Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autor bestsellerów „New York Timesa” oraz „The Washington Post” Mike Omer nadchodzi z nową serią - pełną psychologicznych zwrotów akcji oraz zaskakujących posunięć policji, które jego wierni fani znają z poprzednich serii i kochają.
Kryzysy nie są obce Abby Mullen. Pracuje w NYPD, szkoląc policyjnych negocjatorów, więc każdego dnia ma do czynienia z najgorszymi scenariuszami. Nic już nie jest w stanie jej zaskoczyć.
Wszystko zmienia się, gdy dzwoni do niej Eden Fletcher, towarzyszka, która przetrwała niesławny kult Wilcox. Dwie kobiety nie rozmawiały ze sobą od nocy, podczas której doszło do tragicznej, krwawej masakry – wówczas ich ścieżki się rozeszły. Lecz teraz Eden potrzebuje pomocy Abby: ktoś porwał jej syna i domaga się 5 milionów dolarów okupu. Abby angażuje się w wydarzenia, lecz nie może się nadziwić, dlaczego porywacz wziął na cel Eden. Ta jednak odmawia komentarza. Milczy też w sprawie ich wspólnej przeszłości. I w kwestii prawdopodobnej motywacji porywacza. Nie mówi, co działo się w latach, które spędziły osobno.
Zmierzając ku prawdzie, Abby odkrywa, że jej przeszłość nie jest tak odległa, jak sądziła... i że pora się z nią zmierzyć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 507
Obszarpany łachudra siedział na chybotliwym rusztowaniu, gapiąc się na tysiące światełek migoczących w ciemnościach nocy. Miał na sobie workowate dżinsy i wyblakłą sztruksową marynarkę, chyba za lekką na tak lodowaty wiatr. Abby przyglądała mu się przez niewykończone, nieoszklone okno, próbując ocenić, czy zamierza skoczyć.
– Siedzi tam od piętnastu minut – odezwał się za jej plecami policjant z patrolu. – Kiedy do niego wołamy, nie odpowiada. Nawet nie spojrzy w naszą stronę.
Abby z roztargnieniem kiwnęła głową, nie spuszczając wzroku z mężczyzny na górze. Ten zmienił nieco pozycję, jakby mu było niewygodnie, przez cały czas patrząc w dół. Była pewna, że zbiera się na odwagę. Miała niewiele czasu.
Cofnęła się o krok i rozejrzała, oceniając sytuację. Miejsce, gdzie stali, wciąż było budową – gołe dźwigary, okna bez szyb, wszędzie walał się gruz i materiały budowlane. Podłogę zaśmiecały opakowania po jedzeniu, koło stóp miała dwa niedopałki i pustą paczkę po papierosach. Jej kolega Will Vereen mówił coś do mikrofonu w kołnierzu, a nieco dalej czekali w pogotowiu dwaj faceci z jednostki służb ratunkowych, na wypadek gdyby uznała, że mają łapać tego skoczka na zewnątrz.
Na pięćdziesiątym pierwszym piętrze nieukończonego drapacza chmur wiało niemiłosiernie. Żeby powiedzieć coś temu mężczyźnie, stojąc przy oknie, musiałaby krzyczeć. Ale kiedy krzyczała, jej głos wpadał w piskliwe tony, a to zupełnie nie przystawało spokojnej negocjatorce.
Zerknęła na Willa, zastanawiając się, czy tym razem nie przekazać mu roli głównego negocjatora. Miał głęboki głos i potrafił krzyczeć głośniej niż ona. Coś jej jednak mówiło, że mężczyzna na zewnątrz mógłby uznać Willa za zagrożenie. W tym przypadku ona była lepsza.
– Chce pani skorzystać z megafonu, pani porucznik? – zapytał policjant, podnosząc niebieską tubę.
Pokręciła głową.
– Gdybym się na niego wydarła przez to ustrojstwo, skoczyłby tylko po to, żeby nie musieć tego słuchać. Idę do niego.
Facet z jednostki służb ratunkowych pomógł jej podpiąć linę do uprzęży zjazdowej. Głośno przełknęła ślinę i wyszła przez okno w pustkę.
Kiedy znalazła się na zewnątrz, wiatr był znacznie gorszy; nieubłaganie smagał ciało. Serce łomotało jej jak szalone, gdy złapała za pręt rusztowania, próbując nie zważać na skrzypienie i trzeszczenie metalowej konstrukcji. Uprząż do zjeżdżania wyglądała w tej sytuacji jak żart; gdyby Abby straciła równowagę, te cienkie paski za nic nie utrzymałyby jej ciężaru. Zakręciło jej się w głowie, poczuła podchodzącą do gardła żółć.
Z trudem opanowała strach i skupiła się na mężczyźnie, który siedział po drugiej stronie rusztowania i machał nogami nad otchłanią. Zbliżyła się do niego o krok. Popatrzył na nią bez zmrużenia oka, choć jego wargi drżały. Na policzku miał dwa zadrapania, dwie zadane w złości długie czerwone rany o postrzępionych krawędziach i świeże. Kolejny krok. Była już niecały metr od niego.
– Bliżej nie podchodź! Bo skoczę! – W jego ochrypłym głosie brzmiała desperacja.
Powoli uniosła jedną rękę, wystawiając ku niemu otwartą dłoń.
– Już dobrze. Zostanę tutaj.
– Przysięgam, że skoczę! – Pochylił się.
Abby ostrożnie usiadła na pomoście rusztowania.
– Widzi pan? Siadam tutaj. Chcę tylko porozmawiać.
Odwrócił się od niej i patrzył na panoramę nowojorskich wieżowców; jego rzadkie włosy powiewały na wietrze. Zaniósł się kaszlem, poklepał po kieszeniach, po czym odchrząknął i splunął.
– Nazywam się Abby Mullen – zagaiła, starając się mówić spokojnie i beztrosko. Jakby byli dwojgiem nieznajomych, którzy przypadkiem wpadli na siebie, przechadzając się po rusztowaniu dziesiątki metrów nad ulicą.
Nie słuchał jej, pogrążony we własnym świecie.
– A pan jak się nazywa? – spytała po dłuższej chwili.
Bez odpowiedzi.
Czekała, niech czas mu się dłuży. Jej czekanie nie przeszkadzało. Swoim pojawieniem się zburzyła jego koncentrację i teraz najwyraźniej targało nim niezdecydowanie. Cała odwaga, jaką z siebie wykrzesał, w jednej chwili się ulotniła.
Było zimno. Abby miała na sobie długi płaszcz, pod nim sweter, a na głowie wełnianą czapkę. Ale szalik i rękawiczki zostawiła w samochodzie. Jedną rękę schowała do kieszeni, jednak drugą trzymała się lodowatego rusztowania i ani myślała go puścić. Miała wrażenie, że jej nos i uszy zamieniły się w sople.
Już miała na ustach słowa: „Zimno mi”. Był to jeden z podstawowych sposobów komunikowania się ludzi. Jeśli jest nam zimno, mówimy o tym, ponieważ daje to okazję, żeby się odezwać, nawiązać kontakt, zacząć rozmowę. Ale nawet taka banalna uwaga zawiera w sobie ukrytą pułapkę. A to dlatego, że powiedzenie „zimno mi” dotyczyłoby tylko jej. Najgorszą zaś rzeczą byłoby stworzenie wrażenia, że zamierza mówić o sobie.
– Zimno tu – powiedziała więc. – Pewnie pan przemarzł do szpiku kości.
Nie odrywał wzroku od horyzontu.
– Wygląda na to, że bardzo pan cierpi – ciągnęła. – Co się stało?
Zacisnął zęby, jakby to pytanie pobudziło go do myślenia. Jednocześnie odsunął się jednak nieco od krawędzi i obrócił tak, by móc na nią zerkać kątem oka. Abby czekała z nadzieją, że mężczyzna jednak się odezwie. Potrzebowała jakiegoś punktu zaczepienia, czegokolwiek, co pozwoli jej ściągnąć go pod dach. Wiedziała, że Will gorączkowo próbuje ustalić nazwisko faceta i powód, który kazał mu wjechać na pięćdziesiąte pierwsze piętro i wyjść za okno.
– Chce pan wrócić do środka i opowiedzieć mi, co się stało? – zapytała w końcu.
Nie liczyła na to, że się zgodzi. Chciała, żeby odmówił. Bo byłoby to coś na początek. Poza tym w ten sposób zyskałby poczucie, że jest panem sytuacji. Gdyby odmówił, byłby to zdecydowany postęp. Tymczasem on nadal nie zwracał na nią uwagi, patrząc przed siebie pustym wzrokiem. Znowu poklepał się po kieszeniach, ale ruchy miał niepewne, niezdarne. Tak się poruszają pijani.
– Napije się pan czegoś ciepłego? Mogę panu przynieść termos z gorącą kawą albo herbatą. – Sama w tej chwili byłaby zachwycona taką perspektywą. Z pewnością więc jemu tym bardziej powinna przypaść do gustu. A jednak spiął się jeszcze mocniej, jakby w tej propozycji zwietrzył podstęp.
Czyżby robiło się coraz zimniej? Puściła lodowaty metalowy pręt i drugą rękę też schowała do kieszeni. Wprawdzie siedziała bezpiecznie na pomoście, ale czuła, że to był błąd. Przypadkiem zerknęła w dół – pod nią rozciągała się bezkresna ciemność. Znowu zakręciło jej się w głowie, jeszcze bardziej niż wcześniej; krew odpłynęła jej z twarzy. Z całej siły wbiła paznokcie we wnętrze dłoni – ból sprawił, że rozjaśniło jej się w głowie.
Szybko spojrzała w górę i skupiła się na wieżowcach. Rozciągał się stąd niesamowity widok, przynajmniej tyle musiała oddać temu facetowi. Wybrał doskonałe miejsce. Niewiele rzeczy wzbudzało w Abby taki zachwyt jak odcinające się na niebie kontury nowojorskich drapaczy chmur. Rozświetlone iglice i niezliczone dachy. Spowity w biel Empire State Building, a za nim kolosalna Wieża Wolności1, której niebieskie oświetlenie wyglądało nieco upiornie. Wokół nich wznosiły się liczne budynki i wieżowce, a każdy pocętkowany był dziesiątkami okien dających szybki wgląd w życie mieszkających tam ludzi. Nawet teraz, o czwartej nad ranem, w wielu oknach paliło się światło, a po ulicach pod nimi sunęły liczne samochody z połyskującymi w ciemnościach nocy czerwonymi i żółtymi światłami.
– Skąd ma pan te zadrapania? – spytała.
Co chwilę próbowała od nowa, zadawała pytania, oceniając jego uczucia i usiłując jakoś do niego dotrzeć. Robiła to niezmordowanie, uważając, żeby narastająca irytacja i niepokój nie wkradły się do jej głosu. Mężczyzna był coraz bardziej spięty i coraz bardziej się wiercił, zaciskał powieki, oddychając szybko i płytko. Czuła, że go traci. Czas wezwać facetów z jednostki służb ratunkowych.
Czy zdążą go złapać w porę? Wątpiła w to. Ale ona wyczerpała już swoje możliwości. Musieli spróbować.
Nagle pomyślała o niedopałkach i pustej paczce po papierosach na podłodze przy oknie. I o tym, jak klepał się po kieszeniach, jak gdyby szukał papierosów. Wyobraziła sobie, że wcześniej stał przy tym oknie i zaciągał się po raz ostatni, zanim przeszedł przez parapet na zewnątrz.
Nie chciała go częstować papierosem, mając w pamięci jego reakcję na jej poprzednią propozycję. Odwróciła się więc do okna i rzuciła:
– Hej, palić mi się chce jak cholera! Ma któryś papierosa?
Jeden z ratowników podał jej przez okno papierosa i zapalniczkę. Ostrożnie wyciągnęła po nie rękę. Następnie włożyła papierosa do ust i zapaliła. Rzuciła palenie na studiach i teraz smak nikotyny przyprawił ją o mdłości. A jednak zaciągnęła się, jakby to była najlepsza rzecz pod słońcem, po czym wolno wypuściła dym z płuc.
Mężczyzna odwrócił się i patrzył na nią. Zaciągnęła się po raz drugi.
– Ja też mógłbym dostać? – zapytał w końcu.
– Ależ jasne – odparła, odwracając się do okna. – Dajcie jeszcze jednego peta, dla tego faceta tutaj.
Gość ze służb ratunkowych podał jej całą paczkę.
– Podsuń mi ją – powiedział mężczyzna.
Miała nadzieję, że sięgnie po paczkę. Zmusiłoby go to, żeby przysunąć się bliżej.
Ale przynajmniej już mówił. Ostrożnie podsunęła mu papierosy. Podmuch wiatru omal nie strącił paczki z rusztowania, ale zatrzymała się na skraju pomostu. Mężczyzna wyjął jednego papierosa i przypalił własną zapalniczką. Musiał próbować cztery razy, bo palce mu drżały, a wiatr gasił płomień. W końcu mu się udało i zaciągnął się głęboko.
– Dzięki – powiedział.
– Załatwić ci coś jeszcze?
– Nie – odpowiedział, uśmiechając się blado, ze smutkiem. – Jestem Phil.
Zrewanżowała się uśmiechem.
– Miło mi cię poznać, Phil. Co cię tu sprowadziło?
Znów się zaciągnął.
– Życie.
Była przyzwyczajona do niejasnych odpowiedzi i potrafiła wydobywać prawdę.
– Życie – zawtórowała.
– Właśnie, życie. Sprawy ułożyły się nie po mojej myśli i tyle.
Gdy już skłoniła ich do mówienia, jej głównym zadaniem było pilnować, żeby mówili dalej, a zwłaszcza słuchać. Negocjatorzy nie odzywają się zbyt często. Głównie słuchają i ponaglają tamtych, żeby nie przerywali. Grają na czas. Zbierają informacje. Szukają czegoś, dzięki czemu mogą wpłynąć na daną osobę.
– Nie po twojej myśli? – powtórzyła jego słowa. Takie dublowanie było podstawowym narzędziem w arsenale każdego negocjatora. Powtarzaj słowa rozmówcy, pokazuj, że go słuchasz, i skłaniaj do dalszych zwierzeń.
Przez chwilę panowała cisza, aż w końcu się odezwał:
– Dwa dni temu pochowałem siostrę.
– Przykro mi. To musiało być dla ciebie bardzo bolesne. Jak umarła?
– Na raka. – Spojrzał na papierosa między swoimi palcami. – Raka płuc. A nawet nie paliła.
– Rozumiem.
– Poszedłem na jej pogrzeb i widziałem, że wszyscy myślą sobie to samo. – Wydmuchał chmurę dymu. – Że to ja powinienem tam leżeć.
Abby czekała. Teraz już słowa popłynęły potokiem. Musiała jedynie słuchać.
Phil znów zaciągnął się papierosem.
– Od dwudziestu lat przepijam swoje życie. W tym czasie dwa lata przesiedziałem w mamrze. Rodzice się mnie wyrzekli. Ale nie siostra. Bez przerwy próbowała mnie namawiać, żebym chodził na mityngi AA albo pogadał z jej księdzem.
– Chyba była dobrą siostrą.
– Była. I dobrą córką. Dała moim rodzicom trzy śliczne wnuczki. Była niesamowitą matką. – Zgasił papierosa na elemencie rusztowania. – Wiesz, co sobie pomyślałem, kiedy opuszczali trumnę?
– Co?
– Że nie mam już nikogo, kogo mógłbym rozczarować. Przyznasz, że to straszne pomyśleć coś takiego?
– Dlaczego miałoby to być straszne?
– Nie rozumiesz? – podniósł głos. – I tak już szukałem okazji, żeby się napić. Moja siostra umarła, a ja potraktowałem to jako pretekst, żeby znowu się urżnąć.
– Mam wrażenie, że bardzo cierpiałeś.
Niecierpliwie wzruszył ramionami.
– No to się napiłem. A rano kupiłem następną flaszkę i chlałem dalej. – Chyba stracił wątek, bo zapatrzył się pustym wzrokiem na panoramę miasta.
Próbowała wymyślić, jak sparafrazować jego słowa, żeby zobaczył to w innym świetle.
– Byłeś w żałobie. I zaliczyłeś wpadkę.
– Na to wychodzi – skwitował bez przekonania. – Mój sąsiad na okrągło puszcza po nocy głośną muzykę.
– Głośną muzykę?
Nie odpowiedział od razu, tylko wyjął następnego papierosa i zapalił.
– Bardzo głośną. No i się obudziłem około północy, rozumiesz? Byłem wkurzony. Łeb mnie napieprzał i ogólnie czułem się do dupy.
Zaciągnął się szybko kilka razy; jego palce drżały. Dym zawirował i rozwiał się na wietrze.
– Mam w domu spluwę.
Jasny gwint! Jeżeli postrzelił i zabił sąsiada, sytuacja się skomplikuje. Trudno go będzie namówić do powrotu, jeśli wie, że po drugiej stronie okna czeka go więzienie.
– Spluwę? – powiedziała po kilku sekundach, widząc, że nie zamierza rozwinąć tematu.
– Muszę się odlać – oznajmił nagle Phil. – Od dawna chce mi się sikać.
– Może wejdźmy do środka, wysikasz się, a tę rozmowę dokończymy potem.
– Nic z tego – odparł z szerokim uśmiechem.
Wstał, z papierosem w ustach; Abby serce podeszło do gardła, bo wyglądało na to, że chce skoczyć.
– Czekaj…!
Rozpiął rozporek i kilka sekund później w noc wystrzeliła łukiem struga moczu.
– Mam nadzieję, że nikogo tam na dole nie ma – mruknął. Skończył, zapiął rozporek. Potem wyjął papierosa z ust i wypuścił strumień dymu, dla równowagi przytrzymując się metalowej żerdzi. – No więc wziąłem spluwę i poszedłem do sąsiada. Waliłem w drzwi, aż mi otworzył.
– I co dalej? – przynagliła go Abby. Odetchnęła powoli, żeby uspokoić łomotanie serca.
– Wszedłem do środka. Było u niego kilka przyjaciółek, słuchali tej jego muzyki, nieźle upaleni. No to wygarnąłem cały magazynek w ten jego cholerny sprzęt grający.
Bogu dzięki!
– I co dalej?
– Jednej z tych jego przyjaciółek kompletnie odwaliło, zaczęła mnie kopać i rzuciła się na mnie z pazurami. – Phil pokręcił głową. – Odepchnąłem ją i wybiegłem na dwór. Słyszałem, jak mówili, że wezwą policję.
– Rozumiem.
– I to tyle. Palnąłbym sobie wtedy w łeb, gdyby nie to, że całą amunicję wpakowałem w jego stereo. Wobec tego przyjechałem tutaj.
Abby ze współczuciem pokiwała głową i przybrała ton stosowny do okoliczności. Beztroska paplanina nieznajomej zniknęła. Teraz mówiła powoli, głębokim, pokrzepiającym tonem. Modulowała głos tak, żeby każde zdanie brzmiało jak oświadczenie.
– Wychodzi na to, że jedynie siostra wyciągała do ciebie pomocną dłoń, kiedy znalazłeś się na dnie – powiedziała. – Naprawdę chciała, żebyś stanął na nogi.
Zamilkła, by przetrawił te słowa; niech cisza odwali robotę za nią.
Zamrugał, wyraźnie zaskoczony.
– Tak, to prawda.
– A twoje siostrzenice? Mówiłeś, że są śliczne. Często je widujesz?
– Tak. To znaczy, widywałem je, kiedy siostra żyła. To naprawdę świetne dziewczyny. Najstarsza… – Uśmiechnął się szeroko. – Ma takie zwariowane poczucie humoru. Zawsze mnie rozśmieszała.
Abby milczała, sekundy tykały. Niech sam dojdzie do jedynie słusznych wniosków. Jego siostrzenice wciąż żyją. Z najstarszą wciąż mógłby się zdrowo pośmiać. Taki przebłysk nadziei na przyszłość. Gdyby tylko wszedł z nią do środka.
– A jak siostra potraktowałaby to, że chcesz popełnić samobójstwo? – spytała w końcu.
– Nieważne, ona nie żyje.
– A gdyby żyła, jak myślisz, co by powiedziała?
– Raczej nie byłaby szczęśliwa z tego powodu.
– A jak myślisz, jak się poczują twoje siostrzenice, twój ojciec i twoja matka na wieść, że zginąłeś, zaledwie kilka dni po twojej siostrze? – zapytała.
Odchrząknął. A potem, najwyraźniej chcąc zyskać na czasie, włożył do ust następnego papierosa i wyjął zapalniczkę. Wypadła mu z palców.
Próbował ją złapać, ale nagły ruch spowodował, że stracił równowagę. Zamachał rękami i przerażony nachylił się nad otchłanią.
Abby już miała krzyknąć, lecz on zacisnął rękę na rusztowaniu i zdołał odzyskać równowagę. Twarz miał białą jak ściana, usta szeroko otwarte. Serce w piersi Abby łomotało. Milczała, bała się, że głos odmówi jej posłuszeństwa, za to bez przerwy patrzyła mu prosto w oczy. Słychać było tylko wycie wiatru.
– Phil – odezwała się w końcu. – Może wejdziesz do środka?
– Tak – odparł drżącym głosem. – Tylko nie wiem, czy dam radę. Boję się, że spadnę.
– W porządku, nie ruszaj się. Mam tu kilku ludzi, którzy ci pomogą.
Ulga Abby, gdy poczuła pod nogami stały grunt, była wręcz namacalna. Ściany i sufity są stanowczo niedoceniane. Miała ochotę wyciągnąć się jak długa na podłodze, by móc się nią w pełni napawać. Przed założeniem fanklubu podłogi musiała jednak popracować.
– Jest gotowy wejść do środka – zwróciła się do tych z jednostki służb ratunkowych. – Ale musicie mu jakoś pomóc.
Wyszli przez okno, jakby to była najzwyczajniejsza rzecz pod słońcem. Jakby co wtorek włóczyli się setki metrów pomiędzy niebem a ziemią. Ot, taki mały popis.
Pokręciła głową i zwróciła się do Willa:
– Czy lekarz psychiatra jest w drodze?
– Czeka już na dole z karetką. – Uśmiechnął się do niej. – Ładne zagranie z tymi papierosami.
Odpowiedziała uśmiechem, jego krzepiące, łagodne zachowanie pomogło jej się uspokoić.
Spytajmy gliniarza o jego partnera, a otrzymamy dziesiątki odpowiedzi. „Zawsze stoję za nim murem”. Albo: „Mogę powierzyć mu życie”. Ewentualnie: „Jesteśmy jak rodzina”.
W przypadku Abby wszystko to było prawdą. Ale przede wszystkim Will to dla niej ktoś, przy kim mogła odpuścić. Nie musiała cały czas mieć się na baczności i zastanawiać się nad każdym słowem czy gestem. Był jedyną osobą, przy której mogła na chwilę się odprężyć. I jednym z nielicznych ludzi, którym mogła zaufać.
A zaufanie nie przychodziło łatwo, nie w jej przypadku.
Will był wysoki. Tak wysoki, że co druga osoba, którą spotykał, rzucała: „O rany, ile ma pan wzrostu?”. I właśnie dzięki temu Abby, która nigdy mu nie zadała tego pytania, wiedziała, że ma metr dziewięćdziesiąt pięć. A kiedy się przedstawiał, nieuchronnie padał żart: „Nie sądziłem, że Wolverine był taki wysoki”. Czasami ktoś dodawał: „Kapujesz? Wolvereen”. Zazwyczaj Will reagował stłumionym śmiechem, jakby słyszał to po raz pierwszy.
Skórę miał w odcieniu głębokiej umbry, a krzaczaste brwi i szeroki nos nadawały mu aparycję ojca, który właśnie się dowiedział, że dziecko zwędziło mu samochód, żeby się przejechać. W rzeczywistości jednak był łagodny jak baranek, tyle że uwięziony w ciele bohatera kina akcji z lat dziewięćdziesiątych.
– Padam z nóg. – Oparła się o ścianę i zamknęła oczy.
– No cóż, ratowanie ludziom życia to ciężka harówka.
Wyjrzała za okno i patrzyła, jak dwaj faceci z jednostki służb ratunkowych pomagają Philowi wstać.
– Chciałabym, żebyśmy mogli wziąć dzień wolnego.
– Na dzisiaj mamy zaplanowane dwie akcje pozorowane.
– Wiem. Ale szkoda. A jak tam z Kimberly? Udał wam się wieczór? – Poprzedniego dnia Will obchodził z żoną piątą rocznicę ślubu. Abby pomogła mu wybrać restaurację.
– Jeszcze jak. Ale położyliśmy się bardzo późno…
– Oszczędź mi szczegółów.
– Wcale nie zamierzałem ci ich zdradzać. W każdym razie położyłem się o pierwszej, a o trzeciej przyszło wezwanie. Telefon dzwonił całą wieczność, zanim odebrałem. Kimberly chrapała dalej, jakby nigdy nic. Przysięgam, ta kobieta mogłaby przespać bombardowanie. A co u ciebie? Kto został z dziećmi?
– Moja mama, jak zwykle. Wyobrażasz sobie, jak się ucieszyła, kiedy ją obudziłam. – A jednak mimo że matka Abby była wyraźnie zmęczona, dziesięć minut po telefonie zameldowała się w domu córki.
– Masz fart, że twoi rodzice mieszkają w pobliżu, inaczej musiałabyś dzwonić po Steve’a.
– Brrr! Wolę sobie tego nawet nie wyobrażać.
– Wracam do łóżka na kilka godzin. – Will potarł oczy. – Do pracy wpadnę później. Inaczej przez cały dzień będę się snuł jak zombi.
Spojrzała na zegarek. Czwarta czterdzieści pięć. A kwadrans po szóstej trzeba obudzić dzieci.
– Kiedy już tu skończymy, wypiję kawę i wrócę do domu zwolnić matkę i wyszykować dzieci do szkoły.
Przerwali rozmowę, ponieważ przez okno wszedł Phil, teraz już we własnej uprzęży zjazdowej. Za nim pojawili się ratownicy. Phil, oszołomiony, rozglądał się szeroko otwartymi oczami. Abby widywała ten wyraz twarzy u ludzi, którzy stali na skraju śmierci, ale zostali ocaleni. To zdumienie, że nadal żyją. Zazwyczaj wystarczało, by powstrzymać ich przed ponownymi próbami samobójstwa.
– Jak się czujesz? – spytała go cicho. – Chcesz się napić wody?
– Nie, dzięki – odparł z zakłopotaniem.
– Phil, jestem Will Vereen – przedstawił się partner Abby. – Sprowadzę cię na dół. Czeka na ciebie karetka.
– Nie potrzebuję karetki. Nic mi nie jest.
– Trzeba się upewnić. – Will był już u jego boku i prowadził go w stronę schodów.
– Dzięki. – Abby uśmiechnęła się do dwóch ratowników.
– Drobiazg. – Jeden z nich odpowiedział uśmiechem. – Miło było znów z tobą pracować, Mullen.
Dopiero teraz go rozpoznała. Należał do tej ekipy z jednostki służb ratunkowych, którą osiem miesięcy temu wezwano do napadu na bank.
– Z tobą też! – rzuciła wesoło. Nie pamiętała, jak się nazywa ratownik, ale miała nadzieję, że nie dała tego po sobie poznać. – Do zobaczenia.
Odwróciła się i zeszła za Willem po schodach. Miała przed sobą długi dzień.
Obudził się rozpalony żądzą, wywołaną przez pamiętany jak przez mgłę sen. Była w nim Gabrielle, uśmiechała się, całowała go, muśnięcia jej ust były delikatne jak puch. Kiedy otworzył oczy, brutalna rzeczywistość okazała się pusta i zimna, więc spróbował zasnąć z powrotem, uczepić się luźnych wątków swojego snu. Ale ten się rozwiał, a on został z dręczącym pragnieniem, które musiał zaspokoić.
Musiał się z nią zobaczyć.
Najpierw jednak należało zrobić kilka rzeczy. Umyć zęby, to oczywiste. Poza tym Gabrielle lubiła, gdy przychodził do niej świeżo ogolony.
Nie śpieszył się, postarał się, żeby jego policzki były całkiem gładkie. „Lubię, kiedy twarz mężczyzny jest gładka jak jedwab”, powiedziała mu kiedyś. I tego samego dnia zgolił wąsy.
Wrócił do sypialni, zdjął koszulę i spodnie, po czym złożył je i umieścił na nocnym stoliku. Następnie zdjął bieliznę. Wolał być nagi, kiedy rano spotykał się z Gabrielle; ona zresztą też zawsze była wtedy goła.
Uporawszy się z tym, położył się na łóżku i wziął telefon. Stuknął w ikonę Instagrama. Znowu wrzuciła nową historyjkę; wiedział, że to zrobi. Delikatnie dotknął jej zdjęcia profilowego, muskając palcami jej usta – ten rytuał nigdy się nie starzał.
Opublikowała selfie zrobione w łóżku, widać było tylko jej nagie ramiona. Nie potrzebował niczego więcej. Wiedział, że leży goła, zaciskając między nogami tę satynową pościel, którą kupiła dwa miesiące temu.
Podpis głosił: „Dzień dobry”. Na ustach miała ten swój senny półuśmieszek, który zawsze tak go podniecał.
– Dzień dobry – wyszeptał.
W jej oczach malowało się pragnienie, ta sama żądza, którą i on właśnie odczuwał, więc przesunął telefon niżej, po torsie, tak żeby jej usta pieściły jego pierś, brzuch i w końcu zatrzymały się między jego nogami. Ściskał komórkę z całej siły, aż wreszcie jego ciało zadygotało, gdy osiągnął spełnienie.
Później leżał w łóżku i rozmawiali. Przewijał jej posty, czytał podpisy albo komentarze. I potem jej odpowiadał. Ot, łóżkowe pogaduszki po seksie.
„Chciałabym dziś w ogóle nie wstawać z łóżka” – głosił jeden podpis, pod zdjęciem, na którym z szelmowskim uśmiechem wystawiała głowę spod kołdry.
– Ja też. – Uśmiechnął się do niej.
Na innym zdjęciu stała na plaży, wiatr rozwiewał jej włosy, a podpis brzmiał: „Zrób coś, za co twoje przyszłe ja będzie ci wdzięczne”.
– Taki mam zamiar – powiedział. – Właśnie dzisiaj. A twoja przyszła ty będzie mi za to wdzięczna.
Przejrzał inne komentarze pod jej postami, czytając idiotyczne bzdury wypisywane przez fanów, pełne błędów gramatycznych i ortograficznych. „Jezteś pienkna”, napisał jeden z nich, dodając emotkę serca i jeszcze jedną, z różą. Jej fani nie mieli pojęcia, że emotikony nic nie znaczą. Jeśli chce się przesłać komuś różę, wysyła się prawdziwy kwiat, nie obrazek.
Rzecz jasna, ci fani nie wiedzieli, że nie dla nich wrzuca te posty. Nie da się ukryć, że to dzięki nim miała hajs. Ale od ponad roku wszystkie posty publikowała wyłącznie dla niego.
Jeszcze chwilę przeglądał jej profil, na dobry początek dnia, lecz nagle przerwał i spojrzał gniewnie na jedną fotografię. Zrobione niedawno zdjęcie pokazywało jej ośmioletniego brata w sypialni.
Jego uwagę przykuło coś w tle. Nowy rysunek.
– Jasna cholera! – mruknął, wstając. Ubrał się, rozdrażniony. Całe szczęście, że zauważył to w samą porę, bo mogłoby być za późno.
Tupiąc, przeszedł do sąsiedniego pokoju. W rogu stało dziecięce łóżko z pościelą z postaciami z Gwiezdnych wojen. Małe biurko i granatowe krzesło. Obok okna plakat z Harrym Potterem. Stolik nocny z kilkoma plastikowymi zabawkami i lampką. Korkowa tablica, a na niej przypięte rysunki wykonane kredkami.
Stuknął w ekran telefonu i porównał zdjęcie z pokojem, w którym stał. Łóżko było na miejscu. Pościel taka sama. Ten sam plakat. Identyczny był także stolik nocny; znalezienie tych wszystkich zabawek zajęło mu tygodnie.
Tablica była niemal taka sama. Do tej na ekranie przypięto siedem rysunków. Ta tutaj miała ich sześć.
Zrobił zbliżenie brakującego rysunku, zirytowany marną rozdzielczością zdjęcia. Rysunek przedstawiał rodzinę. Matkę, dużą dziewczynę i mniejszego chłopca. Dziewczyną niewątpliwie była Gabrielle. Nieudolna próba dziecka narysowania swojej siostry wywołała w nim uśmiech. Jej tułów stanowił prostokąt, a włosy składały się z kilku prostych brązowych kresek.
Usiadłszy przy biurku, wyjął z szuflady pudełko kredek i arkusz papieru. Starannie, mozolnie skopiował rysunek. Dwukrotnie musiał zaczynać od nowa – raz, kiedy pomylił kolor bluzki matki, i ponownie, gdy jedna ze stóp chłopca wyszła mu za długa. Przy trzeciej próbie mniej więcej uchwycił podobieństwo. Gdyby miał czas, zrobiłby kilka dodatkowych rysunków, próbując uzyskać idealną wierność. Ale czas naglił. Musiał wszystko przygotować. Skopiował podpis, który tak dobrze znał – „Nathan”.
Jeszcze raz obejrzał zdjęcie na ekranie. Obrazek przypięto niebieską pinezką ponad rysunkiem statku kosmicznego. Znalazł w szufladzie niebieską pinezkę i wbił ją w dokładnie tym samym miejscu.
Cofnąwszy się o kilka kroków, porównał zdjęcie na ekranie z pokojem.
Idealnie.
On pracował, a ona tymczasem wrzuciła na swój profil kolejne zdjęcie. Była na nim wystrojona przed sesją fotograficzną. „I jak wyglądam?”, napisała.
„Jak zawsze wspaniale”, skomentował.
Prawie natychmiast zalajkowała jego komentarz i odpisała „dzięki”, dodając emotkę z rumieńcem.
Czule pocałował ekran.
– Nie ma za co – wyszeptał.
Abby stała w łazience nowojorskiej akademii policyjnej i myjąc ręce, przeglądała się w poplamionym lustrze. Dopiero dochodziło południe, a już była kompletnie wykończona. Zdążyła przespać ledwie cztery godziny, zanim telefon w sprawie niedoszłego skoczka wyrwał ją ze snu. A poprzednia noc nie była lepsza, ponieważ obudził ją Ben i minęły wieki, nim zasnęła z powrotem.
Miał straszny koszmar związany z pająkami. W sumie nie byłoby w tym nic dziwnego, dzieciom często śnią się pająki. Gdy Abby była mała, też jej się to kilka razy zdarzyło. Jednak Benowi przyśniło się, że umarł Jeepers, jego ulubiona tarantula.
Czasami koszmary dzieci odzwierciedlają nasze wstydliwe fantazje.
Zbliżały się ósme urodziny Bena. Abby w myślach odhaczała kolejne pozycje na liście spraw do załatwienia. Zaproszenia zostały rozesłane, a jego najlepsi przyjaciele już potwierdzili, że przyjdą. Nadal jednak nie wymyśliła, co podać na przekąski i jaki upiec tort. Sprawdzony przepis na urodziny Bena, niemieckie ciasto czekoladowe, odpadał, bo w jego klasie był chłopiec uczulony na orzechy. Będzie musiała upiec coś innego. Jeśli chodzi o resztę…
Spuściła wzrok i skrzywiła się, widząc płynącą z kranu wodę. Szorowała ręce do krwi. Jak długo je myła? Dwie minuty? Trzy? W dodatku drapała skórę paznokciami.
Szybko cofnęła ręce i zakręciła kurek. Cholera! To już trzeci raz w tym tygodniu. Zdarzało jej się to coraz częściej. I pomyśleć, że zaledwie kilka miesięcy temu sądziła, że pozbyła się tego nawyku raz na zawsze.
Może nie da się go pozbyć. Może tak jak małe czerwone znamię na jej karku była to blizna, która nigdy tak całkiem nie zniknie.
Wycierając dłonie, przejrzała się w lustrze. Prezentowała się jak należy. Poklepała falujące blond włosy, sprawdzając, czy całkiem zakrywają uszy, i poprawiła okulary. Jej piaskowa karnacja była nieco bledsza niż zwykle, a oczy miała podkrążone z braku snu. Na to jednak chwilowo nic nie mogła poradzić.
Wyszła z łazienki i sprawdziła, która godzina. Do rozpoczęcia następnej symulacji miała jeszcze godzinę. Wróciła do swojego biurka, usiadła i trąciła myszkę komputera, żeby obudzić laptop. Jeśli nie przesuwała kursora, od jakiegoś czasu co pięć minut zapadał w stan uśpienia, jakby to jemu brakowało snu, a nie jej. Ale może komputer miał rację. Może ona też powinna zasypiać za każdym razem, gdy przez pięć minut nikt do niej nic nie mówił, i budzić się dopiero wtedy, kiedy ktoś przesunie jej kursor.
Brzmiało to niemal tak, jakby miało dziwaczny podtekst seksualny. „Jak ci się udała wczorajsza randka? Czy przesunął twój kursor? Szturchnął cię?”.
Inna sprawa, że wczoraj wieczorem nie była na randce. Chwilowo nie miała ochoty na to, żeby ktoś przesuwał jej kursor. Pragnęła jedynie wyspać się za wszystkie czasy.
Ziewnęła i skupiła wzrok na ekranie. Czytała dokument sprzed dwóch miesięcy, z sierpnia 2019 roku. Był to zapis rozmowy sierżanta Gutierreza, jednego z negocjatorów nowojorskiej policji specjalizującego się w uwalnianiu zakładników, z mężczyzną, który zabarykadował się w mieszkaniu byłej żony i groził, że się zastrzeli. Dzięki staraniom Gutierreza nie zabił ani siebie, ani nikogo innego.
Głównym obowiązkiem Abby była drobiazgowa analiza tego zapisu i ocena, co Gutierrez zrobił dobrze, a gdzie popełniał błędy. Następnie miała włączyć te wnioski do protokołów i materiałów szkoleniowych. Nadzorowała bowiem resortowy kurs z zakresu opanowywania sytuacji kryzysowych, jak również szkolenie policyjnych negocjatorów w uwalnianiu zakładników. W sumie to ona wyszkoliła Gutierreza.
Szybko przebiegała wzrokiem strony, z uznaniem zauważając, że Gutierrezowi udało się nakłonić faceta, by mówił bite dwie godziny. Dopiero po upływie półtorej godziny Gutierrez delikatnie przeszedł do rzeczy i załatwił to tak, że tamten sam siebie przekonał, by otworzyć drzwi i oddać broń policjantom.
Po chwili stwierdziła, że po raz nie wiadomo który czyta od nowa ten sam fragment, a jej mózg nawet nie rejestruje słów. Z westchnieniem zmniejszyła okienko z zapisem rozmowy. Oparła się na krześle, opuściła ręce wzdłuż ciała i ostrożnie zaczęła kręcić szyją. Że też nie mają masażystki na etacie! Jakiejś sympatycznej kobiety, która wpadałaby co godzinkę czy dwie i robiła masaż relaksacyjny ramion. Zerknęła na fotografię w ramce na swoim biurku – Ben i Sam uśmiechali się do niej. A raczej Ben się uśmiechał, Sam zaś miała na twarzy to samo, co ona, kiedy kazano jej się uśmiechać do obiektywu aparatu – grymas przywodzący na myśl minę, jaką mogłaby zrobić na krześle elektrycznym.
Abby poprawiła zdjęcie. Przerzuciła nieco papierów leżących na blacie. Sprawdziła wszystkie cztery długopisy w stojaku, czy aby nie są wypisane. Wodą z manierki podlała swój sukulent. Był to jej autorski pomysł na to, jak odkładać sprawy na później. Nagle, niemal jak nałogowiec, dwukrotnie kliknęła ikonę na ekranie laptopa, otwierając zapis kolejnej rozmowy. Ten dokument był starszy – skan spisanego odręcznie raportu. Był także krótszy niż zapis Gutierreza. O wiele krótszy. Poza tym znała go na pamięć. Przebiegła treść wzrokiem, czytając fragmenty zdań, jakby tym razem mogły być inne.
… celuje z pistoletu w moją głowę. Mówi, że jeśli podejdziecie bliżej, to strzeli.
… dasz go do telefonu?
… razem w jadalni. Wszystkich sześćdziesięciu dwóch…
Słysząc za plecami czyjeś kroki, z poczuciem winy zamknęła dokument i odwróciła się. Jeden z instruktorów, przechodząc, uśmiechnął się do niej z roztargnieniem. Abby odpowiedziała uśmiechem, czerwieniąc się, jak gdyby przyłapał ją na robieniu czegoś, czego robić nie powinna.
A może rzeczywiście nie powinna była tego robić?
Próbowała wrócić do pracy, ale nie mogła się skupić. Piekła ją niedawno obtarta skóra na grzbiecie dłoni. Naprawdę powinna sobie kupić krem do rąk. Chociaż to nie rozwiązałoby problemu, wręcz przeciwnie. Najlepiej po prostu przestać to robić.
Odezwał się jej telefon; spojrzała, kto nadał wiadomość. Jej przyjaciel Isaac.
Jak minęła noc? Lepiej?
Westchnęła i wystukała odpowiedź:
Tej nocy Ben mnie nie zbudził, za to dostałam wezwanie. Padam z nóg.
Przykro mi :( Coś poważnego?
Tak, ale skończyło się dobrze.
Świetnie. Widziałaś nowy post na forum?
To wzbudziło jej ciekawość.
Już sprawdzam.
Otworzyła przeglądarkę i zalogowała się na forum pomocy. Ona i Isaac należeli do niego od lat. Codziennie sprawdzała posty, chociaż sama rzadko się udzielała. Ale nie poszukiwała tam wsparcia. Szukała informacji.
Na forum pojawiła się nowa użytkowniczka. Jak wiele innych przed nią, nie była pewna, czy trafiła we właściwe miejsce. Ostatecznie było to forum dla osób, którym udało się wyrwać ze szponów sekt. A ona nie trafiła do sekty. Tak przynajmniej jej się wydawało. Wyjaśniła, że była to specjalistyczna grupa, tyle że kierujący nią człowiek zrobił się niemożliwy. Abby przeczytała post o tak zwanej grupie, której celem było przestrzeganie i propagowanie jakiejś ponoć rewolucyjnej diety. Kobieta szczegółowo opisała, jak wymagano od nich coraz większej lojalności. I stosowano kary za rzekomą nielojalność bądź inne naruszenia zasad, które były coraz bardziej surowe. Naciskano na przekazywanie darowizn pieniężnych dla grupy. Kobietę namawiano do zerwania wszelkich kontaktów z rodziną i przyjaciółmi, którzy tylko „rozpraszają uwagę”. I wreszcie wymagano, by poświęcała im coraz więcej czasu. Co skończyło się dla niej wylaniem z pracy.
W końcu, po dwóch latach, zdobyła się na odwagę, by opuścić grupę.
To nie była sekta, wyjaśniła po raz kolejny, jakby próbowała przekonać samą siebie. Przecież nie popełniali żadnych przestępstw, nie byli nawet fanatykami religijnymi. To była grupa ludzi stosujących dietę.
– Więc co tu robisz? – mruknęła Abby. Nie ulegało wątpliwości, że ta kobieta zna prawdę. To była sekta. Sekty niekoniecznie muszą się wiązać z religią. I często nie robią nic nielegalnego. Sekcie potrzebni są tylko gorliwi wyznawcy skupieni na jednej sprawie. Czasami chodzi o przekonania religijne. Czasami o jakąś osobę. A czasami, owszem, może chodzić o dietę.
Niektóre sekty nie są szkodliwe. Najczęściej jednak mają destrukcyjny wpływ na swoich członków. Przeważnie wystarcza tylko tyle, żeby przywódca, jak napisała na forum ta kobieta, „zrobił się niemożliwy”.
Abby szybko przejrzała kolejne wpisy. Wynotowała sobie nazwę grupy. Adresy jej dwóch ośrodków w Nowym Jorku. Nazwisko założyciela. Liczbę członków. Każdy okruch informacji, który podała ta kobieta. Wszystko to umieściła w wiecznie puchnącym dokumencie opisującym dziesiątki sekt działających w okolicy.
Adresy dodała do swojej internetowej mapy. Dwa czerwone punkciki, wśród wielu innych rozsianych po stanie Nowy Jork i okolicy. Dla przypadkowego widza mapa ta wyglądałaby jak pierwsza lepsza mapa Google, a adresy mogłyby dotyczyć dowolnych obiektów turystycznych. Restauracji, sklepów czy lubianych parków. Dla Abby jednak każdy punkcik oznaczał mały guz nowotworowy.
Pewnego dnia może dostać wezwanie do któregoś z tych miejsc. Wtedy jednak będzie przygotowana. Historia się nie powtórzy, jeśli tylko zdoła temu zapobiec.
Autobus szkolny wysadził dzieci przy placu zabaw w East Elmhurst w dzielnicy Queens. Wiedział, że tam grupa dzieci się rozdziela. Tylko dwoje z nich skręcało na północ i szło Sto Pierwszą Ulicą. Nathan Fletcher i Daniela Hernandez nie przyjaźnili się, a jednak mieli ze sobą coś wspólnego, jak to dzieci wysiadające na tym samym przystanku. Wracali do domu, idąc obok siebie w przyjaznym milczeniu. Ulicę dalej Daniela była już u siebie, a Nathan miał do przejścia jeszcze jedną przecznicę.
Wiedział o tym, ponieważ kilkakrotnie obserwował, jak pokonują tę trasę.
Nathanowi, z krótkimi nóżkami ośmiolatka i w tym sennym tempie, przejście reszty drogi zajmowało dwie minuty.
I to była jedyna szansa.
Z początku wymyślił sobie, że zaparkuje w pobliżu i zaczeka. Szybko jednak się zorientował, na czym polega problem. W tej podmiejskiej dzielnicy nieznany samochód stojący przy krawężniku rzucał się w oczy. Ludzie mogliby poświęcić chwilkę, by zerknąć do środka, a nawet przyjrzeć się kierowcy. Do tego zaś nie mógł dopuścić.
Dlatego też postanowił objeżdżać kwartał ulic, czekając na przyjazd szkolnego autobusu.
Jeździł w kółko, jeździł i jeździł. Autobus się spóźniał. A może z jakiegoś powodu przyjechał wcześniej i dlatego go przegapił? Już trzykrotnie objechał ulice dookoła, notując w pamięci drobne osobliwości. „Drzewo, które wygląda jak kobieta, witaj ponownie. Miło cię widzieć znowu, graffiti z błędem ortograficznym. Co za niespodzianka, że widzę cię po raz trzeci, ty wyblakła plastikowa halloweenowa dynio”.
Ktoś mógł zwrócić uwagę na krążący po okolicy samochód. Czy to już paranoja? Gabrielle napisała kiedyś: „To, że masz paranoję, nie znaczy, że cię nie obserwują”. Ta maksyma spodobała mu się tak bardzo, że wydrukował ją i zawiesił nad łóżkiem. Co z tego, że wiedział, że to cytat z filmu Paragraf 22? Dla niego zawsze będzie to cytat z postu Gabrielle na Instagramie z lata 2018.
Pomyślał o Nathanie jadącym szkolnym autobusem. Jego uczucia wobec tego chłopca były skomplikowane. W pewnym sensie uważał Nathana za członka swojej rodziny. I pewnego dnia nim zostanie. Ale, jakżeby inaczej, Gabrielle wielokrotnie napomykała, że jak dotąd Nathan jest jej ulubionym mężczyzną. To zaś powodowało… no cóż.
Powodowało, że było to skomplikowane, po prostu.
Jest! Ten żółty odcień szkolnego autobusu. Tym razem czwórka dzieci, a nie jak zwykle piątka, więc na chwilę serce mu zamarło. Ale zobaczył jasne włosy Nathana i jego plecak z Avengersami. Odetchnął głęboko, kombinując, jaką metodę powinien obrać. Nie mógł jechać za nimi w ślamazarnym tempie, jak gdyby nigdy nic. Dzieciaki na pewno by go zauważyły, a nie chciał, żeby ta smarkata Daniela ujrzała jego twarz. Z drugiej strony, jeśli jeszcze raz objedzie kwartał ulic, bezpowrotnie straci swoją szansę.
Postanowił zatrzymać się przy krawężniku i pogmerać przy telefonie. Jak facet wysyłający esemesa do żony.
Tyle że, oczywiście, otworzył Instagram i zobaczył, że Gabrielle wrzuciła nowy post. Zawiesił palec nad ikonką i odruchowo omal jej nie stuknął. Nie. Nie ma czasu.
Zamknął apkę i zaczął przewijać listę swoich kontaktów, w górę i w dół, jednocześnie zerkając na coraz bardziej oddalające się dzieci. Dziesięć metrów od jego samochodu kilku nastolatków grało na boisku w koszykówkę. Jego palec przesuwał się po ekranie w rytmie kozłującej piłki. Nasze ciało wyprawia przedziwne rzeczy, jeśli się go nie pilnuje. Czy te nastolatki zwracały uwagę na samochody dokoła? Na faceta siedzącego w aucie i bezmyślnie gmerającego w telefonie?
Nie, za bardzo pochłaniała ich gra.
Po raz ostatni przemyślał swój plan, zerkając na torbę z McDonalda leżącą na sąsiednim siedzeniu. Happy Meal z burgerem bez warzyw. Siedemnastego marca 2019 roku Gabrielle napisała na Instagramie: „Dzisiaj mam w nosie zdrowe jedzenie. Dla siebie biorę ćwierćfunciaka z ekstra serem, a dla Nathana, jak zwykle, burgera bez żadnych warzyw”.
Przećwiczył powitanie. „Cześć, Nathan”, powiedział do siebie. Trzeba trafić we właściwy ton, sugerujący zażyłość. Powitanie kogoś, kogo widziało się już kilka razy.
Musiał przekonać chłopca, że jest przyjacielem rodziny. A nie obcym, przed którym trzeba się mieć na baczności. Ale czy w dzisiejszej epoce mediów społecznościowych o kimkolwiek można powiedzieć, że jest obcy? Każdy jest znajomym znajomego albo nas obserwuje, albo zalajkował nasz filmik na Tik Toku.
W oddali Daniela skręciła do swojego domu. Ruszył od krawężnika, starając się jechać powoli, mimo że mocno bijące serce nakazywało mu wcisnąć gaz do dechy i dorwać chłopaka, zanim ten dojdzie do domu.
Dzisiaj Nathan szedł wyjątkowo szybko. Zazwyczaj wlókł się w ślimaczym tempie i przystawał, by obejrzeć pierzchającego chodnikiem żuka albo podnieść liść, który mu się spodobał. Teraz jednak niemal biegł do domu.
Czyżby ten mały wiedział?
Nathan pędził do domu co sił w nogach, myślał tylko o tym, by zdążyć do łazienki. Od ponad godziny chciało mu się siusiu, ale bał się prosić o zgodę na wyjście podczas lekcji, zwłaszcza że zajęcia prowadziła pani Covington. Ona zawsze krzywo patrzyła na uczniów chcących wyjść do łazienki, jakby złościła się, że nie potrafią się powstrzymać. A potem musiał się śpieszyć na szkolny autobus. Jazda do domu to był istny koszmar, po każdym wyboju wiercił się niezręcznie.
Ale teraz, nareszcie, był już prawie w domu.
– Hej, Nathan!
Wołanie go zaskoczyło. Obejrzał się w stronę jezdni. Jakiś mężczyzna w białym samochodzie zatrzymał się i opuścił szybę od strony pasażera. Patrzył na niego przyjaźnie, z uśmiechem. Nathan zerknął na niego, próbując sobie przypomnieć, czy się znają. Może to któryś z sąsiadów?
– Witam – powiedział grzecznie.
Mężczyzna wybuchnął śmiechem.
– Nie poznajesz mnie, co? – zapytał. – Jestem przyjacielem Gabi.
Teraz, kiedy to usłyszał, Nathan pomyślał, że chyba rzeczywiście widział z nią kiedyś tego faceta. Gabi miała wielu przyjaciół i pracowała z wieloma ludźmi, zwłaszcza przez ostatni rok. To pewnie był jeden z nich. Tak, na pewno to jeden z jej przyjaciół.
– A tak, teraz już pana pamiętam.
– Przysłała mnie Gabi. Szykujemy na jutro przyjęcie niespodziankę dla twojej mamy. Ty jesteś szefem dekoracji. Gabi mówiła, że masz niesamowity talent do rysunków.
Nathan uśmiechnął się z zakłopotaniem. Uwielbiał rysować i uważał, że jest w tym naprawdę niezły, ale nieśmiałość zawsze powstrzymywała go przed pokazywaniem innym swoich rysunków.
– Tak, jestem niezły.
– Świetnie! To wskakuj. Po drodze musimy jeszcze załatwić świece. Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jak jej się uda wetknąć w tort czterdzieści pięć świec.
Nathana ogarnął niepokój. Wsiąść do samochodu? Ten gość niby był przyjacielem Gabi, ale Nathan nie znał go aż tak dobrze. Chyba lepiej będzie wrócić do domu i poprosić Gabi o pozwolenie.
– Najpierw muszę zapytać Gabi.
– Ona już tam jest. Prosiła, żebym cię przywiózł. Mam jedzenie z McDonalda. – Podniósł do okna firmową torbę. – Twoje ulubione, prawda? Gabi kazała ci wziąć Happy Meal z burgerem i bez warzyw.
Nathan się odprężył. Jego ulubione jedzenie. Na samą myśl o burgerze w tej torbie ślinka napłynęła mu do ust.
– Dzięki! Muszę tylko wejść na chwilę do domu i skorzystać z łazienki.
– Jeśli cię mama zobaczy, z niespodzianki będą nici – rzekł mężczyzna, otwierając drzwi od strony pasażera. – Wskakuj, zatrzymamy się na stacji benzynowej i tam pójdziesz do łazienki.
– Dobrze. – Nathan podszedł do samochodu i nagle się zatrzymał. – Zaraz.
Uśmiech zniknął z twarzy mężczyzny. Zerknął w lusterko wsteczne.
– Co jest?
– Gabi powiedziała, że tym razem weźmiemy świece w kształcie liczb – powiedział Nathan. – Więc nie będziemy musieli wetknąć w tort wszystkich.
– Aha! – Mężczyzna znów się uśmiechnął. – Ale gdybyśmy takich nigdzie nie znaleźli, to weźmiemy normalne, prawda?
– Prawda. – Nathan wsiadł do samochodu. Miał nadzieję, że ten pan będzie prowadził powoli, ponieważ po każdym wyboju naprawdę chciało mu się sikać.
– Zapnij pasy! – Mężczyzna uśmiechnął się do niego szeroko.
I odjechali.
Jeszcze zanim Abby weszła po schodkach frontowych swojego domu, przywitały ją dźwięki skrzypiec Samanthy. Przekręcając klucz w zamku, westchnęła ze znużeniem. Pękała jej głowa, liczyła na spokojny, kojący wieczór przy filiżance ciepłej herbaty. Niestety, muzyka Sam nie była ani spokojna, ani tym bardziej kojąca.
Gdy otworzyła drzwi frontowe, na tle skrzypiec Sam usłyszała też inną muzykę – szybki perkusyjny rytm oraz piskliwy, przekształcony elektronicznie wokal. Rzuciła torebkę na komodę przy drzwiach i krzyknęła:
– Dzieci, już jestem!
Niemal natychmiast pojawił się Ben – pędził do niej co sił w nogach, z radosnym błyskiem w oczach. Abby przykucnęła i rozłożyła ręce, żeby uściskać syna. Ale jej uśmiech przybladł, gdy zobaczyła, co Ben trzyma na otwartej dłoni – Jeepersa, swoją ulubioną tarantulę. Niestety, było za późno, żeby coś z tym zrobić – syn i pająk utonęli w jej objęciach. Zanurzyła twarz we włosach Bena – gładkich, o barwie miodu.
– Cześć, mamo! – zaszczebiotał Ben.
– Cześć, synu – odparła, zerkając na jego dłoń, by się upewnić, że nie dotykają jej włochate kończyny Jeepersa. – Jak ci minął dzień?
– Fajowo. Sam powiedziała, że rozdepcze Jeepersa. – W jego głosie brzmiało głębokie oburzenie. – Musisz jej tego zabronić.
– Znowu zaniosłeś Jeepersa do jej pokoju?
– Nie! Pozwoliłem mu tylko przez chwilę chodzić po stole.
– Po stole kuchennym? – upewniła się Abby słabym głosem, wstając. – Ben, ja też nie chcę, żeby on łaził po stole w kuchni.
Jeepers ruszył w górę ręki Bena. Abby powstrzymała się, żeby się nie wzdrygnąć z obrzydzenia. Od ponad sześciu miesięcy mieszkała pod jednym dachem z tym stworzeniem z piekła rodem i nadal do tego nie przywykła.
– Mamusiu ona go nie może rozdeptać, musisz jej zabronić!
– Porozmawiam z nią, ale masz trzymać Jeepersa z dala od…
– Aha, i dzwonił tata i prosił, żebyś do niego zadzwoniła, bo w urodziny chce mnie zabrać do Muzeum Historii Naturalnej. Powiedział, że mogę wziąć ze sobą trzech kolegów.
– Co takiego?! – Zacisnęła pięści. – Ben, wydajemy przyjęcie urodzinowe, wspólne dla ciebie i Tommy’ego, pamiętasz?
– Tak, ale może byście to zrobili za rok? Bo tata mówił, że…
Wyjęła telefon.
– Zaraz sobie porozmawiam z twoim tatą. Skarbie, wracaj z Jeepersem do siebie, dobrze? – Nie miała siły zmagać się z dwoma wstrętnymi stworami jednocześnie.
Ben i jego ośmionogi koszmar wrócili do swojej nory, a wtedy Abby zadzwoniła do Steve’a.
Odebrał niemal natychmiast.
– Abby. – Kiedy do niego dzwoniła, były mąż wymawiał jej imię w absolutnie niepowtarzalny sposób. Zaczynał od bardzo szybkiego „A” i jakby dla równowagi przeciągał „bby” w nieskończoność. Wychodziło więc z tego „Abbyyyyyy”. Zawsze mówił z taką intonacją, niczym ojciec chrzestny witający ukochanego syna, który właśnie popełnił niefortunny błąd. Pełną uwielbienia, ale też protekcjonalną i smutną. Za każdym razem nieuchronnie wkurzał ją tym do tego stopnia, że budził w niej mordercze instynkty.
– Steve – powiedziała, usilnie starając się mówić spokojnie i cicho. – Rozmawiałam z Benem, podobno chcesz go zabrać do…
– Muzeum Historii Naturalnej, z kolegami – wpadł jej w słowo. – Według mnie to świetny pomysł na uczczenie jego urodzin. Wiesz, on tak bardzo lubi owady.
Takie lekceważące traktowanie hobby ich syna rozjuszyło ją jeszcze bardziej… jeśli to w ogóle możliwe.
– Tyle tylko, że już wcześniej ustaliliśmy, że jego urodziny obchodzimy razem z Tommym. Chłopcy zapraszają całą klasę i…
– Ze mną nikt tego nie ustalał.
– No… ustaliłam to z rodzicami Bena i Tommy’ego. – Sekundę za późno zorientowała się, że palnęła gafę.
– Aha, i rodzice Tommy’ego się zgodzili…? – Steve nawet już się nie silił na sztucznie serdeczny ton. – To miło, że pytałaś ich o zdanie. A kiedy ze mną zamierzałaś porozmawiać o urodzinach mojego syna? Pewnie jakiś czas po obgadaniu sprawy z rodzicami Tommy’ego?
– Miałam ci o tym powiedzieć dzisiaj – skłamała nonszalancko. – Tak czy owak, wyprawa do muzeum…
– Moim zdaniem Ben będzie się czuł lepiej, jeśli to on będzie gwiazdą przyjęcia, nie sądzisz? – przerwał jej Steve. – Nie powinno się go zmuszać, żeby dzielił tę rolę z jakimś innym chłopakiem.
– Nikt go nie… sam chciał, żeby przyjęcie było wspólne… rozmawialiśmy o tym…
Ta wymiana zdań była przykładem paradoksu całego jej życia. Jako negocjatorka stawała twarzą w twarz z obłąkanymi, uzbrojonymi po zęby bandytami przetrzymującymi licznych zakładników, a wtedy jej słowa zawsze były przemyślane, obliczone na rozbrojenie sytuacji. A jednak gdy rozmawiała z facetem, który przez dwanaście lat był jej mężem, jej głos odruchowo wpadał w ton przypominający drapanie paznokciami po tablicy, a jedyne słowa, jakie jej przychodziły do głowy, to przekleństwa.
– Możesz pójść z nami, nie chodzi o to, żeby cię z tego wykluczyć – dodał Steve uprzejmie.
Prawym uchem słuchając wkurzającego głosu swojego eks, a lewe mając udręczone dźwiękami ćwiczącej na skrzypcach Samanthy, Abby w duchu czuła wzbierającą w niej furię. Musiała zakończyć tę rozmowę, zanim palnie coś, czego będzie żałowała.
– Wiesz co? – powiedziała powoli, spokojnie, korzystając z umiejętności nabytych przez lata praktyki. – Przemyślę to i porozmawiamy jutro. Zgoda?
Jeśli masz wątpliwości, zawsze graj na czas.
– Jasne – rzucił Steve. – Pożegnaj dzieciaki ode m…
Przerwała połączenie, kurczowo ściskając palcami telefon. Zanim Ben kompletnie stracił głowę dla bezkręgowców oraz węży i jaszczurek, oszalał na punkcie superbohaterów. Miał zabawki z nimi, a także plakaty, ubrania i pościel. Abby uważała, że sztuka w sztukę są nudni i tacy sami, jedyny wyjątek stanowiła She-Hulk. Z taką superbohaterką potrafiła się identyfikować. Po rozmowach ze swoim eks zawsze miała ochotę przemienić się w ponaddwumetrową olbrzymkę i warknąć: „Abby Smash”.
Odłożyła jednak telefon i poszła za dźwiękami muzyki do zamkniętych drzwi. Zapukała, a wtedy skrzypce umilkły i zostało jedynie elektroniczne tło muzyczne.
– Tak? – dobiegł ją stłumiony głos Samanthy.
Abby otworzyła drzwi i weszła do pokoju czternastoletniej córki. Samantha siedziała na krześle, nadal trzymając skrzypce między ramieniem a brodą. Miedziane włosy związała w nieporządny koński ogon.
– Cześć, mamo – powiedziała; jej głos z trudem przebijał się przez muzykę. – Nie słyszałam, jak weszłaś.
Abby powoli omiotła wzrokiem panujący tu nieporządek – rozrzucone na podłodze ciuchy, leżące dookoła sterty nut, biurko zawalone podręcznikami. Na łóżku siedziała Keebles, suczka szpica miniaturowego, łypiąc na Abby nieprzychylnie. Samantha dostała ją w prezencie na dziesiąte urodziny od swojej babki, a niedawno pomalowała jej ogon na różowo i fioletowo, przez co zwierzak wyglądał na maleńką krzyżówkę psa z jednorożcem. Ten biały futrzak darzył Samanthę bezwarunkową miłością, resztę świata uważał zaś za utrapienie. Abby czasami odnosiła wrażenie, że ma pod swoim dachem dwie nastolatki.
– Cześć, Sam. – Uśmiechnęła się do córki. – Możesz wyłączyć na chwilę tę muzykę?
Samantha zatrzymała odtwarzanie. Keebles przekrzywiła głowę, niemal wznosząc oczy do nieba. Abby wyobrażała sobie, jak psica myśli: „Ech, nie ma gorszych rodziców niż rodzice człowieka”.
– Jak ci minął dzień? – spytała.
– Świetnie.
– Co ćwiczysz?
– Piosenkę dla zespołu.
Czasami Samantha wdawała się w dwugodzinny monolog na temat swojej muzyki. A kiedy indziej burczała monosylabami. Wyglądało na to, że dzisiaj przypadał dzień burczenia. Keebles zmieniła pozycję na łóżku i ziewnęła.
– Była u ciebie babcia?
– Tak, wyszła przed godziną. Powiedziała, że do ciebie zadzwoni. Mówiła, że ma jakieś pilne pytanie w związku z prezentem urodzinowym dla Bena.
Właśnie, Ben…
– Skarżył mi się, że mu groziłaś, że rozdepczesz Jeepersa.
– Mamo, on postawił tę szkaradę na stole, kiedy jadłam!
– Zabroniłam mu kłaść go na stole, ale nie możesz mówić takich rzeczy. Wyobraź sobie, że zagroziłby ci, że zabije Keebles. Jak byś się wtedy czuła?
Samantha i Keebles spojrzały na siebie porozumiewawczo. Teraz chyba obie wzniosły oczy do nieba.
– Przepraszam, a jak według ciebie mam postąpić, jeśli znowu postawi to paskudztwo przed moim talerzem? – spytała Samantha spokojnie.
– Każ mu je zabrać.
– Zabrać je?
– Właśnie. Powiedz mu, że nie znosisz jego obecności, więc niech je odniesie do swojego pokoju.
– Niech je odniesie do pokoju?
– Słuchaj, porozmawiam z nim jeszcze raz i wbiję mu do głowy, że nie ma prawa zbliżać się z nim do stołu w kuchni.
– Mówisz tak, jakbyś wierzyła, że to coś da.
Abby zaskoczyła dopiero po kilku sekundach. Samantha mówiła powoli, miarowo; powtarzała jej słowa, oceniając sytuację i zadając pytania retoryczne. Traktowała matkę tak, jak ona traktowałaby niepanującego nad sobą gościa, do którego została wezwana.
To się zdarzało już wcześniej. Samantha miała siedem lat, kiedy Abby została negocjatorką specjalizującą się w uwalnianiu zakładników. Dorastała w domu przesiąkniętym tym klimatem i jak to dziecko, przydatne informacje wchłaniała jak gąbka.
Rzecz jasna, ta metoda i tym razem zadziałała zgodnie z planem. Abby obiecała, że jeszcze raz porozmawia z Benem. Uspokoiła się, próbując znaleźć rozwiązanie problemu, a nie domagać się kolejnych rzeczy od córki.
Z jednej strony była wściekła, a z drugiej dumna. Uśmiechnęła się szeroko do Samanthy.
– Za chwilę zrobię kolację – powiedziała.
Samantha kiwnęła głową.
– Dzisiaj mam dzień bezmięsny – poinformowała i z powrotem włączyła muzykę.
Abby zamknęła za sobą drzwi, kręcąc głową. Powinni wymagać od przyszłych negocjatorów, żeby mieli dzieci. Nic nie przygotowuje lepiej do radzenia sobie w sytuacjach kryzysowych.
Eden Fletcher już od progu zawołała swoje dzieci, ale nie doczekała się żadnej reakcji. Zdjęła płaszcz, powiesiła go na wieszaku i przeszła do kuchni. Miała ochotę na filiżankę herbaty. Ostatnie pół godziny w pracy zeszło jej na próbach zmiany terminu wizyty jednej z najstarszych pacjentek doktora Gregory’ego. Kobieta niedosłyszała, więc Eden musiała krzyczeć do słuchawki, jednocześnie ze skruchą spoglądając na zagniewanych ludzi w poczekalni. Zanim skończyła rozmowę, miała zdarte gardło i nerwy w strzępach.
Do herbaty dodała łyżeczkę miodu, którego normalnie nie lubiła, ale tym razem trafiła w dziesiątkę. Przy drugim łyku zauważyła ze zdziwieniem, że w zlewie nie ma talerza. Nathan po powrocie do domu przeważnie robił sobie kanapkę, a później zawsze wstawiał talerz do zlewozmywaka. To, że umył talerz, wysuszył i schował do szafki, było równie prawdopodobne jak to, że Eden jest zaginioną przed laty królewną.
Przechodząc z herbatą do salonu, dostrzegła, że coś jeszcze tu nie gra – na podłodze przy drzwiach nie było tornistra Nathana.
Poszła do jego pokoju i rozejrzała się uważnie. Panował tam zwykły bałagan, ale tornistra również nie było. Podobnie jak Nathana.
Drzwi do pokoju Gabrielle były zamknięte. Eden zapukała delikatnie.
– Gabi?
– O co chodzi? – spytała córka z drugiej strony.
Eden otworzyła drzwi. Gabi leżała na łóżku, wlepiając oczy w telefon i z palcem na ekranie.
– Gdzie jest Nathan? – spytała Eden.
– Nie wiem. Pewnie u siebie. – Słowa córki się kleiły, sylaby zlewały się ze sobą. Rzeczywiście lepiej porozumiewała się pisaniem niż mową.
– Nie ma go tam. Widziałaś go po powrocie ze szkoły?
– Nie. – Gabi była pochłonięta wyłącznie telefonem. – Pewnie poszedł do jakiegoś kolegi. Może do tego dzieciaka, który mieszka przy naszej ulicy… Jak mu tam, Mikey?
– Sprawdzę – powiedziała Eden z niepokojem. Nathan nigdy nie chodził do kolegów bezpośrednio po szkole. Z drugiej strony był coraz starszy, a ona mu nie zabraniała. A zatem nie mogła tego wykluczyć.
Zajrzała do swojej sypialni, sprawdzając, czy syn nie schował się tam z bliżej niewiadomego powodu, a potem wróciła na parter. Wybierając numer telefonu matki Mikeya, niecierpliwie krążyła po salonie. Po kilku sygnałach kobieta odebrała. W tle słychać było stały szum, jakby pracującego odkurzacza.
– Rita? Witaj. Tu Eden – przedstawiła się. – Mama Nathana.
– A, cześć – odparła Rita, udając uprzejmość. – Jak się masz?
– Świetnie. Czy jest u was Nathan?
– Nie, nie ma go. – Tym razem w głosie Rity zabrzmiała fałszywa troska. Chociaż może wcale nie udawała. Może należała do tych ludzi, którzy bez względu na to, co mówią, zawsze brzmią sztucznie. – Nie wrócił do domu?
– Nie… Możesz spytać Mikeya, czy wie, gdzie on się podziewa?
– Jasne, zaczekaj chwilę.
Eden słuchała, jak Rita pyta swojego syna o Nathana. Słowa były ciut zniekształcone, połknięte przez pracujący odkurzacz. W końcu kobieta wróciła do telefonu.
– Mikey mówi, że widział go, jak wysiadał ze szkolnego autobusu, ale że potem poszedł do domu.
– A, to dobrze. Pewnie jest u innego kolegi – bąknęła Eden, zachodząc w głowę, po co w ogóle to powiedziała. Zupełnie jakby chciała pocieszyć tę kobietę, że nie stało się nic złego.
Rozłączyła się i obdzwoniła innych kolegów Nathana. W sumie miała cztery numery telefonów. Odfajkowując je po kolei, oddychała coraz bardziej płytko i chaotycznie. Jej płuca nie sprężały się już do końca, ponieważ zagościł w nich strach. Zakończywszy ostatnią rozmowę, ściskała telefon drżącymi palcami, wytrzeszczając na niego oczy. Nie miała pojęcia, co robić. Wyczerpała reguły postępowania, jakie znała, zabrakło jej wiarygodnych bajeczek, którymi mogłaby się karmić, żeby poprawić sobie samopoczucie. Na myśl przychodziły jej nowe historie, historie podszyte mrokiem.
Poszła do łazienki na piętrze i odkręciła wodę. Chwyciła mydło i druciak i jak szalona zaczęła szorować dłonie. Dręczyła je tak przez bite trzy minuty, aż jej skóra była obtarta, obolała, jednak niepokój nie znikał. Przeciwnie, narastał z każdą chwilą.
Czy powinna zadzwonić na policję? To zakrawało na przesadę. Nathan wróci lada chwila i okaże się , że przez cały czas bawił się na dworze.
A z drugiej strony, jeśli go nie ma na dworze? Jeżeli coś mu się stało? A ona tymczasem marnuje czas, szorując ręce, jakby to mogło coś dać.
Wyszła z łazienki i rozejrzała się za telefonem. Gdzież go zostawiła? W kuchni. Zbiegła po schodach i złapała komórkę; kiedy ją włączała, serce waliło jej jak młotem.
Nagle telefon ożył w jej dłoniach, dzwoniąc, jak gdyby tylko czekał, aż go weźmie do rąk. Nie rozpoznała numeru dzwoniącego.
– Halo? – głos jej się załamał, trawiony strachem i niepokojem.
– Eden Fletcher?
– Tak. Kto…
– Mamy pani syna.
To tylko sen, jeden z tych, w których spadała do szybu windy albo w otchłań. To poczucie bezradności, ten uwięziony w gardle krzyk. Tyle że te sny zawsze gwałtownie się kończyły, kiedy się budziła.
Ale z tej rozmowy telefonicznej nie mogła się wybudzić.
– Czy nic mu się nie stało? – Dygotała, czuła, że zaraz zemdleje. – Chcę z nim porozmawiać.
– Nic mu nie jest. Śpi. – W zniekształconym metalicznym głosie brzmiało zło. Był to głos człowieka do cna zepsutego.
– Czego chcecie?
– Pięć milionów dolarów. Albo twój syn umrze.
– Chyba żartujesz. Ja nie mam takich pie…
– To zacznij je załatwiać, jeśli chcesz zobaczyć swojego syna żywego. Obserwujemy cię. Pięć milionów dolarów. Niedługo się odezwę. – Połączenie zostało przerwane.
Telefon ze stuknięciem wypadł z jej sparaliżowanych palców na posadzkę w kuchni. Z gardłowym jękiem osunęła się na podłogę i oparła plecami o ścianę. Nathan. Jej słodki aniołek, tak pełen życia, zawsze roześmiany, zawsze ciekawski. A ci ludzie go porwali. Gdzie go trzymają? Zamkniętego w jakiejś ciemnej piwnicy? Nathan bał się ciemności, nie mogli mu tego zrobić. Już sobie wyobrażała, jak płacze, przerażony, i błaga, żeby go wypuścili, żeby…
– Mamo? Mamo! – Gabrielle nią potrząsała. – Co ci jest? Co się stało?
– Nathan – wyszeptała. – Porwali Nathana.
– Co? Kto go porwał? O czym ty mówisz? – Gabrielle wykrzykiwała to ze złością, histerycznie, jej głos ranił uszy jak odłamki szkła.
Eden zwinęła się do pozycji płodowej i ukryła twarz między kolanami, licząc, że Gabrielle zostawi ją samą. W tej chwili nic nie mogła zrobić. Nie mogła zadzwonić na policję. Nie mogła zadzwonić do nikogo… nie znała ani jednej osoby, która mogłaby jej pomóc. I nie miała jak zdobyć pięciu milionów dolarów. Nie powinna była pozwolić Nathanowi wracać samemu z przystanku autobusowego. Od lat domagała się, żeby zrobili dodatkowy przystanek dla autobusu szkolnego bliżej ich domu, ale jej nie słuchali, uważali, że tylko histeryzuje. A teraz…
– Mamo! – Gabrielle potrząsnęła nią gwałtownie. – Skup się teraz. Kto porwał Nathana?
– Zadzwonił jakiś człowiek – wyjaśniła córce Eden. – Chce pięć milionów dolarów. Albo go… albo już nigdy nie zobaczymy Nathana.
– Musimy zawiadomić policję – oświadczyła Gabrielle.
– Nie! On powiedział, że nas obserwują. Pięć milionów dolarów? Nie mam pięciu milionów dolarów. – Podniosła telefon i spróbowała połączyć się z numerem, z którego zadzwonił ten nieznajomy. Musiała z nim porozmawiać, wyjaśnić mu, że wzięli na cel nie tę rodzinę, co trzeba. Nie ma mowy, żeby dała radę zorganizować milion dolarów, a co dopiero pięć milionów!
Numer był niedostępny. Spróbowała ponownie. Niedostępny. Wybrała go po raz trzeci. Niedostępny. Gabrielle coś mówiła, ale nie rozumiała córki, bo tak huczało jej w uszach, że w tym łoskocie nie słyszała słów.
Wstała chwiejnie i powlokła się do łazienki. Odkręciła wodę i umyła ręce, zdrapując wszystkie zarazki. Ludzie nic nie rozumieją – te zarazki są wszędzie, więc jeśli nie myjemy rąk dostatecznie często, powodują rozmaite dolegliwości. Choroby, cierpienia, porwanie syna i…
Ktoś brutalnie odsunął ją od umywalki, twarz zapiekła ją nagle z bólu.
Zamrugała, próbowała skupić wzrok. Przed nią stała Gabrielle, dysząc ciężko. Córka ją spoliczkowała!
– Mamo, wzywam policję. – Gabrielle trzymała już swoją komórkę.
– Nie! – krzyknęła piskliwie Eden, wyrywając córce telefon z rąk. – On powiedział, że nas obserwują.
– Ale musimy coś zrobić.
Córka miała rację. Nathan liczył na to, że coś zrobią. Nie mogła zatracić się w codziennej rutynie. Poza tym przyszło jej do głowy, że jest jedna osoba, do której może się zwrócić.
– Znam kogoś. Kogoś, kto może pomóc.
– Kogo?
– To policjantka. – Eden wróciła do kuchni i podniosła z podłogi swój telefon. – Ona będzie wiedziała, co robić.
– Skąd ją znasz?
Stąd, że razem przeszłyśmy istne piekło…
– Kiedyś się kolegowałyśmy. – Eden znalazła na liście kontaktów numer Abby Mullen i zadzwoniła.
– Halo? – odezwał się kobiecy głos.
– Czy… czy mówię z Abby Mullen? – Niemożliwe. Głos nie brzmiał jak jej.
– Tak. Kto mówi?
– Nazywam się… – przerwała na ułamek sekundy. Nie mogła jej podać prawdziwego nazwiska, jeszcze nie teraz. Abby mogłaby się rozłączyć. – Edie Fletcher. Mieszkam w East Elmhurst. Potrzebuję pani pomocy. Porwano mi syna.
Przez dłuższą chwilę panowała cisza.
– Edie, a dzwoniła pani na dziewięćset jedenaście? – spytała w końcu Abby.
– Nie. Obserwują mnie, nie mogę zawiadomić policji. Ale kilka miesięcy temu widziałam panią w wiadomościach. Pani może mi pomóc, prawda?
– Edie, wiele osób dużo bardziej niż ja nadaje się do prowadzenia spraw związanych z porwaniami. Mogę panią przełączyć do…
– Błagam. – Eden zaszlochała. – Musi mi pani pomóc.
Kolejna długa cisza. Życie Nathana wisiało na włosku, balansowało na skraju przepaści, a tymczasem Abby Mullen zastanawiała się, co robić.
– Mieszkam niedaleko, zaraz przyjadę – powiedziała w końcu Abby. – Proszę mi podać dokładny adres.
Deszcz bębnił o przednią szybę, wycieraczki pracowały gorączkowo, tocząc beznadziejną walkę z ulewą. Abby zerknęła przez mokre okno na dom. Jeśli ktoś próbował wyróżnić jakoś ten budynek z rzędu identycznych przy tej ulicy, to poniósł sromotną porażkę. Podobnie jak domy po prawej i lewej, miał maleńki ogródek od frontu, drzwi wejściowe, które absolutnie nie zachęcały do wejścia, i zasłonięte żaluzjami okno wychodzące na ulicę. Na piętrze były jeszcze dwa okna, a trzecie, też z opuszczonymi żaluzjami, wskazywało, że jest tam również poddasze. Deszcz i ciemność powodowały, że dom wydawał się jeszcze mniejszy niż w rzeczywistości.
Rozmawiając z tamtą kobietą przez telefon, powinna być bardziej stanowcza. Ale w głosie Edie brzmiało coś takiego, taka desperacja, czego Abby nie mogła zignorować. A jazda z jej domu w College Point do East Elmhurst nie trwała długo. Gdy tylko zjawiła się matka, by zabrać dzieci, wyszła, udając, że nie słyszy pytania o urodziny Bena. Ten temat mogą omówić potem.
Westchnęła i wyłączyła silnik; wycieraczki stanęły w pół cyklu.
Otworzyła drzwi od strony kierowcy, wysiadła i usiłowała rozłożyć parasol. Zanim jej się to udało, deszcz kompletnie zalał jej okulary i wszystko widziała jak przez mgłę. Pobiegła do drzwi wejściowych i nacisnęła dzwonek.
Otworzyły się drzwi i w progu stanęła korpulentna kobieta; twarz miała pogrążoną w cieniu.
– Edie Fletcher? – spytała Abby.
– Zapraszam do środka – odparła kobieta ze łzami w głosie.
Abby weszła do domu. Zdjęła okulary i wycierając szkła w koszulę, dostrzegła niewyraźną postać kogoś młodszego – czyżby to córka tej kobiety?
– Dziękuję, że pani przyjechała – powiedziała Edie Fletcher.
Abby odwróciła się do niej, wciąż przecierając szkła okularów. W końcu włożyła je i postać kobiety nabrała ostrości. Od razu uderzyło ją, że chyba zna tę Fletcher… tylko skąd? Edie miała jasną różową cerę, ciemnoniebieskie oczy i falujące kasztanowe włosy. Nosiła obszerną fioletową koszulę; Abby dostrzegła fragmenty tatuaży nad kołnierzykiem – z jednej strony kwiat, z drugiej jakieś litery. Po jej policzkach spływały łzy, usta drżały.
– Drobiazg.
Abby zdjęła płaszcz, a córka kobiety wzięła go od niej. Była nieco starsza od Samanthy, miała jakieś osiemnaście, dziewiętnaście lat, oczy równie niebieskie jak matka i spływające falami włosy. Na jej pobladłej twarzy malował się niepokój.
– Opowie mi pani, co się stało? – poprosiła Abby.
– Dzisiaj Nathan nie wrócił po szkole do domu – odparła Edie drżącym głosem. – A potem dostałam telefon…
– Przepraszam, w jakim wieku jest Nathan? – przerwała jej Abby.
– Ma osiem lat. Obdzwoniłam wszystkich jego kolegów. Widzieli, jak wysiadał z autobusu szkolnego, ale do domu już nie dotarł. A potem zadzwonił jakiś mężczyzna i powiedział, że mają Nathana. I że chcą dostać pięć milionów dolarów.
Abby kiwała głową, ale miała jak najgorsze przeczucia. Uprowadzenia dzieci w większości przypadków są dziełem kogoś z rodziny. A wtedy żądanie okupu raczej nie występuje. No i niepokoiła ją ta absurdalnie wysoka suma.
– Dobrze, kiedy to było?
Edie zamrugała, zbita z tropu. Wyręczyła ją córka:
– Mama odebrała ten telefon przed godziną.
– Rozumiem. – Abby rozejrzała się po maleńkiej kuchni i ciemnym salonie. – Czy jest tu ojciec Nathana?
– N… nie – zająknęła się Edie. – Jesteśmy rozwiedzeni.
– Ma pani wyłączną opiekę nad dzieckiem? – pytała dalej Abby.
– Tak.
– Powiedziała pani ojcu Nathana o tej sytuacji?
– Nie. Nie mam jak skontaktować się z Davidem. Od lat się nie odzywał.
Będą musieli przyjrzeć się temu bliżej. Nawet jeśli zgłoszono żądanie okupu, ojciec wciąż należał do grona podejrzanych. Na razie jednak odłożyła ten temat na później.
– Ma pani zdjęcie Nathana?
– Oczywiście. – Kobieta pogmerała przy telefonie, po czym podała go Abby. Ładny chłopak z nieobecnym spojrzeniem, z rozmarzeniem patrzący prosto w obiektyw, jakby nie zauważył, że mama robi mu zdjęcie.
Abby przesłała zdjęcie na swój telefon.
– Mogę się rozejrzeć po domu?
– Po co? Nathana tu nie ma. To znaczy, już sama sprawdziłam.
– W przypadku uprowadzenia czasami ważne są drobne szczegóły, mogą nam bardzo pomóc. – A nierzadko dzieciak był jednak w domu, tylko schował się gdzieś albo zasnął. Bywało też, że pewne szczegóły rzucały światło na życie danej rodziny. A przecież w tej sprawie była kolejna podejrzana, sama Edie Fletcher, jedyna osoba, która rozmawiała z rzekomym porywaczem. Dzieci, które zaginęły, często znajdowano martwe, zamordowane przez własnych rodziców. Abby chciała poszukać wszystkiego, co nie pasuje. A czego konkretnie, tego się dowie, kiedy to zobaczy.
– Proszę bardzo – powiedziała Edie. – Jeżeli tylko pomoże to odzyskać Nathana.
Abby zdążyła już rzucić okiem na większą część parteru składającego się z ciasnej kuchni z małym metalowym stołem oraz pokoju dziennego – z jedną kanapą przed telewizorem. Na komódce stały fotografie w ramkach. Abby zajrzała we wszystkie możliwe kryjówki – do szafek kuchennych, za lodówkę… Mając Edie za plecami, wysunęła szuflady komody, nie zauważyła jednak niczego, co by zwróciło jej uwagę. Dopilnuje, żeby później gruntownie przeszukano ten dom. Mała łazienka była pusta, na podłodze widniały ślady wody, a mokra szmata wskazywała na jakiś problem natury hydraulicznej, który chwilowo nie miał znaczenia.
– Sypialnia Nathana jest na piętrze – poinformowała Edie.
Abby weszła po schodach. Na piętrze były dwie sypialnie.
– Pokój Nathana jest tam – odezwała się za jej plecami Edie.
Abby otworzyła drzwi. Pokój był uroczy, przytulny. Łóżko z pościelą z postaciami z Gwiezdnych wojen oraz mały pluszak. Na biurku zatrzęsienie kredek, kilka rysunków przypiętych do korkowej tablicy. W pokoju unosiła się wyraźnie wyczuwalna, niepokojąca atmosfera pustki, próżnia o kształcie dziecka. Abby wyobraziła sobie, jak chłopiec, którego widziała na zdjęciu, leży w łóżku albo siedzi przy biurku i rysuje. Podeszła do biurka, by dokładniej przyjrzeć się rysunkom; szukała oznak molestowania seksualnego, które dziecko mogło w nich zawrzeć. Tu wszystkie rysunki były jednak niewinne, dziecięce. Statek kosmiczny, smok, rodzina. Rodzina składała się tylko z matki i dwojga dzieci. Nie było ukrytej postaci ojca. Jak powiedziała Edie, ojciec się usunął, dosłownie i w przenośni.
Słysząc za plecami trzask zamykanych drzwi, odwróciła się zaskoczona. Edie opierała się plecami o drzwi, z nieufnym wyrazem twarzy.
– Tak? – rzuciła Abby. Zaniepokoiło ją coś w postawie tej kobiety… miała szeroko otwarte oczy i była spięta, jakby chciała się na nią rzucić albo dać nogę.