, to cię ta­kie spra­wy nie zaj­mu­ją – zło­śli­wie od­po­wie­dzia­ła Le­wi­no­wa i za­ka­sła­ła.

Wi­dząc jed­nak, że nic tym­cza­sem nie wskó­ra, ode­szła bez sło­wa. Mimo nie­chę­ci Han­ki do po­czy­nań mat­ki mar­twi­ła się o nią. Anna Le­wi­no­wa kasz­la­ła co­raz moc­niej i czę­ściej, z tru­dem zno­si­ła wszel­ki wy­si­łek, a jej nie­gdyś ru­mia­na twarz na­bra­ła wo­sko­we­go ko­lo­ry­tu. Wraz z oj­cem usi­ło­wa­li na­mó­wić ją na wi­zy­tę u dok­to­ra, ale Le­wi­no­wa zby­wa­ła ich mach­nię­ciem ręki i tek­stem: „Samo przy­szło, samo pój­dzie”. Po­cząt­ko­wo rów­nież tak uwa­ża­li, uzna­jąc, że to naj­nor­mal­niej­sze prze­zię­bie­nie, ale czas mi­jał, a upo­rczy­wy ka­szel, nie­ste­ty, nie.

– Na­praw­dę bę­dziesz śpie­wać u Cheł­mic­kich? – za­py­ta­ła z eks­cy­ta­cją i jed­no­cze­śnie nie­do­wie­rza­niem Ali­cja. – Czy na­bu­ja­łaś mat­ce, żeby cię do Stef­ka nie cią­gnę­ła?

– Na­praw­dę. An­to­ni Cheł­mic­ki po­pro­sił, że­bym za­śpie­wa­ła na przy­ję­ciu. Mają na­wet for­te­pian i ktoś z ro­dzi­ny bę­dzie mi przy­gry­wał – z dumą od­po­wie­dzia­ła Han­ka.

– Za­zdrosz­czę ci – wes­tchnę­ła Ali­cja i ro­ze­śmia­ła się. – A tan­cer­ki nie po­trze­bu­ją?

– Nie mają ta­kie­go du­że­go sa­lo­nu. – Han­ka rów­nież się ro­ze­śmia­ła i do­da­ła: – Ale by­ła­byś bli­sko Ju­lia­na…

– Za­po­mnij o Ju­lia­nie – sta­now­czo od­po­wie­dzia­ła Ali­cja. – On jest bez­na­dziej­nie za­ko­cha­ny. Nie­ste­ty, nie we mnie, tyl­ko w Ad­rian­nie Da­le­szyń­skiej…

– Przy­kro mi – mruk­nę­ła nie­pew­nie Han­ka.

Po­sta­no­wi­ła tym ra­zem nie po­cie­szać przy­ja­ciół­ki, bo wie­dzia­ła, że je­śli Ali­cja wy­po­wie­dzia­ła te sło­wa z taką pew­no­ścią w gło­sie, to mu­sia­ła w ja­kiś dra­stycz­ny spo­sób na­brać po­dob­ne­go prze­ko­na­nia.

***

Ju­lian Cheł­mic­ki prze­mie­rzał wol­no alej­kę par­ku oka­la­ją­ce­go jego ro­dzin­ny dom. Obok nie­go szła Ad­rian­na Da­le­szyń­ska. Po­do­ba­ła mu się i cie­szył się, że ko­ja­rzo­no ją jako jego par­tię, a w przy­szło­ści żonę. Nie mó­wi­li zbyt dużo, ale to nie mia­ło dla Ju­lia­na zna­cze­nia. Wciąż za­sta­na­wiał się nad tym, jak wy­glą­da drob­ne cia­ło Ad­rian­ny pod ele­ganc­ką su­kien­ką. Po­zwa­la­ła mu na nie­zbyt wie­le. Do­tknię­cie dło­ni, mu­śnię­cie warg, od cza­su do cza­su czu­ły uścisk to był ich cały kon­takt fi­zycz­ny. Tym­cza­sem ko­le­dzy w szko­le opo­wia­da­li nie­stwo­rzo­ne hi­sto­rie o swo­ich pod­bo­jach. Wi­dy­wał też fo­to­gra­fie roz­ne­gli­żo­wa­nych dam, bez­wstyd­nie po­ka­zu­ją­cych ra­mio­na, uda, a na­wet gołe pier­si. Te czar­no-bia­łe zdję­cia, nie­co już sfa­ty­go­wa­ne i nad­gry­zio­ne zę­bem cza­su, krą­ży­ły po Cheł­mi­cach wśród mło­dych chło­pa­ków. Za dwa gro­sze każ­dy mógł po­pa­trzyć na wy­uz­da­ne ko­bie­ty w moc­nym ma­ki­ja­żu, nie­mal cyr­ko­wym, owi­nię­te je­dy­nie boa albo w bar­cha­no­wych majt­kach za­koń­czo­nych ko­ron­ką. Nie­któ­re z nich były kom­plet­nie na­gie, le­ża­ły na zmierz­wio­nej po­ście­li albo atła­so­wych na­rzu­tach i roz­pa­la­ły chło­pię­ce żą­dze. Kie­dyś i jego za­gad­nę­li, czy nie chciał­by wy­asy­gno­wać pię­ciu gro­szy na obej­rze­nie fry­wol­nych ob­raz­ków. Wia­do­mo, dla nie­go staw­ka była więk­sza, ale stać go było, żeby wy­dać rów­no­war­tość pół li­tra mle­ka, aby spraw­dzić, o czym szep­ta­no w mia­stecz­ku. Oczy­wi­ście, po obej­rze­niu uda­wał znu­dzo­ne­go i za­wie­dzio­ne­go, ale w du­chu mu­siał przy­znać, że owe ero­tycz­ne fo­to­gra­fie po­bu­dzi­ły jego zmy­sły. Na­gie ko­bie­ty nie mo­gły się jed­nak rów­nać z jego pięk­ną Ad­rian­ną, któ­ra dum­nie szła przy jego boku, ale cóż z tego, sko­ro te czę­ści jej cia­ła, któ­re chciał oglą­dać, były poza za­się­giem jego wzro­ku.

– Co są­dzisz o mo­ich przy­ja­cio­łach, Ad­rian­no? – za­gad­nął, by od­pę­dzić my­śli od po­kus, któ­re ofe­ro­wa­ła jego to­wa­rzysz­ka.

– Wal­ter von Los­sow robi bar­dzo do­bre wra­że­nie, jest praw­dzi­wym dżen­tel­me­nem i in­te­li­gent­nym mło­dym czło­wie­kiem, ale Igor Łysz­kin ma za­dat­ki na bol­sze­wi­ka – od­po­wie­dzia­ła. – Pa­trzy na wszyst­kich jak ja­kiś bar­ba­rzyń­ca.

Ju­lian uśmiech­nął się pod no­sem. Dla Ad­rian­ny każ­dy Ro­sja­nin był bol­sze­wi­kiem, a każ­dy bol­sze­wik bar­ba­rzyń­cą. W isto­cie Igor nie po­szedł w śla­dy ojca i z po­gar­dą pa­trzył na wła­ści­cie­li ziem­skich, prze­my­słow­ców i in­nych wy­zy­ski­wa­czy kla­sy ro­bot­ni­czej. Był jed­nak do­brze wy­kształ­co­nym czło­wie­kiem, stu­diu­ją­cym w Woj­sko­wej Aka­de­mii In­ży­nie­ryj­nej w Le­nin­gra­dzie. Ku roz­pa­czy ojca, bo była to ty­po­wa szko­ła ma­ją­ca umac­niać Ar­mię Czer­wo­ną i nowy sys­tem Związ­ku Ra­dziec­kie­go. Igor jed­nak uparł się i pra­gnął wró­cić do kra­ju przod­ków, gdzie sza­la­ły idee bol­sze­wi­zmu, za­ra­ża­jąc mło­dych lu­dzi ni­czym czar­ną ospą. Tym­cza­sem sta­ry Łysz­kin wciąż miesz­kał w Pol­sce, gdzie w cza­sie za­bo­rów pro­wa­dził roz­licz­ne in­te­re­sy, mimo wy­so­kich apa­na­ży woj­sko­wych. Po­mógł mu w tym oże­nek z pol­ską szlach­cian­ką, Ma­rią Dy­bow­ską. Jako biz­nes­men i żoł­nierz ar­mii car­skiej ze smut­kiem pa­trzył na re­wo­lu­cyj­ne prze­mia­ny w swo­im kra­ju i dzię­ko­wał Bogu za ze­sła­nie mu żony miesz­ka­ją­cej w kra­ju rzą­dzo­nym przez pił­sud­czy­ków. Cho­ciaż było to wiel­ce nie­pa­trio­tycz­ne, gdy wy­bu­chła woj­na pol­sko-bol­sze­wic­ka, trzy­mał stro­nę Po­la­ków, bo naj­bar­dziej prze­ra­ża­ły go rzą­dy czer­wo­nych po­two­rów. Nie mógł jed­nak nic po­ra­dzić na to, gdy jego syn wy­gła­szał po­glą­dy ni­czym za­go­rza­ły ko­mu­ni­sta. Wo­ził go więc po świe­cie i po do­mach za­moż­nych zna­jo­mych, za­po­zna­wał z naj­pięk­niej­szy­mi dziew­czę­ta­mi z po­rząd­nych do­mów w na­dziei, że do­stat­nie ży­cie i blichtr wiel­kie­go świa­ta za­wró­cą go z dro­gi, na któ­rą chciał wejść.

Igor pod­da­wał się za­bie­gom ojca, ale gdy tyl­ko wra­cał do Le­nin­gra­du, wsią­kał w nowy sys­tem, któ­ry ma­mił lu­dzi rów­no­ścią spo­łecz­ną i spra­wie­dli­wo­ścią dzie­jo­wą. Uczest­ni­czył w ze­bra­niach Kom­so­mo­łu i wy­jeż­dżał na Wiel­kie Bu­do­wy So­cja­li­zmu, mię­dzy in­ny­mi do Ma­gni­to­gor­ska, gdzie z po­dob­ny­mi do nie­go za­pa­leń­ca­mi bu­do­wał nowy kraj. No­wo­cze­sny, sil­ny i mo­gą­cy sta­no­wić przy­kład, że roz­wój prze­my­słu czy ko­mu­ni­ka­cji może od­by­wać się bez ka­pi­ta­łu pry­wat­ne­go, a wszyst­ko sta­no­wić wspól­ną wła­sność. Z nie­sma­kiem od­no­sił się do na­dę­tych przy­ja­ciół ojca, któ­rzy ku­po­wa­li co pół roku nowy mo­del sa­mo­cho­du albo ko­lej­ną po­sia­dłość, gdy tym­cza­sem lu­dzie u nich pra­cu­ją­cy nie umie­li czy­tać i pi­sać, bo ich ro­dzi­ców nie było stać, by wy­sy­łać dzie­ci do szkół. Nie mógł zro­zu­mieć tych po­dzia­łów spo­łecz­nych, gdzie je­den cier­pi z ob­żar­stwa albo wy­rzu­ca wik­tu­ały, gdy tym­cza­sem inny cho­ru­je na szkor­but i gruź­li­cę z po­wo­du nie­do­ży­wie­nia i kiep­skich wa­run­ków by­to­wych. Ko­chał jed­nak ro­dzi­ców i nie stał się ich wro­giem, bo wy­bra­li inną dro­gę i od­mien­ny sys­tem war­to­ści. Lu­bił też nie­któ­rych ich zna­jo­mych i nie ział nie­na­wi­ścią do ob­cych, ale gdy sły­szał na­pu­szo­ne roz­mo­wy o ko­lej­nym in­te­re­sie albo o zbyt­kach, któ­re ni­ko­mu do ni­cze­go nie były po­trzeb­ne, za­ci­skał zęby i od­cho­dził, sa­mot­nie pa­ląc pa­pie­ro­sy albo po­pi­ja­jąc her­ba­tę, któ­ra, cho­ciaż do­bra, nie mo­gła rów­nać się z tą ro­syj­ską, za­pa­rza­ną w sa­mo­wa­rze przez jego bab­kę.

Z mło­dych osób prze­by­wa­ją­cych w ma­jąt­ku Cheł­mic­kich Igo­ra naj­bar­dziej iry­to­wa­ła nie­ja­ka pan­na Ad­rian­na. Na­dę­ta do gra­nic moż­li­wo­ści dama, któ­ra uwa­ża­ła, że uro­da i na­zwi­sko są wy­star­cza­ją­cy­mi po­wo­da­mi do pro­wa­dze­nia próż­nia­cze­go try­bu ży­cia, kosz­tem chłop­stwa i bie­do­ty. Gdy da­wa­ła mo­nia­ka że­bra­ko­wi, ro­bi­ła przy tym minę, jak­by była kró­lo­wą świa­ta, któ­ra w swo­jej ła­ska­wo­ści i przy­pły­wie do­bre­go hu­mo­ru ob­da­ro­wu­je jał­muż­ną głu­pich pod­da­nych.

Je­śli cho­dzi o Cheł­mic­kich i ich to­wa­rzy­stwo, Igor to­le­ro­wał je­dy­nie mło­de­go Ju­lia­na, któ­ry zda­wał się zdy­stan­so­wa­ny za­rów­no do sie­bie, jak i do ota­cza­ją­ce­go go bo­gac­twa. Lu­bił sy­pać ni­czym z rę­ka­wa dow­ci­pa­mi, ło­wić ryby ze sta­rej łód­ki i opo­wia­dać o ko­bie­cych pier­siach. Spra­wy za­ku­pów ko­lej­nych koni czy an­ty­ków w ogó­le go nie ob­cho­dzi­ły. Lu­bił też von Los­so­wa, któ­ry ko­chał po pro­stu do­brą za­ba­wę i zda­wał się nie przej­mo­wać kom­plet­nie ni­czym.

Na te­ma­ty po­li­tycz­ne zaś w domu Cheł­mic­kich się nie roz­ma­wia­ło wca­le, gdyż za­pro­sze­ni go­ście po­cho­dzi­li z in­nych kra­jów. Mie­sza­ne to­wa­rzy­stwo Niem­ców, Fran­cu­zów, An­gli­ków czy Ro­sjan mia­ło pod­kre­ślać ko­smo­po­li­tycz­ny cha­rak­ter spo­tkań, a z uwa­gi na wciąż na­pię­tą sy­tu­ację w Eu­ro­pie sta­ra­no się pew­ne kwe­stie omi­jać sze­ro­kim łu­kiem. Pol­ska sta­wa­ła się co­raz sil­niej­szym kra­jem, nad­ra­bia­jąc stra­ty wy­ni­ka­ją­ce z gra­bie­ży za­bor­ców, pierw­sza eu­fo­ria z od­zy­ska­nia nie­pod­le­gło­ści mi­nę­ła i Po­la­cy chcie­li się ba­wić, roz­wi­jać biz­nes, a nie zaj­mo­wać się kon­tro­wer­syj­ny­mi spra­wa­mi Eu­ro­py i awan­tu­ra­mi w pol­skim sej­mie. Pra­gnę­li bez kom­plek­sów być na rów­ni z tymi, któ­rzy nie­pod­le­gło­ści ni­g­dy nie stra­ci­li, a je­śli prze­ży­wa­li kry­zy­sy, to na wła­sne ży­cze­nie. Nie było sen­su już roz­pa­mię­ty­wać, że przez od­cho­dzą­cych za­bor­ców Pol­ska zo­sta­ła ogo­ło­co­na nie­mal ze wszyst­kie­go. Wbrew po­zo­rom dzia­ła­nia ty­po­wo wo­jen­ne sta­no­wi­ły je­dy­nie pięć pro­cent wszyst­kich strat. Te­raz jed­nak kraj kwitł, roz­wi­jał się, w sto­li­cy kró­lo­wa­ły ka­ba­re­ty i ka­wiar­nie ar­ty­stycz­ne, krę­co­no lek­kie ko­me­die. Ko­bie­ty ży­wiej in­te­re­so­wa­ły się modą i pre­mie­ra­mi ki­no­wy­mi, zaś męż­czyź­ni wo­le­li spę­dzać czas na dan­cin­gach i wy­ści­gach kon­nych, bę­dą­cych wła­ści­wie spor­tem na­ro­do­wym.

An­to­ni Cheł­mic­ki wpi­sał się w ten nurt, roz­wi­ja­jąc swo­je in­te­re­sy nie tyl­ko w kra­ju, ale tak­że za gra­ni­cą. Nie miał żad­nych szcze­gól­nych uprze­dzeń, chciał tyl­ko za­ra­biać pie­nią­dze. Ko­rzy­stał ze swo­je­go sta­tu­su ma­te­rial­ne­go, na­by­wa­jąc ele­ganc­kie i mod­ne przed­mio­ty, po­dró­żu­jąc po świe­cie i in­we­stu­jąc w edu­ka­cję swo­je­go je­dy­ne­go syna. Rzad­ko roz­pra­wiał o po­li­ty­ce, a je­śli to czy­nił, roz­wa­żał owe fak­ty po­przez pry­zmat go­spo­dar­ki i ryn­ko­wych tren­dów. Miał na­dzie­ję, że Ju­lian po­łknie bak­cy­la i bę­dzie w przy­szło­ści rów­nie sku­tecz­nie po­mna­żał ro­dzin­ny ma­ją­tek.

W prze­ci­wień­stwie do Igo­ra Łysz­ki­na mło­dy von Los­sow był przed­sta­wi­cie­lem no­wo­cze­snej mło­dzie­ży za­chod­nio­eu­ro­pej­skiej. Wy­cho­wa­ny w Wiel­ko­pol­sce, w ogrom­nym ma­jąt­ku ziem­skim, uzna­wał woj­ny i swa­ry po­li­tycz­ne za nie­po­trzeb­ne i bez­sen­sow­ne. Są­dził, że szczę­śli­wy na­ród to za­moż­ny na­ród i je­dy­nie roz­wój go­spo­dar­czy gwa­ran­tu­je sta­bil­ność pań­stwa i za­do­wo­le­nie spo­łecz­ne. We­dług nie­go Niem­cy za­wdzię­cza­ły Hi­tle­ro­wi bar­dzo wie­le, ale jego dyk­ta­tor­skie za­pę­dy, kse­no­fo­bię i na­cjo­na­lizm uwa­żał za rów­nię po­chy­łą, któ­ra może się za­koń­czyć ko­lej­ną woj­ną. A to była ostat­nia rzecz, ja­kiej po­trze­bo­wa­ła Eu­ro­pa. Było tyle kra­jów do pod­bi­cia, nie­zna­nych te­re­nów w wie­lu za­kąt­kach świa­ta, peł­nych bo­gactw na­tu­ral­nych i na wpół dzi­kich lu­dzi, któ­rzy nie wie­dzie­li, jak je wy­ko­rzy­stać. Jak nie­gdyś Wiel­ka Bry­ta­nia, Niem­cy rów­nież mo­gły­by po­szu­kać szczę­ścia na ru­bie­żach Afry­ki czy Da­le­kie­go Wscho­du, za­miast wy­ma­chi­wać pal­cem są­sia­dom. Dla­te­go Wal­ter stu­dio­wał w Pa­ry­żu, mie­ście fry­wol­nym i otwar­tym, gdzie roz­wi­ja­ła się kul­tu­ra i sztu­ka, a nie na­cjo­na­li­stycz­ne ma­ni­fe­sty. Lu­bił też by­wać w Cheł­mi­cach, gdzie my­śla­no po­dob­nie, a mło­dzież sta­wia­ła ra­czej na do­brą za­ba­wę ani­że­li dys­ku­sje świa­to­po­glą­do­we.

Ju­lian i Ad­rian­na po­wró­ci­li do dwor­ku, bo zbli­ża­ła się pora ko­la­cji. Była to rów­nież głów­na uro­czy­stość tego dnia, bę­dą­ca jed­no­cze­śnie przy­ję­ciem uro­dzi­no­wym sta­re­go Cheł­mic­kie­go. Służ­ba uwi­ja­ła się wo­kół ogrom­ne­go, dłu­gie­go sto­łu, szczę­ka­jąc sztuć­ca­mi, dźwię­cząc kie­lisz­ka­mi i stu­ka­jąc por­ce­la­no­wą za­sta­wą z mo­no­gra­ma­mi ro­do­wy­mi.

Go­ście sie­dzie­li w rat­ta­no­wych fo­te­lach na ta­ra­sie albo prze­cha­dza­li się po ogro­dzie w po­bli­żu domu, cze­ka­jąc na dźwięk krysz­ta­ło­we­go dzwo­necz­ka, któ­rym to za­pra­sza­no do sto­łu. Za­pa­chy do­cho­dzą­ce z kuch­ni i od­gło­sy do­bie­ga­ją­ce z ja­dal­ni, któ­ra sze­ro­ki­mi drzwia­mi po­łą­czo­na była z ob­szer­nym sa­lo­nem, spra­wi­ły, że go­ściom zbie­ra­ła się w ustach śli­na, a brzu­chy bul­go­ta­ły nie­spo­koj­nie, jak gdy­by do­ma­ga­ły się spo­ży­cia tych ra­ry­ta­sów, któ­re przy­go­to­wy­wa­ła od rana Lud­mi­ła. Ma­ry­no­wa­ne zio­ła­mi mię­sa, ro­sół z tłu­stej kury, pie­czo­ne kur­cza­ki i tłu­czo­ne ziem­nia­ki były świet­nym pod­ło­żem pod wy­pi­ja­ne przy sto­le trun­ki. Zwień­cze­niem ko­la­cji miał być ogrom­ny, pię­tro­wy tort z ma­śla­nym kre­mem i na­pi­sem „100 lat”. Oka­zjo­nal­ny na­pis był neu­tral­ny z uwa­gi na kom­pleks ju­bi­la­ta, któ­ry wciąż miał że­la­zną kon­dy­cję, cie­szył się do­brym zdro­wiem, lu­bił ota­czać się mło­dy­mi ko­bie­ta­mi i nie­co wsty­dził się swo­je­go za­awan­so­wa­ne­go wie­ku.

***

Gdy w dwor­ku szy­ko­wa­no przy­ję­cie, kil­ka ki­lo­me­trów da­lej, w domu Le­wi­nów, Han­ka upi­na­ła ele­ganc­ki kok. Naj­chęt­niej wy­ci­snę­ła­by mod­ne fale, ale nie mia­ła że­laz­ka do wło­sów ani spe­cjal­nych klip­sów, któ­re ko­bie­ty za­kła­da­ły na noc, na mo­kre jesz­cze pa­sma. Spa­ły na­stęp­nie w tych me­ta­lo­wych heł­mach, któ­re przy każ­dym po­ru­sze­niu wbi­ja­ły się w ich gło­wy, po­wo­du­jąc dys­kom­fort i bo­le­sny ucisk. Han­ka tak­że by­ła­by go­to­wa na ta­kie po­świę­ce­nie, ale, nie­ste­ty, nie po­sia­da­ła klip­sów. Sie­dzia­ła więc przed to­a­let­ką z po­trój­nym lu­strem, któ­ra oprócz rzeź­bio­nej ko­mo­dy była naj­bar­dziej luk­su­so­wym me­blem w ich domu, i mi­ster­nie ukła­da­ła wło­sy. Po­my­śla­ła, że do­brze by­ło­by mieć jesz­cze je­den przy­rząd, ale było to coś tak nie­sa­mo­wi­te­go i nie­daw­no opa­ten­to­wa­ne­go, że jego sła­wa nie do­tar­ła na­wet do War­sza­wy. Prze­czy­ta­ła w ga­ze­cie o za­lot­ce do rzęs, któ­ra nie­sa­mo­wi­cie je pod­krę­ca­ła i nada­wa­ła oczom ła­bę­dzie­go wdzię­ku. „Po­my­sło­daw­ca, Wil­liam McDo­nell, mu­siał po pro­stu ko­chać ko­bie­ty” – po­my­śla­ła z wes­tchnie­niem Han­ka, któ­ra nie po­sia­da­ła w swo­ich za­so­bach na­wet pu­dru. Je­dy­nym jej ko­sme­ty­kiem była sta­ra szmin­ka po mat­ce, któ­ra była tak zu­ży­ta, że jej reszt­ki Han­ka mu­sia­ła wy­dłu­by­wać za­pał­ką.

Po skoń­cze­niu fry­zu­ry po­ma­lo­wa­ła usta i uszczyp­nę­ła się kil­ka razy w po­licz­ki, aby na­bra­ły ru­mia­nych barw. Tak przy­go­to­wa­na wy­szła z po­ko­ju do kuch­ni, gdzie prze­by­wa­li wszy­scy. Oj­ciec pa­lił pa­pie­ro­sa, mat­ka tłu­kła ziem­nia­ki w że­liw­nym sa­ga­nie, a Emil le­żał na ko­zet­ce, wpa­trzo­ny w ob­raz świę­tej Rity, upstrzo­ny czar­ny­mi krop­ka­mi owa­dzich od­cho­dów. Cze­kał na ko­la­cję i pró­bo­wał oszu­ki­wać żo­łą­dek, któ­ry do­ma­gał się stra­wy. W tak wiel­kie świę­to mat­ka ucię­ła ka­wał sło­ni­ny i usma­ży­ła skwar­ki jako oma­stę. Ich za­pach roz­no­sił się po cha­łu­pie, po­tę­gu­jąc głód. Jesz­cze kil­ka dni temu Emil pla­no­wał, że po ko­la­cji pój­dzie do Cheł­mic na piwo i tań­ce, ale ostat­nie wy­da­rze­nia spra­wi­ły, że nie miał na nic ocho­ty.

– A co żeś się tak wy­stro­iła jak dzie­dzicz­ka? – za­py­tał zło­śli­wie brat, wi­dząc sto­ją­cą w drzwiach kuch­ni Han­kę.

– Do dwo­ru idzie śpie­wać sta­re­mu Cheł­mic­kie­mu – mruk­nął Igna­cy. – Za wy­so­kie pro­gi na two­je nogi, Han­ka. Le­piej za­kręć się po­rząd­nie koło Stef­ka, za­nim inna go do oł­ta­rza za­cią­gnie.

– Prze­cież ona do tego pej­sa­ka wzdy­cha – ze wzgar­dą po­wie­dział Emil.

– On nie dla niej – krót­ko pod­su­mo­wa­ła mat­ka, żeby za­koń­czyć te­mat.

– Prę­dzej bym za­bił, niż bym jej rękę Ży­do­wi od­dał – wark­nął Igna­cy. – Ma pójść za Stef­ka, bo lep­szej par­tii nie znaj­dzie w oko­li­cy.

– Nie wyj­dę za Ko­niusz­kę – sta­now­czo od­po­wie­dzia­ła Han­ka. – Na­wet gdy­byś miał mnie za­bić.

– Tyś chy­ba daw­no mo­jej dys­cy­pli­ny nie wą­cha­ła. Po­wia­dam ci, jak za pej­sa­te­go ze­chcesz wyjść, z domu wy­pę­dzę i jesz­cze psa­mi po­szczu­ję.

– On i tak jej nie chce. Ce­bu­lak oże­ni się z ce­bu­la­ko­wą – zło­śli­wie do­dał Emil.

Han­ka ze zło­ścią po­pa­trzy­ła na bra­ta.

– A ty my­ślisz, że ta two­ja pan­na Ad­rian­na to cie­bie chce? Może i nie Ży­dów­ka, a i tak na cie­bie na­wet nie spoj­rzy, tyl­ko za Ju­lia­nem wo­dzi ocza­mi – od­cię­ła się.

– Le­piej ko­sza od pan­ny Da­le­szyń­skiej do­stać niż od pej­sa­ka Mo­se­la. – Emil nie był dłuż­ny sio­strze.