Zemsta jest słodka - Alek Rogoziński - ebook + audiobook + książka

Zemsta jest słodka ebook

Alek Rogoziński

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nie ma nic groźniejszego niż furia zdradzonej kobiety. No, chyba że… Trzy Furie!

Trzy przyjaciółki – popularna piosenkarka, uwielbiana przez licealistów nauczycielka i spokojna gospodyni domowa – w jednym czasie dowiadują się, że niebawem każdą z nich czeka rozwód. Zdradzone i porzucone przez dotychczasowych partnerów, jednoczą siły i postanawiają dać im popalić. Ich plany skompromitowania eksmężów spalają jednak na panewce, gdy jeden z nich zostaje zamordowany, a do akcji wkracza komisarz Krzysztof Darski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 264

Oceny
4,5 (549 ocen)
361
129
47
10
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sylwiucha

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze, nie zawiodłam się 😉 Świetna komedia kryminalna na letni wieczór. Jest i trup i seria niefortunnych zdarzeń, okraszona zabawnymi dialogami.. Jak powszechnie wiadomo lepiej nie zadzierać z kobietami a ze zdradzonymi żonami tym bardziej... Nie wspomnie już o ich potomstwo :-) dzieciaki wymiatają.. To wszystko sprawia, że z przyjemnością się słucha. Naprawdę polecam
10
Malwi68

Nie oderwiesz się od lektury

Książki Alka Rogozińskiego czytam od dawna, a dokładnie od debiutu i wciąż mnie śmieszą i wprowadzają w dobry humor. Jest to taki rodzaj komedii, który lubię. Trzy kobiety, które przyjaźniły się w okresie młodości, a później ich drogi się rozeszły, teraz przeżywają podobną sytuację. Ich mężowie przechodzą kryzys wieku średniego i nagle postanowili spędzić resztę swojego życia z innymi kobietami. Nie doceniają jednak pomysłowości swoich pań wynikających z furii zdradzonych żon. Nie ma bowiem niczego gorszego niż wściekłe kobiety, bo one nie lubią być porzucana. Kamila, Patrycja i Marzena nie chcą walczyć o swoich partnerów, ale postanowiły wziąć sprawy w swoje ręce i zemścić się na nich ośmieszając ich w najbardziej dotkliwy dla nich sposób. Co wymyślą i czy uda im się wprowadzić w czyn swoje plany? Powieść jest lekką komedią z wątkiem kryminalnym. Humor jest wszechobecny, zarówno w dialogach, jak i sytuacyjny. Świat celebrytów i polityki to bardzo wdzięczne środowisko dla osadzenia ...
10
LilithAquila

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa warto przeczytać
00
Korteress55

Nie oderwiesz się od lektury

Zabawna,lekka i przyjemna. Polecam serdecznie 💓😘🥰
00
Alex1706

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno tak się nie śmiałam czytając książkę. Bawiła i bawi Chmielewska, ale Alek ją przebił. Kibicując wszystkim bohaterom Zemsty, można przewidzieć kto zabił, ale to nie psuje zabawy. Brawo.
00

Popularność




Postaci

Patry­cja Woj­da­rek – gwiazda pop, któ­rej mąż chciał zabrać nie tylko samego sie­bie, ale i prawa do pio­se­nek, które przez lata razem two­rzyli.

Kamil Woj­da­rek – prze­ży­wa­jący kry­zys wieku śred­niego kom­po­zy­tor i pia­ni­sta, który w ramach odre­ago­wa­nia szoku po odkry­ciu pierw­szej fałdy tłusz­czu na brzu­chu posta­no­wił wymie­nić żonę na rówie­śniczkę wła­snej córki.

Agnieszka Woj­da­rek – córka Patry­cji i Kamila, prze­ko­nana, że jej ojca coś opę­tało i w związku z tym zamiast nowej żony powi­nien zna­leźć sobie egzor­cy­stę.

Lena Mur­czak – aspi­ru­jąca do wszyst­kiego, a naj­bar­dziej do nie­ustan­nego udep­ty­wa­nia wszel­kich czer­wo­nych dywa­nów, influ­en­cerka, któ­rej mimo braku słu­chu i głosu zama­rzyła się kariera na estra­dzie.

Karo­lina Zarzycka – nauczy­cielka histo­rii w jed­nym z war­szaw­skich liceów, prze­ko­nana, że jej mąż zasłu­żył na miej­scówkę w dzie­wią­tym kręgu pie­kiel­nym, zaraz obok mini­stra edu­ka­cji.

Jerzy Zarzycki – chi­rurg pla­styczny, mocno roz­cza­ro­wany tym, że przez lata nijak nie mógł namó­wić żony, by dała mu się prze­ro­bić na klona Pameli Ander­son z cza­sów Sło­necz­nego patrolu.

Benia­min Zarzycki – syn Karo­liny i Jerzego, odma­wia­jący od czasu do czasu modli­twę w inten­cji tego, aby nie wyro­snąć na takiego dzbana jak jego ojciec.

Beata Lato – seks­bomba, uwa­ża­jąca za swój obo­wią­zek eks­po­no­wa­nie wszel­kich atu­tów fizycz­nych, w jakie wypo­sa­żyła ją Matka Natura, oraz nie­ustanne popra­wia­nie tego, co aku­rat owej nie do końca się udało.

Marzena Oli­wiak – nie­gdyś znana artystka pla­styczka, obec­nie gospo­dyni domowa, przy­zwy­cza­jona do wiecz­nego pota­ki­wa­nia mężowi i nieco zagu­biona w rze­czy­wi­sto­ści po odkry­ciu, że nie będzie miała już ku temu oka­zji.

Tade­usz Oli­wiak – poli­tyk, z mów­nicy sej­mo­wej gło­szący potrzebę wpro­wa­dze­nia usta­wo­wego zakazu roz­wo­dów, który rzecz jasna miałby zacząć obo­wią­zy­wać dopiero po tym, jak tylko on sam uwolni się od żony.

Teo­fil Oli­wiak – syn Marzeny i Tade­usza, nieco skon­fun­do­wany fak­tem, że wyrósł na kogoś ide­al­nie innego, niż chciałby jego ojciec.

Danuta Mro­ziń­ska – sekre­tarka Tade­usza, gło­sząca potrzebę odnowy moral­nej, która obej­mo­wa­łaby wszyst­kich poza nią.

Jan Mro­ziń­ski – mąż Danuty, prze­ko­nany, że jego żona zostaje do późna w pracy, aby rato­wać kraj przed lewac­twem, a nie dora­biać mu rogi więk­sze niż te, jakimi poszczy­cić się może jeleń olbrzymi.

Rado­mir Kret – zwierzch­nik Tade­usza, uwa­ża­jący, że hańbi on dobre imię par­tii, do któ­rej obaj należą.

Ilona Radecka – zna­joma Patry­cji, Karo­liny i Marzeny, a przy oka­zji była mece­na­ska tej ostat­niej, prze­ko­nana, że wycho­dząc za mąż, jej pod­opieczna zmar­no­wała szansę na wielką mię­dzy­na­ro­dową karierę.

Miko­łaj Lubecki – biz­nes­men i zara­zem cichy spon­sor kilku par­tii poli­tycz­nych.

Dariusz Oscy­pek – młody kel­ner, dla któ­rego nowe życie zaczęło się od roz­la­nia kawy.

Krzysz­tof Dar­ski – komi­sarz poli­cji, usi­łu­jący zro­zu­mieć, jakim cudem trzy dotych­czas spo­kojne i pra­wo­rządne kobiety oraz ich wkra­cza­jące dopiero w doro­słe życie dzieci mogły ścią­gnąć na swoją głowę tak dużo kło­po­tów.

Prolog

– Mam trupa!

Patry­cja Woj­da­rek popa­trzyła z nie­do­wie­rza­niem na leżący przed nią smart­fon, z któ­rego gło­śnika chwilę wcze­śniej wydo­był się ów rów­nie lako­niczny, co szo­ku­jący komu­ni­kat, i przez moment zasta­na­wiała się, czy oby w wyniku dra­ma­tów i wstrzą­sów, jakie ostat­nio prze­żyła, nie zaczęła cier­pieć na omamy słu­chowe.

– Co masz?! – zapy­tała z nie­do­wie­rza­niem.

– Trupa – powtó­rzył gło­śnik wyraź­nie zde­ner­wo­wa­nym gło­sem jej ser­decz­nej przy­ja­ciółki, Marzeny Oli­wiak.

– Jakiego trupa?

Gło­śnik przez chwilę mil­czał.

– Nie­ży­wego – poin­for­mo­wał ją wresz­cie gro­bo­wym tonem.

Patry­cja prze­wró­ciła oczami.

– Rozu­miem, że nie tań­czą­cego czar­da­sza – rze­kła z wes­tchnie­niem. – Pytam czy­jego…

– Dla­czego czar­da­sza? – usły­szała w odpo­wie­dzi.

– Nie wiem. Może być polkę albo kan­kana, wszystko jedno – wyja­śniła, odma­wia­jąc w duchu modli­twę do świę­tej Anny, patronki ludzi cier­pli­wych. – Cho­dzi mi o to, że trupy z reguły bywają nie­żywe i w związku z tym mało ruchliwe. Pytam, czyj to trup! I gdzie go masz?

– W kuchni. Tadzia – odpo­wie­działa Marzena, wyda­jąc po tym sło­wie dziwny odgłos, co Patry­cja uznała za szczę­ka­nie zębami. Nie miała jed­nak czasu na roz­strzy­ga­nie tego, czy doko­nała popraw­nej iden­ty­fi­ka­cji dźwięku, bo wypo­wie­dziane przez jej przy­ja­ciółkę imię spra­wiło, że poczuła, jak robi jej się miękko w tak zwa­nym dołku.

– Jak to?! – jęk­nęła roz­pacz­li­wie. – Jesteś pewna?

– Chyba potra­fię roz­po­znać kogoś, z kim prze­ży­łam ostat­nie dzie­więt­na­ście lat. – W gło­sie Marzeny sły­chać było lekką urazę.

– Ale co się stało? – Patry­cja nagle poczuła, że po ple­cach prze­la­tuje jej nie­przy­jemny zimny dreszcz. – Zabi­łaś go?!

– Że co? – zacie­ka­wiła się Marzena nieco nie­przy­tom­nie.

– Zabi­łaś Tadzia? – powtó­rzyła Patry­cja, roz­glą­da­jąc się po toa­letce w poszu­ki­wa­niu prosz­ków na uspo­ko­je­nie. Co jak co, ale aku­rat one zawsze walały się po jej pokoju w ilo­ściach bez mała hur­to­wych. Zgod­nie jed­nak z zasadą, że w sytu­acjach kry­zy­so­wych zawsze można liczyć na zło­śli­wość przed­mio­tów mar­twych, teraz też magicz­nie się zde­ma­te­ria­li­zo­wały. Zresztą w tym kon­tek­ście słowo „mar­twe” brzmiało mocno iro­nicz­nie. – Boszzzz… Wyda­wało mi się, że omó­wi­ły­śmy nasz plan bar­dzo szcze­gó­łowo! Trzeba było powie­dzieć, jeśli cze­goś z niego nie zro­zu­mia­łaś!

– Chyba osza­la­łaś! – obu­rzyła się Marzena. – Wszystko zro­zu­mia­łam.

– To dla­czego go zabi­łaś?! – zdu­miała się Patry­cja.

– W tym wła­śnie rzecz, że go nie zabi­łam!

– To co? Zro­bił ci przy­sługę i umarł sam z sie­bie?

– Też nie – roz­wiała jej nadzieję Marzena. – Ktoś go wykoń­czył. Nożem. Ozdob­nym. Z naszej kuchni. To zna­czy chyba z naszej, bo go nie ma w tym takim do wkła­da­nia. Pieńku.

– Jakim znowu pieńku?!

– Z dziu­rami! Drew­nia­nym. I to naj­więk­szym!

Patry­cja poczuła, że znowu prze­staje nadą­żać.

– Co ty glę­dzisz?! – zapy­tała, usi­łu­jąc wyma­zać sprzed oczu scenę, w któ­rej dosko­nale jej znany mąż przy­ja­ciółki zostaje za pomocą ogrom­nego topora pozba­wiony głowy, poło­żo­nej uprzed­nio na pieńku wiel­ko­ści co naj­mniej cokołu pomnika Adama Mic­kie­wi­cza na sto­łecz­nym Kra­kow­skim Przed­mie­ściu. – Mów logicz­nie!

– No prze­cież mówię! – zde­ner­wo­wała się Marzena. – Tadzio leży w kuchni. Przy wyspie. Ma wbity w serce nóż, wzięty z tego cze­goś drew­nia­nego, w czym trzy­mamy cały ich kom­plet. Jestem zde­ner­wo­wana i nie pamię­tam, jak to się nazywa. Zresztą nawet gdy­bym nie była zde­ner­wo­wana, to też bym chyba nie wie­działa.

– Sto­jak? – pod­po­wie­działa nie­pew­nie Patry­cja. – Zresztą to teraz naj­mniej ważne! I co? To nie ty go zała­twi­łaś?

– Aż tak to jesz­cze nie zgłu­pia­łam – poin­for­mo­wała ją Marzena. – To, że go nie­na­wi­dzę, nie ozna­cza, że mu źle życzę. To zna­czy, chyba powin­nam to powie­dzieć w cza­sie prze­szłym… Cho­lera… – W gło­śniku roz­le­gło się chlip­nię­cie.

Do Patry­cji dopiero teraz, z lek­kim opóź­nie­niem, dotarło, co wła­ści­wie ozna­cza maka­bryczne odkry­cie jej przy­ja­ciółki i jakie mogą być jego kon­se­kwen­cje.

– Matko Pań­ska! – Bez mała krzyk­nęła, zry­wa­jąc się z fotela. – Nie rób nic! Cze­kaj! Już wsia­dam do samo­chodu i jadę do cie­bie!

– Mam nie wzy­wać poli­cji? – zdzi­wiła się Marzena.

– Ani się waż! – zaka­zała sta­now­czo Patry­cja. – Zgarnę po dro­dze do cie­bie Karolę i na miej­scu zasta­no­wimy się, co robić. Jak ty się w ogóle trzy­masz?

– Zwa­żyw­szy na warunki, cał­kiem nie­źle – zapew­niła ją Marzena. – Ale… Jesteś pewna, że mam nie dzwo­nić na poli­cję?

– Abso­lut­nie! – potwier­dziła Patry­cja. – Zaraz u cie­bie będziemy i we trzy nara­dzimy się, jak z tego wybrnąć! – Prze­rwała połą­cze­nie i kilka sekund póź­niej wybrała inny numer spo­śród kon­tak­tów: – Karola? Dzwo­niła Marzena i powie­działa, że wła­śnie zna­la­zła w swo­jej kuchni zwłoki Tade­usza. Ktoś go zamor­do­wał. Wbił mu nóż w serce. Co…? Nie, nie jestem pijana! Przy­się­gam, że mówię prawdę! Musimy do niej jechać i nara­dzić się, jak teraz postą­pić. Zaraz po cie­bie pod­jadę, powin­nam być za jakiś kwa­drans. Cze­kaj na mnie już przy furtce. Cho­lera, zakła­da­łam, że nasze plany mogą się skom­pli­ko­wać, ale ni­gdy bym nie przy­pusz­czała, że aż tak bar­dzo…

Rozdział I

Dwa tygo­dnie wcze­śniej

Patry­cja prze­kro­czyła próg swo­jej willi i z ulgą pozbyła się zawie­szo­nej na ramie­niu torby wiel­ko­ści bez mała worka na zwłoki, pyr­ga­jąc ją nie­cier­pli­wym gestem na pod­łogę. Po chwili obok niej wylą­do­wało też futro. A wła­ści­wie coś, co miało je uda­wać, bo Woj­da­rek wolała nosić sztuczne, odkąd dwa lata wcze­śniej akty­wistki eko­lo­giczne oblały jej odzie­nie wierzch­nie czer­woną farbą, a jedna z nich wydała przy tym krwio­żer­czy okrzyk: „Mor­der­czyni!”, i to z taką nie­na­wi­ścią, jakby Patry­cja miała na sobie futro uszyte ze skóry jej dziecka, z któ­rej w dodatku sama je obdarła. I choć kilka eks­pia­cyj­nych wywia­dów o jej miło­ści do wszyst­kich zwie­rząt, ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem fre­tek i szyn­szyli, oraz kon­cert cha­ry­ta­tywny na rzecz schro­ni­ska dla czwo­ro­no­gów zła­go­dziły nieco gniew publicz­no­ści, to Patry­cja i tak nie chciała się już wię­cej nara­żać.

– Hej, jesteś?! – zawo­łała w mrok, w któ­rym tonęło jej domo­stwo z wyjąt­kiem holu, gdzie wła­śnie stała. – Wró­ci­łam! Pełen suk­ces! Jak zawsze! Kotku?!

Ku jej zdzi­wie­niu z ciem­no­ści nie dobie­gła żadna odpo­wiedź. Zasko­czona Patry­cja zro­biła kilka kro­ków i naci­snęła kon­takt, spra­wia­jąc, że główny salon jej luk­su­so­wej willi, ze względu na swoją wiel­kość tytu­ło­wany przez jej zna­jo­mych Sta­dio­nem Naro­do­wym, roz­bły­snął świa­tłem nie­do­rzecz­nie gigan­tycz­nego krysz­ta­ło­wego żyran­dola, który, gdyby zostać przy spor­to­wych sko­ja­rze­niach, w razie urwa­nia się bez pro­blemu zabiłby całą repre­zen­ta­cję Pol­ski w piłce noż­nej łącz­nie z tre­ne­rem i jego asy­sten­tem. Oczy­wi­ście gdyby tylko pod nim stali.

Sam salon, mimo roz­mia­rów spo­koj­nie pozwa­la­ją­cych na umiesz­cze­nie tu maga­zynu IKEA, był dość skrom­nie ume­blo­wany. Stały tu jedy­nie biblio­teczka, maho­niowy stół, ze względu na dłu­gość nasu­wa­jący nachalne sko­ja­rze­nia z wybie­giem dla mode­lek, sta­no­wiące z nim kom­plet krze­sła oraz kilka wyso­kich świecz­ni­ków. Ów skąpy wystrój pozwo­lił Patry­cji bły­ska­wicz­nie zorien­to­wać się, że wbrew jej nadzie­jom w pomiesz­cze­niu tym nie czeka na nią żadna nie­spo­dzianka. Dziwne…

Weszła do salonu, zatrzy­mała się przy stole, poto­czyła wzro­kiem dokoła i nagle sze­roko się uśmiech­nęła! Jasne! Jakaż była głu­pia! Oczy­wi­ście, że wszy­scy cze­kają na zewnątrz, w ogro­dzie! Prze­cież kwie­cień w tym roku oka­zał się wyjąt­kowo cie­pły i można było spo­koj­nie się bawić na świe­żym powie­trzu nawet i przez całą noc. Cudow­nie!

Woj­da­rek prze­szła do drzwi bal­ko­no­wych, przez chwilę przy­go­to­wy­wała się w duchu na okrzyki, które zaraz dobie­gną jej uszu, po czym szarp­nęła za klamkę. Na zewnątrz pano­wały ciem­ność i cisza rów­nie gro­bowe, jak uprzed­nio w salo­nie. Patry­cja wytrzesz­czyła oczy, ale nie dostrze­gła niczego, co wska­zy­wa­łoby, że za moment jej ogród roz­świe­tlą kolo­rowe świa­tła, w któ­rych zoba­czy swo­ich przy­ja­ciół i bli­skich, ugi­na­jące się od potraw stoły, wielki tort uro­dzi­nowy oraz kel­ne­rów w smo­kin­gach ser­wu­ją­cych drinki. Ostroż­nie i wciąż z nadzieją zro­biła kolejny krok i wyszła na zewnątrz. Dopiero kiedy uświa­do­miła sobie, że tym spo­so­bem wdep­nęła w kałużę i wła­śnie ruj­nuje sobie dopiero co kupione szpilki od Loubo­utina, w jej gło­wie poja­wiło się nieco prze­ra­ża­jące przy­pusz­cze­nie, że być może nie ma co liczyć na uro­dzi­nowe przy­ję­cie nie­spo­dziankę. Na­dal jed­nak nie za bar­dzo chciało się jej w to wie­rzyć. Prze­cież Kamil dosko­nale wie­dział, jak bar­dzo kochała takie imprezy! Zwłasz­cza jeśli sama grała w nich główną rolę. Poza tym brak party nie tłu­ma­czył nijak nie­obec­no­ści w domu jej męża. Chyba że…

Na twa­rzy Patry­cji znów poja­wił się uśmie­szek, tym razem nieco dwu­znaczny. Ich życie intymne nale­żało od wielu mie­sięcy do kate­go­rii „nie­obecne nie­uspra­wie­dli­wione” i w cza­sie ostat­nich awan­tur, do jakich docho­dziło mię­dzy nią a Kami­lem, kilka razy wykrzy­czała mu, że powi­nien prze­stu­dio­wać sobie Kama­su­trę, aby wie­dzieć, co wła­ści­wie mię­dzy nimi jest nie tak i czego bra­kuje jej w życiu. Być może wresz­cie posta­no­wił się zasto­so­wać do tej rady i teraz czeka na nią w sypialni oświe­tlo­nej jedy­nie świa­tłem świec, w łóżku, na któ­rym roz­rzu­cił płatki kwia­tów, i do tego wszyst­kiego z różą w zębach. Ową wizję psuła jej jedy­nie świa­do­mość, że jak dotąd naj­bar­dziej roman­tycz­nym gestem Kamila doty­czą­cym sypialni było poda­ro­wa­nie jej na Gwiazdkę różo­wej pościeli. Patry­cja zdą­żyła się nawet ucie­szyć z tego poda­runku, po czym ich pomoc domowa poście­liła łóżko i oka­zało się, że na środku koł­dry wid­nieje podo­bi­zna świnki Peppy, w dodatku z angiel­skim napi­sem: „Śpij dobrze, tłu­ścioszku!”. Ciche dni po tym incy­den­cie trwały mię­dzy nią a Kami­lem aż do samego syl­we­stra.

Patry­cja zamknęła drzwi bal­ko­nowe, wró­ciła do holu, zga­siła świa­tło w salo­nie i włą­czyła to nad scho­dami. Jej willa miała co prawda cztery poziomy, ale jedy­nie z par­teru i pię­tra korzy­stano na co dzień. W piw­nicy znaj­do­wały się pomiesz­cze­nia gospo­dar­cze oraz wielka sala, w któ­rej jej nie­gdyś uko­chany mał­żo­nek urzą­dził sobie kino domowe. Strych zaś został zamie­niony w ich wspólne stu­dio nagra­niowe, w któ­rym od kil­ku­na­stu lat rodziły się kolejne best­sel­le­rowe płyty Woj­da­rek. Bo nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo przez ten czas nie roz­la­złoby się w szwach ich życie miło­sne, na­dal sta­no­wili zna­ko­mity, inspi­ru­jący się wza­jem­nie i zgrany duet kom­po­zy­tor­sko-wokalny. Kamil sły­nął w branży jako król Midas, tyle że w prze­ci­wień­stwie do swo­jego fry­gij­skiego poprzed­nika zamiast w złoto zamie­niał wszystko, czego się tknął, w prze­bój i hit sprze­daży, a Patry­cja zyski­wała miłość fanów i uzna­nie kry­ty­ków swoim czte­ro­ok­ta­wo­wym, cha­rak­te­ry­stycz­nym gło­sem, estra­dową cha­ry­zmą i, nie ma co się oszu­ki­wać, sek­sow­nym wize­run­kiem. Co cie­kawe, im gorzej ukła­dało im się pry­wat­nie, tym bar­dziej spek­ta­ku­lar­nie roz­wi­jała się ich kariera. Ot, zło­śli­wość losu, który, jak wia­domo, lubi udo­wad­niać, że w życiu nie można mieć wszyst­kiego. Być może jed­nak teraz się nad nimi wresz­cie uli­to­wał. W końcu ostat­nio Kamil spra­wiał wra­że­nie mniej znu­dzo­nego swoją poza­mu­zyczną egzy­sten­cją, zaczął nawet odro­binę dbać o swój wygląd, przy­po­mniał sobie po paru latach, w któ­rej szu­fla­dzie leży grze­bień oraz do czego służy try­mer, i w związku z tym prze­stał jej się koja­rzyć z Ein­ste­inem, w któ­rego tra­fił pio­run. Ba! Nawet tro­chę schudł, wyprzy­stoj­niał i tym samym przy­po­mniał jej, że kil­ka­na­ście lat temu, kiedy się ze sobą zwią­zali, zauro­czył ją nie tylko swoim talen­tem, ale i powierz­chow­no­ścią. Doprawdy, trudno było o tym pamię­tać, kiedy pre­zen­to­wał się niczym nad­uży­wa­jący dena­tu­ratu, stary, zużyty żul spod śmiet­nika.

Woj­da­rek powoli weszła po scho­dach. Pię­tro też tonęło w ciem­no­ściach. Drzwi do sypialni były jed­nak zamknięte, co dawało nadzieję, że jej ślubny wła­śnie tam na nią czeka. Patry­cję co prawda nieco roz­pra­szał fakt, że zamiast Kamila wyobraź­nia pod­suwa jej obraz leżą­cego na łożu Chrisa Evansa, jej ide­ału męskiego sek­sa­pilu, ale posta­no­wiła się tym nie przej­mo­wać. Po takim cza­sie ero­tycz­nej posu­chy w pościeli mógłby na nią cze­kać rów­nie dobrze karze­łek z Gry o tron, a i tak, gdyby tylko wie­dział, co z nią robić, z miej­sca by mu ule­gła. Deli­kat­nie otwo­rzyła drzwi i poczuła, że jej roz­cza­ro­wa­nie się­gnęło zenitu. W pokoju było ciemno i zimno tudzież nic ani nikt tu na nią nie cze­kał. Żad­nych świec, żad­nych róż i żad­nego, kuźwa, nawet naj­mniej­szego karzełka!

Patry­cja gniew­nie pstryk­nęła kon­tak­tem, po czym usia­dła na zaście­lo­nym sta­ran­nie łóżku, bez­rad­nie wpa­tru­jąc się w sto­jące w rogu pomiesz­cze­nia lustro. Po chwili dostrze­gła w nim dziwny ele­ment, a mia­no­wi­cie odbi­cie bia­łej koperty leżą­cej na noc­nym sto­liku, opar­tej o zdobną, złotą lampkę. Odwró­ciła się i się­gnęła po nią, po czym wyjęła z niej nie­wielką kartkę z kil­koma wydru­ko­wa­nymi zda­niami. Prze­bie­gła je wzro­kiem raz, a potem natych­miast drugi, po czym zasta­no­wiła się, czy oby do drinka, który wypiła po kon­cer­cie, nie dodano jej jakichś psy­cho­tro­pów. Treść uwiecz­niona na kartce nijak nie mogła bowiem być prawdą! Bo jeśliby była, ozna­cza­łoby to, że świat zwa­rio­wał. Ewen­tu­al­nie, że ona sama postra­dała zmy­sły, i to doku­ment­nie. Nie mogąc pozbyć się wra­że­nia, że serce powoli prze­miesz­cza jej się w stronę prze­łyku i wali tak mocno, jakby wła­śnie prze­bie­gła mara­ton, Patry­cja po raz trzeci, nieco już wol­niej, prze­czy­tała list pozo­sta­wiony przez męża. Kiedy skoń­czyła, wypu­ściła kartkę z rąk i czu­jąc, jak wszyst­kie funk­cje życiowe w niej słabną, a nawet wręcz zamie­rają, zmie­niła pozy­cję z sie­dzą­cej na leżącą. Przez chwilę wpa­try­wała się w ozdobny bal­da­chim nad łóż­kiem. Kiedy jed­nak zaczął on wiro­wać niczym tar­gany hura­ga­nem, nieco się prze­stra­szyła, bo przy­po­mniała sobie frag­ment jakie­goś arty­kułu w Inter­ne­cie gło­szą­cego, że oczo­pląs może być pierw­szym obja­wem udaru albo apo­plek­sji. Czym prę­dzej wró­ciła do poprzed­niej pozy­cji. Ku jej uldze widok przed oczami bły­ska­wicz­nie się usta­bi­li­zo­wał. Patry­cja ode­tchnęła i nagle poczuła, że zbiera w niej złość. Co tu się wła­ści­wie wyda­rzyło?! Zamiast cze­kać na nią z uro­dzi­no­wym przy­ję­ciem nie­spo­dzianką, ewen­tu­al­nie zafun­do­wać jej w pre­zen­cie roz­koszne chwile tête-à-tête, ten nie­myty żłób zosta­wia jej list z zapo­wie­dzią roz­wodu! I jesz­cze śmie suge­ro­wać, że to ona jest winna roz­pa­dowi ich mał­żeń­stwa?! A jakby tego mało, prosi ją o „zacho­wa­nie roz­sądku” i prze­pro­wa­dze­nie całej sprawy tak, aby „unik­nąć nie­po­trzeb­nego roz­głosu w mediach”. Już ona mu pokaże „nie­po­trzebny roz­głos”! Co za drań w pisz­czel kopany! O, tak dobrze to mu nie będzie…!

Dopro­wa­dziw­szy się w mgnie­niu oka do furii, Patry­cja otwo­rzyła swoją maleńką torebkę-puz­derko i wycią­gnęła z niej tele­fon. Bez namy­słu wybrała numer męża, po czym, czu­jąc nara­sta­jącą chęć mordu, prze­cze­kała kil­ka­na­ście sygna­łów.

– Słu­cham… – Kamil ode­zwał się dokład­nie w tym momen­cie, kiedy już miała się roz­łą­czyć i rzu­cić smart­fo­nem w lustro, co nie­wąt­pli­wie pozwo­li­łoby jej roz­ła­do­wać nieco wście­kłość. Rzu­ca­nie roz­ma­itymi przed­mio­tami zawsze koiło jej nerwy. Wie­dzieli o tym wszy­scy, na czele z orga­ni­za­to­rami jej kon­cer­tów. Jeden z nich umie­ścił nawet kie­dyś w jej gar­de­ro­bie całą odzie­dzi­czoną po pra­babci i mocno nad­we­rę­żoną zębem czasu por­ce­la­nową zastawę w nadziei, że kiedy Woj­da­rek potłu­cze mu ją na drobny mak, to ją potem wyko­rzy­sta jako ele­ment deko­ra­cyjny w ele­wa­cji domu, bo sam jakoś nie miał serca znisz­czyć tego bądź co bądź spadku po przod­kach.

– Wła­śnie prze­czy­ta­łam te wypo­ciny, które mi zosta­wi­łeś w sypialni. – Patry­cja daro­wała sobie jakieś dyplo­ma­tyczne wstępy. – To jakiś dow­cip?

– Nie…

– I naprawdę myślisz to, co tam napi­sa­łeś?!

– Tak.

– Chcesz się ze mną roz­stać?!

– Tak.

Jej mąż sły­nął z lako­nicz­no­ści i w dzie­wię­ciu przy­pad­kach na dzie­sięć Patry­cji bar­dzo to odpo­wia­dało. Teraz jed­nak nastą­pił przy­pa­dek numer dzie­sięć i poczuła się wku­rzona.

– Wła­ści­wie dla­czego?!

– Prze­cież napi­sa­łem…

– Super! Jeśli uwa­żasz, że po osiem­na­stu latach związku można kogoś porzu­cić i jako powód podać: „Nie mogę już dłu­żej z tobą wytrzy­mać”, to chcę cię uprze­dzić, że zanim się roz­wie­dziemy, zamie­rzam odwie­dzić wszyst­kie moż­liwe sta­cje tele­wi­zyjne, od Tele-Polu począw­szy, a na osie­dlo­wych kablów­kach w Pci­miu Dol­nym skoń­czyw­szy, żeby wszy­scy się dowie­dzieli, jakim jesteś zdra­dli­wym, dwu­li­co­wym szczu­rem! I już dzwo­nię do „Vivy!”, żeby umó­wić się na wywiad. Zdą­ży­łam nawet wymy­ślić hasło na okładkę. „Ucie­kłam z pie­kła!”.

– Z jakiego znowu pie­kła?!

– Które mi zafun­do­wa­łeś! Mąż tyran! – wyja­śniła Patry­cja zło­śli­wym tonem. – A poza tym także alko­ho­lik, nar­ko­man, dziw­karz oraz dam­ski bok­ser. I bisek­su­ali­sta! Zamy­kam oczy i widzę sesję przy jakiejś przy­droż­nej sta­rej kapliczce, gdzie modlę się w podzięce za to, że wresz­cie skoń­czyła się moja gehenna i nie­ustanne tor­tury. Będzie oka­zja, żeby wydę­bić nową suk­nię od Violi Pie­kut. No i jak ci się to podoba?!

– Przede wszyst­kim pro­szę cię, uspo­kój się. – Wbrew jej ocze­ki­wa­niom Kamil nie brzmiał na spe­cjal­nie prze­stra­szo­nego. – Jeste­śmy doro­śli. Na pewno doga­damy się w cywi­li­zo­wany spo­sób…

– Wydaje mi się, że ty już się doga­da­łeś – wark­nęła Patry­cja. – Sam ze sobą! Bądź pewny, że ze mną tak łatwo ci nie pój­dzie!

– Dobrze wiesz, że od dłuż­szego czasu nie ukła­dało nam się tak, jak powinno było. – Głos męża brzmiał spo­koj­nie, w czym nie było w sumie nic dziw­nego, zwa­żyw­szy, że Kamil był ide­alną ilu­stra­cją okre­śle­nia „fleg­ma­tyk” i odkąd go poznała, oka­zał emo­cje tylko raz, a mia­no­wi­cie wtedy, kiedy ich pomoc domowa przez przy­pa­dek wyrzu­ciła mu pudełko ze sta­rymi, nie­uży­wa­nymi od lat i potrzeb­nymi mu nie wia­domo do czego kablami. A i wtedy skoń­czyło się jedy­nie na wypo­wie­dzia­nym nieco gło­śniej­szym tonem pole­ce­niu, aby ni­gdy wię­cej tego nie robiła. Nawet, kiedy jego żona znaj­do­wała się na poro­dówce, cze­ka­jący na szpi­tal­nym kory­ta­rzu Kamil zacho­wy­wał zimną krew, i to do tego stop­nia, że kiedy na świe­cie poja­wiła się ich córka, pie­lę­gniarka musiała prze­rwać mu słodką drzemkę. Oczy­wi­ście nie trzeba doda­wać, że to wła­śnie ów spo­kój iry­to­wał Patry­cję naj­bar­dziej, szcze­gól­nie w cza­sie ich sprze­czek, kiedy to w odpo­wie­dzi na swoje gniewne krzyki musiała wysłu­chi­wać wypo­wia­da­nych mono­ton­nym gło­sem logicz­nych argu­men­tów udo­wad­nia­ją­cych jej, że się myli. Fakt, że z reguły mał­żo­nek miał rację, wku­rzał ją do tego stop­nia, że ostat­nimi czasy na wszyst­kie jego uczone wywody reago­wała sło­wami: „Dupa, dupa, dupa!”, mając przy tym pełną świa­domość, że zacho­wuje się tak, jakby cof­nęła się do pod­sta­wówki. Nawet jed­nak to nie wyda­wało jej się pod­stawą do uzna­nia ich związku za nie­szczę­śliwy. Coś sta­now­czo w tym wszyst­kim nie grało…

– No wła­śnie nie wiem! – odpo­wie­działa, wra­ca­jąc do nor­mal­nego tonu. – Mie­li­śmy dla sie­bie mniej czasu, jak zawsze kiedy jeź­dzi­łam w trasy, ale to jesz­cze nie powód, żeby się roz­sta­wać.

– Chcesz mi powie­dzieć, że naprawdę czu­łaś się ostat­nimi laty szczę­śliwa? – W gło­sie Kamila zabrzmiał deli­katny akcent zdzi­wie­nia. – Nie zauwa­ży­łaś, że już pra­wie w ogóle ze sobą nie roz­ma­wiamy i że poza kwe­stiami doty­czą­cymi two­ich nowych pio­se­nek czy kon­cer­tów nie mamy sobie nic do prze­ka­za­nia?

– Niby jak mie­li­śmy sobie coś prze­ka­zy­wać, skoro na zmianę sie­dzia­łeś albo w stu­diu, albo w tej kan­cia­pie w piw­nicy i oglą­da­łeś jakieś nudziar­stwa? – ziry­to­wała się Patry­cja. – Za każ­dym razem, kiedy wcho­dzi­łam do jed­nego albo dru­giego, sły­sza­łam, że jesteś zajęty i nie należy ci prze­szka­dzać. A teraz nagle dowia­duję się, że powin­nam była wdzie­rać się tam na siłę z listą tema­tów do dys­ku­sji. I chyba jesz­cze ze sznur­kiem, żeby przy­wią­zać cię do fotela, i z batem, żeby prze­mocą zmu­sić do kon­wer­sa­cji! Czy ty jesteś nor­malny?!

– No widzisz… Dla cie­bie to były nudziar­stwa, dla mnie arcy­dzieła… Nawet tego nie umia­łaś ze mną dzie­lić.

Patry­cja poczuła, że zaczyna jej się robić cia­sno w gło­wie, i zanie­po­ko­iła się, że za moment naprawdę trafi ją apo­plek­sja.

– Czy ty mi wła­śnie mówisz, że nasze mał­żeń­stwo zruj­no­wał fakt, że nie zachwy­cał mnie złoty robo­cik popier­da­la­jący przez godzinę po pustyni?! – krzyk­nęła z furią. – Albo ten stwo­rek przy­po­mi­na­jący mar­szałka sejmu? Jak mu tam było? Gołąb?

– Gol­lum – spro­sto­wał Kamil. – No widzisz, dla cie­bie Gwiezdne wojny, Władca Pier­ścieni i wszyst­kie inne filmy fan­tasy to były nudziar­stwa, a dla mnie ucieczka od naszych pro­ble­mów.

– Jakich znowu pro­ble­mów?! – zdu­miała się Patry­cja, zapo­mniaw­szy mu wytknąć, że swego czasu zmu­sił ją do obej­rze­nia wszyst­kich sezo­nów Gry o tron, który to czyn jej zda­niem był sprzeczny z kon­wen­cją genew­ską. – Ni­gdy nawet się nie zająk­ną­łeś, że masz jakieś pro­blemy. Zwłasz­cza ze mną!

– Liczy­łem na to, że sama to wyczu­jesz – poin­for­mo­wał ją Kamil. – W końcu zawsze tyle mówisz o swo­jej intu­icji…

– Pocze­kaj no, mój drogi… – Patry­cja uświa­do­miła sobie, że całą tą mocno idio­tyczną kon­wer­sa­cją pró­buje zagłu­szyć sygnał alar­mowy, który zaczął jej dźwię­czeć w gło­wie, kiedy tylko zapo­znała się z tre­ścią mężow­skiego listu. – Kim ona jest?!

– Kto?

– Ona – powtó­rzyła z naci­skiem. – Ta, która w prze­ci­wień­stwie do mnie tak dosko­nale cię rozu­mie, ogląda z tobą tych wszyst­kich bro­da­tych kra­snali uga­nia­ją­cych się z topor­kiem za jakimś cho­ler­nym pier­ścion­kiem i zaba­wia cię kon­wer­sa­cją na każdy temat, jakby była jakąś oży­wioną, kurwa, Siri!

– Nie mam poję­cia, o czym mówisz…

Patry­cja musia­łaby kom­plet­nie nie znać męża, żeby nie wyczuć w jego sło­wach fał­szu.

– Kamil! – powoli tra­ciła cier­pli­wość. – Dosko­nale wiesz, że lepiej będzie, jeśli sam się przy­znasz, niż jeśli dowiem się o tym od kogoś innego. I zda­jesz sobie sprawę z tego, że jeśli kwe­stia naszego roz­wodu sta­nie się gło­śna, a uwierz mi, że zamie­rzam ją roz­trą­bić na cały kraj, to będziesz miał na karku wię­cej papa­raz­zich niż Doda i Cicho­pek razem wzięte!

W słu­chawce przez chwilę pano­wało mil­cze­nie.

– Uznaj to za mój pre­zent uro­dzi­nowy – pod­su­nęła Patry­cja.

– Jaki pre… – zdzi­wił się Kamil, po czym naj­wy­raź­niej uświa­do­mił sobie, jakie udało mu się popeł­nić faux pas, bo aż go zatch­nęło. – Ja… Naprawdę… Nie wiem, jak mam cię prze­pra­szać…

– Naj­le­piej w ogóle – pora­dziła mu Patry­cja. – Cokol­wiek byś powie­dział, nic to już nie zmieni. Cokol­wiek, oczy­wi­ście, poza infor­ma­cją, kim jest ta, dla któ­rej mnie porzu­ci­łeś. To co prawda też nic nie zmieni, ale przy­naj­mniej zaspo­koi moją cie­ka­wość. W końcu coś mi się od życia należy. A ty będziesz miał to z głowy. Więc…?

– Obie­caj, że nie będziesz krzy­czeć – popro­sił Kamil.

Patry­cja poczuła ukłu­cie w oko­li­cach serca.

– Chyba nie chcesz powie­dzieć, że to wła­śnie… ona!

Mil­cze­nie w słu­chawce było aż nadto wymowne.

– W takim razie… – Patry­cja miała wra­że­nie, że jej głos brzmi tro­chę tak, jakby nale­żał do kogoś innego. – Mogę ci obie­cać, że jeśli po śmierci tra­fisz do pie­kła, to i tak będzie ci się ono wyda­wało salo­nem spa w porów­na­niu z tym, co zamie­rzam ci zgo­to­wać na ziemi. I na twoim miej­scu od razu zaczę­ła­bym się oswa­jać z tą myślą!

* * *

Trzy dni póź­niej

– Matka, ale inba! – Benia­min Zarzycki potęż­nym rzu­tem posłał ple­cak przez cały kory­tarz do swo­jego pokoju, jedy­nie szczę­śli­wym tra­fem nic po dro­dze z niczego nie zrzu­ca­jąc ani nie tra­fia­jąc w wyle­gu­ją­cego się na jego łóżku czar­nego kota obda­rzo­nego w pełni odpo­wia­da­ją­cym jego cha­rak­te­rowi imie­niem Lucy­fer. – Wrzu­cił­bym coś na ząb! Jest jakieś papu?

– Gdy­byś mnie uprze­dził, że będziesz wcze­śniej – Karo­lina Zarzycka popa­trzyła na swoją lato­rośl z wyrzu­tem – tobym z rana coś naszy­ko­wała. A tak to musisz pocze­kać. Ja też dopiero co wró­ci­łam ze szkoły. Zdą­ży­łam ledwo co zetrzeć ziem­niaki na placki. Zaraz zacznę sma­żyć. Będą z gula­szem. Za jakieś dzie­sięć, pięt­na­ście minut.

– Jasne, jasne. – Naj­młod­szy przed­sta­wi­ciel fami­lii sły­nął z łagod­nego cha­rak­teru tudzież umie­jęt­no­ści szyb­kiego przy­sto­so­wa­nia się do każ­dej sytu­acji. – Nie ma sprawy. Na placki i gulasz mógł­bym pocze­kać nawet dłu­żej. Robią wra­że­nie! Mogę ci w czymś pomóc?

– Już star­łam ziem­niaki, więc nie – odpo­wie­działa Karo­lina, wle­wa­jąc olej na patel­nię. – Choć wła­ści­wie możesz. Wyja­śnij mi, co zna­czy to słowo, któ­rego uży­łeś. Bo sły­szę je od moich uczniów non stop i nie za bar­dzo wiem, co ozna­cza. Iiii, coś tam…

– Inba? – zdzi­wił się Benia­min. – Myśla­łem, że wszy­scy je znają. Afera!

– Aha, może zapa­mię­tam. – Karo­lina w duchu odmó­wiła krótką modli­twę w inten­cji tego, aby zdą­żyć przejść na eme­ry­turę, zanim prze­sta­nie już do końca rozu­mieć język pol­ski w wyda­niu nasto­lat­ków. – Choć już nie pamię­tam tych słów, które wyja­śni­łeś mi wczo­raj. Co to było?

– Cringe – przy­po­mniał cier­pli­wie jej syn – czyli przy­pał. I odklejka, czyli ode­rwa­nie od rze­czy­wi­sto­ści.

– No tak, fak­tycz­nie… – Karo­lina daro­wała sobie uwagę, że wyja­śnie­nie jed­nego tajem­ni­czego okre­śle­nia dru­gim, rów­nie dla niej enig­ma­tycz­nym, jak w przy­padku pary „cringe–przy­pał”, nie tłu­ma­czy jej wiele, tym bar­dziej że to ostat­nie koja­rzy jej się jedy­nie z czymś, co za chwilę mogło spo­tkać placki ziem­nia­czane. Już i tak miała wra­że­nie, że jej dzie­cię trak­tuje ją ostat­nio tak, jakby była rówie­śniczką Edyty Gór­niak. To zna­czy, miała cztery tysiące lat. – No i co z tą inbą?

– A, już ci mówię. – Benia­min pod­szedł do lodówki, wyjął z niej parówkę, po czym w mgnie­niu oka ją pochło­nął. Karo­lina znała syna na tyle dobrze, aby wie­dzieć, że parówki trak­tuje on jako coś w rodzaju przy­stawki, i to w dodatku przed każ­dym z trzech głów­nych posił­ków. Cza­sem miała podej­rze­nie, że jest od nich uza­leż­niony i że gdyby kie­dyś owego dys­ku­syj­nego rary­tasu zabra­kło w skle­pach, musia­łaby oddać swoją pocie­chę do Monaru na odwyk. – Zwol­nili nas dzi­siaj z budy, bo mie­li­śmy mieć spraw­dzian z che­mii, ale Wiolka, która się nie przy­go­to­wała, wzięła butelkę do pod­le­wa­nia kwiat­ków i zaczęła uda­wać, że ode­szły jej wody i ma poród. No i stara od che­mii, zamiast ode­słać ją do dyra albo higie­nistki, wyszła na kory­tarz i wezwała karetkę.

– Co ty znowu bre­dzisz? – Karo­lina popa­trzyła na niego z wyrzu­tem. – Jaki poród?

– Przed­wcze­sny. – Benia­min usiadł przy stole i wycią­gnął nogi na dru­gim krze­śle. Tylko zasko­cze­nie tre­ścią wypo­wie­dzia­nej przez niego infor­ma­cji spra­wiło, że Karo­lina nie kazała mu natych­miast zmie­nić pozy­cji. – Znasz Wiolkę. Ma taki beb­zol, że nie spo­sób na pocze­ka­niu roz­strzy­gnąć, czy fak­tycz­nie nie jest w ciąży. Poza tym była bar­dzo prze­ko­nu­jąca. Aż do czasu, kiedy usły­szała sygnał pogo­to­wia. Bo przy­je­chali do niej z hono­rami, wyło, że fest! Drama zro­biła się taka, że aż dyra wynie­śli na noszach, bo przy­le­ciał i zaczął się chwy­tać za serce, a potem spa­lił buraka na fej­sie i ci z karetki myśleli, że ma udar i wykor­kuje. Wrzesz­czał, że go wykoń­czymy szyb­ciej niż te wszyst­kie wal­nięte kura­torki, które mini­ster zsyła mu na głowę niczym plagi egip­skie, że gdyby wie­dział, co go czeka, toby został poli­cjan­tem, a nie nauczy­cie­lem, bo przy­naj­mniej byłby już na eme­ry­tu­rze, że jesz­cze jeden taki numer, a sam pod­łoży bombę pod szkołę, żeby wresz­cie mieć święty spo­kój, i takie tam różne. Myślę, że jeśli nawet nie kop­nie w kalen­darz na zawał, to go zamkną w psy­chia­tryku. I wtedy będziesz mogła star­to­wać w kon­kur­sie na nową dyrek­torkę.

– Dzię­kuję, nie sko­rzy­stam. – Karo­lina zbyt dobrze znała sza­lone pomy­sły swo­ich uczniów, aby kwe­stio­no­wać praw­dzi­wość synow­skiej rela­cji. W końcu nie daw­niej jak poprzed­niego dnia wzięty przez nią do odpo­wie­dzi gaga­tek oświad­czył, że miał w nocy atak ner­wowy, w któ­rego wyniku doznał amne­zji i nie potrafi sobie przy­po­mnieć imion synów Bole­sława Krzy­wo­ustego, a drugi na pyta­nie o kon­se­kwen­cje roz­bi­cia dziel­ni­co­wego odpo­wie­dział filo­zo­ficz­nie: „Myśli pani pro­fe­sor, że mi się ta wie­dza naprawdę do cze­goś w życiu przyda?”. – No, mów! Co było dalej?

– Nic. – Benia­min wzru­szył ramio­nami. – Dyra zabrała karetka, Wiolę ode­słali do domu po sta­rych, żeby im pani wice­dy­rek­tor wytłu­ma­czyła, że wycho­wali psy­chicz­nie chorą córkę i powinni całą rodziną iść na tera­pię albo do wariat­kowa, a nas zwol­nili do domu, bo nikt nie miał już głowy do lek­cji.

– Cudow­nie. – Karo­lina skrzy­wiła się z dez­apro­batą. – Macie coraz głup­sze pomy­sły. A matura za pasem!

– Prze­cież nikt jej nie będzie zda­wał z che­mii! – prych­nął Benia­min, się­ga­jąc po leżący na stole maga­zyn „Kok­tajl” i oglą­da­jąc jego okładkę z lek­kim zdzi­wie­niem. – Czy­tasz ten badziew?!

– Zwa­rio­wa­łeś?! – Karo­lina popa­trzyła na niego z poli­to­wa­niem. – Nowa pacjentka two­jego sza­now­nego ojca popro­siła, żeby ją jak naj­bar­dziej upodob­nił do jakiejś tam aktorki, więc kupił to, żeby na nią popa­trzeć. Jest na okładce.

– Naprawdę ktoś chce wyglą­dać jak ta lam­ba­dziara? – zacie­ka­wił się Benia­min. – Prze­cież ona jest z kate­go­rii: „wyjdź czym prę­dzej i zamknij za sobą drzwi”.

– Ben­dżi! – obu­rzyła się Karo­lina, z iry­ta­cji wyle­wa­jąc na patel­nię od razu całą cho­chlę masy ziem­nia­cza­nej i two­rząc tym samym placka giganta. – Nie wolno tak mówić o kobie­tach! I przy oka­zji popatrz, co naro­bi­łeś!

– Co naro­bi­łem? – Jej syn spoj­rzał na patel­nię i wyraź­nie się ucie­szył. – Będzie dla mnie! Co robisz dramę?! Zamiast kilku plac­ków z gula­szem będzie jeden duży po węgier­sku. Pomyśl, że robiąc go, przez przy­pa­dek awan­so­wa­łaś do wyż­szej ligi kuchar­skiej. Obok Ges­sler i Makło­wi­cza. Kon­gra­tu­lej­szyn! A co do tej aktorki… No weź i na nią popatrz! Wygląda jak bla­chara.

– Sta­now­czo nie pozwa­lam ci uży­wać tak hanieb­nych okre­śleń w sto­sunku do kobiet! – rze­kła kar­cąco Karo­lina. – Przy­naj­mniej w mojej obec­no­ści.

– Czyli za ple­cami mogę? – upew­nił się Benia­min, a napo­tkaw­szy gniewne spoj­rze­nie rodzi­cielki, wzru­szył ramio­nami. – Już dobrze, dobrze. Będę mil­czał jak grób. Choć uwa­żam, że popi­su­jesz się wła­śnie hipo­kry­zją. Sama też oce­niasz ludzi po wyglą­dzie…

– Niby kogo?! – obru­szyła się Karo­lina.

– Choćby dziew­czyny, które cza­sem do mnie przy­cho­dzą. – Benia­min popa­trzył na nią iro­nicz­nie.

– Które?!

– Na przy­kład Elwirę…

Karo­lina przez chwilę pogrze­bała w pamięci, ale nijak nie potra­fiła zna­leźć tam nikogo, kogo twarz dałoby się dopa­so­wać do tego imie­nia.

– Nie pamię­tam.

– Kiedy wyszła, zapy­ta­łaś, kto ją wypu­ścił z Alca­traz…

Pamięć z miej­sca pod­su­nęła Karo­li­nie odpo­wiedni kadr.

– Prze­cież ona była cała wyta­tu­owana! – wykrzyk­nęła ze zgrozą.

– No i co z tego?

– Nie­ko­niecz­nie chcia­ła­bym, żeby mój ewen­tu­alny wnu­czek zamiast do kościoła na chrzest został zabrany do tatu­atora, a wnuczka już na oddziale położ­ni­czym przy­po­mi­nała Agnieszkę Chy­liń­ską – zauwa­żyła Karo­lina.

Syn zmie­rzył ją zło­śli­wym wzro­kiem.

– Ustalmy może, że nie przy­pro­wa­dzam tutaj lasek, żeby je taśmowo zapład­niać, okej? – rzekł z prze­ką­sem, po czym wró­cił do gazety. – Też masz pomy­sły. No to zobaczmy, o czym tu jesz­cze piszą. O, Kurzopki.

– Kto?

– Kurza­jew­ski i Cicho­pek – wyja­śnił Benia­min. – Jest arty­kuł o ich chu­ciach. Niby wiem, że w pode­szłym wieku też można się sek­sić, ale jakoś mnie to znie­sma­cza.

Karo­lina, która była rówie­śniczką aktorki i bar­dzo ją lubiła, ostat­kiem sił powstrzy­mała się, żeby nie przy­ło­żyć swo­jej pocie­sze cho­chlą po gło­wie.

– Co tam dalej… – Benia­min wer­to­wał z zapa­łem strony „Kok­tajlu”. – „Julia Wie­niawa, pora na zmianę”. Cie­kawe… Weź­mie się wresz­cie za jakąś pracę? A, nie. Ma dość cele­bryc­kiego życia. To tak, jakby karp miał dosyć wody. O! „Roze­nek-Maj­dan zagra w trze­cim fil­mie”. Dwa pierw­sze były chyba w cza­sach kina nie­mego, bo ina­czej nikt by tego nie prze­żył, a nie czy­ta­łem ni­gdy o zbio­ro­wych zgo­nach w kinach.

– Jesteś… – zaczęła Karo­lina, ale chło­pak mach­nął lek­ce­wa­żąco ręką.

– Wiem, paskudny z cha­rak­teru – dokoń­czył spo­koj­nie. – Winię za to rodzi­ców. Geno­typ, sama rozu­miesz! No dobrze, jedźmy dalej. „Rodo­wicz wspiera węgiel”. Hm… W sen­sie wydo­by­cie? A nie, Rok­sanę. Nuuuuda. „Patry­cja Woj­da­rek oskarża męża o zdrady, prze­moc domową i alko­ho­lizm”. Dobrze, że przy oka­zji jesz­cze nie o kani­ba­lizm!

– Pocze­kaj, pocze­kaj! – Karo­lina odwró­ciła się gwał­tow­nie. – Woj­da­rek?!

– No… A co? Coś nie tak? – Benia­min popa­trzył na nią pyta­jąco, po czym nagle na jego twa­rzy poja­wił się zawa­diacki uśmie­szek. – Nie mów, że spa­łaś z jej mężem!

– Nie wydur­niaj się!

– Nie, nie! Lepiej mi to od razu powiedz, żebym potem nie prze­żył traumy, jak cię zoba­czę na okładce „Kok­tajlu” z pod­pi­sem: „Oto kochanka Woj­darka. Jest star­sza od Rodo­wicz. I węgla!”.

– Nie mam do cie­bie siły! – wes­tchnęła Karo­lina, po czym prze­rzu­ciła z patelni na talerz pla­cek gigant, nało­żyła na niego gulasz, obok poło­żyła ogó­rek kiszony i posta­wiła posi­łek przed zachwy­co­nym synem. – Smacz­nego!

– Dzięki. – Benia­min zaczął pała­szo­wać danie z takim zapa­łem, jakby nie jadł co naj­mniej od tygo­dnia. – No to co z tą Woj­da­rek?

– Cho­dzi­ły­śmy razem do liceum – poin­for­mo­wała Karo­lina, lekko się zamy­śla­jąc. – W tam­tych cza­sach były­śmy nie­roz­łączne. Ona, ja i Marzenka Grze­lak. Patry­cja nosiła wtedy jesz­cze nazwi­sko Wujec. Spę­dza­ły­śmy razem czas nie tylko w szkole, ale i po lek­cjach. Jeź­dzi­ły­śmy na wspólne waka­cje. Pocie­sza­ły­śmy się, gdy mia­ły­śmy pro­blemy z chło­pa­kami…

– Rmm­mntcz­nie. – Benia­min wymó­wił to słowo nie­zbyt wyraź­nie, bo aku­rat prze­żu­wał mięso z gula­szu. – I co się stało, że prze­sta­ły­ście się kum­plo­wać?

– Życie się stało – wyja­śniła filo­zo­ficz­nie Karo­lina. – Na stu­diach jesz­cze uma­wia­ły­śmy się na jakieś tam kawy, kola­cje, a potem każda z nas poszła w swoją stronę. Przede wszyst­kim Patka. Nagrała kilka pio­se­nek, poje­chała na festi­wal do Opola, zdo­była jakąś nagrodę, poznała swo­jego męża, który już wtedy miał opi­nię geniu­sza muzycz­nego i na kon­cie jakieś tam wyróż­nie­nia. Zaczęli razem pra­co­wać. Została gwiazdą. Zawsze o tym marzyła. Marzenka też jest artystką. To zna­czy, była. Rzeź­biła, malo­wała… Miała nawet wystawę w Zachę­cie. Potem wyszła za mąż i jej… ślubny… zaka­zał jej pra­co­wać.

– Jak to zaka­zał? – zdzi­wił się szcze­rze Benia­min.

– Nor­mal­nie. Po ślu­bie zażą­dał, żeby zaj­mo­wała się tylko domem.

– Hejże! – Benia­min wyglą­dał na zszo­ko­wa­nego. – Prze­cież to Pol­ska, a nie Paki­stan!

– Aku­rat jej mąż uważa pew­nie Paki­stan za raj na ziemi. Przy­naj­mniej w kwe­stiach oby­cza­jo­wych – skwi­to­wała sar­ka­stycz­nie Karo­lina.

– Jak to?!

– Jej mężem jest Tade­usz Oli­wiak…

– Ten Tade­usz Oli­wiak?!

– Nie­stety…

Benia­min kiw­nął głową i wydał z sie­bie pełen zro­zu­mie­nia prze­cią­gły gwizd.

– Kapewu – rzekł z wyraź­nym współ­czu­ciem. – Wszystko jasne!

Mąż szkol­nej kole­żanki Karo­liny od kil­ku­na­stu lat zasia­dał w ławach sej­mo­wych i przez ten czas zasły­nął z tak zbzi­ko­wa­nych pomy­słów jak powrót do podziału szkół na męskie i żeń­skie, bo koedu­ka­cja jego zda­niem pro­wa­dziła do demo­ra­li­za­cji, zakaz przyj­mo­wa­nia kobiet na stu­dia, bo jego zda­niem jedy­nym zaję­ciem przed­sta­wi­cie­lek płci pięk­nej powinno być rodze­nie dzieci tudzież „dba­nie o nie­ustanne pod­sy­ca­nie ogni­ska domo­wego”, a ostat­nio także skła­dany co rusz do laski mar­szał­kow­skiej pro­jekt cał­ko­wi­tego zakazu roz­wo­dów. O takich dro­bia­zgach jak kara­nie za sto­so­wa­nie anty­kon­cep­cji, znie­sie­nie pena­li­za­cji wobec dam­skich bok­se­rów czy wtrą­ca­nie do lochów, i to naj­le­piej doży­wot­nio, wszyst­kich femi­ni­stek już nawet nie warto było wspo­mi­nać.

Ze względu na swoje poglądy Oli­wiak tytu­ło­wany był przez więk­szość mediów a to „oszo­ło­mem”, a to „dzia­der­sem”. Jedna z gazet zor­ga­ni­zo­wała nawet kie­dyś zbiórkę na jego lecze­nie psy­chia­tryczne, osta­tecz­nie prze­zna­cza­jąc zebrany bły­ska­wicz­nie milion zło­tych na wspar­cie Fun­da­cji Femi­no­teka. Mimo dość powszech­nego prze­ko­na­nia, że panu posłowi – jak to się kie­dyś wyra­ził Benia­min, oglą­da­jąc jego wystą­pie­nie w tele­wi­zji – „odje­chał peron”, Oli­wiak co cztery lata dosta­wał się do par­la­mentu wspie­rany gło­sami podob­nych sobie mizo­gi­nów, a w nie­któ­rych krę­gach był uzna­wany za auto­ry­tet w kwe­stiach moralno-oby­cza­jo­wych.

– Marzenka nosi więc teraz nazwi­sko męża i zgod­nie z jego świa­to­po­glą­dem nosa nie wyściu­bia poza ich dom – pod­su­mo­wała Karo­lina.

– Smutne – wes­tchnął Benia­min. – Dobrze, że tata nie ma takich dzi­wacz­nych odchy­łów…

„Ma inne”, pomy­ślała Karo­lina, ale posta­no­wiła nie wypo­wia­dać tej reflek­sji gło­śno, a słowa syna skwi­to­wać jedy­nie uśmie­chem. Dosko­nale wie­działa bowiem, że Benia­min ide­ali­zuje ojca, jak tylko może, i w sumie nie miała nic prze­ciw temu. To dobrze, że chło­pak ma wzór. Z dwojga złego lepiej, żeby brał przy­kład z taty niż z któ­re­go­kol­wiek ze swo­ich rówie­śni­ków.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki