Zemsta i przebaczenie. Tom IV. Morze kłamstwa - Joanna Jax - ebook

Zemsta i przebaczenie. Tom IV. Morze kłamstwa ebook

Joanna Jax

4,8

19 osób interesuje się tą książką

Opis

Sytuacja polityczna na świecie zaczyna przybierać niespodziewany dla III Rzeszy obrót. Państwa sprzymierzone oraz Związek Radziecki powoli ujarzmiają niezwyciężone dotychczas Niemcy. W Polakach budzi się nadzieja, jednak niektórzy patrzą z niepokojem na poczynania Stalina. Nadchodzi czas powstania warszawskiego, zdobycia Berlina przez Armię Czerwoną i dramatycznych dla Polski konferencji w Teheranie i Jałcie. Bohaterowie kolejny raz stają przed trudnymi wyborami, a ich siłą napędową są miłość i przyjaźń. Czy uda się pozostać wiernymi wyznawanym dotychczas wartościom, czy też kolejny raz zwycięży egoizm i chęć chronienia życia za wszelką cenę? A może ludzkie tragedie pozwolą inaczej spojrzeć na drugiego człowieka i wyzwolić nowe pokłady altruizmu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 536

Rok wydania: 2017

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (25 ocen)
20
5
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Grotka

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta sie jednym tchem. Do tego historia przedstawiona z różnych punktów widzenia. Poruszające!
00
Renata2067x

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca historia, którą czyta się z zaciekawieniem.
00

Popularność




Re­dak­cja

Anna Se­we­ryn

Pro­jekt okład­ki

Jo­an­na Jax

Lay­out okładki

Ma­rek J. Piw­ko {mjp}

Ilu­stra­cja na okład­ce

© Mak­sim Shmel­jov/Shut­ter­stock

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład i ła­ma­nie

Da­mian Wa­la­sek

Opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bo­ciek

Ko­rek­ta

Ur­szu­la Bań­ce­rek

Wy­da­nie I, Cho­rzów 2017

Wy­daw­ca: Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA

41-500 Cho­rzów, Ale­ja Har­cer­ska 3C

tel. 600 472 609

of­fi­ce@vi­de­ograf.pl

www.vi­de­ograf.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

01-942 War­sza­wa, ul. Ka­ba­re­to­wa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA, Cho­rzów 2016

Tekst © Jo­an­na Ja­kub­czak

ISBN 978-83-7835-631-8

„Usta kłam­li­we za­bi­ja­ją du­szę” Mdr 1,11

Uko­cha­ne­mu Ta­cie i Sio­strom Ewie i Do­ro­cie

1. Okolice Granady, 1943

Wpa­da­ją­ce przez nie­do­mknię­te okien­ni­ce słoń­ce zwia­sto­wa­ło ko­lej­ny upal­ny dzień. Jed­nak to nie po­go­da była naj­więk­szym zmar­twie­niem le­żą­ce­go na twar­dym sien­ni­ku Ju­lia­na Cheł­mic­kie­go. Dla nie­go bo­wiem był to je­den z wie­lu po­ran­ków, któ­re wi­ta­ły go tę­pym bó­lem gło­wy. Się­gnął, nie­mal od­ru­cho­wo, po le­żą­ce na ni­skiej ko­mo­dzie pi­guł­ki i po­pił je wodą z dzban­ka, któ­ra w cią­gu nocy zdą­ży­ła zro­bić się cie­pła. Miał na­dzie­ję, że ło­mot w jego czasz­ce ucich­nie, a on szyb­ko po­wró­ci do rów­no­wa­gi, bo cze­kał go pra­co­wi­ty dzień. Ni­g­dy nie po­my­ślał­by, że jego nie­sa­mo­wi­te umie­jęt­no­ści jeź­dziec­kie po­zwo­lą mu na zdo­by­cie za­ję­cia po­le­ga­ją­ce­go na pę­dze­niu sta­da krów po wy­schnię­tej o tej po­rze roku pra­de­rze. Mu­siał jed­nak z cze­goś żyć, a przede wszyst­kim zdo­być pie­nią­dze na po­wrót do Pol­ski.

Czło­wiek, któ­ry ura­to­wał mu ży­cie i dał dach nad gło­wą, był zbyt ubo­gi, by mu po­móc, a i tak Ju­lian był mu wi­nien pie­nią­dze za le­kar­stwa i wi­zy­ty dok­to­ra przy­jeż­dża­ją­ce­go do nie­go z Gra­na­dy. Cheł­mic­ki miał też inne pro­ble­my. Pierw­szym z nich był brak ja­kich­kol­wiek do­ku­men­tów. Lu­dzie, któ­rzy chcie­li po­zba­wić go ży­cia, po pro­stu ogo­ło­ci­li go ze wszyst­kie­go. Dru­gi pro­blem był, zda­niem Ju­lia­na, dużo po­waż­niej­szy – Cheł­mic­ki nie pa­mię­tał ni­cze­go, co zda­rzy­ło się w cią­gu ostat­nich kil­ku ty­go­dni. Nie wie­dział, jak ani po co zna­lazł się na te­re­nie Hisz­pa­nii, nie miał rów­nież po­ję­cia, kto mu tu­taj po­ma­gał, a wresz­cie kto i dla­cze­go usi­ło­wał po­zba­wić go ży­cia. Cała resz­ta wspo­mnień znaj­do­wa­ła się we wła­ści­wym miej­scu jego umy­słu i miał na­dzie­ję, po­dob­nie jak od­wie­dza­ją­cy go dok­tor, że te ostat­nie tak­że po­wró­cą. A mu­sia­ły, za­nim opu­ści Hisz­pa­nię. Jed­nak im bar­dziej wy­si­lał się, by przy­po­mnieć so­bie ostat­nie wy­da­rze­nia, tym więk­szą pust­kę czuł w gło­wie. Ostat­nie, co ma­ja­czy­ło mu się w umy­śle, to ja­kaś kłót­nia z Ali­cją. Nie wie­dział jed­nak, czy do­szło do po­jed­na­nia przed jego wy­jaz­dem, czy też ich zwią­zek już cał­kiem się roz­padł. Nie to jed­nak było naj­waż­niej­sze, ale jego mi­sja. To mu­sia­ło być ja­kieś waż­ne za­da­nie, któ­re­go naj­pew­niej nie wy­ko­nał. Nie wie­rzył, że zna­lazł się w tym miej­scu, by po­dzi­wiać pięk­ne an­da­lu­zyj­skie wi­do­ki, pod­czas gdy w jego kra­ju na­zi­stow­ski ter­ror trwał w naj­lep­sze. Nie­zna­jo­mość hisz­pań­skie­go utrud­nia­ła mu do­dat­ko­wo za­da­nie, po­nie­waż nie mógł na­wet po­roz­ma­wiać z go­spo­da­rzem do­mo­stwa, co za­pew­ne wspar­ło­by jego pa­mięć. Był jed­nak pe­łen na­dziei, po­dob­nie jak wie­ko­wy, siwy dok­tor, któ­re­go spe­cy­fi­ki oka­za­ły się bło­go­sła­wień­stwem dla jego obo­la­łej gło­wy.

Wstał z łóż­ka, ubrał się i wszedł do kuch­ni, wi­ta­jąc się ski­nie­niem gło­wy z go­spo­da­rzem, Edu­ar­dem Car­lo. Po chwi­li udał się na po­dwó­rze, zdjął ko­szu­lę i umył się w wiel­kiej drew­nia­nej ba­lii. Woda była zim­na, naj­wy­raź­niej Edu­ar­do nie­daw­no ją na­brał ze stud­ni, i oży­wi­ła spo­co­ne cia­ło Cheł­mic­kie­go. Wró­cił do kuch­ni, na­pił się mle­ka, chwy­cił paj­dę chle­ba i kil­ka mi­nut póź­niej sie­dział w sio­dle. Na­cią­gnął na gło­wę nie­co znisz­czo­ny cor­do­van i ru­szył po­wo­li w stro­nę za­gro­dy dla krów. Nie było to po­kaź­ne sta­do, ale ja­ło­we o tej po­rze roku łąki spra­wia­ły, że mu­siał pę­dzić by­dło nie­kie­dy bar­dzo da­le­ko, by zna­leźć miej­sce na wy­pas. Jak za­wsze do­brze czuł się w sio­dle, ale drę­czył go fakt, że zaj­mu­je się ta­ki­mi przy­ziem­ny­mi spra­wa­mi, za­miast być tam, gdzie jego miej­sce – w oku­po­wa­nej oj­czyź­nie. Po­sta­no­wił, że bez wzglę­du na to, czy od­zy­ska pa­mięć o ostat­nich wy­da­rze­niach, czy też nie, wy­ru­szy do am­ba­sa­dy w Ma­dry­cie i spró­bu­je wró­cić do kra­ju. Mu­siał tyl­ko za­ro­bić tro­chę gro­sza, a po­tem bę­dzie się za­sta­na­wiał, jak bez­piecz­nie do­trzeć do Pol­ski.

Tego dnia po­sta­no­wił po­je­chać do Gra­na­dy, gdy skoń­czy swo­je za­ję­cia w go­spo­dar­stwie Edu­ar­da, i wy­słać kart­kę do We­ro­ni­ki. Nie był pe­wien, czy prze­sył­ka do­trze, ale łu­dził się, że może los oka­że się ła­ska­wy, jego przy­ja­ciół­ka otrzy­ma wia­do­mość i ktoś ze­chce mu po­móc.

Po­wró­cił z roz­le­głych an­da­lu­zyj­skich łąk póź­nym po­po­łu­dniem, po­ży­czył od Edu­ar­da zde­ze­lo­wa­ną fur­go­net­kę i ru­szył do Gra­na­dy, by udać się na pocz­tę. Naj­pierw jed­nak po­sta­no­wił od­wie­dzić do­bro­dusz­ne­go dok­to­ra. Le­karz nie tyl­ko do­star­czał mu po­krze­pia­ją­cych wie­ści na te­mat swo­je­go sta­nu zdro­wia i po­da­wał leki prze­ciw­bó­lo­we, lecz był je­dy­ną oso­bą, z któ­rą Ju­lian mógł się po­ro­zu­mieć. Dok­tor Fran­co Sa­la­zar po­słu­gi­wał się bo­wiem an­giel­skim w stop­niu umoż­li­wia­ją­cym na­wią­za­nie ja­kiej­kol­wiek kon­wer­sa­cji.

– O, „Bo­lą­ca Gło­wa” – przy­wi­tał go ser­decz­nie Sa­la­zar, uśmie­cha­jąc się sze­ro­ko.

– Dzień do­bry, dok­to­rze – od­po­wie­dział Ju­lian i do­dał ze smut­kiem: – Dzi­siaj my­śla­łem, że już po mnie, tak mnie łu­pa­ło w czasz­ce.

Le­karz po­ki­wał gło­wą i po­dra­pał siwą, krót­ką bro­dę, co czy­nił za­wsze, gdy się nad czymś in­ten­syw­nie za­sta­na­wiał. Pod­szedł do Ju­lia­na i za­czął wpa­try­wać się w jego źre­ni­ce, wspo­ma­ga­jąc się nie­wiel­ką lupą, któ­rą no­sił w kie­sze­ni far­tu­cha.

– Przej­dzie… – mruk­nął od nie­chce­nia i po­czął ob­ma­cy­wać Cheł­mic­kie­go, zgi­na­jąc mu kark, prze­krę­ca­jąc gło­wę to w przód, to w tył, a na­stęp­nie za­ło­żył mu na rękę nie­co brud­ny man­kiet uci­sko­wy.

– Pa­nie dok­to­rze… – Cheł­mic­ki chciał in­da­go­wać le­ka­rza da­lej, ale ten za­ło­żył słu­chaw­ki na uszy i na­ka­zał Ju­lia­no­wi mil­cze­nie.

– Wra­casz do for­my, „Bo­lą­ca Gło­wo” – uśmiech­nął się Sa­la­zar. – A two­je do­le­gli­wo­ści nie­ba­wem po­win­ny ustą­pić.

– Mam na­dzie­ję – mruk­nął Ju­lian.

– Pa­mię­taj, je­śli boli, ozna­cza to, że ży­jesz – za­re­cho­tał dok­tor.

– A co z moją pa­mię­cią?

– Nasz mózg to nie­zba­da­ny or­gan. Ja, chłop­cze, mam ka­pi­tal­ną pa­mięć, ale nie do wszyst­kie­go. Mój umysł nie jest w sta­nie za­pa­mię­ty­wać imion i Bóg mi świad­kiem, że nie­kie­dy mu­szę się wy­si­lić, by nie po­my­lić imie­nia żony. Za­tem po­sta­no­wi­łem nada­wać lu­dziom przy­dom­ki i w ten spo­sób po­go­dzić się ze swo­ją przy­pa­dło­ścią. Nie zjed­nu­je mi to przy­ja­ciół, mój dro­gi, kie­dy wi­tam pa­cjen­tów „se­nior Czy­rak” albo „se­nio­ra He­mo­ro­ida”. – Ro­ze­śmiał się, po czym do­dał: – Utra­ta pa­mię­ci z ostat­nie­go cza­su przed ura­zem nie jest ni­czym nie­zwy­kłym i naj­czę­ściej mija, go­rzej by­ło­by, gdy­byś nie wie­dział, jak się na­zy­wasz i skąd po­cho­dzisz.

– Wiem, dok­to­rze, ale przy­po­mnie­nie so­bie tych kil­ku­na­stu ostat­nich dni przed ata­kiem jest dla mnie bar­dzo waż­ne. Kie­dy był pan u mnie ja­kiś czas temu i do­wie­dzia­łem się o śmier­ci na­sze­go ge­ne­ra­ła, przed ocza­mi sta­nę­ła mi twarz pew­nej pięk­nej ko­bie­ty, ale do tej pory nie wiem, czy ist­nia­ła ona w rze­czy­wi­sto­ści, czy była je­dy­nie sen­nym ma­rze­niem. Dało mi to jed­nak na­dzie­ję, że po­wo­li przy­po­mnę so­bie wszyst­ko, tym­cza­sem wciąż mam pust­kę w gło­wie – ża­lił się Cheł­mic­ki.

– Gdy­by ktoś był przy to­bie i opo­wie­dział, co się wy­da­rzy­ło albo za­pro­wa­dził w miej­sca, gdzie prze­by­wa­łeś, nie­wąt­pli­wie by­ło­by ła­twiej, ale w tej sy­tu­acji je­steś zda­ny je­dy­nie na sie­bie – wes­tchnął dok­tor.

– Pro­si­łem wie­le razy Edu­ar­da, żeby za­pro­wa­dził mnie do miej­sca, gdzie le­ża­łem nie­przy­tom­ny, ale on tyl­ko krę­cił prze­czą­co gło­wą – burk­nął Ju­lian.

– Bo ktoś cię w ten łeb ude­rzył i za­pew­ne nie był to twój sprzy­mie­rze­niec. My­ślę, że Edu­ar­do oba­wia się, iż ten ktoś ze­chce zro­bić to po­now­nie, a on przy oka­zji też obe­rwie. Ja rów­nież pró­bo­wa­łem coś od nie­go wy­cią­gnąć, żeby do­wie­dzieć się, kim je­steś, ale mil­czy jak za­klę­ty. – Sa­la­zar mach­nął ręką.

– Tak… – Ju­lian po­ki­wał gło­wą. – Nie­dłu­go po­ja­dę do Ma­dry­tu, do kon­su­la, i spró­bu­ję po­wró­cić do kra­ju. Nic tu po mnie, szyb­ciej cze­goś się do­wiem w Pol­sce, poza tym jest woj­na, a ja je­stem żoł­nie­rzem.

– Tro­chę wy­bra­ko­wa­nym póki co. – Dok­tor ro­ze­śmiał się po­now­nie i po­że­gnał swo­je­go pa­cjen­ta, któ­re­go na­zy­wał „Bo­lą­cą Gło­wą”, co było zde­cy­do­wa­nie sym­pa­tycz­niej­szym okre­śle­niem niż „Czy­rak” czy „He­mo­ro­ida”.

Cheł­mic­ki udał się do nie­wiel­kie­go bu­dyn­ku o ka­mien­nej ele­wa­cji, któ­ry wska­zał mu dok­tor, i dość dłu­go wpa­try­wał się w kart­ki pocz­to­we na drew­nia­nym sto­ja­ku. Po­stron­ny ob­ser­wa­tor mógł­by są­dzić, iż Ju­lian in­ten­syw­nie za­sta­na­wia się nad wy­bo­rem kar­ty, nie mo­gąc się zde­cy­do­wać, czy lep­sze wra­że­nie zro­bi za­bu­do­wa sta­rej Gra­na­dy, czy też an­da­lu­zyj­skie po­ło­ni­ny. Cheł­mic­ki jed­nak miał inny dy­le­mat. Co bę­dzie, je­śli owa kart­ka do­sta­nie się w nie­po­wo­ła­ne ręce? Czy miej­sco­wy per­so­nel nie za­cznie in­te­re­so­wać się ad­re­sem w od­le­głej Pol­sce? I wte­dy kart­ka w ogó­le nie opu­ści Gra­na­dy, a ci, któ­rzy chcie­li po­zba­wić go ży­cia, do­wie­dzą się, że wciąż tu jest? Nie miał po­ję­cia, ilu Po­la­ków moż­na było spo­tkać w An­da­lu­zji, za­pew­ne gdy­by było ich wie­lu, na­tknął­by się na ja­kie­goś w Gra­na­dzie, tym­cza­sem nie spo­tkał żad­ne­go. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach zre­zy­gno­wał z nada­nia kart­ki albo de­pe­szy i opu­ścił chłod­ny gmach nie­wiel­kiej pocz­ty. Wsiadł do fur­go­net­ki i po­je­chał do fin­ki. Po­sta­no­wił, że po­wró­ci do swo­je­go pier­wot­ne­go pla­nu i po pro­stu za­ro­bi u Edu­ar­da na swój wy­jazd do kra­ju.

2. Moskwa, 1943

Igor Łysz­kin stał nie­ru­cho­mo, nie­mal wstrzy­mu­jąc od­dech, gdy za­stęp­ca sze­fa szta­bu, An­to­now, wpi­nał mu w mun­dur od­zna­cze­nie pań­stwo­we za za­słu­gi dla Związ­ku Ra­dziec­kie­go i wal­kę w wiel­kiej woj­nie oj­czyź­nia­nej. W isto­cie, Łysz­kin mógł być z sie­bie dum­ny. Kie­dy tyl­ko za­koń­czył swo­ją mi­sję w Ka­ty­niu, zo­stał od­de­le­go­wa­ny w oko­li­ce Kur­ska, by wy­wę­szyć pla­ny Hi­tle­ra. Jak zwy­kle udał się tam pod po­sta­cią Ot­to­na Krie­ge­go, ale i tak naj­wię­cej in­for­ma­cji zdo­łał uzy­skać od pew­ne­go ofi­ce­ra We­hr­mach­tu, któ­re­go pod­stę­pem poj­mał jako jeń­ca i od­dał w ręce ra­dziec­kich „śled­czych”. A oni już spra­wi­li, że ów nie­miec­ki ofi­cer wy­śpie­wał im wszyst­kie pla­ny do­ty­czą­ce za­ję­cia Łuku Kur­skie­go, jak rów­nież prze­ka­zał in­for­ma­cje, dla­cze­go Hi­tler wciąż zwle­ka z ofen­sy­wą, któ­rej Ro­sja­nie spo­dzie­wa­li się już od mar­ca 1943 roku. Tego jed­nak moż­na było się do­my­ślić na­wet bez in­for­ma­cji od jeń­ca. Ar­mia nie­miec­ka po­nio­sła klę­skę pod Sta­lin­gra­dem i stra­ci­ła mnó­stwo sprzę­tu, a pro­duk­cja no­we­go mu­sia­ła tro­chę po­trwać. Poza tym w tej ogrom­nej bi­twie mia­ły po­ja­wić się naj­now­sze osią­gnię­cia nie­miec­kiej tech­no­lo­gii mi­li­tar­nej, czoł­gi ty­gry­sy, któ­rym nie do­rów­ny­wa­ły żad­ne do­tych­czas wy­pro­du­ko­wa­ne. Ta zwło­ka w ata­ku, jak rów­nież roz­po­zna­nie pla­nów wro­ga spra­wi­ły, że Zwią­zek Ra­dziec­ki mógł do­brze się przy­go­to­wać, za­pla­no­wać stra­te­gię, zro­bić set­ki ki­lo­me­trów oko­pów, a wresz­cie cier­pli­wie cze­kać na atak i z roz­wa­gą i spry­tem roz­po­cząć kontr­ofen­sy­wę. Ge­ne­rał An­to­now bar­dzo skru­pu­lat­nie zbie­rał od swo­ich wy­wia­dow­ców in­for­ma­cje na te­mat ope­ra­cji „Cy­ta­de­la” i na­wet uda­ło mu się prze­ko­nać Sta­li­na, że lep­sza bę­dzie nie­ja­ka po­wścią­gli­wość w dzia­ła­niu niż zma­so­wa­ny atak.

Pierw­sze ude­rze­nie na­stą­pi­ło z po­cząt­kiem lip­ca i nic nie za­po­wia­da­ło, aby mia­ło się szyb­ko za­koń­czyć. Jed­nak dzię­ki do­bre­mu przy­go­to­wa­niu Ar­mii Czer­wo­nej, ist­nia­ła na­dzie­ja, że to Zwią­zek Ra­dziec­ki od­nie­sie suk­ces w tym star­ciu, a Igor Łysz­kin był jed­ną z osób, któ­ra się do tego przy­czy­ni­ła. Całą dumę i ra­dość z otrzy­ma­ne­go od­zna­cze­nia ze­psu­ła mu jed­nak myśl, że owo wy­róż­nie­nie otrzy­mał tak­że za Ka­tyń i za zdo­by­cie ma­te­ria­łów, któ­re mo­gły być praw­dzi­wym pro­ble­mem dla ra­dziec­kiej dy­plo­ma­cji. Za­pew­ne i to na­pa­wa­ło­by go za­do­wo­le­niem, gdy­by nie fakt, że pew­ne­go dnia na Gi­bral­ta­rze zgi­nął naj­waż­niej­szy pol­ski ge­ne­rał, Wła­dy­sław Si­kor­ski. Igor nie wie­rzył w splot oko­licz­no­ści, któ­ry do­pro­wa­dził do nie­szczę­śli­we­go wy­pad­ku ge­ne­ra­ła, zwłasz­cza że w tym sa­mym cza­sie go­ściem gu­ber­na­to­ra Gi­bral­ta­ru był tak­że Iwan Maj­ski i kil­ku agen­tów NKWD. Nie wie­dzieć cze­mu nikt nie chciał mu po­wie­dzieć, co wów­czas się wy­da­rzy­ło i to po­tę­go­wa­ło fru­stra­cję Igo­ra. Gdy­by cho­dzi­ło o nie­miec­kie­go lub wło­skie­go ge­ne­ra­ła, na­wet nie za­trzy­my­wał­by się nad tym na dłu­żej, ale Pol­ska była mu bli­ska, w koń­cu sam był Po­la­kiem. Wy­star­cza­ją­co pod­le czuł się, bio­rąc udział w za­mia­ta­niu pod dy­wan ca­łej tej hi­sto­rii spod Smo­leń­ska, ale nie są­dził, że przez to zgi­nie naj­waż­niej­szy dla Pol­ski czło­wiek. Wie­dział od Wal­te­ra von Los­so­wa, że am­ba­sa­dor nie­miec­ki w An­ka­rze ma prze­ka­zać wszyst­kie do­ku­men­ty do­ty­czą­ce mor­du na pol­skich ofi­ce­rach i re­zer­wi­stach Si­kor­skie­mu, gdy ten bę­dzie ro­bił prze­gląd wojsk pol­skich na Bli­skim Wscho­dzie. Łysz­kin są­dził, że roz­pę­ta się wów­czas me­dial­ne i dy­plo­ma­tycz­ne pie­kło, ale miał na­dzie­ję, iż to będą je­dy­ne kon­se­kwen­cje. W koń­cu Pol­ska nie była gra­czem po­kro­ju Sta­nów Zjed­no­czo­nych czy Wiel­kiej Bry­ta­nii, a na ata­ki tego typu ra­dziec­ka dy­plo­ma­cja była, wła­śnie dzię­ki nie­mu, do­brze przy­go­to­wa­na. Tym­cza­sem ra­por­ty Niem­ców gdzieś prze­pa­dły, a ge­ne­rał Si­kor­ski zgi­nął w rze­ko­mym wy­pad­ku lot­ni­czym. Nie da­wa­ło to spo­ko­ju Łysz­ki­no­wi.

Oprócz od­zna­cze­nia, licz­nych po­chwał i nie­wiel­kiej gra­ty­fi­ka­cji fi­nan­so­wej Igor otrzy­mał tak­że kil­ka dni wol­ne­go, któ­re mógł, a na­wet mu­siał, spę­dzić w do­brze mu już zna­nym ośrod­ku pod Mo­skwą. Z uwa­gi na stan woj­ny pa­no­wa­ła tam duża ro­ta­cja. Nikt nie mógł so­bie po­zwo­lić, by da­wać dłu­gie urlo­py, gdy krew ra­dziec­kich żoł­nie­rzy lała się stru­mie­nia­mi, ter­ror na oku­po­wa­nych te­re­nach był nie­wy­obra­żal­ny, a wiel­ki dyk­ta­tor – Sta­lin – wciąż oba­wiał się utra­ty wpły­wów na świe­cie. Prze­cha­dza­jąc się wo­kół kry­sta­licz­nie czy­ste­go je­zio­ra, któ­re pod­czas upal­nych lip­co­wych dni ku­si­ło, by w nim po­pły­wać, na­tknął się na czło­wie­ka, któ­ry wraz z nim od­bie­rał od­zna­cze­nie.

– Wi­dzę, że obaj do­sta­li­śmy taką samą na­gro­dę – po­wie­dział Igor do sto­ją­ce­go na brze­gu męż­czy­zny, któ­ry wła­śnie wy­szedł z wody i do­kład­nie wy­cie­rał się gru­bym ręcz­ni­kiem. Był wy­so­ki, o nie­co pu­co­ło­wa­tej twa­rzy, ja­snych wło­sach i nie­mal szczu­płej syl­wet­ce.

– I kil­ku in­nych. – Męż­czy­zna ro­ze­śmiał się i pod­szedł do Igo­ra, wy­cią­ga­jąc dłoń. – Mów mi Alo­sza.

– Praw­dzi­we? – Igor pu­ścił do nie­go oko.

– Praw­dzi­we. A co to, mało chło­pa­ków o ta­kim imie­niu? Chęt­nie z kimś po­ga­dam, ni­ko­go tu nie znam, ruch jak na Dwor­cu Ka­zań­skim. – Pu­co­ło­wa­ty chło­pak po­now­nie się ro­ze­śmiał.

– Ja też bym się z kimś na­pił wód­ki, bo sa­me­mu to tak nie­swo­jo. Mam na imię Iwan – po­wie­dział Łysz­kin. Ukry­wa­nie praw­dzi­we­go imie­nia we­szło mu tak bar­dzo w na­wyk, że na­wet temu sym­pa­tycz­ne­mu chło­pa­ko­wi po­sta­no­wił go nie ujaw­niać. Zresz­tą ja­kie to mia­ło zna­cze­nie, sko­ro za kil­ka dni ich dro­gi się ro­zej­dą.

***

Wie­czo­rem w sali re­stau­ra­cyj­nej ra­czy­li się naj­lep­szą ra­dziec­ką wód­ką, któ­rą za­gry­za­li ele­ganc­ko po­da­ny­mi śle­dzia­mi w słod­ka­wej ma­ry­na­cie. Kom­pan Igo­ra naj­wy­raź­niej za­pa­łał sym­pa­tią do no­we­go to­wa­rzy­sza, bo prze­stał być dys­kret­ny, uzna­jąc, że je­śli obaj otrzy­ma­li tak wy­so­kie od­zna­cze­nia pań­stwo­we i są god­ni za­ufa­nia naj­wyż­szych władz, to mogą tak­że po­le­gać na so­bie na­wza­jem.

– Wiesz, Iwan, czy jak ci tam… puł­kow­nik Ko­ma­ren­ko mó­wił, że zdo­by­łeś ra­por­ty ka­tyń­skie już kil­ka mie­się­cy temu. To była na­praw­dę… – Alo­sza czknął gło­śno. – …do­bra ro­bo­ta. No, nie mó­wiąc już o tym ma­jo­rze z We­hr­mach­tu.

– Ro­bię tyl­ko to, co do mnie na­le­ży – od­po­wie­dział la­ko­nicz­nie Igor.

– No tak, no tak… Ale wiesz, cały czas są­dzi­łem, że to nasi chłop­cy je zdo­by­li… Jak by­li­śmy z Maj­skim na Gi­bral­ta­rze – wy­mam­ro­tał nie­co za­wie­dzio­nym gło­sem Alo­sza.

– By­łeś wte­dy z Maj­skim? Jak zgi­nął Si­kor­ski? – Igor za­in­te­re­so­wał się opo­wie­ścią pi­ja­ne­go kom­pa­na.

– By­łem. – Alo­sza ude­rzył się w pierś. – E tam… zgi­nął. Ktoś go za­ła­twił.

– Ty? – za­py­tał Łysz­kin, czu­jąc, że trzeź­wie­je pod wpły­wem emo­cji. Gdy­by w isto­cie to jego ro­da­cy za­bi­li Si­kor­skie­go, sta­ło­by się to przez nie­go oraz przez in­for­ma­cje, ja­kie uzy­skał od Los­so­wa i prze­ka­zał zwierzch­ni­kom.

– Ja? Nie… To nie ja – bąk­nął Alo­sza.

– A kto? – Igor po­czuł, że ser­ce za­czy­na mu moc­niej bić.

– A kto to wie,dru­gumój – wes­tchnął kom­pan od kie­lisz­ka.

– Ale to nasi? – nie da­wał za wy­gra­ną Łysz­kin.

– Je­śli to ktoś od nas, to za­pew­niam cię, że nie było go na roz­da­niu od­zna­czeń. Ale je­śli nie nasi, to kto? – pra­wie re­to­rycz­nie za­py­tał Alo­sza. – Te ma­min­syn­ki, An­gli­ki?

– Sam się nad tym za­sta­na­wia­łem – mruk­nął Igor. – Co praw­da ostat­nio na­sze sto­sun­ki z Pol­ską nie są zbyt bra­ter­skie, ale w koń­cu ten kraj jest w obo­zie na­szych so­jusz­ni­ków.

– Sra-ta-ta-ta… – Co­raz bar­dziej pi­ja­ny Alo­sza mach­nął ręką. – Je­stem bli­sko i Mo­ło­to­wa, i Maj­skie­go. Każ­dy gra na swo­ich za­sa­dach, a nie­wy­god­nych się usu­wa, ot i cała fi­lo­zo­fia. Jak pew­ne­go dnia oka­żę się mało przy­dat­ny, to ktoś bę­dzie za mną pła­kał? Albo za tobą? Cho­ciaż my je­ste­śmy Ro­sja­na­mi. Nikt. Ja ci to mó­wię, pies z ku­la­wą nogą nie bę­dzie pa­mię­tał o nas i o tych za­sra­nych me­da­lach. Wy­ko­rzy­sta­ją, prze­żu­ją, a po­tem wy­plu­ją, a na­sze za­słu­gi już ktoś so­bie przy­pi­sze. By­łem tam i by­łem dum­ny, ale jak nocą paru po­szło w te­ren, to ka­za­li mi sie­dzieć na du­pie i uda­wać, że nic nie wi­dzia­łem i nic nie sły­sza­łem. A jak wró­ci­li, bra­cie, to mó­wi­li, że mają kwi­ty, a ja do­sta­nę me­dal. No i do­sta­łem, oni nie. A po­tem się do­wie­dzia­łem, że te taj­ne do­ku­men­ty już daw­no ty im na tacy po­da­łeś, więc wiesz, jak się te­raz czu­ję… jak ostat­ni głu­pek, co to go uci­szy­li me­da­lem, żeby za dużo nie my­ślał o wy­pad­ku tego ge­ne­ra­ła.

Igor uznał, że była w tym ja­kaś lo­gi­ka. Zwłasz­cza że Alo­sza co praw­da był świet­nym ofi­ce­rem, ale nie umiał trzy­mać ję­zy­ka za zę­ba­mi. Do pew­ne­go mo­men­tu ro­bił to, co mu ka­za­li, a po­tem od­su­nę­li go i na osło­dę dali wy­róż­nie­nie. Alo­sza, z tego, co opo­wia­dał, nie dość, że był zna­ko­mi­tym ra­dio­te­le­fo­ni­stą, to na do­da­tek do­brze wła­dał an­giel­skim, ale w isto­cie ję­zyk miał sta­now­czo za dłu­gi, szcze­gól­nie jak na agen­ta do za­dań spe­cjal­nych.

Roz­sta­li się póź­no po pół­no­cy. Alo­sza za­ta­czał się tak bar­dzo, że Igor mu­siał pod­trzy­my­wać go, żeby nie spadł ze scho­dów. On zaś nie czuł się pi­ja­ny pra­wie wca­le. Bar­dzo chciał się upić tego wie­czo­ru, ale zda­wa­ło mu się, że wód­ka prze­la­tu­je przez nie­go jak zwy­kła woda i w pew­nej chwi­li już nie mógł na­wet jej w sie­bie wle­wać.

Na­stęp­ne­go dnia już nie po­wró­ci­li do tego te­ma­tu. Być może Alo­sza na­wet nie pa­mię­tał, co mó­wił Igo­ro­wi przy kie­lisz­ku i chy­ba tak było le­piej dla nich obu.

3. Magnuszew, 1943

Lato było ulu­bio­ną porą roku Han­ki. A za­de­cy­do­wa­ły o tym wzglę­dy prak­tycz­ne – nie mu­sia­ła pa­lić w pie­cach, Nad­ia cały czas ba­wi­ła się na po­dwór­ku, nie na­rze­ka­jąc na nudę, a na sto­le czę­ściej po­ja­wia­ły się wa­rzy­wa i owo­ce, co w znacz­nym stop­niu uroz­ma­ica­ło ich pro­ste i mało wy­kwint­ne po­sił­ki. Jed­nak­że Han­ka Le­win nie mo­gła po­wie­dzieć o so­bie, że jest szczę­śli­wa i chcia­ła­by na wsi spę­dzić resz­tę ży­cia. Je­dy­ną po­zy­tyw­ną stro­ną jej pro­stej eg­zy­sten­cji i miesz­ka­nia z dala od ludz­kich sie­dzib było względ­ne bez­pie­czeń­stwo. Nie po­tra­fi­ła jed­nak, tak jak to było za­raz po wyj­ściu z Pa­wia­ka, cie­szyć się tyl­ko tym, że żyje, a jej dzie­ci są zdro­we i ra­do­sne. To nie był jej świat i na­wet od­wie­dzi­ny Ire­ny nie da­wa­ły jej po­czu­cia, iż zna­la­zła swo­je miej­sce na zie­mi.

– Coś taka skwa­szo­na, Han­ka? – py­ta­ła „Wa­riat­ka”, gdy przy­ła­pa­ła Han­kę na bez­na­mięt­nym pa­trze­niu w prze­strzeń.

– Wy­da­je ci się, Iren­ka – bur­cza­ła wte­dy pod no­sem Han­ka, nie chcąc przy­znać się do swo­ich tę­sk­not i roz­te­rek.

Nie cho­dzi­ło na­wet o to, że Ire­na nie była god­na za­ufa­nia, ale czy by­ła­by w sta­nie zro­zu­mieć pew­ne spra­wy? Nie chcia­ła tak­że, aby „Wa­riat­ka” mar­twi­ła się o nią. Dla niej bo­wiem każ­dy fra­su­nek Han­ki był tak­że jej pro­ble­mem. Bez wzglę­du na to, czy cho­dzi­ło o po­waż­ne kwe­stie, czy zwy­kłe ko­bie­ce hu­mo­ry.

– Prze­cie wi­dzę, śle­pa nie je­stem. Gęba skwa­szo­na jak po nie­doj­rza­łych śliw­kach i mało co ga­dasz. A kie­dyś to ci się bu­zia nie za­my­ka­ła. Przy­znaj się, to przez te urzę­do­we li­sty… – prych­nę­ła Ire­na.

– Te li­sty… to nic waż­ne­go – skła­ma­ła Han­ka i chcąc od­wró­cić od nich uwa­gę, po­sta­no­wi­ła zdra­dzić przy­ja­ciół­ce tyl­ko część praw­dy. – Smut­no mi. Tyle cza­su na wsi sie­dzę, a ja je­stem mia­sto­wa dziew­czy­na. Mój mąż za gra­ni­cą, sama jak ten ko­łek w pło­cie zo­sta­łam. A kogo ja wi­du­ję, oprócz cie­bie i dzie­cia­ków? I za sce­ną tę­sk­nię, bo je­dy­nie w polu i w le­sie mogę śpie­wać. Jesz­cze tro­chę i głos mi na zmar­no­wa­nie pój­dzie.

– W du­pie ci się po­przew­ra­ca­ło, Han­ka. – Ire­na mach­nę­ła ręką i do­da­ła: – Masz co jeść, dzie­ci żad­nej za­ra­zy nie przy­wle­kły i na­wet Niem­cy cię do ro­bo­ty nie chcą. A chło­pa to so­bie in­ne­go znaj­dziesz, jak twój mąż prze­pad­nie. Tego kwia­tu to pół świa­tu.

Tak, dla Ire­ny „Wa­riat­ki” szczę­ście było pro­ste, a za­do­wo­le­nie czer­pa­ła z każ­de­go prze­ży­te­go dnia. Jak­że Han­ka jej za­zdro­ści­ła ta­kie­go po­dej­ścia do ży­cia. Ire­na tak nie­wie­le wy­ma­ga­ła od losu i dla­te­go wszyst­ko ją cie­szy­ło. Cóż z tego, że Ka­zio, jej mał­żo­nek, był pi­ja­kiem i le­niem, ale mia­ła go przy boku i to wy­star­czy­ło, by dzię­ko­wać Bogu, że go ze­słał. Han­ka jed­nak po­sma­ko­wa­ła in­ne­go ży­cia, w luk­su­sie i speł­nie­niu, za­zna­ła sza­lo­nej mi­ło­ści, więc jak mo­gła przy­wyk­nąć do sza­rej i wy­peł­nio­nej cięż­ką pra­cą eg­zy­sten­cji. Byle prze­trwać, byle się na­jeść i za­sy­piać w ci­szy. Pró­bo­wa­ła być szczę­śli­wa. Sta­ra­ła się ra­do­wać z tego, co ma, bo inni mie­li go­rzej. Chcia­ła się tym po­cie­szać i pa­trzyć na ota­cza­ją­cy ją świat ła­ska­wym wzro­kiem. Jed­nak po pew­nym cza­sie spo­strze­gła, że oszu­ku­je samą sie­bie. Tak na­praw­dę trzy­ma­ła ją w ry­zach na­dzie­ja, że ży­cie w koń­cu się zmie­ni, kar­ta się od­wró­ci, a ona po­czu­je, że jest wła­śnie tam, gdzie być po­win­na. Ale im dłu­żej trwa­ła woj­na, tym bar­dziej była znie­cier­pli­wio­na i przy­gnę­bio­na. Ali­cja zro­zu­mia­ła­by ją. Ona tak­że pra­gnę­ła wy­ci­skać ży­cie jak cy­try­nę, na­wet za cenę tak zwa­ne­go świę­te­go spo­ko­ju. Mia­ły inne cele i tak róż­ne ma­rze­nia, ale obie nie chcia­ły stać w miej­scu, tyl­ko dą­żyć do ich re­ali­za­cji.

Han­ka nie­kie­dy wra­ca­ła my­śla­mi do nocy spę­dzo­nej z Her­man­nem. Są­dzi­ła, że bę­dzie dła­wić ją po­czu­cie winy, wy­rzu­ty su­mie­nia i bę­dzie ocze­ki­wa­ła kary bo­skiej za zdra­dze­nie tak pięk­ne­go uczu­cia, ja­kie po­łą­czy­ło ją z Igo­rem. Nic ta­kie­go nie na­stą­pi­ło. Było jej tej nocy do­brze, po wie­lu mie­sią­cach na­resz­cie po­czu­ła się jak ko­bie­ta, pięk­na i po­żą­da­na. Nie­kie­dy ze zło­ścią pa­trzy­ła w nie­bo i kłó­ci­ła się z Pa­nem Bo­giem, jak­by uprze­dza­jąc jego ruch po­gro­że­nia jej pal­cem i ze­sła­nia w ra­mach kary ja­kie­goś nie­szczę­ścia.

Wciąż pi­sy­wa­li do sie­bie, ale na wscho­dzie sy­tu­acja była nie­pew­na i Her­mann Ritz nie po­ja­wił się u niej od tam­te­go cza­su. A może uznał, że po­peł­ni­li błąd? Po­tra­fi­ła so­bie wy­obra­zić, jak do­pa­da­ją go wy­rzu­ty su­mie­nia za tam­ten spon­ta­nicz­ny przy­jazd. Jed­nak jego li­sty wciąż były peł­ne cie­pła i tę­sk­no­ty i mia­ła na­dzie­ję, że pew­ne­go dnia zja­wi się u niej ko­lej­ny raz, a ona rzu­ci mu się w ra­mio­na. Nie chcia­ła cze­kać wciąż na Igo­ra, któ­ry zda­wał się ułu­dą, pięk­nym wspo­mnie­niem, a może na­wet nie było go już wśród ży­wych. Tkwił w jej ser­cu, ale im wię­cej cza­su mi­ja­ło, tym bar­dziej tra­ci­ła na­dzie­ję, że pew­ne­go dnia zno­wu go zo­ba­czy.

– Ty nie słu­chasz, co ga­dam. – Ire­na szturch­nę­ła Han­kę łok­ciem.

– Prze­pra­szam, za­my­śli­łam się – od­po­wie­dzia­ła bez­wied­nie.

– Tyś się, Han­ka, cza­sem nie za­ko­cha­ła? – po­dejrz­li­wie za­py­ta­ła „Wa­riat­ka”.

– A w kim? – Han­ka wy­bu­chła śmie­chem, bo w isto­cie wo­kół niej pa­no­wa­ła ist­na ludz­ka pu­sty­nia.

– A bo ja wiem. Może w tym szko­pie, co ci cze­ko­lad­ki przy­no­sił. – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

Han­ka ro­zej­rza­ła się do­oko­ła i po­wie­dzia­ła zło­śli­wie:

– Tak, pew­nie sie­dzi w krza­kach i cze­ka, aż so­bie pój­dziesz. Puk­nij się w gło­wę, Irka. Po­wie­dzia­łam ci: nie chcę tak żyć i mę­czy mnie to wszyst­ko. Na­wet mu­chy mnie de­ner­wu­ją. Wszę­dzie peł­no tego pa­skudz­twa. Smród obo­ry mnie draż­ni, wy­cho­dek na po­dwór­ku i to, że jak fur­man­ka obok dro­gą prze­je­dzie, to piach mam na­wet w zę­bach. – Han­kę za­czy­na­ła iry­to­wać ta roz­mo­wa.

– Jak to na wsi. – Ire­na, igno­ru­jąc roz­ter­ki Han­ki, pe­ro­ro­wa­ła da­lej, nie zwa­ża­jąc, że jej roz­mów­czy­ni my­śla­mi jest zu­peł­nie gdzieś in­dziej. – No i, pro­szę cie­bie, Za­wiej­ko­wa w cią­ży. Ja tam w ra­cho­wa­niu do­bra nie je­stem, ale mó­wi­ła mi Zoś­ka z pie­kar­ni, że to dziec­ko to Za­wiej­ko­wa chy­ba z mło­dym wi­ka­rym so­bie zmaj­stro­wa­ła, bo to już rok, jak Ant­ka na ro­bo­ty wzię­li. A mło­dy wi­ka­ry cho­dził do niej, niby jej z da­rów ubra­nia dla dzie­ci przy­no­sił, i tak się nią za­opie­ko­wał, że do wy­rka po­szli. Ja tam nie wiem, ale coś na rze­czy musi być, bo pro­boszcz na mszy po­wie­dział, że na pa­ra­fię przy­je­dzie nowy ksiądz, bo tego prze­no­szą pod Lu­blin, czy gdzieś tam. To te­raz Za­wiej­ko­wa zo­sta­nie z szóst­ką dzie­ci sama, ale może jak An­tek wró­ci, to się nie do­li­czy i bę­dzie do­brze.

Jesz­cze do nie­daw­na ta­kie plo­tecz­ki, przy­nie­sio­ne z Ma­gnu­sze­wa, były dla Han­ki od­skocz­nią i słu­cha­ła ich z wy­pie­ka­mi na twa­rzy, jed­nak ostat­nio nie ba­wi­ły jej ani tro­chę, jak zresz­tą wszyst­ko, co skła­da­ło się na jej eg­zy­sten­cję. Ki­wa­ła jed­nak gło­wą jak za­wsze i uda­wa­ła za­in­te­re­so­wa­nie, żeby tyl­ko Ire­na nie nę­ka­ła ją py­ta­nia­mi na te­mat jej me­lan­cho­lij­nej miny i nie­chę­ci do roz­mów.

– A ten nowy, co przy­je­chał po Rit­zu, to po­rząd­ny ja­kiś czy znę­ca się nad ludź­mi? – za­py­ta­ła Han­ka, byle za­py­tać o co­kol­wiek.

– A jak kie­dy. Ale i tak wszy­scy mó­wią, że ta­kie­go jak Ritz to już Ma­gnu­szew mieć nie bę­dzie. Te­raz to, pro­szę cie­bie, nie wia­do­mo. Ostat­nio na ryn­ku za­aresz­to­wa­li mło­de­go Ku­ni­cza. Że niby z par­ty­zan­ta­mi coś knu­je. Za­wi­nę­li, do Ko­zie­nic wy­wieź­li i tyle o nim wia­do­mo. A za Rit­za to strach był tyl­ko, jak kto obcy przy­jeż­dżał – po­wie­dzia­ła Ire­na.

– O pro­szę, jak to te­raz Her­man­na ko­cha­ją. A wcze­śniej to go od czci i wia­ry od­są­dza­li. Bo Nie­miec. Mnie też wy­kli­na­li, że się z nim za­da­wa­łam, a te­raz, jak im się dupy palą, to Rit­za pod nie­bio­sa wy­chwa­la­ją… – mruk­nę­ła Han­ka.

– No wi­dzisz, to tak jak z tobą. Ję­czysz, że mu­chy, że kurz i nie masz do kogo gęby otwo­rzyć, ale jak­by cię zno­wu do wię­zie­nia wzię­li albo na ro­bo­ty do bau­era wy­wieź­li, to od razu byś do tych much i drew­nia­ne­go wy­chod­ka za­tę­sk­ni­ła – ro­ze­śmia­ła się Ire­na.

Tak, ta pro­sta i nie­co ułom­na ko­bie­ta uświa­do­mi­ła Han­ce tak oczy­wi­stą praw­dę. Na­le­ży cie­szyć się z tego, co jest, bo ju­tro może już tego nie być. Le­wi­nów­na prze­ży­ła Pa­wiak i ży­cie, ja­kie obec­nie wio­dła, zda­wa­ło się ra­jem na zie­mi w po­rów­na­niu ze śmier­dzą­cą ury­ną celą, co­dzien­ną nie­pew­no­ścią, czy ów dzień, któ­ry nad­szedł, nie oka­że się ostat­nim. A jed­nak na­wet to, co po­wie­dzia­ła Ire­na, na­wet ta głę­bo­ka i oczy­wi­sta praw­da, nie spro­wa­dzi­ła Han­ki na zie­mię. Uzna­ła, że ma pra­wo mieć ma­rze­nia i tę­sk­nić za ży­ciem peł­niej­szym i pięk­niej­szym. Nie chcia­ła re­zy­gno­wać z pra­gnień śpie­wa­nia na wiel­kiej sce­nie, ży­cia w luk­su­sie i w oto­cze­niu wiel­bi­cie­li. Ma­rzy­ła tak­że o męż­czyź­nie, tym je­dy­nym, któ­ry bę­dzie stał przy jej boku. Może los oka­że się ła­ska­wy i tym czło­wie­kiem bę­dzie Igor Łysz­kin, a może ktoś, kto bę­dzie wy­glą­dał jak on, mó­wił jego gło­sem i ko­chał ją taką sza­lo­ną mi­ło­ścią. Nie wie­dzia­ła, jak po­go­dzić ma­rze­nia o bo­gac­twie i ży­ciu z Igo­rem, bo były to dwie sprzecz­no­ści, ale uzna­ła, że nie bę­dzie się nad tym za­sta­na­wiać. W koń­cu lu­dzie się zmie­nia­li, więc może i Łysz­kin po tru­dach wo­jen­ne­go ży­cia za­pra­gnie odro­bi­ny blich­tru i zro­zu­mie, że umar­twia­nie się na­le­ży po­zo­sta­wić asce­tom.

Gdy po­że­gna­ła się z Ire­ną i uło­ży­ła do snu zmę­czo­ne ca­ło­dzien­ny­mi har­ca­mi dzie­ci, usia­dła przy sto­le w kuch­ni i wy­dar­ła z bru­lio­nu ko­lej­ną kart­kę, by prze­lać swo­je smut­ki na pa­pier. Her­mann był w sta­nie ją zro­zu­mieć bar­dziej niż Ire­na „Wa­riat­ka”, któ­ra roz­ter­ki Han­ki umia­ła je­dy­nie kwi­to­wać stwier­dze­niem „fiu-bździu” albo ma­wia­ła, że od czy­ta­nia tych ksią­żek w gło­wie jej się po­przew­ra­ca­ło. Gdy­by tak mo­gła na­pi­sać list do Ali­cji albo po­roz­ma­wiać z nią, wy­rzu­cić swój żal i tę­sk­no­tę, opo­wie­dzieć o swo­ich pra­gnie­niach, nie po­mi­ja­jąc ni­cze­go… Tak, Ali­cja zro­zu­mia­ła­by wszyst­ko, a na pew­no za­ak­cep­to­wa­ła­by fakt, że jej przy­ja­ciół­ka wciąż ma­rzy o in­nym ży­ciu, by mo­gła ro­bić to, co ko­cha­ła naj­bar­dziej.

4. Kleine Seedorf/Natać Mała, 1943

–No i jak? – nie­mal krzyk­nę­ła Ger­tru­de La­gen­dorf, wi­dząc zmie­rza­ją­ce­go w stro­nę furt­ki Wal­te­ra.

Los­sow nie czuł się zbyt kom­for­to­wo, okła­mu­jąc tę do­bro­dusz­ną ko­bie­tę, ale po pro­stu nie miał wyj­ścia. Nie­mal cały dzień błą­kał się po le­sie, ką­pał w je­zio­rze albo le­żał na cie­płej tra­wie, wpa­tru­jąc się w bez­chmur­ne nie­bo i wsłu­chu­jąc w świer­got pta­ków, szum li­ści i chlu­pot wody obi­ja­ją­cej się o drew­nia­ny po­most. Jed­nak pani La­gen­dorf oznaj­mił, że oto musi sta­wić się na ko­mi­sję le­kar­ską, któ­ra orzek­nie, czy może po­wró­cić do służ­by woj­sko­wej, czy też jego stan to wy­klu­cza. Nic więc dziw­ne­go, że pani La­gen­dorf z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­ła na wie­ści z na­dzie­ją, że zy­ska lo­jal­ne­go pra­cow­ni­ka, a kto wie, może i zię­cia.

– Nie na­da­ję się do wo­jacz­ki. – Wal­ter uśmiech­nął się sze­ro­ko, nie wda­jąc się w me­dycz­ne szcze­gó­ły, któ­re co praw­da wy­my­ślił pod­czas spa­ce­rów po oko­li­cy, ale nie chciał bar­dziej okła­my­wać Ger­tru­de, niż było to ko­niecz­ne.

– Franz… Jak­że się cie­szę. Zno­wu by cię na front wzię­li, a po­dob­no pod Kur­skiem bi­twa ja­kich mało. Zno­wu ty­sią­ce na­szych chłop­ców albo nie wró­ci wca­le, albo jako po­ra­nio­ne ka­le­ki. Mało im było Sta­lin­gra­du? Cały wschód jest na­siąk­nię­ty nie­miec­ką krwią. Sza­leń­cy… Sza­leń­cy.

– Ko­cha­na pani Ger­tru­de, co my mo­że­my? – za­py­tał re­to­rycz­nie Wal­ter i roz­ło­żył ręce w ge­ście bez­rad­no­ści, nie chcąc wda­wać się w po­dob­ne dys­ku­sje.

Zno­wu mu­siał­by oszu­ki­wać. A miał już ser­decz­nie do­syć kłamstw. Wy­star­cza­ją­co dużo ich wy­po­wie­dział ostat­ni­mi cza­sy. On tak­że uwa­żał, że woj­na jest kom­plet­nie nie­po­trzeb­ną stra­tą lu­dzi i pie­nię­dzy, ale był czas, na­wet w nie tak od­le­głej prze­szło­ści, gdy za­grze­wał mło­dych chłop­ców do wal­ki, pi­sał ora­to­ria na te­mat wiel­kiej Rze­szy i bar­ba­rzyń­stwa Ro­sjan. Za­kła­my­wał rze­czy­wi­stość, by żoł­nie­rze We­hr­mach­tu i in­nych jed­no­stek szli do boju z uśmie­chem na ustach, wie­rząc, że to, co ro­bią, jest wznio­słe, po­trzeb­ne i ma ja­kiś głęb­szy sens.

– Pew­nie głod­ny i zmę­czo­ny je­steś. Zo­sta­ło tro­chę ein­top­fu z obia­du, to ci przy­grze­ję. Bry­gid­ka jesz­cze w polu, pil­nu­je Wład­ka i Jan­ka, bo to wia­do­mo, co im do łba strze­li? Zwłasz­cza Ja­nek wy­ryw­ny i pa­trzy na mnie spode łba, jak­bym ja go tu ka­za­ła za­my­kać. Ale mu­szę, bo ina­czej kara, jak uciek­ną. A ja nie je­stem taka, jak inni go­spo­da­rze, co trzy­ma­ją przy­mu­so­wych go­rzej jak świ­nie. U mnie nor­mal­ne łóż­ka mają i stra­wę ja­da­ją jak my, a że mu­szę ich za­my­kać i kra­ty w oknach mieć, to już nie mój wy­mysł. Toż jak­by do obo­zu tra­fi­li, co stoi tam da­lej w le­sie, to by prze­cież go­rzej im było jak u mnie. W koń­cu to lu­dzie, Po­la­cy, a my to jak­by jed­ną nogą w Pol­sce – tłu­ma­czy­ła się Ger­tru­de.

– Nie wszy­scy tak my­ślą… – mruk­nął Wal­ter.

– Oj, wi­dzę, że i to­bie mózg wy­pra­li przez tę pro­pa­gan­dę. A lu­dzie głu­pie są i tyle. Na­zy­wa się je­den z dru­gim Gą­ska albo Ko­wal­ski, ale dzie­ciom na­da­ją imio­na Hel­muth albo Adolf. My to z dzia­da pra­dzia­da La­gen­dor­fy, ale nie pysz­ni­my się i nie pa­trzy­my, kto Po­lak, kto Nie­miec. My je­ste­śmy Ma­zu­rzy i swój ro­zum mamy – upie­ra­ła się Ger­tru­de.

– Pani La­gen­dorf, ja tam my­ślę, że czło­wiek to albo mą­dry, albo głu­pi. Albo do­bry, albo zły. A niech on bę­dzie na­wet An­gli­kiem albo Ro­sja­ni­nem. – Uśmiech­nął się, bo w isto­cie ni­g­dy nie był kse­no­fo­bem.

– Ru­skich to ja bym tak nie wy­chwa­la­ła, zwłasz­cza gło­śno, bo po­dob­no to dzi­ki na­ród – po­wie­dzia­ła ci­cho Ger­tru­de i za­mie­sza­ła w garn­ku, nie od­zy­wa­jąc się już ani sło­wem.

Wal­ter von Los­sow uwa­żał nie­gdyś tak samo. Jed­nak bę­dąc w Le­nin­gra­dzie, zmie­nił nie­co swo­je na­sta­wie­nie. W isto­cie Sta­lin zro­bił z Ro­sjan ogłu­pia­ły na­ród, ale były wśród nich praw­dzi­we in­te­lek­ty, uzdol­nie­ni ar­ty­ści i oso­by tak wraż­li­we i mą­dre, jak pięk­na Olga Iwa­now­na, któ­rej ob­raz, po­dob­nie jak Hol­ly Evans, cza­sa­mi do nie­go po­wra­cał.

***

Kie­dy wkła­dał do ust ko­lej­ne kęsy je­dze­nia, w drzwiach sta­nę­ła Bry­gi­de. Mia­ła za­czer­wie­nio­ną od słoń­ca twarz i po­tar­ga­ne wło­sy. Przy­wi­ta­ła się z mat­ką i Wal­te­rem, po czym bez sło­wa wy­szła na po­dwór­ko, by w ogrom­nej mi­sce umyć się po po­lo­wych pra­cach. Wal­ter przy­glą­dał się przez ku­chen­ne okno, jak na­my­dla­ła swo­je po­tęż­ne, mlecz­no­bia­łe uda, a gdy na­chy­la­ła się, jej duży biust ko­ły­sał się po­nęt­nie. Po­my­ślał o dwóch mło­dych chłop­cach od­po­czy­wa­ją­cych po cięż­kim dniu pra­cy w polu, któ­rzy za­pew­ne snu­li ma­rze­nia o tym, by jędr­ne cia­ło Bry­gi­de mo­gło za­spo­ko­ić ich żą­dze. Zda­wa­ło mu się, że dziew­czy­na robi to ce­lo­wo. Mu­sia­ła mieć świa­do­mość, że męż­czyź­ni na nią pa­trzą, bo ob­my­wa­ła się przy stud­ni, na wi­do­ku i bez żad­ne­go skrę­po­wa­nia.

Od­wró­cił wzrok, bo po­czuł, że skro­nie mu pul­su­ją, a spodnie ro­bią się cia­sne w oko­li­cach roz­por­ka. Do­koń­czył gę­stą zupę z ziem­nia­ka­mi i ka­wał­ka­mi mię­sa, po czym udał się do swo­je­go po­ko­ju na stry­chu. Lip­co­wy upał nie omi­nął tak­że jego kwa­te­ry. Po­wie­trze było dusz­ne, a le­żą­ca na łóż­ku po­ściel zda­wa­ła się go pa­rzyć. Do tego po­wra­ca­ły przed jego oczy bia­łe uda Bry­gi­de i jej jędr­ne pier­si. My­śli Wal­te­ra zro­bi­ły się fry­wol­ne, a po­tem co­raz bar­dziej per­wer­syj­ne. Do­tych­czas mie­wał ko­bie­ty drob­ne i de­li­kat­ne, i ta­kie wła­śnie mu się po­do­ba­ły. Na­wet Re­na­te Zoll zda­wa­ła się przy nich do­brze zbu­do­wa­na, ale Bry­gi­de była po pro­stu jak żyw­cem wy­ję­ta z ob­ra­zu Ru­ben­sa. Wy­da­wa­ło mu się, że na­wet bru­tal­ne za­ba­wy, któ­re w tej chwi­li pod­po­wia­da­ła mu wy­obraź­nia, nie by­ły­by w sta­nie zro­bić jej krzyw­dy.

Ze­rwał się z po­sła­nia i zszedł do kuch­ni.

– Wy­pły­nę na je­zio­ro, pani La­gen­dorf. Może ja­kieś ryb­ki zło­wię – po­wie­dział na wde­chu, chcąc jak naj­szyb­ciej opu­ścić do­mo­stwo i za­jąć się czymś in­nym.

Ryby ło­wił do­słow­nie kil­ka razy w ży­ciu i było przy tym wię­cej śmie­chu niż ryb, ale po­my­ślał, że przy­naj­mniej od­wie­dzie swo­je my­śli od sze­ro­kich bio­der Bry­gi­dy, któ­re za­po­wia­da­ły swym wy­glą­dem zmy­sło­wą i sza­lo­ną roz­kosz. Nie po­do­ba­ła mu się, nor­mal­nie nie zwró­cił­by na nią uwa­gi. Tak samo, jak na Hol­ly. Jed­na była zbyt zwa­li­sta, dru­ga zbyt chu­da i pła­ska, jed­nak obie do­pro­wa­dzi­ły go do sta­nu wrze­nia.

Pani La­gen­dorf wy­cią­gnę­ła z ko­mór­ki sta­re węd­ki i sło­ik na ro­ba­ki, po czym wrę­czy­ła Wal­te­ro­wi i po­wró­ci­ła do swo­ich za­jęć. Gdy zbli­żał się do furt­ki po­se­sji, usły­szał głos Bry­gi­de:

– Franz? Pły­niesz na ryby? – za­py­ta­ła słod­ko.

Wal­ter prze­klął w du­chu.

– Tak, nie je­stem co praw­da mi­strzem węd­kar­stwa, ale chy­ba czas na­brać wpra­wy. – Wy­szcze­rzył zęby w nie­na­tu­ral­nym uśmie­chu.

– Wy­bio­rę się z tobą, po­ka­żę ci miej­sca, gdzie naj­le­piej bio­rą szczu­pa­ki. Płyń na tam­tą wy­spę – po­wie­dzia­ła, mru­żąc ja­sne oczy oto­czo­ne rów­nie ja­sny­mi rzę­sa­mi i mach­nę­ła ręką w kie­run­ku gę­stwi­ny wy­ła­nia­ją­cej się po­środ­ku je­zio­ra.

„Dia­bli nada­li”. – Wal­ter za­ci­snął zęby, po czym po­my­ślał, że wła­ści­wie za­cho­wu­je się nie­ra­cjo­nal­nie. Ta dziew­czy­na sama pcha­ła mu się w ra­mio­na, a i on nie miał­by nic prze­ciw­ko temu, żeby po­uży­wać so­bie z nią na jed­nej z kil­ku wy­se­pek znaj­du­ją­cych się na ogrom­nym je­zio­rze. Już sły­szał w wy­obraź­ni jej jęki i nie­mal czuł na cie­le ła­sko­ta­nie wy­so­kich traw po­ra­sta­ją­cych wy­spy.

Po­de­szli do po­mo­stu, gdzie przy­cu­mo­wa­na była łódź La­gen­dor­fów. Wal­ter zwin­nie wsko­czył do środ­ka, wy­jął spod bre­zen­tu wio­sła i wy­cią­gnął dłoń w kie­run­ku Bry­gi­de. Ta jed­nak ro­ze­śmia­ła się je­dy­nie i rów­nie wpraw­nie co on wsia­dła do chy­bo­czą­cej się ło­dzi. Jej pier­si ko­lej­ny raz za­fa­lo­wa­ły, za­po­wia­da­jąc ucie­chy, ja­kich Los­sow nie za­znał od daw­na. Tak, wła­śnie w tym mo­men­cie zdo­był pew­ność, że tego wie­czo­ru jego na­pię­cie znik­nie, a on da upust swo­jej żą­dzy. Od cza­su do cza­su ja­kiś we­wnętrz­ny głos szep­tał mu, żeby uwa­żał, je­śli nie chciał po­wtór­ki sy­tu­acji z Re­na­te Zoll, ale im bar­dziej wpa­try­wał się w ro­wek po­mię­dzy pier­sia­mi Bry­gi­de, tym ów we­wnętrz­ny głos sta­wał się cich­szy. Nie pa­trzył na twarz swo­jej to­wa­rzysz­ki, jak­by jej w ogó­le nie mia­ła, ale skła­da­ła się je­dy­nie z jędr­ne­go cia­ła, za­chę­ca­ją­ce­go do tego, by je do­ty­kać, ści­skać, a wresz­cie wsu­nąć się na nie i ulżyć zwie­rzę­ce­mu po­żą­da­niu.

– Franz? – za­gad­nę­ła ni­skim, zmy­sło­wym gło­sem.

Po­pa­trzył na nią spło­szo­ny, jak gdy­by za chwi­lę mia­ła za­dać mu py­ta­nie o jego my­śli, wy­peł­nio­ne żą­dzą spodnie, a po­tem dać przy­zwo­le­nie i krzyk­nąć, że czu­je to samo i nie wy­trzy­ma ani chwi­li dłu­żej.

– Dla­cze­go okła­ma­łeś moją mat­kę? – za­py­ta­ła bez cie­nia ko­kie­te­rii.

To było jak ku­beł zim­nej wody. W jed­nej chwi­li pod­nie­ce­nie mi­nę­ło, a on po­wró­cił z nie­ba na zie­mię.

– Nie wiem, o czym mó­wisz – bąk­nął, gło­śno prze­ły­ka­jąc śli­nę.

– Franz… Nie by­łeś na żad­nej ko­mi­sji, w ogó­le nie po­je­cha­łeś do Ne­iden­bur­ga, tyl­ko błą­ka­łeś się po oko­li­cy. Chy­ba że w le­śni­czów­ce była ja­kaś ko­mi­sja le­kar­ska, ale sta­ry Gu­miń­ski nic o tym nie wie – za­drwi­ła.

Wal­ter mil­czał, bo nie wie­dział, co po­wi­nien te­raz zro­bić. Nie od­po­wie­dzieć, tyl­ko wró­cić do brze­gu i spa­ko­wać ma­nat­ki, czy może uto­pić tę wścib­ską dziew­czy­nę w je­zio­rze, by jego ta­jem­ni­ca była bez­piecz­na. Nie był jed­nak pe­wien, ja­kie za­mia­ry mia­ła Bry­gi­de. Po kil­ku mi­nach nie­zręcz­nej ci­szy po­sta­no­wił spraw­dzić in­ten­cje cór­ki Ger­tru­de La­gen­dorf.

– Masz ra­cję, nie po­je­cha­łem na ko­mi­sję. Stchó­rzy­łem, bo czu­ję się tak na­praw­dę w peł­ni zdrów. By­łem na wscho­dzie i za nic w świe­cie nie chcę tam wra­cać. Rów­nie do­brze mogę so­bie strze­lić w łeb tu­taj, na miej­scu. Przy­naj­mniej bę­dzie szyb­ko i bez­bo­le­śnie – po­wie­dział z go­ry­czą w gło­sie.

Nie miał jed­nak za­mia­ru ujaw­niać wszyst­kie­go, łącz­nie ze swo­im praw­dzi­wym imie­niem i na­zwi­skiem. Już raz stał się za­kład­ni­kiem ko­bie­ty i nie skoń­czy­ło się to dla nie­go do­brze.

Po chwi­li do­dał:

– No… A te­raz idź i po­wiedz komu trze­ba, że ma­cie w domu de­zer­te­ra.

Bry­gi­de uśmiech­nę­ła się.

– Ależ, Franz, nie mam naj­mniej­sze­go za­mia­ru cię wy­da­wać. Moja mama bar­dzo cię lubi i przy­da­jesz się nam, ale chcia­ła­bym też ci coś po­wie­dzieć i mam na­dzie­ję, że po­łą­czy nas wspól­na ta­jem­ni­ca.

Wal­ter uspo­ko­ił się, a my­śli o wspól­nych igrasz­kach po­wró­ci­ły. Po­sta­no­wił po­sta­wić spra­wę ja­sno.

– Tak, do­my­śli­łem się. Dzi­siaj po po­po­łu­dniu – po­wie­dział uwo­dzi­ciel­skim gło­sem.

– Tak bar­dzo to wi­dać? – za­py­ta­ła, spusz­cza­jąc wzrok.

– Bar­dziej, niż ci się wy­da­je. My­ślę, że się do­ga­da­my i spę­dzi­my ra­zem nie­za­po­mnia­ne chwi­le. – Wal­ter prze­cią­gał sy­la­by, żeby ich roz­mo­wa na­bra­ła cha­rak­te­ru gry wstęp­nej, a po­tem je­dy­nie za­ko­twi­cze­nie łód­ki bę­dzie ich dzie­li­ło od peł­ne­go aktu sek­su­al­ne­go, bez zbęd­nych piesz­czot i umi­zgów.

– O czym ty, do cho­le­ry, mó­wisz, Franz? – Bry­gi­de zmarsz­czy­ła czo­ło, a jej głos zro­bił się oschły.

– O tym, moja Bry­gi­de, że gdy tyl­ko do­pły­nie­my do wy­spy, ze­rwę z cie­bie ubra­nie i za­spo­ko­ję two­je żą­dze. Swo­je zresz­tą też. – Los­sow był co­raz śmiel­szy.

Gło­śny śmiech Bry­gi­dy roz­niósł się echem po ca­łym je­zio­rze.

– Franz… – po­wie­dzia­ła, po­waż­nie­jąc na­gle. – Ja je­stem z Jan­kiem. To z nim wy­my­kam się wie­czo­ra­mi nad je­zio­ro, to z nim pły­wam na wy­spę, żeby się ko­chać, i gdy woj­na się skoń­czy, chcę zo­stać jego żoną. Dla­te­go chcia­ła­bym, że­byś go sza­no­wał i nie nę­kał nad­mier­nie. I, broń Boże, nie mó­wił mut­ti, je­śli zo­ba­czysz nas ra­zem. Moja mat­ka boi się wszyst­kie­go, a jak ci wia­do­mo, ta­kie kon­tak­ty są su­ro­wo za­bro­nio­ne. I to jest ta ta­jem­ni­ca, któ­rą chcia­łam się z tobą po­dzie­lić.

„A za­tem tak się spra­wy mają” – po­my­ślał Wal­ter, czu­jąc z jed­nej stro­ny za­wód, a z dru­giej coś w ro­dza­ju ulgi. Nie bę­dzie mu­siał bo­wiem mieć dy­le­ma­tów, czy wła­ści­we by­ło­by zro­bić so­bie ko­chan­kę z cór­ki do­bro­tli­wej pani La­gen­dorf. Bry­gi­da była za­ko­cha­na w Jan­ku Sol­skim spod Byd­gosz­czy i ża­den inny męż­czy­zna nie bu­dził w niej szcze­gól­nych emo­cji, a ów spek­takl koło stud­ni za­pew­ne miał zro­bić wra­że­nie tyl­ko na jed­nym wi­dzu, i nie był nim Wal­ter. Jed­nak Bry­gi­de La­gen­dorf zmar­no­wa­ła w Los­so­wie po­żą­da­nie, ja­kie­go nie do­znał od lat.

Tego wie­czo­ru mu­siał za­do­wo­lić się je­dy­nie po­kaź­ny­mi po­ło­wa­mi i nie­zo­bo­wią­zu­ją­cy­mi roz­mo­wa­mi z Bry­gi­de. Ger­tru­de przy­wi­ta­ła ich w ko­szu­li noc­nej i z roz­pusz­czo­ny­mi wło­sa­mi. Spoj­rza­ła zna­czą­co na obo­je, uśmiech­nę­ła się trium­fal­nie i wzię­ła siat­kę z ry­ba­mi od Wal­te­ra. Z pew­no­ścią ocza­mi wy­obraź­ni wi­dzia­ła cór­kę w ślub­nej suk­ni, a Los­so­wa w ele­ganc­kim gar­ni­tu­rze, jed­nak­że owe ma­rze­nia będą mu­sia­ły pew­ne­go dnia le­gnąć w gru­zach, tak jak dzi­siaj Wal­ter zmu­szo­ny był za­po­mnieć o ru­chach lę­dź­wi po­mię­dzy uda­mi Bry­gi­dy.