Zgubny wpływ - Mike Omer - ebook + książka

Zgubny wpływ ebook

Mike Omer

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Autor bestsellerów „New York Timesa” oraz „The Washington Post” Mike Omer nadchodzi z nową serią - pełną psychologicznych zwrotów akcji oraz zaskakujących posunięć policji, które jego wierni fani znają z poprzednich serii i kochają.

Kryzysy nie są obce Abby Mullen. Pracuje w NYPD, szkoląc policyjnych negocjatorów, więc każdego dnia ma do czynienia z najgorszymi scenariuszami. Nic już nie jest w stanie jej zaskoczyć.

Wszystko zmienia się, gdy dzwoni do niej Eden Fletcher, towarzyszka, która przetrwała niesławny kult Wilcox. Dwie kobiety nie rozmawiały ze sobą od nocy, podczas której doszło do tragicznej, krwawej masakry – wówczas ich ścieżki się rozeszły. Lecz teraz Eden potrzebuje pomocy Abby: ktoś porwał jej syna i domaga się 5 milionów dolarów okupu. Abby angażuje się w wydarzenia, lecz nie może się nadziwić, dlaczego porywacz wziął na cel Eden. Ta jednak odmawia komentarza. Milczy też w sprawie ich wspólnej przeszłości. I w kwestii prawdopodobnej motywacji porywacza. Nie mówi, co działo się w latach, które spędziły osobno.

Zmierzając ku prawdzie, Abby odkrywa, że jej przeszłość nie jest tak odległa, jak sądziła... i że pora się z nią zmierzyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 507

Oceny
4,5 (108 ocen)
64
33
9
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Szawieta

Nie oderwiesz się od lektury

Zapowiada się ciekawa seria! Ta książka trzymała w napięciu i nie pozwoliła się oderwać do końca
10
madzia-lu

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
10
BasiaJuranek

Nie oderwiesz się od lektury

Godna uwagi, na miarę talentu Autora👏
10
Romantyczka007

Nie oderwiesz się od lektury

Mike Omer nigdy nie zawodzi ❤️❤️❤️
10
KatDOL

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze spędzony czas 👌
00

Popularność




Rozdział 1

Obszar­pany łachu­dra sie­dział na chy­bo­tli­wym rusz­to­wa­niu, gapiąc się na tysiące świa­te­łek migo­czą­cych w ciem­no­ściach nocy. Miał na sobie wor­ko­wate dżinsy i wybla­kłą sztruk­sową mary­narkę, chyba za lekką na tak lodo­waty wiatr. Abby przy­glą­dała mu się przez nie­wy­koń­czone, nie­oszklone okno, pró­bu­jąc oce­nić, czy zamie­rza sko­czyć.

– Sie­dzi tam od pięt­na­stu minut – ode­zwał się za jej ple­cami poli­cjant z patrolu. – Kiedy do niego wołamy, nie odpo­wiada. Nawet nie spoj­rzy w naszą stronę.

Abby z roz­tar­gnie­niem kiw­nęła głową, nie spusz­cza­jąc wzroku z męż­czy­zny na górze. Ten zmie­nił nieco pozy­cję, jakby mu było nie­wy­god­nie, przez cały czas patrząc w dół. Była pewna, że zbiera się na odwagę. Miała nie­wiele czasu.

Cof­nęła się o krok i rozej­rzała, oce­nia­jąc sytu­ację. Miej­sce, gdzie stali, wciąż było budową – gołe dźwi­gary, okna bez szyb, wszę­dzie walał się gruz i mate­riały budow­lane. Pod­łogę zaśmie­cały opa­ko­wa­nia po jedze­niu, koło stóp miała dwa nie­do­pałki i pustą paczkę po papie­ro­sach. Jej kolega Will Vereen mówił coś do mikro­fonu w koł­nie­rzu, a nieco dalej cze­kali w pogo­to­wiu dwaj faceci z jed­nostki służb ratun­ko­wych, na wypa­dek gdyby uznała, że mają łapać tego skoczka na zewnątrz.

Na pięć­dzie­sią­tym pierw­szym pię­trze nie­ukoń­czo­nego dra­pa­cza chmur wiało nie­mi­ło­sier­nie. Żeby powie­dzieć coś temu męż­czyź­nie, sto­jąc przy oknie, musia­łaby krzy­czeć. Ale kiedy krzy­czała, jej głos wpa­dał w piskliwe tony, a to zupeł­nie nie przy­sta­wało spo­koj­nej nego­cja­torce.

Zer­k­nęła na Willa, zasta­na­wia­jąc się, czy tym razem nie prze­ka­zać mu roli głów­nego nego­cja­tora. Miał głę­boki głos i potra­fił krzy­czeć gło­śniej niż ona. Coś jej jed­nak mówiło, że męż­czy­zna na zewnątrz mógłby uznać Willa za zagro­że­nie. W tym przy­padku ona była lep­sza.

– Chce pani sko­rzy­stać z mega­fonu, pani porucz­nik? – zapy­tał poli­cjant, pod­no­sząc nie­bie­ską tubę.

Pokrę­ciła głową.

– Gdy­bym się na niego wydarła przez to ustroj­stwo, sko­czyłby tylko po to, żeby nie musieć tego słu­chać. Idę do niego.

Facet z jed­nostki służb ratun­ko­wych pomógł jej pod­piąć linę do uprzęży zjaz­do­wej. Gło­śno prze­łknęła ślinę i wyszła przez okno w pustkę.

Kiedy zna­la­zła się na zewnątrz, wiatr był znacz­nie gor­szy; nie­ubła­ga­nie sma­gał ciało. Serce łomo­tało jej jak sza­lone, gdy zła­pała za pręt rusz­to­wa­nia, pró­bu­jąc nie zwa­żać na skrzy­pie­nie i trzesz­cze­nie meta­lo­wej kon­struk­cji. Uprząż do zjeż­dża­nia wyglą­dała w tej sytu­acji jak żart; gdyby Abby stra­ciła rów­no­wagę, te cien­kie paski za nic nie utrzy­ma­łyby jej cię­żaru. Zakrę­ciło jej się w gło­wie, poczuła pod­cho­dzącą do gar­dła żółć.

Z tru­dem opa­no­wała strach i sku­piła się na męż­czyź­nie, który sie­dział po dru­giej stro­nie rusz­to­wa­nia i machał nogami nad otchła­nią. Zbli­żyła się do niego o krok. Popa­trzył na nią bez zmru­że­nia oka, choć jego wargi drżały. Na policzku miał dwa zadra­pa­nia, dwie zadane w zło­ści dłu­gie czer­wone rany o postrzę­pio­nych kra­wę­dziach i świeże. Kolejny krok. Była już nie­cały metr od niego.

– Bli­żej nie pod­chodź! Bo sko­czę! – W jego ochry­płym gło­sie brzmiała despe­ra­cja.

Powoli unio­sła jedną rękę, wysta­wia­jąc ku niemu otwartą dłoń.

– Już dobrze. Zostanę tutaj.

– Przy­się­gam, że sko­czę! – Pochy­lił się.

Abby ostroż­nie usia­dła na pomo­ście rusz­to­wa­nia.

– Widzi pan? Sia­dam tutaj. Chcę tylko poroz­ma­wiać.

Odwró­cił się od niej i patrzył na pano­ramę nowo­jor­skich wie­żow­ców; jego rzad­kie włosy powie­wały na wie­trze. Zaniósł się kasz­lem, pokle­pał po kie­sze­niach, po czym odchrząk­nął i splu­nął.

– Nazy­wam się Abby Mul­len – zaga­iła, sta­ra­jąc się mówić spo­koj­nie i bez­tro­sko. Jakby byli dwoj­giem nie­zna­jo­mych, któ­rzy przy­pad­kiem wpa­dli na sie­bie, prze­cha­dza­jąc się po rusz­to­wa­niu dzie­siątki metrów nad ulicą.

Nie słu­chał jej, pogrą­żony we wła­snym świe­cie.

– A pan jak się nazywa? – spy­tała po dłuż­szej chwili.

Bez odpo­wie­dzi.

Cze­kała, niech czas mu się dłuży. Jej cze­ka­nie nie prze­szka­dzało. Swoim poja­wie­niem się zbu­rzyła jego kon­cen­tra­cję i teraz naj­wy­raź­niej tar­gało nim nie­zde­cy­do­wa­nie. Cała odwaga, jaką z sie­bie wykrze­sał, w jed­nej chwili się ulot­niła.

Było zimno. Abby miała na sobie długi płaszcz, pod nim swe­ter, a na gło­wie weł­nianą czapkę. Ale sza­lik i ręka­wiczki zosta­wiła w samo­cho­dzie. Jedną rękę scho­wała do kie­szeni, jed­nak drugą trzy­mała się lodo­wa­tego rusz­to­wa­nia i ani myślała go puścić. Miała wra­że­nie, że jej nos i uszy zamie­niły się w sople.

Już miała na ustach słowa: „Zimno mi”. Był to jeden z pod­sta­wo­wych spo­so­bów komu­ni­ko­wa­nia się ludzi. Jeśli jest nam zimno, mówimy o tym, ponie­waż daje to oka­zję, żeby się ode­zwać, nawią­zać kon­takt, zacząć roz­mowę. Ale nawet taka banalna uwaga zawiera w sobie ukrytą pułapkę. A to dla­tego, że powie­dze­nie „zimno mi” doty­czy­łoby tylko jej. Naj­gor­szą zaś rze­czą byłoby stwo­rze­nie wra­że­nia, że zamie­rza mówić o sobie.

– Zimno tu – powie­działa więc. – Pew­nie pan prze­marzł do szpiku kości.

Nie odry­wał wzroku od hory­zontu.

– Wygląda na to, że bar­dzo pan cierpi – cią­gnęła. – Co się stało?

Zaci­snął zęby, jakby to pyta­nie pobu­dziło go do myśle­nia. Jed­no­cze­śnie odsu­nął się jed­nak nieco od kra­wę­dzi i obró­cił tak, by móc na nią zer­kać kątem oka. Abby cze­kała z nadzieją, że męż­czy­zna jed­nak się ode­zwie. Potrze­bo­wała jakie­goś punktu zacze­pie­nia, cze­go­kol­wiek, co pozwoli jej ścią­gnąć go pod dach. Wie­działa, że Will gorącz­kowo pró­buje usta­lić nazwi­sko faceta i powód, który kazał mu wje­chać na pięć­dzie­siąte pierw­sze pię­tro i wyjść za okno.

– Chce pan wró­cić do środka i opo­wie­dzieć mi, co się stało? – zapy­tała w końcu.

Nie liczyła na to, że się zgo­dzi. Chciała, żeby odmó­wił. Bo byłoby to coś na począ­tek. Poza tym w ten spo­sób zyskałby poczu­cie, że jest panem sytu­acji. Gdyby odmó­wił, byłby to zde­cy­do­wany postęp. Tym­cza­sem on na­dal nie zwra­cał na nią uwagi, patrząc przed sie­bie pustym wzro­kiem. Znowu pokle­pał się po kie­sze­niach, ale ruchy miał nie­pewne, nie­zdarne. Tak się poru­szają pijani.

– Napije się pan cze­goś cie­płego? Mogę panu przy­nieść ter­mos z gorącą kawą albo her­batą. – Sama w tej chwili byłaby zachwy­cona taką per­spek­tywą. Z pew­no­ścią więc jemu tym bar­dziej powinna przy­paść do gustu. A jed­nak spiął się jesz­cze moc­niej, jakby w tej pro­po­zy­cji zwie­trzył pod­stęp.

Czyżby robiło się coraz zim­niej? Puściła lodo­waty meta­lowy pręt i drugą rękę też scho­wała do kie­szeni. Wpraw­dzie sie­działa bez­piecz­nie na pomo­ście, ale czuła, że to był błąd. Przy­pad­kiem zer­k­nęła w dół – pod nią roz­cią­gała się bez­kre­sna ciem­ność. Znowu zakrę­ciło jej się w gło­wie, jesz­cze bar­dziej niż wcze­śniej; krew odpły­nęła jej z twa­rzy. Z całej siły wbiła paznok­cie we wnę­trze dłoni – ból spra­wił, że roz­ja­śniło jej się w gło­wie.

Szybko spoj­rzała w górę i sku­piła się na wie­żow­cach. Roz­cią­gał się stąd nie­sa­mo­wity widok, przy­naj­mniej tyle musiała oddać temu face­towi. Wybrał dosko­nałe miej­sce. Nie­wiele rze­czy wzbu­dzało w Abby taki zachwyt jak odci­na­jące się na nie­bie kon­tury nowo­jor­skich dra­pa­czy chmur. Roz­świe­tlone iglice i nie­zli­czone dachy. Spo­wity w biel Empire State Buil­ding, a za nim kolo­salna Wieża Wol­no­ści1, któ­rej nie­bie­skie oświe­tle­nie wyglą­dało nieco upior­nie. Wokół nich wzno­siły się liczne budynki i wie­żowce, a każdy pocęt­ko­wany był dzie­siąt­kami okien dają­cych szybki wgląd w życie miesz­ka­ją­cych tam ludzi. Nawet teraz, o czwar­tej nad ranem, w wielu oknach paliło się świa­tło, a po uli­cach pod nimi sunęły liczne samo­chody z poły­sku­ją­cymi w ciem­no­ściach nocy czer­wo­nymi i żół­tymi świa­tłami.

– Skąd ma pan te zadra­pa­nia? – spy­tała.

Co chwilę pró­bo­wała od nowa, zada­wała pyta­nia, oce­nia­jąc jego uczu­cia i usi­łu­jąc jakoś do niego dotrzeć. Robiła to nie­zmor­do­wa­nie, uwa­ża­jąc, żeby nara­sta­jąca iry­ta­cja i nie­po­kój nie wkra­dły się do jej głosu. Męż­czy­zna był coraz bar­dziej spięty i coraz bar­dziej się wier­cił, zaci­skał powieki, oddy­cha­jąc szybko i płytko. Czuła, że go traci. Czas wezwać face­tów z jed­nostki służb ratun­ko­wych.

Czy zdążą go zła­pać w porę? Wąt­piła w to. Ale ona wyczer­pała już swoje moż­li­wo­ści. Musieli spró­bo­wać.

Nagle pomy­ślała o nie­do­pał­kach i pustej paczce po papie­ro­sach na pod­ło­dze przy oknie. I o tym, jak kle­pał się po kie­sze­niach, jak gdyby szu­kał papie­ro­sów. Wyobra­ziła sobie, że wcze­śniej stał przy tym oknie i zacią­gał się po raz ostatni, zanim prze­szedł przez para­pet na zewnątrz.

Nie chciała go czę­sto­wać papie­ro­sem, mając w pamięci jego reak­cję na jej poprzed­nią pro­po­zy­cję. Odwró­ciła się więc do okna i rzu­ciła:

– Hej, palić mi się chce jak cho­lera! Ma któ­ryś papie­rosa?

Jeden z ratow­ni­ków podał jej przez okno papie­rosa i zapal­niczkę. Ostroż­nie wycią­gnęła po nie rękę. Następ­nie wło­żyła papie­rosa do ust i zapa­liła. Rzu­ciła pale­nie na stu­diach i teraz smak niko­tyny przy­pra­wił ją o mdło­ści. A jed­nak zacią­gnęła się, jakby to była naj­lep­sza rzecz pod słoń­cem, po czym wolno wypu­ściła dym z płuc.

Męż­czy­zna odwró­cił się i patrzył na nią. Zacią­gnęła się po raz drugi.

– Ja też mógł­bym dostać? – zapy­tał w końcu.

– Ależ jasne – odparła, odwra­ca­jąc się do okna. – Daj­cie jesz­cze jed­nego peta, dla tego faceta tutaj.

Gość ze służb ratun­ko­wych podał jej całą paczkę.

– Pod­suń mi ją – powie­dział męż­czy­zna.

Miała nadzieję, że się­gnie po paczkę. Zmu­si­łoby go to, żeby przy­su­nąć się bli­żej.

Ale przy­naj­mniej już mówił. Ostroż­nie pod­su­nęła mu papie­rosy. Podmuch wia­tru omal nie strą­cił paczki z rusz­to­wa­nia, ale zatrzy­mała się na skraju pomo­stu. Męż­czy­zna wyjął jed­nego papie­rosa i przy­pa­lił wła­sną zapal­niczką. Musiał pró­bo­wać cztery razy, bo palce mu drżały, a wiatr gasił pło­mień. W końcu mu się udało i zacią­gnął się głę­boko.

– Dzięki – powie­dział.

– Zała­twić ci coś jesz­cze?

– Nie – odpo­wie­dział, uśmie­cha­jąc się blado, ze smut­kiem. – Jestem Phil.

Zre­wan­żo­wała się uśmie­chem.

– Miło mi cię poznać, Phil. Co cię tu spro­wa­dziło?

Znów się zacią­gnął.

– Życie.

Była przy­zwy­cza­jona do nie­ja­snych odpo­wie­dzi i potra­fiła wydo­by­wać prawdę.

– Życie – zawtó­ro­wała.

– Wła­śnie, życie. Sprawy uło­żyły się nie po mojej myśli i tyle.

Gdy już skło­niła ich do mówie­nia, jej głów­nym zada­niem było pil­no­wać, żeby mówili dalej, a zwłasz­cza słu­chać. Nego­cja­to­rzy nie odzy­wają się zbyt czę­sto. Głów­nie słu­chają i pona­glają tam­tych, żeby nie prze­ry­wali. Grają na czas. Zbie­rają infor­ma­cje. Szu­kają cze­goś, dzięki czemu mogą wpły­nąć na daną osobę.

– Nie po two­jej myśli? – powtó­rzyła jego słowa. Takie dublo­wa­nie było pod­sta­wo­wym narzę­dziem w arse­nale każ­dego nego­cja­tora. Powta­rzaj słowa roz­mówcy, poka­zuj, że go słu­chasz, i skła­niaj do dal­szych zwie­rzeń.

Przez chwilę pano­wała cisza, aż w końcu się ode­zwał:

– Dwa dni temu pocho­wa­łem sio­strę.

– Przy­kro mi. To musiało być dla cie­bie bar­dzo bole­sne. Jak umarła?

– Na raka. – Spoj­rzał na papie­rosa mię­dzy swo­imi pal­cami. – Raka płuc. A nawet nie paliła.

– Rozu­miem.

– Posze­dłem na jej pogrzeb i widzia­łem, że wszy­scy myślą sobie to samo. – Wydmu­chał chmurę dymu. – Że to ja powi­nie­nem tam leżeć.

Abby cze­kała. Teraz już słowa popły­nęły poto­kiem. Musiała jedy­nie słu­chać.

Phil znów zacią­gnął się papie­ro­sem.

– Od dwu­dzie­stu lat prze­pi­jam swoje życie. W tym cza­sie dwa lata prze­sie­dzia­łem w mam­rze. Rodzice się mnie wyrze­kli. Ale nie sio­stra. Bez prze­rwy pró­bo­wała mnie nama­wiać, żebym cho­dził na mityngi AA albo poga­dał z jej księ­dzem.

– Chyba była dobrą sio­strą.

– Była. I dobrą córką. Dała moim rodzi­com trzy śliczne wnuczki. Była nie­sa­mo­witą matką. – Zga­sił papie­rosa na ele­men­cie rusz­to­wa­nia. – Wiesz, co sobie pomy­śla­łem, kiedy opusz­czali trumnę?

– Co?

– Że nie mam już nikogo, kogo mógł­bym roz­cza­ro­wać. Przy­znasz, że to straszne pomy­śleć coś takiego?

– Dla­czego mia­łoby to być straszne?

– Nie rozu­miesz? – pod­niósł głos. – I tak już szu­ka­łem oka­zji, żeby się napić. Moja sio­stra umarła, a ja potrak­to­wa­łem to jako pre­tekst, żeby znowu się urżnąć.

– Mam wra­że­nie, że bar­dzo cier­pia­łeś.

Nie­cier­pli­wie wzru­szył ramio­nami.

– No to się napi­łem. A rano kupi­łem następną flaszkę i chla­łem dalej. – Chyba stra­cił wątek, bo zapa­trzył się pustym wzro­kiem na pano­ramę mia­sta.

Pró­bo­wała wymy­ślić, jak spa­ra­fra­zo­wać jego słowa, żeby zoba­czył to w innym świe­tle.

– Byłeś w żało­bie. I zali­czy­łeś wpadkę.

– Na to wycho­dzi – skwi­to­wał bez prze­ko­na­nia. – Mój sąsiad na okrą­gło pusz­cza po nocy gło­śną muzykę.

– Gło­śną muzykę?

Nie odpo­wie­dział od razu, tylko wyjął następ­nego papie­rosa i zapa­lił.

– Bar­dzo gło­śną. No i się obu­dzi­łem około pół­nocy, rozu­miesz? Byłem wku­rzony. Łeb mnie napie­przał i ogól­nie czu­łem się do dupy.

Zacią­gnął się szybko kilka razy; jego palce drżały. Dym zawi­ro­wał i roz­wiał się na wie­trze.

– Mam w domu spluwę.

Jasny gwint! Jeżeli postrze­lił i zabił sąsiada, sytu­acja się skom­pli­kuje. Trudno go będzie namó­wić do powrotu, jeśli wie, że po dru­giej stro­nie okna czeka go wię­zie­nie.

– Spluwę? – powie­działa po kilku sekun­dach, widząc, że nie zamie­rza roz­wi­nąć tematu.

– Muszę się odlać – oznaj­mił nagle Phil. – Od dawna chce mi się sikać.

– Może wejdźmy do środka, wysi­kasz się, a tę roz­mowę dokoń­czymy potem.

– Nic z tego – odparł z sze­ro­kim uśmie­chem.

Wstał, z papie­ro­sem w ustach; Abby serce pode­szło do gar­dła, bo wyglą­dało na to, że chce sko­czyć.

– Cze­kaj…!

Roz­piął roz­po­rek i kilka sekund póź­niej w noc wystrze­liła łukiem struga moczu.

– Mam nadzieję, że nikogo tam na dole nie ma – mruk­nął. Skoń­czył, zapiął roz­po­rek. Potem wyjął papie­rosa z ust i wypu­ścił stru­mień dymu, dla rów­no­wagi przy­trzy­mu­jąc się meta­lo­wej żer­dzi. – No więc wzią­łem spluwę i posze­dłem do sąsiada. Wali­łem w drzwi, aż mi otwo­rzył.

– I co dalej? – przy­na­gliła go Abby. Ode­tchnęła powoli, żeby uspo­koić łomo­ta­nie serca.

– Wsze­dłem do środka. Było u niego kilka przy­ja­ció­łek, słu­chali tej jego muzyki, nie­źle upa­leni. No to wygar­ną­łem cały maga­zy­nek w ten jego cho­lerny sprzęt gra­jący.

Bogu dzięki!

– I co dalej?

– Jed­nej z tych jego przy­ja­ció­łek kom­plet­nie odwa­liło, zaczęła mnie kopać i rzu­ciła się na mnie z pazu­rami. – Phil pokrę­cił głową. – Ode­pchną­łem ją i wybie­głem na dwór. Sły­sza­łem, jak mówili, że wezwą poli­cję.

– Rozu­miem.

– I to tyle. Pal­nął­bym sobie wtedy w łeb, gdyby nie to, że całą amu­ni­cję wpa­ko­wa­łem w jego ste­reo. Wobec tego przy­je­cha­łem tutaj.

Abby ze współ­czu­ciem poki­wała głową i przy­brała ton sto­sowny do oko­licz­no­ści. Bez­tro­ska papla­nina nie­zna­jo­mej znik­nęła. Teraz mówiła powoli, głę­bo­kim, pokrze­pia­ją­cym tonem. Modu­lo­wała głos tak, żeby każde zda­nie brzmiało jak oświad­cze­nie.

– Wycho­dzi na to, że jedy­nie sio­stra wycią­gała do cie­bie pomocną dłoń, kiedy zna­la­złeś się na dnie – powie­działa. – Naprawdę chciała, żebyś sta­nął na nogi.

Zamil­kła, by prze­tra­wił te słowa; niech cisza odwali robotę za nią.

Zamru­gał, wyraź­nie zasko­czony.

– Tak, to prawda.

– A twoje sio­strze­nice? Mówi­łeś, że są śliczne. Czę­sto je widu­jesz?

– Tak. To zna­czy, widy­wa­łem je, kiedy sio­stra żyła. To naprawdę świetne dziew­czyny. Naj­star­sza… – Uśmiech­nął się sze­roko. – Ma takie zwa­rio­wane poczu­cie humoru. Zawsze mnie roz­śmie­szała.

Abby mil­czała, sekundy tykały. Niech sam doj­dzie do jedy­nie słusz­nych wnio­sków. Jego sio­strze­nice wciąż żyją. Z naj­star­szą wciąż mógłby się zdrowo pośmiać. Taki prze­błysk nadziei na przy­szłość. Gdyby tylko wszedł z nią do środka.

– A jak sio­stra potrak­to­wa­łaby to, że chcesz popeł­nić samo­bój­stwo? – spy­tała w końcu.

– Nie­ważne, ona nie żyje.

– A gdyby żyła, jak myślisz, co by powie­działa?

– Raczej nie byłaby szczę­śliwa z tego powodu.

– A jak myślisz, jak się poczują twoje sio­strze­nice, twój ojciec i twoja matka na wieść, że zgi­ną­łeś, zale­d­wie kilka dni po two­jej sio­strze? – zapy­tała.

Odchrząk­nął. A potem, naj­wy­raź­niej chcąc zyskać na cza­sie, wło­żył do ust następ­nego papie­rosa i wyjął zapal­niczkę. Wypa­dła mu z pal­ców.

Pró­bo­wał ją zła­pać, ale nagły ruch spo­wo­do­wał, że stra­cił rów­no­wagę. Zama­chał rękami i prze­ra­żony nachy­lił się nad otchła­nią.

Abby już miała krzyk­nąć, lecz on zaci­snął rękę na rusz­to­wa­niu i zdo­łał odzy­skać rów­no­wagę. Twarz miał białą jak ściana, usta sze­roko otwarte. Serce w piersi Abby łomo­tało. Mil­czała, bała się, że głos odmówi jej posłu­szeń­stwa, za to bez prze­rwy patrzyła mu pro­sto w oczy. Sły­chać było tylko wycie wia­tru.

– Phil – ode­zwała się w końcu. – Może wej­dziesz do środka?

– Tak – odparł drżą­cym gło­sem. – Tylko nie wiem, czy dam radę. Boję się, że spadnę.

– W porządku, nie ruszaj się. Mam tu kilku ludzi, któ­rzy ci pomogą.

Rozdział 2

Ulga Abby, gdy poczuła pod nogami stały grunt, była wręcz nama­calna. Ściany i sufity są sta­now­czo nie­do­ce­niane. Miała ochotę wycią­gnąć się jak długa na pod­ło­dze, by móc się nią w pełni napa­wać. Przed zało­że­niem fan­klubu pod­łogi musiała jed­nak popra­co­wać.

– Jest gotowy wejść do środka – zwró­ciła się do tych z jed­nostki służb ratun­ko­wych. – Ale musi­cie mu jakoś pomóc.

Wyszli przez okno, jakby to była naj­zwy­czaj­niej­sza rzecz pod słoń­cem. Jakby co wto­rek włó­czyli się setki metrów pomię­dzy nie­bem a zie­mią. Ot, taki mały popis.

Pokrę­ciła głową i zwró­ciła się do Willa:

– Czy lekarz psy­chia­tra jest w dro­dze?

– Czeka już na dole z karetką. – Uśmiech­nął się do niej. – Ładne zagra­nie z tymi papie­ro­sami.

Odpo­wie­działa uśmie­chem, jego krze­piące, łagodne zacho­wa­nie pomo­gło jej się uspo­koić.

Spy­tajmy gli­nia­rza o jego part­nera, a otrzy­mamy dzie­siątki odpo­wie­dzi. „Zawsze stoję za nim murem”. Albo: „Mogę powie­rzyć mu życie”. Ewen­tu­al­nie: „Jeste­śmy jak rodzina”.

W przy­padku Abby wszystko to było prawdą. Ale przede wszyst­kim Will to dla niej ktoś, przy kim mogła odpu­ścić. Nie musiała cały czas mieć się na bacz­no­ści i zasta­na­wiać się nad każ­dym sło­wem czy gestem. Był jedyną osobą, przy któ­rej mogła na chwilę się odprę­żyć. I jed­nym z nie­licz­nych ludzi, któ­rym mogła zaufać.

A zaufa­nie nie przy­cho­dziło łatwo, nie w jej przy­padku.

Will był wysoki. Tak wysoki, że co druga osoba, którą spo­ty­kał, rzu­cała: „O rany, ile ma pan wzro­stu?”. I wła­śnie dzięki temu Abby, która ni­gdy mu nie zadała tego pyta­nia, wie­działa, że ma metr dzie­więć­dzie­siąt pięć. A kiedy się przed­sta­wiał, nie­uchron­nie padał żart: „Nie sądzi­łem, że Wolve­rine był taki wysoki”. Cza­sami ktoś doda­wał: „Kapu­jesz? Wolve­reen”. Zazwy­czaj Will reago­wał stłu­mio­nym śmie­chem, jakby sły­szał to po raz pierw­szy.

Skórę miał w odcie­niu głę­bo­kiej umbry, a krza­cza­ste brwi i sze­roki nos nada­wały mu apa­ry­cję ojca, który wła­śnie się dowie­dział, że dziecko zwę­dziło mu samo­chód, żeby się prze­je­chać. W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak był łagodny jak bara­nek, tyle że uwię­ziony w ciele boha­tera kina akcji z lat dzie­więć­dzie­sią­tych.

– Padam z nóg. – Oparła się o ścianę i zamknęła oczy.

– No cóż, rato­wa­nie ludziom życia to ciężka harówka.

Wyj­rzała za okno i patrzyła, jak dwaj faceci z jed­nostki służb ratun­ko­wych poma­gają Phi­lowi wstać.

– Chcia­ła­bym, żeby­śmy mogli wziąć dzień wol­nego.

– Na dzi­siaj mamy zapla­no­wane dwie akcje pozo­ro­wane.

– Wiem. Ale szkoda. A jak tam z Kim­berly? Udał wam się wie­czór? – Poprzed­niego dnia Will obcho­dził z żoną piątą rocz­nicę ślubu. Abby pomo­gła mu wybrać restau­ra­cję.

– Jesz­cze jak. Ale poło­ży­li­śmy się bar­dzo późno…

– Oszczędź mi szcze­gó­łów.

– Wcale nie zamie­rza­łem ci ich zdra­dzać. W każ­dym razie poło­ży­łem się o pierw­szej, a o trze­ciej przy­szło wezwa­nie. Tele­fon dzwo­nił całą wiecz­ność, zanim ode­bra­łem. Kim­berly chra­pała dalej, jakby ni­gdy nic. Przy­się­gam, ta kobieta mogłaby prze­spać bom­bar­do­wa­nie. A co u cie­bie? Kto został z dziećmi?

– Moja mama, jak zwy­kle. Wyobra­żasz sobie, jak się ucie­szyła, kiedy ją obu­dzi­łam. – A jed­nak mimo że matka Abby była wyraź­nie zmę­czona, dzie­sięć minut po tele­fo­nie zamel­do­wała się w domu córki.

– Masz fart, że twoi rodzice miesz­kają w pobliżu, ina­czej musia­ła­byś dzwo­nić po Steve’a.

– Brrr! Wolę sobie tego nawet nie wyobra­żać.

– Wra­cam do łóżka na kilka godzin. – Will potarł oczy. – Do pracy wpadnę póź­niej. Ina­czej przez cały dzień będę się snuł jak zombi.

Spoj­rzała na zega­rek. Czwarta czter­dzie­ści pięć. A kwa­drans po szó­stej trzeba obu­dzić dzieci.

– Kiedy już tu skoń­czymy, wypiję kawę i wrócę do domu zwol­nić matkę i wyszy­ko­wać dzieci do szkoły.

Prze­rwali roz­mowę, ponie­waż przez okno wszedł Phil, teraz już we wła­snej uprzęży zjaz­do­wej. Za nim poja­wili się ratow­nicy. Phil, oszo­ło­miony, roz­glą­dał się sze­roko otwar­tymi oczami. Abby widy­wała ten wyraz twa­rzy u ludzi, któ­rzy stali na skraju śmierci, ale zostali oca­leni. To zdu­mie­nie, że na­dal żyją. Zazwy­czaj wystar­czało, by powstrzy­mać ich przed ponow­nymi pró­bami samo­bój­stwa.

– Jak się czu­jesz? – spy­tała go cicho. – Chcesz się napić wody?

– Nie, dzięki – odparł z zakło­po­ta­niem.

– Phil, jestem Will Vereen – przed­sta­wił się part­ner Abby. – Spro­wa­dzę cię na dół. Czeka na cie­bie karetka.

– Nie potrze­buję karetki. Nic mi nie jest.

– Trzeba się upew­nić. – Will był już u jego boku i pro­wa­dził go w stronę scho­dów.

– Dzięki. – Abby uśmiech­nęła się do dwóch ratow­ni­ków.

– Dro­biazg. – Jeden z nich odpo­wie­dział uśmie­chem. – Miło było znów z tobą pra­co­wać, Mul­len.

Dopiero teraz go roz­po­znała. Nale­żał do tej ekipy z jed­nostki służb ratun­ko­wych, którą osiem mie­sięcy temu wezwano do napadu na bank.

– Z tobą też! – rzu­ciła wesoło. Nie pamię­tała, jak się nazywa ratow­nik, ale miała nadzieję, że nie dała tego po sobie poznać. – Do zoba­cze­nia.

Odwró­ciła się i zeszła za Wil­lem po scho­dach. Miała przed sobą długi dzień.

Rozdział 3

Obu­dził się roz­pa­lony żądzą, wywo­łaną przez pamię­tany jak przez mgłę sen. Była w nim Gabrielle, uśmie­chała się, cało­wała go, muśnię­cia jej ust były deli­katne jak puch. Kiedy otwo­rzył oczy, bru­talna rze­czy­wi­stość oka­zała się pusta i zimna, więc spró­bo­wał zasnąć z powro­tem, ucze­pić się luź­nych wąt­ków swo­jego snu. Ale ten się roz­wiał, a on został z drę­czą­cym pra­gnie­niem, które musiał zaspo­koić.

Musiał się z nią zoba­czyć.

Naj­pierw jed­nak nale­żało zro­bić kilka rze­czy. Umyć zęby, to oczy­wi­ste. Poza tym Gabrielle lubiła, gdy przy­cho­dził do niej świeżo ogo­lony.

Nie śpie­szył się, posta­rał się, żeby jego policzki były cał­kiem gład­kie. „Lubię, kiedy twarz męż­czy­zny jest gładka jak jedwab”, powie­działa mu kie­dyś. I tego samego dnia zgo­lił wąsy.

Wró­cił do sypialni, zdjął koszulę i spodnie, po czym zło­żył je i umie­ścił na noc­nym sto­liku. Następ­nie zdjął bie­li­znę. Wolał być nagi, kiedy rano spo­ty­kał się z Gabrielle; ona zresztą też zawsze była wtedy goła.

Upo­raw­szy się z tym, poło­żył się na łóżku i wziął tele­fon. Stuk­nął w ikonę Insta­grama. Znowu wrzu­ciła nową histo­ryjkę; wie­dział, że to zrobi. Deli­kat­nie dotknął jej zdję­cia pro­fi­lo­wego, muska­jąc pal­cami jej usta – ten rytuał ni­gdy się nie sta­rzał.

Opu­bli­ko­wała sel­fie zro­bione w łóżku, widać było tylko jej nagie ramiona. Nie potrze­bo­wał niczego wię­cej. Wie­dział, że leży goła, zaci­ska­jąc mię­dzy nogami tę saty­nową pościel, którą kupiła dwa mie­siące temu.

Pod­pis gło­sił: „Dzień dobry”. Na ustach miała ten swój senny pół­u­śmie­szek, który zawsze tak go pod­nie­cał.

– Dzień dobry – wyszep­tał.

W jej oczach malo­wało się pra­gnie­nie, ta sama żądza, którą i on wła­śnie odczu­wał, więc prze­su­nął tele­fon niżej, po tor­sie, tak żeby jej usta pie­ściły jego pierś, brzuch i w końcu zatrzy­mały się mię­dzy jego nogami. Ści­skał komórkę z całej siły, aż wresz­cie jego ciało zady­go­tało, gdy osią­gnął speł­nie­nie.

Póź­niej leżał w łóżku i roz­ma­wiali. Prze­wi­jał jej posty, czy­tał pod­pisy albo komen­ta­rze. I potem jej odpo­wia­dał. Ot, łóż­kowe poga­duszki po sek­sie.

„Chcia­ła­bym dziś w ogóle nie wsta­wać z łóżka” – gło­sił jeden pod­pis, pod zdję­ciem, na któ­rym z szel­mow­skim uśmie­chem wysta­wiała głowę spod koł­dry.

– Ja też. – Uśmiech­nął się do niej.

Na innym zdję­ciu stała na plaży, wiatr roz­wie­wał jej włosy, a pod­pis brzmiał: „Zrób coś, za co twoje przy­szłe ja będzie ci wdzięczne”.

– Taki mam zamiar – powie­dział. – Wła­śnie dzi­siaj. A twoja przy­szła ty będzie mi za to wdzięczna.

Przej­rzał inne komen­ta­rze pod jej postami, czy­ta­jąc idio­tyczne bzdury wypi­sy­wane przez fanów, pełne błę­dów gra­ma­tycz­nych i orto­gra­ficz­nych. „Jez­teś pienkna”, napi­sał jeden z nich, doda­jąc emotkę serca i jesz­cze jedną, z różą. Jej fani nie mieli poję­cia, że emo­ti­kony nic nie zna­czą. Jeśli chce się prze­słać komuś różę, wysyła się praw­dziwy kwiat, nie obra­zek.

Rzecz jasna, ci fani nie wie­dzieli, że nie dla nich wrzuca te posty. Nie da się ukryć, że to dzięki nim miała hajs. Ale od ponad roku wszyst­kie posty publi­ko­wała wyłącz­nie dla niego.

Jesz­cze chwilę prze­glą­dał jej pro­fil, na dobry począ­tek dnia, lecz nagle prze­rwał i spoj­rzał gniew­nie na jedną foto­gra­fię. Zro­bione nie­dawno zdję­cie poka­zy­wało jej ośmio­let­niego brata w sypialni.

Jego uwagę przy­kuło coś w tle. Nowy rysu­nek.

– Jasna cho­lera! – mruk­nął, wsta­jąc. Ubrał się, roz­draż­niony. Całe szczę­ście, że zauwa­żył to w samą porę, bo mogłoby być za późno.

Tupiąc, prze­szedł do sąsied­niego pokoju. W rogu stało dzie­cięce łóżko z pościelą z posta­ciami z Gwiezd­nych wojen. Małe biurko i gra­na­towe krze­sło. Obok okna pla­kat z Har­rym Pot­te­rem. Sto­lik nocny z kil­koma pla­sti­ko­wymi zabaw­kami i lampką. Kor­kowa tablica, a na niej przy­pięte rysunki wyko­nane kred­kami.

Stuk­nął w ekran tele­fonu i porów­nał zdję­cie z poko­jem, w któ­rym stał. Łóżko było na miej­scu. Pościel taka sama. Ten sam pla­kat. Iden­tyczny był także sto­lik nocny; zna­le­zie­nie tych wszyst­kich zaba­wek zajęło mu tygo­dnie.

Tablica była nie­mal taka sama. Do tej na ekra­nie przy­pięto sie­dem rysun­ków. Ta tutaj miała ich sześć.

Zro­bił zbli­że­nie bra­ku­ją­cego rysunku, ziry­to­wany marną roz­dziel­czo­ścią zdję­cia. Rysu­nek przed­sta­wiał rodzinę. Matkę, dużą dziew­czynę i mniej­szego chłopca. Dziew­czyną nie­wąt­pli­wie była Gabrielle. Nie­udolna próba dziecka nary­so­wa­nia swo­jej sio­stry wywo­łała w nim uśmiech. Jej tułów sta­no­wił pro­sto­kąt, a włosy skła­dały się z kilku pro­stych brą­zo­wych kre­sek.

Usiadł­szy przy biurku, wyjął z szu­flady pudełko kre­dek i arkusz papieru. Sta­ran­nie, mozol­nie sko­pio­wał rysu­nek. Dwu­krot­nie musiał zaczy­nać od nowa – raz, kiedy pomy­lił kolor bluzki matki, i ponow­nie, gdy jedna ze stóp chłopca wyszła mu za długa. Przy trze­ciej pró­bie mniej wię­cej uchwy­cił podo­bień­stwo. Gdyby miał czas, zro­biłby kilka dodat­ko­wych rysun­ków, pró­bu­jąc uzy­skać ide­alną wier­ność. Ale czas naglił. Musiał wszystko przy­go­to­wać. Sko­pio­wał pod­pis, który tak dobrze znał – „Nathan”.

Jesz­cze raz obej­rzał zdję­cie na ekra­nie. Obra­zek przy­pięto nie­bie­ską pinezką ponad rysun­kiem statku kosmicz­nego. Zna­lazł w szu­fla­dzie nie­bie­ską pinezkę i wbił ją w dokład­nie tym samym miej­scu.

Cof­nąw­szy się o kilka kro­ków, porów­nał zdję­cie na ekra­nie z poko­jem.

Ide­al­nie.

On pra­co­wał, a ona tym­cza­sem wrzu­ciła na swój pro­fil kolejne zdję­cie. Była na nim wystro­jona przed sesją foto­gra­ficzną. „I jak wyglą­dam?”, napi­sała.

„Jak zawsze wspa­niale”, sko­men­to­wał.

Pra­wie natych­miast zalaj­ko­wała jego komen­tarz i odpi­sała „dzięki”, doda­jąc emotkę z rumień­cem.

Czule poca­ło­wał ekran.

– Nie ma za co – wyszep­tał.

Rozdział 4

Abby stała w łazience nowo­jor­skiej aka­de­mii poli­cyj­nej i myjąc ręce, prze­glą­dała się w popla­mio­nym lustrze. Dopiero docho­dziło połu­dnie, a już była kom­plet­nie wykoń­czona. Zdą­żyła prze­spać led­wie cztery godziny, zanim tele­fon w spra­wie nie­do­szłego skoczka wyrwał ją ze snu. A poprzed­nia noc nie była lep­sza, ponie­waż obu­dził ją Ben i minęły wieki, nim zasnęła z powro­tem.

Miał straszny kosz­mar zwią­zany z pają­kami. W sumie nie byłoby w tym nic dziw­nego, dzie­ciom czę­sto śnią się pająki. Gdy Abby była mała, też jej się to kilka razy zda­rzyło. Jed­nak Benowi przy­śniło się, że umarł Jeepers, jego ulu­biona taran­tula.

Cza­sami kosz­mary dzieci odzwier­cie­dlają nasze wsty­dliwe fan­ta­zje.

Zbli­żały się ósme uro­dziny Bena. Abby w myślach odha­czała kolejne pozy­cje na liście spraw do zała­twie­nia. Zapro­sze­nia zostały roze­słane, a jego naj­lepsi przy­ja­ciele już potwier­dzili, że przyjdą. Na­dal jed­nak nie wymy­śliła, co podać na prze­ką­ski i jaki upiec tort. Spraw­dzony prze­pis na uro­dziny Bena, nie­miec­kie cia­sto cze­ko­la­dowe, odpa­dał, bo w jego kla­sie był chło­piec uczu­lony na orze­chy. Będzie musiała upiec coś innego. Jeśli cho­dzi o resztę…

Spu­ściła wzrok i skrzy­wiła się, widząc pły­nącą z kranu wodę. Szo­ro­wała ręce do krwi. Jak długo je myła? Dwie minuty? Trzy? W dodatku dra­pała skórę paznok­ciami.

Szybko cof­nęła ręce i zakrę­ciła kurek. Cho­lera! To już trzeci raz w tym tygo­dniu. Zda­rzało jej się to coraz czę­ściej. I pomy­śleć, że zale­d­wie kilka mie­sięcy temu sądziła, że pozbyła się tego nawyku raz na zawsze.

Może nie da się go pozbyć. Może tak jak małe czer­wone zna­mię na jej karku była to bli­zna, która ni­gdy tak cał­kiem nie znik­nie.

Wycie­ra­jąc dło­nie, przej­rzała się w lustrze. Pre­zen­to­wała się jak należy. Pokle­pała falu­jące blond włosy, spraw­dza­jąc, czy cał­kiem zakry­wają uszy, i popra­wiła oku­lary. Jej pia­skowa kar­na­cja była nieco bled­sza niż zwy­kle, a oczy miała pod­krą­żone z braku snu. Na to jed­nak chwi­lowo nic nie mogła pora­dzić.

Wyszła z łazienki i spraw­dziła, która godzina. Do roz­po­czę­cia następ­nej symu­la­cji miała jesz­cze godzinę. Wró­ciła do swo­jego biurka, usia­dła i trą­ciła myszkę kom­pu­tera, żeby obu­dzić lap­top. Jeśli nie prze­su­wała kur­sora, od jakie­goś czasu co pięć minut zapa­dał w stan uśpie­nia, jakby to jemu bra­ko­wało snu, a nie jej. Ale może kom­pu­ter miał rację. Może ona też powinna zasy­piać za każ­dym razem, gdy przez pięć minut nikt do niej nic nie mówił, i budzić się dopiero wtedy, kiedy ktoś prze­su­nie jej kur­sor.

Brzmiało to nie­mal tak, jakby miało dzi­waczny pod­tekst sek­su­alny. „Jak ci się udała wczo­raj­sza randka? Czy prze­su­nął twój kur­sor? Szturch­nął cię?”.

Inna sprawa, że wczo­raj wie­czo­rem nie była na randce. Chwi­lowo nie miała ochoty na to, żeby ktoś prze­su­wał jej kur­sor. Pra­gnęła jedy­nie wyspać się za wszyst­kie czasy.

Ziew­nęła i sku­piła wzrok na ekra­nie. Czy­tała doku­ment sprzed dwóch mie­sięcy, z sierp­nia 2019 roku. Był to zapis roz­mowy sier­żanta Gutier­reza, jed­nego z nego­cja­to­rów nowo­jor­skiej poli­cji spe­cja­li­zu­ją­cego się w uwal­nia­niu zakład­ni­ków, z męż­czy­zną, który zaba­ry­ka­do­wał się w miesz­ka­niu byłej żony i gro­ził, że się zastrzeli. Dzięki sta­ra­niom Gutier­reza nie zabił ani sie­bie, ani nikogo innego.

Głów­nym obo­wiąz­kiem Abby była dro­bia­zgowa ana­liza tego zapisu i ocena, co Gutier­rez zro­bił dobrze, a gdzie popeł­niał błędy. Następ­nie miała włą­czyć te wnio­ski do pro­to­ko­łów i mate­ria­łów szko­le­nio­wych. Nad­zo­ro­wała bowiem resor­towy kurs z zakresu opa­no­wy­wa­nia sytu­acji kry­zy­so­wych, jak rów­nież szko­le­nie poli­cyj­nych nego­cja­to­rów w uwal­nia­niu zakład­ni­ków. W sumie to ona wyszko­liła Gutier­reza.

Szybko prze­bie­gała wzro­kiem strony, z uzna­niem zauwa­ża­jąc, że Gutier­re­zowi udało się nakło­nić faceta, by mówił bite dwie godziny. Dopiero po upły­wie pół­to­rej godziny Gutier­rez deli­kat­nie prze­szedł do rze­czy i zała­twił to tak, że tam­ten sam sie­bie prze­ko­nał, by otwo­rzyć drzwi i oddać broń poli­cjan­tom.

Po chwili stwier­dziła, że po raz nie wia­domo który czyta od nowa ten sam frag­ment, a jej mózg nawet nie reje­struje słów. Z wes­tchnie­niem zmniej­szyła okienko z zapi­sem roz­mowy. Oparła się na krze­śle, opu­ściła ręce wzdłuż ciała i ostroż­nie zaczęła krę­cić szyją. Że też nie mają masa­żystki na eta­cie! Jakiejś sym­pa­tycz­nej kobiety, która wpa­da­łaby co godzinkę czy dwie i robiła masaż relak­sa­cyjny ramion. Zer­k­nęła na foto­gra­fię w ramce na swoim biurku – Ben i Sam uśmie­chali się do niej. A raczej Ben się uśmie­chał, Sam zaś miała na twa­rzy to samo, co ona, kiedy kazano jej się uśmie­chać do obiek­tywu apa­ratu – gry­mas przy­wo­dzący na myśl minę, jaką mogłaby zro­bić na krze­śle elek­trycz­nym.

Abby popra­wiła zdję­cie. Prze­rzu­ciła nieco papie­rów leżą­cych na bla­cie. Spraw­dziła wszyst­kie cztery dłu­go­pisy w sto­jaku, czy aby nie są wypi­sane. Wodą z manierki pod­lała swój suku­lent. Był to jej autor­ski pomysł na to, jak odkła­dać sprawy na póź­niej. Nagle, nie­mal jak nało­go­wiec, dwu­krot­nie klik­nęła ikonę na ekra­nie lap­topa, otwie­ra­jąc zapis kolej­nej roz­mowy. Ten doku­ment był star­szy – skan spi­sa­nego odręcz­nie raportu. Był także krót­szy niż zapis Gutier­reza. O wiele krót­szy. Poza tym znała go na pamięć. Prze­bie­gła treść wzro­kiem, czy­ta­jąc frag­menty zdań, jakby tym razem mogły być inne.

… celuje z pisto­letu w moją głowę. Mówi, że jeśli podej­dzie­cie bli­żej, to strzeli.

… dasz go do tele­fonu?

… razem w jadalni. Wszyst­kich sześć­dzie­się­ciu dwóch…

Sły­sząc za ple­cami czy­jeś kroki, z poczu­ciem winy zamknęła doku­ment i odwró­ciła się. Jeden z instruk­to­rów, prze­cho­dząc, uśmiech­nął się do niej z roz­tar­gnie­niem. Abby odpo­wie­działa uśmie­chem, czer­wie­niąc się, jak gdyby przy­ła­pał ją na robie­niu cze­goś, czego robić nie powinna.

A może rze­czy­wi­ście nie powinna była tego robić?

Pró­bo­wała wró­cić do pracy, ale nie mogła się sku­pić. Pie­kła ją nie­dawno obtarta skóra na grzbie­cie dłoni. Naprawdę powinna sobie kupić krem do rąk. Cho­ciaż to nie roz­wią­za­łoby pro­blemu, wręcz prze­ciw­nie. Naj­le­piej po pro­stu prze­stać to robić.

Ode­zwał się jej tele­fon; spoj­rzała, kto nadał wia­do­mość. Jej przy­ja­ciel Isaac.

Jak minęła noc? Lepiej?

Wes­tchnęła i wystu­kała odpo­wiedź:

Tej nocy Ben mnie nie zbu­dził, za to dosta­łam wezwa­nie. Padam z nóg.

Przy­kro mi :( Coś poważ­nego?

Tak, ale skoń­czyło się dobrze.

Świet­nie. Widzia­łaś nowy post na forum?

To wzbu­dziło jej cie­ka­wość.

Już spraw­dzam.

Otwo­rzyła prze­glą­darkę i zalo­go­wała się na forum pomocy. Ona i Isaac nale­żeli do niego od lat. Codzien­nie spraw­dzała posty, cho­ciaż sama rzadko się udzie­lała. Ale nie poszu­ki­wała tam wspar­cia. Szu­kała infor­ma­cji.

Na forum poja­wiła się nowa użyt­kow­niczka. Jak wiele innych przed nią, nie była pewna, czy tra­fiła we wła­ściwe miej­sce. Osta­tecz­nie było to forum dla osób, któ­rym udało się wyrwać ze szpo­nów sekt. A ona nie tra­fiła do sekty. Tak przy­naj­mniej jej się wyda­wało. Wyja­śniła, że była to spe­cja­li­styczna grupa, tyle że kie­ru­jący nią czło­wiek zro­bił się nie­moż­liwy. Abby prze­czy­tała post o tak zwa­nej gru­pie, któ­rej celem było prze­strze­ga­nie i pro­pa­go­wa­nie jakiejś ponoć rewo­lu­cyj­nej diety. Kobieta szcze­gó­łowo opi­sała, jak wyma­gano od nich coraz więk­szej lojal­no­ści. I sto­so­wano kary za rze­komą nie­lo­jal­ność bądź inne naru­sze­nia zasad, które były coraz bar­dziej surowe. Naci­skano na prze­ka­zy­wa­nie daro­wizn pie­nięż­nych dla grupy. Kobietę nama­wiano do zerwa­nia wszel­kich kon­tak­tów z rodziną i przy­ja­ciółmi, któ­rzy tylko „roz­pra­szają uwagę”. I wresz­cie wyma­gano, by poświę­cała im coraz wię­cej czasu. Co skoń­czyło się dla niej wyla­niem z pracy.

W końcu, po dwóch latach, zdo­była się na odwagę, by opu­ścić grupę.

To nie była sekta, wyja­śniła po raz kolejny, jakby pró­bo­wała prze­ko­nać samą sie­bie. Prze­cież nie popeł­niali żad­nych prze­stępstw, nie byli nawet fana­ty­kami reli­gij­nymi. To była grupa ludzi sto­su­ją­cych dietę.

– Więc co tu robisz? – mruk­nęła Abby. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że ta kobieta zna prawdę. To była sekta. Sekty nie­ko­niecz­nie muszą się wią­zać z reli­gią. I czę­sto nie robią nic nie­le­gal­nego. Sek­cie potrzebni są tylko gor­liwi wyznawcy sku­pieni na jed­nej spra­wie. Cza­sami cho­dzi o prze­ko­na­nia reli­gijne. Cza­sami o jakąś osobę. A cza­sami, ow­szem, może cho­dzić o dietę.

Nie­które sekty nie są szko­dliwe. Naj­czę­ściej jed­nak mają destruk­cyjny wpływ na swo­ich człon­ków. Prze­waż­nie wystar­cza tylko tyle, żeby przy­wódca, jak napi­sała na forum ta kobieta, „zro­bił się nie­moż­liwy”.

Abby szybko przej­rzała kolejne wpisy. Wyno­to­wała sobie nazwę grupy. Adresy jej dwóch ośrod­ków w Nowym Jorku. Nazwi­sko zało­ży­ciela. Liczbę człon­ków. Każdy okruch infor­ma­cji, który podała ta kobieta. Wszystko to umie­ściła w wiecz­nie puch­ną­cym doku­men­cie opi­su­ją­cym dzie­siątki sekt dzia­ła­ją­cych w oko­licy.

Adresy dodała do swo­jej inter­ne­to­wej mapy. Dwa czer­wone punk­ciki, wśród wielu innych roz­sia­nych po sta­nie Nowy Jork i oko­licy. Dla przy­pad­ko­wego widza mapa ta wyglą­da­łaby jak pierw­sza lep­sza mapa Google, a adresy mogłyby doty­czyć dowol­nych obiek­tów tury­stycz­nych. Restau­ra­cji, skle­pów czy lubia­nych par­ków. Dla Abby jed­nak każdy punk­cik ozna­czał mały guz nowo­two­rowy.

Pew­nego dnia może dostać wezwa­nie do któ­re­goś z tych miejsc. Wtedy jed­nak będzie przy­go­to­wana. Histo­ria się nie powtó­rzy, jeśli tylko zdoła temu zapo­biec.

Rozdział 5

Auto­bus szkolny wysa­dził dzieci przy placu zabaw w East Elm­hurst w dziel­nicy Queens. Wie­dział, że tam grupa dzieci się roz­dziela. Tylko dwoje z nich skrę­cało na pół­noc i szło Sto Pierw­szą Ulicą. Nathan Flet­cher i Daniela Her­nan­dez nie przy­jaź­nili się, a jed­nak mieli ze sobą coś wspól­nego, jak to dzieci wysia­da­jące na tym samym przy­stanku. Wra­cali do domu, idąc obok sie­bie w przy­ja­znym mil­cze­niu. Ulicę dalej Daniela była już u sie­bie, a Nathan miał do przej­ścia jesz­cze jedną prze­cznicę.

Wie­dział o tym, ponie­waż kil­ka­krot­nie obser­wo­wał, jak poko­nują tę trasę.

Natha­nowi, z krót­kimi nóż­kami ośmio­latka i w tym sen­nym tem­pie, przej­ście reszty drogi zaj­mo­wało dwie minuty.

I to była jedyna szansa.

Z początku wymy­ślił sobie, że zapar­kuje w pobliżu i zaczeka. Szybko jed­nak się zorien­to­wał, na czym polega pro­blem. W tej pod­miej­skiej dziel­nicy nie­znany samo­chód sto­jący przy kra­węż­niku rzu­cał się w oczy. Ludzie mogliby poświę­cić chwilkę, by zer­k­nąć do środka, a nawet przyj­rzeć się kie­rowcy. Do tego zaś nie mógł dopu­ścić.

Dla­tego też posta­no­wił objeż­dżać kwar­tał ulic, cze­ka­jąc na przy­jazd szkol­nego auto­busu.

Jeź­dził w kółko, jeź­dził i jeź­dził. Auto­bus się spóź­niał. A może z jakie­goś powodu przy­je­chał wcze­śniej i dla­tego go prze­ga­pił? Już trzy­krot­nie obje­chał ulice dookoła, notu­jąc w pamięci drobne oso­bli­wo­ści. „Drzewo, które wygląda jak kobieta, witaj ponow­nie. Miło cię widzieć znowu, graf­fiti z błę­dem orto­gra­ficz­nym. Co za nie­spo­dzianka, że widzę cię po raz trzeci, ty wybla­kła pla­sti­kowa hal­lo­we­enowa dynio”.

Ktoś mógł zwró­cić uwagę na krą­żący po oko­licy samo­chód. Czy to już para­noja? Gabrielle napi­sała kie­dyś: „To, że masz para­noję, nie zna­czy, że cię nie obser­wują”. Ta mak­syma spodo­bała mu się tak bar­dzo, że wydru­ko­wał ją i zawie­sił nad łóż­kiem. Co z tego, że wie­dział, że to cytat z filmu Para­graf 22? Dla niego zawsze będzie to cytat z postu Gabrielle na Insta­gra­mie z lata 2018.

Pomy­ślał o Natha­nie jadą­cym szkol­nym auto­bu­sem. Jego uczu­cia wobec tego chłopca były skom­pli­ko­wane. W pew­nym sen­sie uwa­żał Nathana za członka swo­jej rodziny. I pew­nego dnia nim zosta­nie. Ale, jak­żeby ina­czej, Gabrielle wie­lo­krot­nie napo­my­kała, że jak dotąd Nathan jest jej ulu­bio­nym męż­czy­zną. To zaś powo­do­wało… no cóż.

Powo­do­wało, że było to skom­pli­ko­wane, po pro­stu.

Jest! Ten żółty odcień szkol­nego auto­busu. Tym razem czwórka dzieci, a nie jak zwy­kle piątka, więc na chwilę serce mu zamarło. Ale zoba­czył jasne włosy Nathana i jego ple­cak z Aven­ger­sami. Ode­tchnął głę­boko, kom­bi­nu­jąc, jaką metodę powi­nien obrać. Nie mógł jechać za nimi w śla­ma­zar­nym tem­pie, jak gdyby ni­gdy nic. Dzie­ciaki na pewno by go zauwa­żyły, a nie chciał, żeby ta smar­kata Daniela ujrzała jego twarz. Z dru­giej strony, jeśli jesz­cze raz obje­dzie kwar­tał ulic, bez­pow­rot­nie straci swoją szansę.

Posta­no­wił zatrzy­mać się przy kra­węż­niku i pogme­rać przy tele­fo­nie. Jak facet wysy­ła­jący ese­mesa do żony.

Tyle że, oczy­wi­ście, otwo­rzył Insta­gram i zoba­czył, że Gabrielle wrzu­ciła nowy post. Zawie­sił palec nad ikonką i odru­chowo omal jej nie stuk­nął. Nie. Nie ma czasu.

Zamknął apkę i zaczął prze­wi­jać listę swo­ich kon­tak­tów, w górę i w dół, jed­no­cze­śnie zer­ka­jąc na coraz bar­dziej odda­la­jące się dzieci. Dzie­sięć metrów od jego samo­chodu kilku nasto­lat­ków grało na boisku w koszy­kówkę. Jego palec prze­su­wał się po ekra­nie w ryt­mie kozłu­ją­cej piłki. Nasze ciało wypra­wia prze­dziwne rze­czy, jeśli się go nie pil­nuje. Czy te nasto­latki zwra­cały uwagę na samo­chody dokoła? Na faceta sie­dzą­cego w aucie i bez­myśl­nie gme­ra­ją­cego w tele­fo­nie?

Nie, za bar­dzo pochła­niała ich gra.

Po raz ostatni prze­my­ślał swój plan, zer­ka­jąc na torbę z McDo­nalda leżącą na sąsied­nim sie­dze­niu. Happy Meal z bur­ge­rem bez warzyw. Sie­dem­na­stego marca 2019 roku Gabrielle napi­sała na Insta­gra­mie: „Dzi­siaj mam w nosie zdrowe jedze­nie. Dla sie­bie biorę ćwierć­fun­ciaka z eks­tra serem, a dla Nathana, jak zwy­kle, bur­gera bez żad­nych warzyw”.

Prze­ćwi­czył powi­ta­nie. „Cześć, Nathan”, powie­dział do sie­bie. Trzeba tra­fić we wła­ściwy ton, suge­ru­jący zaży­łość. Powi­ta­nie kogoś, kogo widziało się już kilka razy.

Musiał prze­ko­nać chłopca, że jest przy­ja­cie­lem rodziny. A nie obcym, przed któ­rym trzeba się mieć na bacz­no­ści. Ale czy w dzi­siej­szej epoce mediów spo­łecz­no­ścio­wych o kim­kol­wiek można powie­dzieć, że jest obcy? Każdy jest zna­jo­mym zna­jo­mego albo nas obser­wuje, albo zalaj­ko­wał nasz fil­mik na Tik Toku.

W oddali Daniela skrę­ciła do swo­jego domu. Ruszył od kra­węż­nika, sta­ra­jąc się jechać powoli, mimo że mocno bijące serce naka­zy­wało mu wci­snąć gaz do dechy i dorwać chło­paka, zanim ten doj­dzie do domu.

Dzi­siaj Nathan szedł wyjąt­kowo szybko. Zazwy­czaj wlókł się w śli­ma­czym tem­pie i przy­sta­wał, by obej­rzeć pierz­cha­ją­cego chod­ni­kiem żuka albo pod­nieść liść, który mu się spodo­bał. Teraz jed­nak nie­mal biegł do domu.

Czyżby ten mały wie­dział?

Rozdział 6

Nathan pędził do domu co sił w nogach, myślał tylko o tym, by zdą­żyć do łazienki. Od ponad godziny chciało mu się siu­siu, ale bał się pro­sić o zgodę na wyj­ście pod­czas lek­cji, zwłasz­cza że zaję­cia pro­wa­dziła pani Coving­ton. Ona zawsze krzywo patrzyła na uczniów chcą­cych wyjść do łazienki, jakby zło­ściła się, że nie potra­fią się powstrzy­mać. A potem musiał się śpie­szyć na szkolny auto­bus. Jazda do domu to był istny kosz­mar, po każ­dym wyboju wier­cił się nie­zręcz­nie.

Ale teraz, naresz­cie, był już pra­wie w domu.

– Hej, Nathan!

Woła­nie go zasko­czyło. Obej­rzał się w stronę jezdni. Jakiś męż­czy­zna w bia­łym samo­cho­dzie zatrzy­mał się i opu­ścił szybę od strony pasa­żera. Patrzył na niego przy­jaź­nie, z uśmie­chem. Nathan zer­k­nął na niego, pró­bu­jąc sobie przy­po­mnieć, czy się znają. Może to któ­ryś z sąsia­dów?

– Witam – powie­dział grzecz­nie.

Męż­czy­zna wybuch­nął śmie­chem.

– Nie pozna­jesz mnie, co? – zapy­tał. – Jestem przy­ja­cie­lem Gabi.

Teraz, kiedy to usły­szał, Nathan pomy­ślał, że chyba rze­czy­wi­ście widział z nią kie­dyś tego faceta. Gabi miała wielu przy­ja­ciół i pra­co­wała z wie­loma ludźmi, zwłasz­cza przez ostatni rok. To pew­nie był jeden z nich. Tak, na pewno to jeden z jej przy­ja­ciół.

– A tak, teraz już pana pamię­tam.

– Przy­słała mnie Gabi. Szy­ku­jemy na jutro przy­ję­cie nie­spo­dziankę dla two­jej mamy. Ty jesteś sze­fem deko­ra­cji. Gabi mówiła, że masz nie­sa­mo­wity talent do rysun­ków.

Nathan uśmiech­nął się z zakło­po­ta­niem. Uwiel­biał ryso­wać i uwa­żał, że jest w tym naprawdę nie­zły, ale nie­śmia­łość zawsze powstrzy­my­wała go przed poka­zy­wa­niem innym swo­ich rysun­ków.

– Tak, jestem nie­zły.

– Świet­nie! To wska­kuj. Po dro­dze musimy jesz­cze zała­twić świece. Nie mogę się docze­kać, żeby zoba­czyć, jak jej się uda wetknąć w tort czter­dzie­ści pięć świec.

Nathana ogar­nął nie­po­kój. Wsiąść do samo­chodu? Ten gość niby był przy­ja­cie­lem Gabi, ale Nathan nie znał go aż tak dobrze. Chyba lepiej będzie wró­cić do domu i popro­sić Gabi o pozwo­le­nie.

– Naj­pierw muszę zapy­tać Gabi.

– Ona już tam jest. Pro­siła, żebym cię przy­wiózł. Mam jedze­nie z McDo­nalda. – Pod­niósł do okna fir­mową torbę. – Twoje ulu­bione, prawda? Gabi kazała ci wziąć Happy Meal z bur­ge­rem i bez warzyw.

Nathan się odprę­żył. Jego ulu­bione jedze­nie. Na samą myśl o bur­ge­rze w tej tor­bie ślinka napły­nęła mu do ust.

– Dzięki! Muszę tylko wejść na chwilę do domu i sko­rzy­stać z łazienki.

– Jeśli cię mama zoba­czy, z nie­spo­dzianki będą nici – rzekł męż­czy­zna, otwie­ra­jąc drzwi od strony pasa­żera. – Wska­kuj, zatrzy­mamy się na sta­cji ben­zy­no­wej i tam pój­dziesz do łazienki.

– Dobrze. – Nathan pod­szedł do samo­chodu i nagle się zatrzy­mał. – Zaraz.

Uśmiech znik­nął z twa­rzy męż­czy­zny. Zer­k­nął w lusterko wsteczne.

– Co jest?

– Gabi powie­działa, że tym razem weź­miemy świece w kształ­cie liczb – powie­dział Nathan. – Więc nie będziemy musieli wetknąć w tort wszyst­kich.

– Aha! – Męż­czy­zna znów się uśmiech­nął. – Ale gdy­by­śmy takich ni­gdzie nie zna­leźli, to weź­miemy nor­malne, prawda?

– Prawda. – Nathan wsiadł do samo­chodu. Miał nadzieję, że ten pan będzie pro­wa­dził powoli, ponie­waż po każ­dym wyboju naprawdę chciało mu się sikać.

– Zapnij pasy! – Męż­czy­zna uśmiech­nął się do niego sze­roko.

I odje­chali.

Rozdział 7

Jesz­cze zanim Abby weszła po schod­kach fron­to­wych swo­jego domu, przy­wi­tały ją dźwięki skrzy­piec Saman­thy. Prze­krę­ca­jąc klucz w zamku, wes­tchnęła ze znu­że­niem. Pękała jej głowa, liczyła na spo­kojny, kojący wie­czór przy fili­żance cie­płej her­baty. Nie­stety, muzyka Sam nie była ani spo­kojna, ani tym bar­dziej kojąca.

Gdy otwo­rzyła drzwi fron­towe, na tle skrzy­piec Sam usły­szała też inną muzykę – szybki per­ku­syjny rytm oraz piskliwy, prze­kształ­cony elek­tro­nicz­nie wokal. Rzu­ciła torebkę na komodę przy drzwiach i krzyk­nęła:

– Dzieci, już jestem!

Nie­mal natych­miast poja­wił się Ben – pędził do niej co sił w nogach, z rado­snym bły­skiem w oczach. Abby przy­kuc­nęła i roz­ło­żyła ręce, żeby uści­skać syna. Ale jej uśmiech przy­bladł, gdy zoba­czyła, co Ben trzyma na otwar­tej dłoni – Jeepersa, swoją ulu­bioną taran­tulę. Nie­stety, było za późno, żeby coś z tym zro­bić – syn i pająk uto­nęli w jej obję­ciach. Zanu­rzyła twarz we wło­sach Bena – gład­kich, o bar­wie miodu.

– Cześć, mamo! – zaszcze­bio­tał Ben.

– Cześć, synu – odparła, zer­ka­jąc na jego dłoń, by się upew­nić, że nie doty­kają jej wło­chate koń­czyny Jeepersa. – Jak ci minął dzień?

– Fajowo. Sam powie­działa, że roz­dep­cze Jeepersa. – W jego gło­sie brzmiało głę­bo­kie obu­rze­nie. – Musisz jej tego zabro­nić.

– Znowu zanio­słeś Jeepersa do jej pokoju?

– Nie! Pozwo­li­łem mu tylko przez chwilę cho­dzić po stole.

– Po stole kuchen­nym? – upew­niła się Abby sła­bym gło­sem, wsta­jąc. – Ben, ja też nie chcę, żeby on łaził po stole w kuchni.

Jeepers ruszył w górę ręki Bena. Abby powstrzy­mała się, żeby się nie wzdry­gnąć z obrzy­dze­nia. Od ponad sze­ściu mie­sięcy miesz­kała pod jed­nym dachem z tym stwo­rze­niem z pie­kła rodem i na­dal do tego nie przy­wy­kła.

– Mamu­siu ona go nie może roz­dep­tać, musisz jej zabro­nić!

– Poroz­ma­wiam z nią, ale masz trzy­mać Jeepersa z dala od…

– Aha, i dzwo­nił tata i pro­sił, żebyś do niego zadzwo­niła, bo w uro­dziny chce mnie zabrać do Muzeum Histo­rii Natu­ral­nej. Powie­dział, że mogę wziąć ze sobą trzech kole­gów.

– Co takiego?! – Zaci­snęła pię­ści. – Ben, wyda­jemy przy­ję­cie uro­dzi­nowe, wspólne dla cie­bie i Tommy’ego, pamię­tasz?

– Tak, ale może byście to zro­bili za rok? Bo tata mówił, że…

Wyjęła tele­fon.

– Zaraz sobie poroz­ma­wiam z twoim tatą. Skar­bie, wra­caj z Jeeper­sem do sie­bie, dobrze? – Nie miała siły zma­gać się z dwoma wstręt­nymi stwo­rami jed­no­cze­śnie.

Ben i jego ośmio­nogi kosz­mar wró­cili do swo­jej nory, a wtedy Abby zadzwo­niła do Steve’a.

Ode­brał nie­mal natych­miast.

– Abby. – Kiedy do niego dzwo­niła, były mąż wyma­wiał jej imię w abso­lut­nie nie­po­wta­rzalny spo­sób. Zaczy­nał od bar­dzo szyb­kiego „A” i jakby dla rów­no­wagi prze­cią­gał „bby” w nie­skoń­czo­ność. Wycho­dziło więc z tego „Abby­y­y­yyy”. Zawsze mówił z taką into­na­cją, niczym ojciec chrzestny wita­jący uko­cha­nego syna, który wła­śnie popeł­nił nie­for­tunny błąd. Pełną uwiel­bie­nia, ale też pro­tek­cjo­nalną i smutną. Za każ­dym razem nie­uchron­nie wku­rzał ją tym do tego stop­nia, że budził w niej mor­der­cze instynkty.

– Steve – powie­działa, usil­nie sta­ra­jąc się mówić spo­koj­nie i cicho. – Roz­ma­wia­łam z Benem, podobno chcesz go zabrać do…

– Muzeum Histo­rii Natu­ral­nej, z kole­gami – wpadł jej w słowo. – Według mnie to świetny pomysł na uczcze­nie jego uro­dzin. Wiesz, on tak bar­dzo lubi owady.

Takie lek­ce­wa­żące trak­to­wa­nie hobby ich syna roz­ju­szyło ją jesz­cze bar­dziej… jeśli to w ogóle moż­liwe.

– Tyle tylko, że już wcze­śniej usta­li­li­śmy, że jego uro­dziny obcho­dzimy razem z Tom­mym. Chłopcy zapra­szają całą klasę i…

– Ze mną nikt tego nie usta­lał.

– No… usta­li­łam to z rodzi­cami Bena i Tommy’ego. – Sekundę za późno zorien­to­wała się, że pal­nęła gafę.

– Aha, i rodzice Tommy’ego się zgo­dzili…? – Steve nawet już się nie silił na sztucz­nie ser­deczny ton. – To miło, że pyta­łaś ich o zda­nie. A kiedy ze mną zamie­rza­łaś poroz­ma­wiać o uro­dzi­nach mojego syna? Pew­nie jakiś czas po obga­da­niu sprawy z rodzi­cami Tommy’ego?

– Mia­łam ci o tym powie­dzieć dzi­siaj – skła­mała non­sza­lancko. – Tak czy owak, wyprawa do muzeum…

– Moim zda­niem Ben będzie się czuł lepiej, jeśli to on będzie gwiazdą przy­ję­cia, nie sądzisz? – prze­rwał jej Steve. – Nie powinno się go zmu­szać, żeby dzie­lił tę rolę z jakimś innym chło­pa­kiem.

– Nikt go nie… sam chciał, żeby przy­ję­cie było wspólne… roz­ma­wia­li­śmy o tym…

Ta wymiana zdań była przy­kła­dem para­doksu całego jej życia. Jako nego­cja­torka sta­wała twa­rzą w twarz z obłą­ka­nymi, uzbro­jo­nymi po zęby ban­dy­tami prze­trzy­mu­ją­cymi licz­nych zakład­ni­ków, a wtedy jej słowa zawsze były prze­my­ślane, obli­czone na roz­bro­je­nie sytu­acji. A jed­nak gdy roz­ma­wiała z face­tem, który przez dwa­na­ście lat był jej mężem, jej głos odru­chowo wpa­dał w ton przy­po­mi­na­jący dra­pa­nie paznok­ciami po tablicy, a jedyne słowa, jakie jej przy­cho­dziły do głowy, to prze­kleń­stwa.

– Możesz pójść z nami, nie cho­dzi o to, żeby cię z tego wyklu­czyć – dodał Steve uprzej­mie.

Pra­wym uchem słu­cha­jąc wku­rza­ją­cego głosu swo­jego eks, a lewe mając udrę­czone dźwię­kami ćwi­czą­cej na skrzyp­cach Saman­thy, Abby w duchu czuła wzbie­ra­jącą w niej furię. Musiała zakoń­czyć tę roz­mowę, zanim pal­nie coś, czego będzie żało­wała.

– Wiesz co? – powie­działa powoli, spo­koj­nie, korzy­sta­jąc z umie­jęt­no­ści naby­tych przez lata prak­tyki. – Prze­my­ślę to i poroz­ma­wiamy jutro. Zgoda?

Jeśli masz wąt­pli­wo­ści, zawsze graj na czas.

– Jasne – rzu­cił Steve. – Poże­gnaj dzie­ciaki ode m…

Prze­rwała połą­cze­nie, kur­czowo ści­ska­jąc pal­cami tele­fon. Zanim Ben kom­plet­nie stra­cił głowę dla bez­krę­gow­ców oraz węży i jasz­czu­rek, osza­lał na punk­cie super­bo­ha­te­rów. Miał zabawki z nimi, a także pla­katy, ubra­nia i pościel. Abby uwa­żała, że sztuka w sztukę są nudni i tacy sami, jedyny wyją­tek sta­no­wiła She-Hulk. Z taką super­bo­ha­terką potra­fiła się iden­ty­fi­ko­wać. Po roz­mo­wach ze swoim eks zawsze miała ochotę prze­mie­nić się w ponad­dwu­me­trową olbrzymkę i wark­nąć: „Abby Smash”.

Odło­żyła jed­nak tele­fon i poszła za dźwię­kami muzyki do zamknię­tych drzwi. Zapu­kała, a wtedy skrzypce umil­kły i zostało jedy­nie elek­tro­niczne tło muzyczne.

– Tak? – dobiegł ją stłu­miony głos Saman­thy.

Abby otwo­rzyła drzwi i weszła do pokoju czter­na­sto­let­niej córki. Saman­tha sie­działa na krze­śle, na­dal trzy­ma­jąc skrzypce mię­dzy ramie­niem a brodą. Mie­dziane włosy zwią­zała w nie­po­rządny koń­ski ogon.

– Cześć, mamo – powie­działa; jej głos z tru­dem prze­bi­jał się przez muzykę. – Nie sły­sza­łam, jak weszłaś.

Abby powoli omio­tła wzro­kiem panu­jący tu nie­po­rzą­dek – roz­rzu­cone na pod­ło­dze ciu­chy, leżące dookoła sterty nut, biurko zawa­lone pod­ręcz­ni­kami. Na łóżku sie­działa Keebles, suczka szpica minia­tu­ro­wego, łypiąc na Abby nie­przy­chyl­nie. Saman­tha dostała ją w pre­zen­cie na dzie­siąte uro­dziny od swo­jej babki, a nie­dawno poma­lo­wała jej ogon na różowo i fio­le­towo, przez co zwie­rzak wyglą­dał na maleńką krzy­żówkę psa z jed­no­roż­cem. Ten biały futrzak darzył Saman­thę bez­wa­run­kową miło­ścią, resztę świata uwa­żał zaś za utra­pie­nie. Abby cza­sami odno­siła wra­że­nie, że ma pod swoim dachem dwie nasto­latki.

– Cześć, Sam. – Uśmiech­nęła się do córki. – Możesz wyłą­czyć na chwilę tę muzykę?

Saman­tha zatrzy­mała odtwa­rza­nie. Keebles prze­krzy­wiła głowę, nie­mal wzno­sząc oczy do nieba. Abby wyobra­żała sobie, jak psica myśli: „Ech, nie ma gor­szych rodzi­ców niż rodzice czło­wieka”.

– Jak ci minął dzień? – spy­tała.

– Świet­nie.

– Co ćwi­czysz?

– Pio­senkę dla zespołu.

Cza­sami Saman­tha wda­wała się w dwu­go­dzinny mono­log na temat swo­jej muzyki. A kiedy indziej bur­czała mono­sy­la­bami. Wyglą­dało na to, że dzi­siaj przy­pa­dał dzień bur­cze­nia. Keebles zmie­niła pozy­cję na łóżku i ziew­nęła.

– Była u cie­bie bab­cia?

– Tak, wyszła przed godziną. Powie­działa, że do cie­bie zadzwoni. Mówiła, że ma jakieś pilne pyta­nie w związku z pre­zen­tem uro­dzi­no­wym dla Bena.

Wła­śnie, Ben…

– Skar­żył mi się, że mu gro­zi­łaś, że roz­dep­czesz Jeepersa.

– Mamo, on posta­wił tę szka­radę na stole, kiedy jadłam!

– Zabro­ni­łam mu kłaść go na stole, ale nie możesz mówić takich rze­czy. Wyobraź sobie, że zagro­ziłby ci, że zabije Keebles. Jak byś się wtedy czuła?

Saman­tha i Keebles spoj­rzały na sie­bie poro­zu­mie­waw­czo. Teraz chyba obie wznio­sły oczy do nieba.

– Prze­pra­szam, a jak według cie­bie mam postą­pić, jeśli znowu postawi to paskudz­two przed moim tale­rzem? – spy­tała Saman­tha spo­koj­nie.

– Każ mu je zabrać.

– Zabrać je?

– Wła­śnie. Powiedz mu, że nie zno­sisz jego obec­no­ści, więc niech je odnie­sie do swo­jego pokoju.

– Niech je odnie­sie do pokoju?

– Słu­chaj, poroz­ma­wiam z nim jesz­cze raz i wbiję mu do głowy, że nie ma prawa zbli­żać się z nim do stołu w kuchni.

– Mówisz tak, jak­byś wie­rzyła, że to coś da.

Abby zasko­czyła dopiero po kilku sekun­dach. Saman­tha mówiła powoli, mia­rowo; powta­rzała jej słowa, oce­nia­jąc sytu­ację i zada­jąc pyta­nia reto­ryczne. Trak­to­wała matkę tak, jak ona trak­to­wa­łaby nie­pa­nu­ją­cego nad sobą gościa, do któ­rego została wezwana.

To się zda­rzało już wcze­śniej. Saman­tha miała sie­dem lat, kiedy Abby została nego­cja­torką spe­cja­li­zu­jącą się w uwal­nia­niu zakład­ni­ków. Dora­stała w domu prze­siąk­nię­tym tym kli­ma­tem i jak to dziecko, przy­datne infor­ma­cje wchła­niała jak gąbka.

Rzecz jasna, ta metoda i tym razem zadzia­łała zgod­nie z pla­nem. Abby obie­cała, że jesz­cze raz poroz­ma­wia z Benem. Uspo­ko­iła się, pró­bu­jąc zna­leźć roz­wią­za­nie pro­blemu, a nie doma­gać się kolej­nych rze­czy od córki.

Z jed­nej strony była wście­kła, a z dru­giej dumna. Uśmiech­nęła się sze­roko do Saman­thy.

– Za chwilę zro­bię kola­cję – powie­działa.

Saman­tha kiw­nęła głową.

– Dzi­siaj mam dzień bez­mię­sny – poin­for­mo­wała i z powro­tem włą­czyła muzykę.

Abby zamknęła za sobą drzwi, krę­cąc głową. Powinni wyma­gać od przy­szłych nego­cja­to­rów, żeby mieli dzieci. Nic nie przy­go­to­wuje lepiej do radze­nia sobie w sytu­acjach kry­zy­so­wych.

Rozdział 8

Eden Flet­cher już od progu zawo­łała swoje dzieci, ale nie docze­kała się żad­nej reak­cji. Zdjęła płaszcz, powie­siła go na wie­szaku i prze­szła do kuchni. Miała ochotę na fili­żankę her­baty. Ostat­nie pół godziny w pracy zeszło jej na pró­bach zmiany ter­minu wizyty jed­nej z naj­star­szych pacjen­tek dok­tora Gre­gory’ego. Kobieta nie­do­sły­szała, więc Eden musiała krzy­czeć do słu­chawki, jed­no­cze­śnie ze skru­chą spo­glą­da­jąc na zagnie­wa­nych ludzi w pocze­kalni. Zanim skoń­czyła roz­mowę, miała zdarte gar­dło i nerwy w strzę­pach.

Do her­baty dodała łyżeczkę miodu, któ­rego nor­mal­nie nie lubiła, ale tym razem tra­fiła w dzie­siątkę. Przy dru­gim łyku zauwa­żyła ze zdzi­wie­niem, że w zle­wie nie ma tale­rza. Nathan po powro­cie do domu prze­waż­nie robił sobie kanapkę, a póź­niej zawsze wsta­wiał talerz do zle­wo­zmy­waka. To, że umył talerz, wysu­szył i scho­wał do szafki, było rów­nie praw­do­po­dobne jak to, że Eden jest zagi­nioną przed laty kró­lewną.

Prze­cho­dząc z her­batą do salonu, dostrze­gła, że coś jesz­cze tu nie gra – na pod­ło­dze przy drzwiach nie było tor­ni­stra Nathana.

Poszła do jego pokoju i rozej­rzała się uważ­nie. Pano­wał tam zwy­kły bała­gan, ale tor­ni­stra rów­nież nie było. Podob­nie jak Nathana.

Drzwi do pokoju Gabrielle były zamknięte. Eden zapu­kała deli­kat­nie.

– Gabi?

– O co cho­dzi? – spy­tała córka z dru­giej strony.

Eden otwo­rzyła drzwi. Gabi leżała na łóżku, wle­pia­jąc oczy w tele­fon i z pal­cem na ekra­nie.

– Gdzie jest Nathan? – spy­tała Eden.

– Nie wiem. Pew­nie u sie­bie. – Słowa córki się kle­iły, sylaby zle­wały się ze sobą. Rze­czy­wi­ście lepiej poro­zu­mie­wała się pisa­niem niż mową.

– Nie ma go tam. Widzia­łaś go po powro­cie ze szkoły?

– Nie. – Gabi była pochło­nięta wyłącz­nie tele­fo­nem. – Pew­nie poszedł do jakie­goś kolegi. Może do tego dzie­ciaka, który mieszka przy naszej ulicy… Jak mu tam, Mikey?

– Spraw­dzę – powie­działa Eden z nie­po­ko­jem. Nathan ni­gdy nie cho­dził do kole­gów bez­po­śred­nio po szkole. Z dru­giej strony był coraz star­szy, a ona mu nie zabra­niała. A zatem nie mogła tego wyklu­czyć.

Zaj­rzała do swo­jej sypialni, spraw­dza­jąc, czy syn nie scho­wał się tam z bli­żej nie­wia­do­mego powodu, a potem wró­ciła na par­ter. Wybie­ra­jąc numer tele­fonu matki Mikeya, nie­cier­pli­wie krą­żyła po salo­nie. Po kilku sygna­łach kobieta ode­brała. W tle sły­chać było stały szum, jakby pra­cu­ją­cego odku­rza­cza.

– Rita? Witaj. Tu Eden – przed­sta­wiła się. – Mama Nathana.

– A, cześć – odparła Rita, uda­jąc uprzej­mość. – Jak się masz?

– Świet­nie. Czy jest u was Nathan?

– Nie, nie ma go. – Tym razem w gło­sie Rity zabrzmiała fał­szywa tro­ska. Cho­ciaż może wcale nie uda­wała. Może nale­żała do tych ludzi, któ­rzy bez względu na to, co mówią, zawsze brzmią sztucz­nie. – Nie wró­cił do domu?

– Nie… Możesz spy­tać Mikeya, czy wie, gdzie on się podziewa?

– Jasne, zacze­kaj chwilę.

Eden słu­chała, jak Rita pyta swo­jego syna o Nathana. Słowa były ciut znie­kształ­cone, połknięte przez pra­cu­jący odku­rzacz. W końcu kobieta wró­ciła do tele­fonu.

– Mikey mówi, że widział go, jak wysia­dał ze szkol­nego auto­busu, ale że potem poszedł do domu.

– A, to dobrze. Pew­nie jest u innego kolegi – bąk­nęła Eden, zacho­dząc w głowę, po co w ogóle to powie­działa. Zupeł­nie jakby chciała pocie­szyć tę kobietę, że nie stało się nic złego.

Roz­łą­czyła się i obdzwo­niła innych kole­gów Nathana. W sumie miała cztery numery tele­fo­nów. Odfaj­ko­wu­jąc je po kolei, oddy­chała coraz bar­dziej płytko i cha­otycz­nie. Jej płuca nie sprę­żały się już do końca, ponie­waż zago­ścił w nich strach. Zakoń­czyw­szy ostat­nią roz­mowę, ści­skała tele­fon drżą­cymi pal­cami, wytrzesz­cza­jąc na niego oczy. Nie miała poję­cia, co robić. Wyczer­pała reguły postę­po­wa­nia, jakie znała, zabra­kło jej wia­ry­god­nych baje­czek, któ­rymi mogłaby się kar­mić, żeby popra­wić sobie samo­po­czu­cie. Na myśl przy­cho­dziły jej nowe histo­rie, histo­rie pod­szyte mro­kiem.

Poszła do łazienki na pię­trze i odkrę­ciła wodę. Chwy­ciła mydło i dru­ciak i jak sza­lona zaczęła szo­ro­wać dło­nie. Drę­czyła je tak przez bite trzy minuty, aż jej skóra była obtarta, obo­lała, jed­nak nie­po­kój nie zni­kał. Prze­ciw­nie, nara­stał z każdą chwilą.

Czy powinna zadzwo­nić na poli­cję? To zakra­wało na prze­sadę. Nathan wróci lada chwila i okaże się , że przez cały czas bawił się na dwo­rze.

A z dru­giej strony, jeśli go nie ma na dwo­rze? Jeżeli coś mu się stało? A ona tym­cza­sem mar­nuje czas, szo­ru­jąc ręce, jakby to mogło coś dać.

Wyszła z łazienki i rozej­rzała się za tele­fo­nem. Gdzież go zosta­wiła? W kuchni. Zbie­gła po scho­dach i zła­pała komórkę; kiedy ją włą­czała, serce waliło jej jak mło­tem.

Nagle tele­fon ożył w jej dło­niach, dzwo­niąc, jak gdyby tylko cze­kał, aż go weź­mie do rąk. Nie roz­po­znała numeru dzwo­niącego.

– Halo? – głos jej się zała­mał, tra­wiony stra­chem i nie­po­ko­jem.

– Eden Flet­cher?

– Tak. Kto…

– Mamy pani syna.

To tylko sen, jeden z tych, w któ­rych spa­dała do szybu windy albo w otchłań. To poczu­cie bez­rad­no­ści, ten uwię­ziony w gar­dle krzyk. Tyle że te sny zawsze gwał­tow­nie się koń­czyły, kiedy się budziła.

Ale z tej roz­mowy tele­fo­nicz­nej nie mogła się wybu­dzić.

– Czy nic mu się nie stało? – Dygo­tała, czuła, że zaraz zemdleje. – Chcę z nim poroz­ma­wiać.

– Nic mu nie jest. Śpi. – W znie­kształ­co­nym meta­licz­nym gło­sie brzmiało zło. Był to głos czło­wieka do cna zepsu­tego.

– Czego chce­cie?

– Pięć milio­nów dola­rów. Albo twój syn umrze.

– Chyba żar­tu­jesz. Ja nie mam takich pie…

– To zacznij je zała­twiać, jeśli chcesz zoba­czyć swo­jego syna żywego. Obser­wu­jemy cię. Pięć milio­nów dola­rów. Nie­długo się ode­zwę. – Połą­cze­nie zostało prze­rwane.

Tele­fon ze stuk­nię­ciem wypadł z jej spa­ra­li­żo­wa­nych pal­ców na posadzkę w kuchni. Z gar­dło­wym jękiem osu­nęła się na pod­łogę i oparła ple­cami o ścianę. Nathan. Jej słodki anio­łek, tak pełen życia, zawsze roze­śmiany, zawsze cie­kaw­ski. A ci ludzie go porwali. Gdzie go trzy­mają? Zamknię­tego w jakiejś ciem­nej piw­nicy? Nathan bał się ciem­no­ści, nie mogli mu tego zro­bić. Już sobie wyobra­żała, jak pła­cze, prze­ra­żony, i błaga, żeby go wypu­ścili, żeby…

– Mamo? Mamo! – Gabrielle nią potrzą­sała. – Co ci jest? Co się stało?

– Nathan – wyszep­tała. – Porwali Nathana.

– Co? Kto go porwał? O czym ty mówisz? – Gabrielle wykrzy­ki­wała to ze zło­ścią, histe­rycz­nie, jej głos ranił uszy jak odłamki szkła.

Eden zwi­nęła się do pozy­cji pło­do­wej i ukryła twarz mię­dzy kola­nami, licząc, że Gabrielle zostawi ją samą. W tej chwili nic nie mogła zro­bić. Nie mogła zadzwo­nić na poli­cję. Nie mogła zadzwo­nić do nikogo… nie znała ani jed­nej osoby, która mogłaby jej pomóc. I nie miała jak zdo­być pię­ciu milio­nów dola­rów. Nie powinna była pozwo­lić Natha­nowi wra­cać samemu z przy­stanku auto­bu­so­wego. Od lat doma­gała się, żeby zro­bili dodat­kowy przy­sta­nek dla auto­busu szkol­nego bli­żej ich domu, ale jej nie słu­chali, uwa­żali, że tylko histe­ry­zuje. A teraz…

– Mamo! – Gabrielle potrzą­snęła nią gwał­tow­nie. – Skup się teraz. Kto porwał Nathana?

– Zadzwo­nił jakiś czło­wiek – wyja­śniła córce Eden. – Chce pięć milio­nów dola­rów. Albo go… albo już ni­gdy nie zoba­czymy Nathana.

– Musimy zawia­do­mić poli­cję – oświad­czyła Gabrielle.

– Nie! On powie­dział, że nas obser­wują. Pięć milio­nów dola­rów? Nie mam pię­ciu milio­nów dola­rów. – Pod­nio­sła tele­fon i spró­bo­wała połą­czyć się z nume­rem, z któ­rego zadzwo­nił ten nie­zna­jomy. Musiała z nim poroz­ma­wiać, wyja­śnić mu, że wzięli na cel nie tę rodzinę, co trzeba. Nie ma mowy, żeby dała radę zor­ga­ni­zo­wać milion dola­rów, a co dopiero pięć milio­nów!

Numer był nie­do­stępny. Spró­bo­wała ponow­nie. Nie­do­stępny. Wybrała go po raz trzeci. Nie­do­stępny. Gabrielle coś mówiła, ale nie rozu­miała córki, bo tak huczało jej w uszach, że w tym łosko­cie nie sły­szała słów.

Wstała chwiej­nie i powlo­kła się do łazienki. Odkrę­ciła wodę i umyła ręce, zdra­pu­jąc wszyst­kie zarazki. Ludzie nic nie rozu­mieją – te zarazki są wszę­dzie, więc jeśli nie myjemy rąk dosta­tecz­nie czę­sto, powo­dują roz­ma­ite dole­gli­wo­ści. Cho­roby, cier­pie­nia, porwa­nie syna i…

Ktoś bru­tal­nie odsu­nął ją od umy­walki, twarz zapie­kła ją nagle z bólu.

Zamru­gała, pró­bo­wała sku­pić wzrok. Przed nią stała Gabrielle, dysząc ciężko. Córka ją spo­licz­ko­wała!

– Mamo, wzy­wam poli­cję. – Gabrielle trzy­mała już swoją komórkę.

– Nie! – krzyk­nęła piskli­wie Eden, wyry­wa­jąc córce tele­fon z rąk. – On powie­dział, że nas obser­wują.

– Ale musimy coś zro­bić.

Córka miała rację. Nathan liczył na to, że coś zro­bią. Nie mogła zatra­cić się w codzien­nej ruty­nie. Poza tym przy­szło jej do głowy, że jest jedna osoba, do któ­rej może się zwró­cić.

– Znam kogoś. Kogoś, kto może pomóc.

– Kogo?

– To poli­cjantka. – Eden wró­ciła do kuchni i pod­nio­sła z pod­łogi swój tele­fon. – Ona będzie wie­działa, co robić.

– Skąd ją znasz?

Stąd, że razem prze­szły­śmy istne pie­kło…

– Kie­dyś się kole­go­wa­ły­śmy. – Eden zna­la­zła na liście kon­tak­tów numer Abby Mul­len i zadzwo­niła.

– Halo? – ode­zwał się kobiecy głos.

– Czy… czy mówię z Abby Mul­len? – Nie­moż­liwe. Głos nie brzmiał jak jej.

– Tak. Kto mówi?

– Nazy­wam się… – prze­rwała na uła­mek sekundy. Nie mogła jej podać praw­dzi­wego nazwi­ska, jesz­cze nie teraz. Abby mogłaby się roz­łą­czyć. – Edie Flet­cher. Miesz­kam w East Elm­hurst. Potrze­buję pani pomocy. Porwano mi syna.

Przez dłuż­szą chwilę pano­wała cisza.

– Edie, a dzwo­niła pani na dzie­więć­set jede­na­ście? – spy­tała w końcu Abby.

– Nie. Obser­wują mnie, nie mogę zawia­do­mić poli­cji. Ale kilka mie­sięcy temu widzia­łam panią w wia­do­mo­ściach. Pani może mi pomóc, prawda?

– Edie, wiele osób dużo bar­dziej niż ja nadaje się do pro­wa­dze­nia spraw zwią­za­nych z porwa­niami. Mogę panią prze­łą­czyć do…

– Bła­gam. – Eden zaszlo­chała. – Musi mi pani pomóc.

Kolejna długa cisza. Życie Nathana wisiało na wło­sku, balan­so­wało na skraju prze­pa­ści, a tym­cza­sem Abby Mul­len zasta­na­wiała się, co robić.

– Miesz­kam nie­da­leko, zaraz przy­jadę – powie­działa w końcu Abby. – Pro­szę mi podać dokładny adres.

Rozdział 9

Deszcz bęb­nił o przed­nią szybę, wycie­raczki pra­co­wały gorącz­kowo, tocząc bez­na­dziejną walkę z ulewą. Abby zer­k­nęła przez mokre okno na dom. Jeśli ktoś pró­bo­wał wyróż­nić jakoś ten budy­nek z rzędu iden­tycz­nych przy tej ulicy, to poniósł sro­motną porażkę. Podob­nie jak domy po pra­wej i lewej, miał maleńki ogró­dek od frontu, drzwi wej­ściowe, które abso­lut­nie nie zachę­cały do wej­ścia, i zasło­nięte żalu­zjami okno wycho­dzące na ulicę. Na pię­trze były jesz­cze dwa okna, a trze­cie, też z opusz­czo­nymi żalu­zjami, wska­zy­wało, że jest tam rów­nież pod­da­sze. Deszcz i ciem­ność powo­do­wały, że dom wyda­wał się jesz­cze mniej­szy niż w rze­czy­wi­sto­ści.

Roz­ma­wia­jąc z tamtą kobietą przez tele­fon, powinna być bar­dziej sta­now­cza. Ale w gło­sie Edie brzmiało coś takiego, taka despe­ra­cja, czego Abby nie mogła zigno­ro­wać. A jazda z jej domu w Col­lege Point do East Elm­hurst nie trwała długo. Gdy tylko zja­wiła się matka, by zabrać dzieci, wyszła, uda­jąc, że nie sły­szy pyta­nia o uro­dziny Bena. Ten temat mogą omó­wić potem.

Wes­tchnęła i wyłą­czyła sil­nik; wycie­raczki sta­nęły w pół cyklu.

Otwo­rzyła drzwi od strony kie­rowcy, wysia­dła i usi­ło­wała roz­ło­żyć para­sol. Zanim jej się to udało, deszcz kom­plet­nie zalał jej oku­lary i wszystko widziała jak przez mgłę. Pobie­gła do drzwi wej­ścio­wych i naci­snęła dzwo­nek.

Otwo­rzyły się drzwi i w progu sta­nęła kor­pu­lentna kobieta; twarz miała pogrą­żoną w cie­niu.

– Edie Flet­cher? – spy­tała Abby.

– Zapra­szam do środka – odparła kobieta ze łzami w gło­sie.

Abby weszła do domu. Zdjęła oku­lary i wycie­ra­jąc szkła w koszulę, dostrze­gła nie­wy­raźną postać kogoś młod­szego – czyżby to córka tej kobiety?

– Dzię­kuję, że pani przy­je­chała – powie­działa Edie Flet­cher.

Abby odwró­ciła się do niej, wciąż prze­cie­ra­jąc szkła oku­la­rów. W końcu wło­żyła je i postać kobiety nabrała ostro­ści. Od razu ude­rzyło ją, że chyba zna tę Flet­cher… tylko skąd? Edie miała jasną różową cerę, ciem­no­nie­bie­skie oczy i falu­jące kasz­ta­nowe włosy. Nosiła obszerną fio­le­tową koszulę; Abby dostrze­gła frag­menty tatu­aży nad koł­nie­rzy­kiem – z jed­nej strony kwiat, z dru­giej jakieś litery. Po jej policz­kach spły­wały łzy, usta drżały.

– Dro­biazg.

Abby zdjęła płaszcz, a córka kobiety wzięła go od niej. Była nieco star­sza od Saman­thy, miała jakieś osiem­na­ście, dzie­więt­na­ście lat, oczy rów­nie nie­bie­skie jak matka i spły­wa­jące falami włosy. Na jej pobla­dłej twa­rzy malo­wał się nie­po­kój.

– Opo­wie mi pani, co się stało? – popro­siła Abby.

– Dzi­siaj Nathan nie wró­cił po szkole do domu – odparła Edie drżą­cym gło­sem. – A potem dosta­łam tele­fon…

– Prze­pra­szam, w jakim wieku jest Nathan? – prze­rwała jej Abby.

– Ma osiem lat. Obdzwo­ni­łam wszyst­kich jego kole­gów. Widzieli, jak wysia­dał z auto­busu szkol­nego, ale do domu już nie dotarł. A potem zadzwo­nił jakiś męż­czy­zna i powie­dział, że mają Nathana. I że chcą dostać pięć milio­nów dola­rów.

Abby kiwała głową, ale miała jak naj­gor­sze prze­czu­cia. Upro­wa­dze­nia dzieci w więk­szo­ści przy­pad­ków są dzie­łem kogoś z rodziny. A wtedy żąda­nie okupu raczej nie wystę­puje. No i nie­po­ko­iła ją ta absur­dal­nie wysoka suma.

– Dobrze, kiedy to było?

Edie zamru­gała, zbita z tropu. Wyrę­czyła ją córka:

– Mama ode­brała ten tele­fon przed godziną.

– Rozu­miem. – Abby rozej­rzała się po maleń­kiej kuchni i ciem­nym salo­nie. – Czy jest tu ojciec Nathana?

– N… nie – zająk­nęła się Edie. – Jeste­śmy roz­wie­dzeni.

– Ma pani wyłączną opiekę nad dziec­kiem? – pytała dalej Abby.

– Tak.

– Powie­działa pani ojcu Nathana o tej sytu­acji?

– Nie. Nie mam jak skon­tak­to­wać się z Davi­dem. Od lat się nie odzy­wał.

Będą musieli przyj­rzeć się temu bli­żej. Nawet jeśli zgło­szono żąda­nie okupu, ojciec wciąż nale­żał do grona podej­rza­nych. Na razie jed­nak odło­żyła ten temat na póź­niej.

– Ma pani zdję­cie Nathana?

– Oczy­wi­ście. – Kobieta pogme­rała przy tele­fo­nie, po czym podała go Abby. Ładny chło­pak z nie­obec­nym spoj­rze­niem, z roz­ma­rze­niem patrzący pro­sto w obiek­tyw, jakby nie zauwa­żył, że mama robi mu zdję­cie.

Abby prze­słała zdję­cie na swój tele­fon.

– Mogę się rozej­rzeć po domu?

– Po co? Nathana tu nie ma. To zna­czy, już sama spraw­dzi­łam.

– W przy­padku upro­wa­dze­nia cza­sami ważne są drobne szcze­góły, mogą nam bar­dzo pomóc. – A nie­rzadko dzie­ciak był jed­nak w domu, tylko scho­wał się gdzieś albo zasnął. Bywało też, że pewne szcze­góły rzu­cały świa­tło na życie danej rodziny. A prze­cież w tej spra­wie była kolejna podej­rzana, sama Edie Flet­cher, jedyna osoba, która roz­ma­wiała z rze­ko­mym pory­wa­czem. Dzieci, które zagi­nęły, czę­sto znaj­do­wano mar­twe, zamor­do­wane przez wła­snych rodzi­ców. Abby chciała poszu­kać wszyst­kiego, co nie pasuje. A czego kon­kret­nie, tego się dowie, kiedy to zoba­czy.

– Pro­szę bar­dzo – powie­działa Edie. – Jeżeli tylko pomoże to odzy­skać Nathana.

Abby zdą­żyła już rzu­cić okiem na więk­szą część par­teru skła­da­ją­cego się z cia­snej kuchni z małym meta­lo­wym sto­łem oraz pokoju dzien­nego – z jedną kanapą przed tele­wi­zo­rem. Na komódce stały foto­gra­fie w ram­kach. Abby zaj­rzała we wszyst­kie moż­liwe kry­jówki – do sza­fek kuchen­nych, za lodówkę… Mając Edie za ple­cami, wysu­nęła szu­flady komody, nie zauwa­żyła jed­nak niczego, co by zwró­ciło jej uwagę. Dopil­nuje, żeby póź­niej grun­tow­nie prze­szu­kano ten dom. Mała łazienka była pusta, na pod­ło­dze wid­niały ślady wody, a mokra szmata wska­zy­wała na jakiś pro­blem natury hydrau­licz­nej, który chwi­lowo nie miał zna­cze­nia.

– Sypial­nia Nathana jest na pię­trze – poin­for­mo­wała Edie.

Abby weszła po scho­dach. Na pię­trze były dwie sypial­nie.

– Pokój Nathana jest tam – ode­zwała się za jej ple­cami Edie.

Abby otwo­rzyła drzwi. Pokój był uro­czy, przy­tulny. Łóżko z pościelą z posta­ciami z Gwiezd­nych wojen oraz mały plu­szak. Na biurku zatrzę­sie­nie kre­dek, kilka rysun­ków przy­pię­tych do kor­ko­wej tablicy. W pokoju uno­siła się wyraź­nie wyczu­walna, nie­po­ko­jąca atmos­fera pustki, próż­nia o kształ­cie dziecka. Abby wyobra­ziła sobie, jak chło­piec, któ­rego widziała na zdję­ciu, leży w łóżku albo sie­dzi przy biurku i rysuje. Pode­szła do biurka, by dokład­niej przyj­rzeć się rysun­kom; szu­kała oznak mole­sto­wa­nia sek­su­al­nego, które dziecko mogło w nich zawrzeć. Tu wszyst­kie rysunki były jed­nak nie­winne, dzie­cięce. Sta­tek kosmiczny, smok, rodzina. Rodzina skła­dała się tylko z matki i dwojga dzieci. Nie było ukry­tej postaci ojca. Jak powie­działa Edie, ojciec się usu­nął, dosłow­nie i w prze­no­śni.

Sły­sząc za ple­cami trzask zamy­ka­nych drzwi, odwró­ciła się zasko­czona. Edie opie­rała się ple­cami o drzwi, z nie­uf­nym wyra­zem twa­rzy.

– Tak? – rzu­ciła Abby. Zanie­po­ko­iło ją coś w posta­wie tej kobiety… miała sze­roko otwarte oczy i była spięta, jakby chciała się na nią rzu­cić albo dać nogę.