Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska – kobieta naznaczona miłością i wpływem planet.
Co wiemy o ezoterycznym życiu artystki totalnej, ikony dwudziestolecia międzywojennego?
Lilka, jedna z ukochanych córek Wojciecha Kossaka. Autorka wierszy inspirujących do dziś kolejne pokolenia twórców. Pierwsza poetka i pisarka krakowskiego rodu wymykająca się twardej męskiej krytyce. Malarka i rysowniczka.
Jaka była naprawdę Maria Pawlikowska-Jasnorzewska?
Joginka, zielarka, kobieta pełna magnetyzmu, zauroczona czarnoksięstwem, astrologią i telepatią. Cieleśnie niedoskonała, lecz pragnąca doskonałości. Kochającą się łakomie tak z mężczyznami, jak również z sukcesem.
Tuwim nazywał ją czarownicą. Lechoń – rusałką. Witkacy malował i doradzał jej. Kim była ta skryta w futrach i tiulach artystka, okrzyknięta przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego mianem „polskiej Safony”?
Małgorzata Czyńska tworzy wielobarwną opowieść biograficzną o życiu Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Przeprowadza przez historię miłości o wielu twarzach, kolejnych mężów, poezji, teatru, rysunku. Książka zawiera również niepublikowane dotąd zdjęcia i prace malarskie poetki.
To świadectwo wieloetapowej przemiany z dziewczynki w zalotnicę, a w końcu w ikoniczną artystkę – jedną z najczęściej tłumaczonych i do dziś czytanychpolskich poetek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 272
Dla Wojtka
Kobieta-Ikar leci dłużej,
bo jest lżejsza.
Powietrze ją unosi i wiatr ją chwyta pod ramię.
Wzlatuje bez nadziei, uśmiechnięta jak gejsza –
po czym spada tak ciężko
jak kamień.
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Kobieta-Ikar[1*]
Łóżko dawało wytchnienie. Lilka z ulgą zdejmowała gorset ortopedyczny, zasypywała otarcia na skórze pachnącym talkiem, zarzucała na ramiona obszerny peniuar. „Łóżko dla mnie tło jedyne. Wówczas wracam do formy najpiękniejszej. Wiedziała o tym Noailles”[1] – notowała, przywołując księżnę Annę de Noailles. Imponowała jej ta francuska arystokratka, uznana poetka, pisarka i celebrytka, ważna postać artystycznego Paryża, która w swoim salonie przyjmowała wielkich tego świata. Lilka tłumaczyła z francuskiego jej wiersze, studiowała we francuskich gazetach kreacje księżnej. Tak jak ona odchylała głowę przyozdobioną turbanem, patrzyła spod przymkniętych powiek, i tak jak ona chętnie spędzała czas, półleżąc w łóżku, czytając, pisząc wiersze, przyjmując wizyty. Mała ekstrawagancja przynależna poetkom. Głowa Lilki, o starannie ułożonych jasnopopielatych włosach, wyłaniała się z puchowego obrąbka szlafroka, złożona na atłasowej pościeli z adamaszkowych prześcieradeł; jej dekolt i szyję zdobiły delikatne koronki. Tak, to było twarzowe tło, ładny obrazek. I Lilka nawet namalowała niejeden taki obrazek modnej pani w pościeli, ujętej w ramy sypialni. I jeszcze coś: łóżko i pościel najlitościwiej skrywały ułomności figury uwolnionej od katuszy ortopedycznego gorsetu. Lilka podziwiała prostą jak struna sylwetkę de Noailles, podziwiała każdą prostą sylwetkę, i porównywała ze swoją. Nie ona jedna. „Od czasu tych figurek uważam Liluchnę za fenomen i po prostu słów mi brakuje dla mojej adoracji, kochane, drogie biedactwo, żeby się raz jej smutki, no i Twoje, skończyły – pisał Wojciech Kossak do żony o trzynastoletniej córce. – Co zobaczę smukłą jaką figurę z łopatkami jak tablica płaskimi, tak mi córka najdroższa na myśl przychodzi”[2].
Od dziesiątego roku życia nosiła ortopedyczny pancerz. Prostował jej skrzywione plecy, maskował odstającą łopatkę, formował drobną klatkę piersiową. Robiony na miarę w renomowanej berlińskiej pracowni, sztywny i niewygodny, był i tak o niebo lepszy od gipsowej zbroi, w którą Lilkę w dzieciństwie wtłoczyli sadystyczni lekarze, sławy medycyny. Oczywiście działali w najlepszej wierze, tak jak w najlepszej wierze rodzice prowadzali do nich córkę. Dziewczynka brała bolesne masaże, leżała na desce, wisiała głową w dół podwieszona u sufitu, a gdy to nie pomogło, przeszła przez kurację zagipsowania korpusu. Chybiona rehabilitacja, zamiast prostować, utrwaliła wadę postawy na zawsze. W szkatułce na biżuterię przez długie lata poniewierał się złoty pierścionek, obrączka z literkami tworzącymi słowo PROSTO, pomysłowy prezent od stroskanego Tatki, który na odległość napominał bezwiednie krzywiącą się córkę.
Za dnia Lilka kładła na pancerz delikatne koszulki i halki, jedwabne bluzki, suknie i szale, puszyste futra. Krewni i przyjaciele mówili, że w zwiewnych, barwnych strojach przypominała motyla, kolibra, rajski kwiat. W kokonie wyrafinowanej mody i elegancji, tak jak w puchowej pościeli, krył się garb. Ustawiała skrzydła lustra pod odpowiednim kątem, żeby obejrzeć się z wszystkich stron, studiowała siebie zwielokrotnioną, w zadziwiającej różnorodności własnej postaci. Uczyła się, jak stać, jak siedzieć, którym profilem zwracać się do rozmówcy; uczyła się, jak być atrakcyjną, jak udawać zdrową i prostą. Myślała, że po mistrzowsku opanowała sztukę kamuflażu. Ale rzeczywistość to nie kadr zdjęcia, to nie obraz w ramie, to nie zatrzymane odbicie w lustrze.
Roman Jasiński, pianista, wspominał Lilkę z okresu młodości: „Twarz miała piękną i uduchowioną, o rysach prześlicznie delikatnie zarysowanych, lecz niestety, była przy tym niewielkiego wzrostu, zbyt szczupła i wyraźnie ułomna”[3].
Jan Lechoń, poeta i jej przyjaciel, zanotował: „Lilka Pawlikowska, zastrachana, zawsze świadoma swego ukrywanego garbu i swego utykania, a zarazem tego, że jest cudowną poetką i że ma profil, jakich już nie ma, i oczy, jakich już nie bywa”[4].
W obiektywie narzeczonego Jana Pawlikowskiego. Kraków, około 1918 r.
Przez te wielkie oczy Tatko mówił na Lilkę z góralska „ocata”. Miała piękne niebieskie oczy. Poetka Beata Obertyńska relacjonowała, że były to „oczy chodzące spojrzeniem wokół siebie powoli i uważnie, jak u przedwcześnie rozwiniętego dziecka”[5]. Koloru tęczówki nie dostała ani po Mamidle, matce, Marii z Kisielnickich Kossakowej, drobnej i płowej blondynce, o małych, szarozielonych oczach, ani po ojcu, brunecie, który jak sama opisała: „oczy miał z tęczą, czarne, miodowo słodkie”[6]. Za to oczy matki były „mało słodkie (niecukrzone!)”[7]. Zapamiętała ponadto rękę Tatki, o spiczastych palcach, tak wspaniałą, „że w Paryżu, gdy był młody, robiono mu z niej odlew dla rzeźbiarzy”[8], i jeszcze „wspaniałą nogę i kolano najrasowsze w świecie”[9]. Różowe ręce matki także zasługiwały na uwagę: „ładne w kształcie, palce spiczaste, za młodu z miłą poduszeczką na wierzchu dłoni, na starość spustoszone, wyschłe, ale poza śladami artretyzmu zawsze ładne”[10]. Te szczegóły fizjonomii rodziców były dla niej ważne – zachwycała się ich urodą, tropiła je u siebie. Lilka lubiła i chętnie eksponowała swoje drobne dłonie o długich palcach, spiczastych jak u Mamidła i Tatki; szczupłe nogi o cienkich kostkach również uważała za rasowe. Elegancka i powściągliwa w gestach, przyciągała uwagę bezruchem: „Ruszała się wolno i ostrożnie – zanotowała Obertyńska. – Kameleony to w ogóle mają... W chwilach wielkiego nawet ożywienia nie gestykulowała nigdy. Mam w pamięci jej ręce, leżące bez ruchu na kolanach, ręce śpiące, niepotrzebne w tej chwili, odłożone jakby «na potem»... A że to, co mówiła, było zawsze nieoczekiwane i zawsze inne, niżby się kto spodziewał, ten bezruch, ta powściągliwość w geście tym bardziej rzucały się w oczy”[11]. „Całuję Twoje ogromne gały i małe łapięta”[12] – pisał do Lilki czule drugi mąż, ukochany Jaś Pawlikowski. Profil, czysty jak mistrzowsko wycięta kamea, napawał ją dumą. To z profilu Tatko namalował jej pożegnalny portret, choć żadne z nich nie przypuszczało, że pożegnalny. Powstał latem 1939 roku, podczas ostatnich wspólnych wakacji w Juracie. Wróciły z siostrą z zakupów w Jastarni, w uszach miały modne plastikowe klipsy i Mamidło skrytykowało sztuczną biżuterię, mówiąc, że damy nie noszą tandety, tylko kamienie szlachetne, rodowe klejnoty. Inna sprawa, że większość rodowych klejnotów Kossaków dawno już poszła w zastaw za długi, na spłaty rat za rozwody, auta, podróże, futra i kapelusze, a niejeden pierścionek z brylantem nawet został przehulany przy ruletce w kasynie w Monte Carlo czy w Sopocie. Coś tam jednak panie jeszcze miały w szkatułkach. W odróżnieniu od matki Tatko skomplementował starszą córkę i szybko sporządził wtedy ten szkic, bardzo zresztą dla Lilki pochlebny, z białą pastylką klipsa w uchu. „Kwintesencja mojej rassy” – napisał nad sygnaturą.
Informacje o źródłach ilustracji
Archiwum Anny Pawlikowskiej: s. 12–13
Przypisy
Jeżeli nie zaznaczono inaczej wiersze Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej są cytowane za: Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Wybór poezji, opracował Jerzy Kwiatkowski, przejrzały i uzupełniły Maria Podraza-Kwiatkowska, Anna Łepkowska, Biblioteka Narodowa, wyd. 5, Wrocław 1998.
W cytowanych fragmentach korespondencji Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej zachowano oryginalną pisownię.