38,90 zł
Kiedy rok po porwaniu ośmioletnia Kathy Stone zostaje odnaleziona na poboczu drogi, cały świat nie może się doczekać, aby poznać jej historię. Ale Kathy milczy. Otępiała po ciężkich przeżyciach nie odzywa się nawet do rodziców.
Jedyną osobą, której udaje się porozumieć z dziewczynką, jest Robin Hart, terapeutka dziecięca. Robin stosuje terapię poprzez zabawę, co ma pomóc Kathy uporać się z bolesnymi wspomnieniami. Jednak po pewnym czasie zabawa Kathy przybiera niepokojący obrót. Jedna lalka próbuję zasztyletować drugą. Maleńka figurka zostaje przypięta łańcuchem do zabawkowej kanapy. Wszystkie te przerażające sceny są odgrywane w wiktoriańskim domku dla lalek. Z każdą sesją ginie kolejna zabawka.
A co jest najbardziej niepokojące?
Wiele wskazuje na to, że Kathy odgrywa pewne nierozwiązane sprawy morderstw. Z czasem Robin zastanawia się, czy Kathy – która być może zna prawdę na temat przeszłych zbrodni – jest w stanie powiedzieć jej o zabójstwach, do których dopiero dojdzie.
Czy Robin będzie w stanie dotrzeć do tajemnic skrywanych przez umysł dziecka i powstrzymać seryjnego mordercę, zanim ten uderzy znowu? I czy praca Robin nie wystawia Kathy na widok psychopaty?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 435
Kathy po ciemku kuśtykała drogą, tuląc do piersi lalkę. Przyciskała ją z całej siły, bo przez te ciemności lalka się bała. A gdy się boimy, czasami trzeba się przytulić, nic innego nie pomaga.
Jakiś czas temu zaczął padać deszcz. Kłujące krople siekły ją w twarz i wsiąkały w podartą piżamę. Lalka była przemoczona i zziębnięta. Tak samo jak Kathy.
Dziewczynkę bolały stopy. Była boso. Pamiętała, że kiedyś, dawno temu, miała buciki. Wkładała je, gdy wychodziła na dwór, żeby się pobawić. Ale teraz były tylko odległym wspomnieniem, zatartym w jej pamięci. Przypomniała sobie, że czasami nie chciała ich wkładać. Kłóciła się o to z mamusią. Teraz wydawało jej się to dziwne, marzyła o tym, żeby mieć buciki.
Ale od tak dawna już ich nie nosiła. Minęły tygodnie albo miesiące… nie była pewna. Możliwe, że nawet rok.
Niełatwo było się zdecydować, gdzie stawiać kroki. Kiedy szła drogą, chropowaty asfalt ranił jej stopy. Prościej było iść po trawie na poboczu, ale gdy zrobiła tak wcześniej, coś ostrego wbiło jej się w piętę. Krzyknęła i musiała się zatrzymać, żeby wyjąć kolec, a wtedy dopiero poczuła okropny ból. Wprawdzie lalka pocałowała ją w bolące miejsce, ale nawet to nie pomogło.
Teraz, po tak długim marszu, obie stopy miała obolałe. Usiadła pod latarnią, obejrzała je i zobaczyła, że z podeszew schodzi skóra i pojawiła się krew.
Nie mogła jednak siedzieć tu dłużej. Wstała i ruszyła w dalszą drogę.
Czasami źli ludzie potrafią iść śladem krwi. Kathy o tym wiedziała, bo widziała, jak to robią. Weszła więc do strumienia obok drogi, żeby płynąca woda zmyła krew. Szczękała zębami, dygotała. Była przemarznięta.
Czasami kiedy ludziom jest zimno, mogą zamarznąć na śmierć.
Znowu ruszyła w drogę.
Stojące dookoła domy były wielkie, prostokątne i przerażające. W ogóle nie przypominały jej domu. Tego, który wciąż pamiętała, chociaż od tak dawna w nim nie była. Miał ładny ogródek, biały płot i czerwony dach, a na czas świąt Bożego Narodzenia tata zawieszał na nim małe mrugające lampki.
Chciała opowiedzieć lalce o swoim domu, ale nie potrafiła dobrać słów. Jak zawsze wszystko jej się mieszało i słowa się rozpływały. Przycisnęła więc lalkę mocniej do piersi i szła dalej. Byleby zostawić te straszne budynki za sobą.
Kiedy małe dziewczynki chodzą po nocy koło strasznych budynków, czasami przydarzają im się okropne rzeczy. Kathy o tym wiedziała.
Dobiegł ją jakiś dźwięk. Głośny ryk. Kathy spięła się i obróciła, choć ledwo mogła oddychać, ponieważ wiedziała, co to za odgłos, słyszała go już wcześniej, a teraz to zobaczyła i usłyszała, tę ziejącą ranę, krzyki bólu, płynącą krew, tej krwi było tak dużo, że zamknęła oczy, przykucnęła i zatkała uszy, a mimo to wciąż to widziała i słyszała i nie była w stanie się ruszyć, nie mogła oddychać, te wrzaski…
Dźwięk ucichł.
Tkwiła w miejscu, obejmując się ramionami. Słyszała swój chrapliwy oddech, szczękanie zębami i szum deszczu zmywającego ulicę, ale nic poza tym.
Może ten hałas to był warkot przejeżdżającej w pobliżu ciężarówki? Ale czasami tak trudno się zorientować, które dźwięki są rzeczywiście niedobre, a które nie.
Byle przed siebie. Musiała wrócić do domu, gdzie jest… bezpiecznie. Gdzie nie będzie złych panów i gdzie mamusia i tatuś przytulą ją i jej lalkę.
Chciała opowiedzieć lalce o mamusi i tatusiu, o przytulaniu oraz o bezpieczeństwie, ale nie potrafiła znaleźć słów.
Szło jej się coraz trudniej. Za bardzo przemarzła. I była zbyt zmęczona. Powieki same jej opadły, ale zrobiła kolejny krok. I jeszcze jeden. Monotonne bębnienie deszczu się rozpłynęło. Już nie było jej zimno. Zrobiło się cieplej. Może nawet dostatecznie ciepło, żeby położyć się na…
Nagły przenikliwy odgłos.
Szybko otworzyła oczy, odwróciła się i tuż za sobą ujrzała dwa jasne światła. W jej głowie znów rozległ się ten ostry, gniewny dźwięk, niemal jak krzyki na torturach, i wypełniły ją obrazy. Krwi, bólu i strachu. Zatoczyła się do tyłu i zaniosła krzykiem, z szeroko otwartych ust wydobył się chrapliwy zgrzyt w ogóle niepodobny do jej…
– Hej. Hej!
Otworzyły się drzwi samochodu, wyskoczył z niego jakiś mężczyzna i pobiegł w jej stronę. Czasami mężczyźni robią straszne rzeczy dziewczynkom, które same chodzą po nocy. Kathy wiedziała o tym. Potknęła się, runęła na szorstki asfalt, a siła upadku sprawiła, że umilkła i poczuła w ustach smak krwi.
– Hej, mała. Nic… nic ci nie jest? Chcesz, żebym kogoś zawiadomił?
Lalka wypadła jej z rąk, już jej nie widziała. Musiała uciekać. Niezdarnie cofała się na czworakach, nie spuszczając oczu z mężczyzny. Był coraz bliżej, blisko, próbował ją złapać. Znowu krzyknęła i szarpnęła się do tyłu. Cofnął się, patrząc na nią szeroko otwartymi oczami. Jej krzyk przeszedł w kaszel, nie mogła się ruszyć, w ataku kaszlu nie była w stanie oddychać. Do ust napłynęła jej krew – ugryzła się w język.
– Hej. – Uniósł ręce i cofnął się o krok. – Nic ci nie zrobię, rozumiesz?
Kaszel w końcu jej przeszedł. Usiadła na drodze, rozdygotana, strzelając oczami na boki i próbując ocenić, czy zdoła mu uciec.
– Jak się nazywasz? – zapytał, kucając powoli.
Dygotała coraz bardziej, znowu szczękała zębami. Miała na imię Kathy. Ale nie wiedziała, jak mu to powiedzieć. Brakowało jej słów.
– Ja jestem Ian. A ty?
Nie wyglądał na złego człowieka, ale źli ludzie czasami zupełnie na to nie wyglądają. Kathy o tym wiedziała.
– Mieszkasz gdzieś w pobliżu?
Mieszkała tutaj? Nie była pewna. Chciała do domu. Próbowała dojść do swojego domu.
– Posłuchaj, może, eee… wsiądziesz do mojego samochodu? Nie możesz tak siedzieć na deszczu.
Znów zaczęła się czołgać do tyłu; oddychała ciężko, serce jej biło jak młotem.
– Nie, nie, już dobrze. Nie… nie musisz wsiadać do mojego auta. Masz. – Zdjął płaszcz, nachylił się i go jej podał. – Włóż to.
Patrzyła na płaszcz. Może ten pan próbował wyprowadzić ją w pole? Skłonić, by podeszła na tyle blisko, żeby mógł ją złapać i… i…
– Rozgrzejesz się. – Rzucił płaszcz na drogę, by miała go w zasięgu rąk.
Kiedyś miała płaszczyk. Uwielbiała go. Był różowy i mechaty od środka. Żałowała, że go teraz nie ma. Ale ten płaszcz może też był w środku mechaty. I byłoby jej w nim ciepło.
Szybko chwyciła płaszcz i cofnęła się trochę, by znaleźć się dostatecznie daleko od mężczyzny. Potem włożyła okrycie. Na wpół puste rękawy dyndały. Ten płaszcz nie był mechaty od środka. Ale już tak bardzo nie marzła.
– Dobrze – powiedział mężczyzna cicho. – Nie… eee… nigdzie stąd nie odchodź. Ja tylko do kogoś zadzwonię, dobrze?
Patrzyła, jak wyciąga z kieszeni telefon. Może jednak powinna uciekać? Ale zdała sobie sprawę, że nawet nie jest w stanie się podnieść. Zobaczyła leżącą na drodze lalkę. Powinna po nią pójść.
– Halo? Mam na imię Ian, właśnie znalazłem dziewczynkę idącą samotnie środkiem drogi. Jest nieduża… Nie wiem, ile ma lat. Sądzę, że sześć, może siedem.
Miała dziewięć lat. Chciała mu o tym powiedzieć. Ale nie mogła znaleźć słów.
Robin Hart patrzyła, co też mała Laura szykuje w plastikowej kuchni. Ta kuchnia była jedną z najbardziej wyszukanych zabawek, jakie Robin wstawiła do pokoju – miała zlew, piekarnik, a nawet lodówkę w rogu. Nad kuchenką na maleńkich haczykach wisiały garnki i patelnie. Na myśl o stercie naczyń i kubków w zlewie swojej prawdziwej kuchni Robin pożałowała, że nie jest tak czysta jak ta, którą kupiła dzieciom do zabawy.
Laura wzięła plastikowe jajko i udała, że je rozbija o krawędź patelni.
– Będziesz smażyła jajko – powiedziała Robin. – A jakie?
– Sadzone – zaszczebiotała Laura. Odłożyła plastikowe jajko na bok i zakręciła patelnią.
– Mmm. Wygląda smakowicie.
– Smażę je dla ciebie.
– Dla mnie? Dziękuję. Takie lubię najbardziej.
Dzisiaj, tak jak przez ostatnich kilka tygodni, Laura była wyjątkowo spokojna. Gdy Robin ujrzała ją po raz pierwszy, przed rokiem, mała była spięta, zamknięta w sobie i wszystko, co robiła, było podszyte strachem. Ale roczna terapia zabawą z Robin zdziałała cuda. Beth, matka Laury, powiedziała, że koszmary, które dręczyły córkę niemal codziennie, prawie całkiem zniknęły. Robin wiedziała, że już niedługo będzie musiała jej powiedzieć, że te sesje dobiegły końca. Na samą myśl o tym ogarniał ją smutek – sesje terapeutyczne z Laurą należały do jej ulubionych.
Dziewczynka podała jej plastikowy talerzyk i widelec.
– Proszę. Dodałam jeszcze ziemniaczane krokieciki.
– Pycha. – Robin udała, że je z talerzyka. – Bardzo dobre.
Laura obdarzyła ją szerokim uśmiechem, odwróciła się od kuchenki i rozejrzała. Robin patrzyła w ślad za jej wzrokiem, gdy oglądała pokój zabaw, który tak dobrze znała.
Ściany były w kolorze kremowym, a wykładzina dywanowa w odcieniu jasnoniebieskim. Zasłony w oknie rozsunięto, by do pokoju wpadało światło słoneczne. Wszystko to miało tworzyć jak najbardziej łagodny nastrój. Z jednej strony na czterech półkach stały w rzędach plastikowe zabawki. Pod przeciwległą ścianą znajdowała się niewielka atrapa kuchenki, plastikowe biurko lekarskie oraz prosty domek dla lalek. Pod oknem umieszczono piaskownicę i żółty stoliczek zarzucony papierami, kredkami oraz farbami wodnymi.
Laura podeszła do piaskownicy.
– Możemy pobawić się trochę w piasku?
– Skoro chcesz – odparła Robin. Zależało jej, by dziewczynka wiedziała, że w tym pokoju to ona rządzi. Bo dla procesu jej leczenia poczucie władzy oraz panowania nad wszystkim miało zasadnicze znaczenie.
Laura uklękła przy piaskownicy.
– W co się pobawimy?
– Hm… – Robin podeszła do dziewczynki. – Chcesz zagrać w przed i po?
– A jak się w to gra?
Robin usiadła obok Laury. Gdy siedziała, a dziewczynka stała obok niej, miały oczy niemal na tym samym poziomie. Patrząc na nią z bliska, Robin przypomniała sobie swoje zdjęcie portretowe, które jej matka oprawiła i postawiła w salonie. Wtedy jeszcze miała okrągłą, pucołowatą twarz i wielkie, wiecznie zdziwione piwne oczy, a rude włosy opadały jej na ramiona. Rzecz jasna, teraz dziecięca pulchność zniknęła, chociaż matka wciąż powtarzała, że jej córka mogłaby „popracować nad sobą”, cokolwiek to znaczyło.
Laura patrzyła na Robin wyczekująco.
Robin narysowała na piasku dwie linie, dzieląc piaskownicę na trzy części.
– No więc w przed i po gra się w ten sposób. – Wskazała na lewą część. – To jest przed. Weź teraz jakieś zabawki i ustaw je tutaj, żeby mi pokazać, jaka byłaś przed zniknięciem Kathy.
Laura z namysłem spojrzała na piasek, a potem podeszła do półek i obejrzała stojące na nich zabawki. Robin obserwowała ją, kiedy wybierała kolejne figurki. W rezultacie zniknięcia Kathy Stone w ciągu roku do Robin trafiło na terapię czworo dzieci z Bethelville. A nawet pięcioro, jeśli doliczyć jej siostrzenicę Amy, jedną z najbliższych przyjaciółek Kathy. Podobnie jak całe Bethelville, po uprowadzeniu dziewczynki dzieciaki nie wiedziały, co o tym myśleć, i zmagały się ze strachem. Ale w przeciwieństwie do dorosłych, miały tylko mętne pojęcie o tym, co zaszło. Jednego dnia Kathy była z nimi, a następnego zniknęła. Rozmawiając na ten temat, rodzice i nauczyciele unikali konkretów. A skoro dziewczynki nigdy nie odnaleziono, wyjaśnienia się nie zgadzały. Niektórzy rodzice mówili dzieciom, że Kathy umarła, inni zaś, że wyjechała albo że się zgubiła. A dzieciaki rozmawiały później o tym ze sobą w szkole i sprzeczne wersje jedynie zwiększały ich niepewność i strach. Bo skoro porywacza nie złapano, urósł do rangi kogoś w rodzaju czarnego luda, który może znów się pojawiać i chować się pod ich łóżkami albo w szafach.
Laura wróciła do piaskownicy z garścią figurek i ustawiła je na piasku.
– To są dzieci ze szkoły – wyjaśniła. – A to ja i Kathy. – Ustawiła obok siebie dwie figurki małych dziewczynek, starając się, żeby wyglądały, jakby się trzymały za ręce.
– Te dziewczynki obok siebie wydają się bardzo szczęśliwe – zauważyła Robin.
– Bo to najlepsze przyjaciółki. Lubią spotykać się w parku i zostają u siebie na noc.
– Pozostałe dzieci też wyglądają na wesołe – powiedziała Robin, gdy Laura ustawiała dookoła resztę figurek.
Miała tylko ośmioro plastikowych chłopców i dziewcząt, więc Laura uzupełniła grupkę o inne zabawki – SpongeBoba, Kaczora Donalda oraz Piotrusia Pana.
– Rzucają sobie piłkę – wyjaśniła Laura. – Są weseli, bo jeszcze nie wiedzą.
– Nie wiedzą? Czego?
– Że dzieciom czasami przydarzają się złe rzeczy – odparła cicho Laura.
Na skraju ustawiła obok siebie strażaka i baletnicę.
– To są moi rodzice.
– Oni też trzymają się za ręce.
– Tak. Nigdy się nie kłócą i niczym się nie przejmują, ani złymi ludźmi, ani wirusem.
Jak wielu klientów Robin, Laura uważała, że światowa pandemia ma jakiś związek z porwaniem Kathy, mimo że epidemia wybuchła na rok przed zniknięciem dziewczynki. Te dwa nieszczęścia spadły na mieszkańców miasta niczym fale tsunami, wywracając do góry nogami całe ich życie.
Laura przyjrzała się figurkom. Przysunęła dwie dziewczynki bliżej siebie i się cofnęła.
– Gotowe – oznajmiła.
– Dobrze – powiedziała Robin. Wskazała środkową część piaskownicy. – Tutaj trzeba ustawić zabawki pokazujące, jak się czułaś po zniknięciu Kathy.
Laura spojrzała na nią z ukosa.
– A mogę użyć figurek z części przed?
– Jasne, skoro chcesz.
Dziewczynka wzięła z piasku figurki strażaka i baletnicy, symbolizujące rodziców. Zawahała się i spojrzała na dwie dziewczynki.
– Nie chcę ich rozdzielać.
– To cię napełnia smutkiem – powiedziała Robin.
– Tak.
Po chwili Laura wstała i obejrzała półki.
Głównie temu służył pokój zabaw Robin. Dorośli potrafią rozprawiać o trudnych, bolesnych wydarzeniach i w trakcie rozmowy rozbierać je na części. Ale dzieci nie mają jeszcze takich zdolności wyrażania wszystkiego za pomocą słów. Stwierdzenie „Moja przyjaciółka Kathy zniknęła i nikt nie wie, gdzie jest” nie daje pojęcia o tym, co dane dziecko czuje. Ból po utracie kogoś bliskiego. Zastanawianie się przed snem, czy jemu również może się przydarzyć to samo. Złość na rodziców, którzy nie potrafią udzielić szczerej odpowiedzi.
Robin zorganizowała miejsce, gdzie dzieci mogły przekazywać swoje uczucia w najbardziej naturalny dla nich sposób – odgrywając wymyślone scenki albo rysując. A wówczas bardzo łagodnie nakierowywała je na tematy, na których jej zależało.
Laura wróciła z maleńkim plastikowym niemowlęciem i ogrodzeniem z zestawu do farmy. Umieściła niemowlę na środku piasku i otoczyła je płotem.
– Ten maluch wydaje się tutaj bardzo samotny – zauważyła Robin.
– Tak. – Laura poprawiła płot. – Jest samiutka jak palec i bez przerwy płacze.
– To musi być straszne, siedzieć tam samemu – powiedziała Robin.
Laura ustawiła przedstawiające rodziców lalki za ogrodzeniem, po przeciwnych stronach.
– Rodzice trzymają ją w środku – wyjaśniła. – To dla jej dobra. Trzeba ją trzymać w środku, bo szukają jej źli ludzie. No i nie może się bawić z innymi dziećmi z powodu wirusa.
– Rodzice pragną ją chronić – podsumowała Robin.
– Tak.
– Ale już się nie trzymają za ręce.
– Nie. Cały czas są smutni. I się kłócą. Mamusia chce się przenieść gdzieś indziej. Tatuś mówi, że małe dziewczynki powinny móc się spotykać z koleżankami, ale mamusia się nie zgadza. Ona czasami płacze. A dziewczynka tęskni za przyjaciółką. I nie wie, co się z nią stało.
Laura zamilkła. Robin już się miała odezwać, gdy nagle dziewczynka wstała i podeszła do półek. Wzięła figurkę Skeletora, największego wroga He-Mana – zielony szkielet w fioletowej szacie. Robin trzymała na półkach kilka przerażających zabawek. Takie też są dzieciom potrzebne. Molestujący ojciec mógł się stać plastikowym ogrem. Siostra tyranka zmieniała się czasami w pokrytą brodawkami wiedźmę. Te figurki dawały sobą manipulować, można było je wykorzystywać, a nawet karać. Dzięki nim dzieci miały poczucie tego, czego tak im brakowało w prawdziwym życiu – że panują nad wszystkim.
Laura ustawiła Skeletora w rogu wyznaczonego obszaru w piaskownicy.
– To jest zły człowiek – oświadczyła.
– A mała dziewczynka boi się złego człowieka – dopowiedziała Robin.
– Tak. Bo ją też chce porwać.
Robin czekała. Laura zadarła głowę.
– Nie chcę już się bawić w tę część gry.
– W porządku. – Robin kiwnęła głową. Już samo to, że Laura zgodziła się na tę zabawę, stanowiło wielki krok naprzód. Odbyły wiele sesji, zanim w ogóle zechciała mówić o Kathy, a co dopiero o jej zniknięciu. I nawet podczas ostatnich sesji starała się unikać tego tematu. Dziś jednak, o dziwo, niezwykle otwarcie poruszyła tę kwestię.
Robin wskazała na trzecią część.
– A tutaj zróbmy coś nowego. Pokaż mi, co czujesz teraz. Kiedy już skończyły się senne koszmary i kiedy kilkakrotnie rozmawiałyśmy o Kathy.
Laura przeniosła figurki rodziców na trzecią część i ustawiła je obok siebie. Ale nie na tyle blisko, by mogły się trzymać za ręce. Potem przyniosła z półki kolejną postać – plastikową Wonder Woman. Ustawiła ją obok rodziców i figlarnie uśmiechnęła się do Robin.
– Aha, dziewczynka dorosła – domyśliła się Robin, uśmiechając się do Laury.
– Teraz jest odważniejsza. Wie, że niedobry pan już nie może jej zrobić nic złego. I znowu może się spotykać z przyjaciółkami. – Laura wyjęła figurki przedstawiające dzieci z sekcji „przed” w piaskownicy i ustawiła je dookoła Wonder Woman i swoich rodziców.
– A lalki tatusia i mamusi wydają się szczęśliwsze.
– Tak. Bo już nie muszą przychodzić co noc do jej łóżka, więc jest lepiej. – Laura ostrożnie wzięła ogrodzenie farmy i ustawiła je, na wpół otwarte, obok postaci Wonder Woman.
– Ale obok dziewczynki nadal stoi płot – zauważyła Robin.
– Tak. Ona czasami tam przechodzi. Kiedy tęskni za przyjaciółką i jest jej smutno.
– Rozumiem – powiedziała Robin łagodnie.
Na szczęście w trzeciej części zabawy Laury Skeletor już się nie pojawił.
Bawiły się figurkami na piasku. Robin poprosiła Laurę, by wybrała dla niej zabawkę, na co dziewczynka wzięła fioletowego trolla i zaczęła chichotać jak szalona. Następnie powiedziała, że Robin wcale tak nie wygląda, i wybrała Barbie. A potem Barbie, Wonder Woman i dwoje rodziców w miłej atmosferze zjedli lunch.
Robin zaproponowała, żeby pobawiły się w coś innego, więc Laura postanowiła narysować Kathy. Ostatnio często to robiła, rysowała przyjaciółkę z promiennym uśmiechem na twarzy i parą anielskich skrzydeł na plecach. Bo, jak kilkakrotnie tłumaczyła Robin, Kathy umarła i teraz jest w niebie. Ta myśl wyraźnie napawała dziewczynkę spokojem, więc Robin cieszyła się, że znajduje w tym jakąś pociechę.
Laura rysowała przez kilka minut, gdy naraz rozległ się dzwonek.
– To pewnie twoja mama – powiedziała Robin.
– Ale ja jeszcze nie skończyłam – zaprotestowała Laura, kolorując anielskie włosy Kathy.
– Masz jeszcze kilka minut. Porozmawiam z nią.
Robin otworzyła drzwi i do pokoju zabaw wpadł jakiś wielki stwór, przeciskając się obok niej.
– Menny! – krzyknęła na swojego psa. – Wynocha!
Wielki buldog amerykański, machając ogonem, podszedł do Laury i ją obwąchał. Dziewczynka odsunęła się, chichocząc.
– Łaskoczesz mnie!
– No już. – Robin złapała buldoga za obrożę i wyprowadziła z pokoju. Nie obawiała się zostawiać go samego z Laurą, jej pies nikomu nie zrobiłby krzywdy. Martwiła się raczej o znajdujące się tam zabawki. Menny uwielbiał kraść zabawki i przeżuwać je doszczętnie. A zwłaszcza miał przedziwną obsesję na punkcie plastikowego stetoskopu… Robin już trzy razy musiała kupować nowy.
Zamknęła drzwi do pokoju zabaw i puściła Menny’ego. Potem otworzyła drzwi frontowe. W progu stała Beth. Wyglądała zupełnie jak ta plastikowa baletnica, którą Laura wybrała na jej postać – chuda, umięśniona, z zebranymi w kok czarnymi włosami.
– Witaj, Beth – odezwała się Robin. – Laura jest w pokoju zabaw. Chce skończyć rysunek.
– Nie ma problemu. – Beth cofnęła się o krok, gdy Menny zaczął obwąchiwać jej kostkę. – Jak poszło dzisiaj?
– Świetnie. – Robin się uśmiechnęła. – Wygląda na to, że jej się poprawia.
– Bo tak jest. – Beth odetchnęła głęboko. – Od ośmiu dni nie miała już koszmarów. Nowy rekord. Ale ostatnio częściej mówi o Kathy.
– To dobry objaw – zapewniła Robin. – Kiedy przyszła do mnie po raz pierwszy, nawet nie chciała wymówić jej imienia, pamiętasz? Unikała go, bo wzbudzało w niej lęk.
– Wierz mi, pamiętam doskonale. Ale nie przepadam za rozmawianiem z nią na ten temat. Nie chcę, żeby rozpamiętywała śmierć Kathy. Na domiar złego w zeszłym tygodniu znowu zrobili ćwiczenia z zachowania w przypadku strzelaniny. No i dzieciaki bez przerwy gadają o covidzie.
– No cóż, one także tym żyją – zauważyła Robin.
– A jednak… W ich wieku powinny się zajmować kreskówkami albo imprezami urodzinowymi. A nie utrzymywaniem dystansu społecznego i strzelaninami w szkołach. A właśnie, słyszałaś o tym filmie, który krąży w całej szkole?
– Co to za film? – spytała Robin.
– Jakiś chłopak miał w telefonie film o zabójstwie tej biednej dziewczyny. Tej, o której mówili w wiadomościach. Haley Jakiejśtam.
– A, tak. Haley Parks. – Jak większość ludzi, Robin uważnie śledziła wiadomości na ten temat. Przed dwoma tygodniami turyści znaleźli w Clark State Forest na południu Indiany zwłoki dwudziestoletniej Haley Parks. Była to dosyć znana influencerka, na Instagramie miała ponad czterdzieści tysięcy obserwujących, co wystarczyło, by jej zabójstwo trafiło do wiadomości ogólnokrajowych. Pojawiło się dużo filmów przedstawiających ją na krótko przed śmiercią. Zbrodnia była tym bardziej niepokojąca, że Haley najpierw została zasztyletowana, a potem powieszona. Robin zerknęła na jedno z tych koszmarnych zdjęć i chociaż zostało wyretuszowane, to jednak nie mogła się pozbyć tego widoku.
– O właśnie, Parks – przytaknęła Beth. – W każdym razie na tym filmie były wyjątkowo drastyczne opisy i kilka zdjęć z miejsca zbrodni, z widocznymi plamami krwi i tak dalej. Zanim nauczyciele skonfiskowali film, obejrzało go mnóstwo dzieci.
– O masz! Czy Laura też go widziała?
– Nie, ale słyszała, jak dzieci o tym mówiły. Bardzo się wystraszyła.
– Podczas dzisiejszej sesji nic o tym nie wspominała – powiedziała Robin.
– To dobrze. Ale gdyby… Witaj, słonko! – Twarz Beth się rozpromieniła, gdy za plecami Robin pojawiła się Laura. – Już skończyłaś?
– Tak – odparła Laura, pokazując rysunek. – Popatrz, mamusiu, narysowałam Kathy.
Gdy Beth podziwiała dzieło córki, Robin też rzuciła na nie okiem. Tak jak na innych rysunkach, Kathy miała anielskie skrzydła, a na tym dodatkowo jeszcze aureolę. I tym razem Laura narysowała przyjaciółce buciki… małe różowe buciki.
Na myśl o tych bucikach i o tym, gdzie je znaleziono, Robin przeszedł dreszcz.
Kawiarnia Jimmiego była niemal pełna, większość klientów siedziała na zewnątrz, ciesząc się ładną pogodą. Robin, z Mennym na smyczy, podeszła do kafejki. Powinna była przewidzieć, że nie należy przychodzić punktualnie. Na spotkanie z Melody najlepiej było się spóźniać pół godziny, bo wtedy na siostrę czekałaby zaledwie kwadrans. A teraz będzie musiała siedzieć sama, zamówić kawę i…
No proszę! Kobietą, która przy ostatnim stoliku po lewej rozmawiała przez telefon, był nie kto inny, tylko Melody!
– Czy widzisz to co ja? – spytała Robin.
Menny radośnie machał ogonem, z pyska ciekła mu ślina. Oblizał się głośno.
Robin podeszła do stolika. Melody dostrzegła ją i nie przerywając rozmowy, pomachała jej ręką. Była w luźnej czarnej sukience; jej oczy zakrywały olbrzymie okulary przeciwsłoneczne. Ciemne włosy do ramion jak zwykle miała nienagannie przycięte i uczesane. Gdy poruszyła ręką, promienie słońca odbiły się od zdobiących jej palce pierścionków.
– Nie, nie w koszu na pranie. Jest w szafie w ich pokoju, trzecia półka. Trzecia. Od góry… Fred, czy ty w ogóle słuchasz, co do ciebie mówię? Nie dbam o to. Każ mu się zamknąć i słuchaj. Trzecia półka. Nie, nie możesz wyprawić ich w normalnych ubraniach. A dlatego, że Mała Liga ma swoje mundurki. Tak, to twój problem, bo nie chcę, żeby trener wyrzucił ich tylko dlatego, że nie chciało ci się poszukać. Trzecia półka od góry. I przypilnuj, żeby Sheila skończyła wypracowanie z lektury, zanim przyjdzie jej przyjaciółka. Co to za hałas? Dlaczego się bawią odkurzaczem? Tak, trzecia półka od góry.
Robin usiadła na krześle i podczas gdy jej siostra rozmawiała przez telefon, obserwowała ulicę. Kafejka Jimmiego mieściła się naprzeciwko Salonu Piękności Sunny, który w czasach jej dzieciństwa był Salonem Piękności Ethel. Co dwa miesiące matka zabierała Melody i Robin do Ethel i Jimmiego – na strzyżenie włosów, a potem kakao z tortem czekoladowym. Ethel zmarła osiem lat temu i Robin bez przerwy wysłuchiwała utyskiwań matki, że nowy salon „nie ma charakteru”. Teraz zobaczyła, że w środku strzygą się dwie kobiety – najwyraźniej żadnej z nich nie przeszkadzał brak charakteru lokalu.
– Nie, Fred, Sheila nie może wyjść na miasto z koleżankami. Powiedz, że to ja zabroniłam… Nie! Najpierw musi skończyć wypracowanie z lektury. Miała termin do jutra. Co to znaczy, że już wyszła? No to koniec rozmowy. – Melody z wyraźnym niesmakiem rzuciła telefon na stolik. Odwróciła się do siostry. – Mężczyźni są do bani.
– Nie da się ukryć – przyznała Robin, siadając. – Fred dzisiaj jest w domu?
– Mhm. Teraz przez dwa dni w tygodniu mogą pracować z domu. Więc przerabiamy coś nowego. „Święta zasada: albo wolne wtorki dla mamy, albo rozwód”.
– Chwytliwa nazwa. Menny, dość tego, siad! Więc jak wyglądają te wasze święte wolne wtorki?
– We wtorki Fred zostaje w domu i zajmuje się dziećmi. – Melody poczochrała gruby kark Menny’ego, a on z rozkoszy zamknął oczy. – A ja mam całe popołudnie dla siebie.
– Miło. – Robin wyjęła komórkę z torebki i położyła ją na stoliku.
– Zaczęliśmy w zeszłym tygodniu. Zakładałam, że nawet uda mi się zdrzemnąć, ale okazało się, że to niemożliwe. Dzieciaki co chwila wpadały do mojej sypialni. Wobec tego postanowiłam, że zamiast drzemać, spotkam się z tobą tutaj. Co nie przeszkadza im do mnie wydzwaniać.
– A więc to dlatego zjawiłaś się punktualnie?
– O co ci chodzi? Ja zawsze przychodzę o czasie. – Melody cofnęła rękę, gdy Menny całkiem ją obślinił. – Fuj.
Siedząc naprzeciwko siebie, zamilkły i przez chwilę napawały się ciszą. Robin chciałaby, żeby tak już zostało – miły poranek spędzony w towarzystwie siostry, bez żadnych spięć. Ale to było niemożliwe. Musiały porozmawiać.
– Posłuchaj – odezwała się.
– O matko! – mruknęła Melody.
– No co? Jeszcze nawet nie powiedziałam, o czym chcę pogadać.
– Nie musiałaś. Kiedy przemawiasz tym tonem terapeutki, zawsze chodzi o Dianę.
– Wcale nie mówię jak terapeutka – żachnęła się Robin.
– Owszem, właśnie tak. Mówisz jak belferka w szkole, która mi tłumaczy, że muszę się przyłożyć do nauki.
– Ja nie… To nie jest mój ton terapeutki. Z klientami nie rozmawiam w ten sposób.
– Aha, czyli to ton zarezerwowany dla mnie?
Robin skrzyżowała ramiona przed sobą.
– Właściwie to masz rację. Chciałam porozmawiać o mamie.
– Czego znów chce? – burknęła Melody.
– Musisz do niej zadzwonić.
– O czym ty mówisz? Rozmawiałam z Dianą kilka dni temu.
Melody z uporem zwracała się do matki po imieniu – był to przejaw buntu datujący się z czasów, kiedy były nastolatkami. Doprowadzała tym matkę do szału. Na domiar złego teraz już nawet czworo jej dzieci mówiło do niej „Diano”, a nie „babciu”. O dziwo, w pokręconym świecie matki winna tego stanu rzeczy była Robin, ponieważ nie miała własnych dzieci, dla których Diana byłaby „babcią”.
– Kilka dni temu nie wystarczy. Kiedy nie dzwonisz do mamy, wyżywa się na mnie. Wiesz o tym.
– Ty też nie dzwonisz do Diany codziennie.
– Nie, ale ją odwiedzam.
– No cóż, to ona nie życzy sobie moich odwiedzin.
Robin wzięła z stołu serwetkę i podarła ją na strzępy.
– Nie próbuj mnie brać pod włos! Nie pozwala ci się odwiedzać, bo sądzi, że nie zaszczepiłaś swoich dzieci!
– I co z tego?
– Melody! Zaszczepiłaś je wiele miesięcy temu!
– Tak, ale ona nie musi o tym wiedzieć. – Siostra ze złośliwym uśmieszkiem rozparła się na krześle.
Robin wzniosła oczy do nieba.
– Długo zamierzasz trzymać to przed nią w tajemnicy?
– Jeszcze przez jakiś czas – odparła Melody obronnym tonem. – Słuchaj, na razie nie zniosę wizyt u matki. Dobrze jest, jak jest. Co kilka dni rozmawiamy przez telefon. Naprawdę jest lepiej, jeśli nie muszę się z nią spotykać twarzą w twarz.
– Lepiej dla ciebie – podkreśliła Robin. Zmięła w kulkę strzępy serwetki i położyła ją na stole. – Zadzwoń do niej. Dzisiaj.
– Zgoda.
Niedawny spokój się ulotnił i Robin wiedziała, że już nie wróci. Bo albo był spokój, albo temat matki – nigdy razem.
Do stolika podszedł Jimmie, właściciel lokalu.
– Patrzcie, patrzcie. Siostrzyczki Hart siedzą razem w mojej kafejce.
Robin podniosła wzrok i uśmiechnęła się do niego. Odkąd sięgała pamięcią, kawiarnia należała do Jimmiego. Gdy była dzieckiem, to tutaj rodzice urządzali jej urodziny. Po szkole wpadała tu z koleżankami. Miała fazę na tort czekoladowy z gorącą polewą karmelową Jimmiego, podstawowy tutejszy deser, którego każdy mieszkaniec Bethelville kosztował przynajmniej raz w życiu. Obecnie zaś czarna jak smoła kawa Jimmiego pomagała jej przetrwać dzień.
Z upływem czasu gęste wąsy, krzaczaste brwi i bujne niesforne włosy Jimmiego posiwiały. W połączeniu z okularami sprawiało to, że niesamowicie przypominał Geppetta, ojca Pinokia, z filmu Disneya.
– Czy dobrze słyszałem, że mówiłyście o Dianie? – zapytał Jimmie. – Powinnyście ją zaprosić. Wszystkie trzy panie Hart pod moim dachem! Czegoś takiego nie widziałem od lat.
Pomimo tej przerażającej sugestii Robin zachowała kamienny wyraz twarzy.
– Tak, kiedyś musimy zajrzeć tu razem.
– Bez dwóch zdań – przytaknęła Melody apatycznie.
– A wiecie, że obie macie taki sam głos, jak matka? – rzucił Jimmie.
– Naprawdę? – mruknęła Robin. Jimmie powtarzał jej to pierdylion razy.
– Diana miała głos jak słowik. – Jimmie uśmiechnął się rozmarzony. – Brak mi go.
– Jak i nam wszystkim – zawtórowała Melody.
– Jimmie, chciałam przyjąć od nich zamówienie. – Do stolika podeszła Ellie, jego siostrzenica. Świeżo po studiach, pracowała w kawiarni wujka na pół etatu. Pogodna z natury, prawie zawsze się uśmiechała. Pod czarnym fartuszkiem miała bluzkę w poziome pasy. Gdy Robin była w jej wieku, żadnej tak pulchnej jak Ellie dziewczynie nie przyszłoby do głowy nosić rzeczy w poziome paski, które, jak wówczas powszechnie sądzono, każdego pogrubiały. Ale ona najwyraźniej o to nie dbała.
– Rychło w czas – burknął Jimmie. – Robin siedzi tu już i siedzi, a Melody ma pustą filiżankę.
– Akurat tu szłam, kiedyś się napatoczył.
– A mnie się zdawało, żeś grzebała w telefonie. Wy, milenialsi, macie takiego hysia na punkcie telefonów, że już nie wiecie, co znaczy porządna obsługa.
Ellie wzniosła oczy do nieba.
– Tysiąc razy ci mówiłam, że nie zaliczam się do milenialsów. Milenialsi są… starzy. – Zerknęła na Robin i Melody. – Bez urazy, nie mówiłam o was.
– Spoko – rzuciła Robin z szerokim uśmiechem.
– A teraz obrażasz jeszcze nasze klientki – burknął Jimmie.
Ellie puściła to mimo uszu.
– Robin, co dla ciebie?
– Tylko kawę, dzięki.
– Dobra. Melody, jeszcze jedno cappuccino?
– Tak, chętnie.
– Czy cappuccino ma być ze zwykłym mlekiem? – wtrącił się Jimmie.
– Na litość boską! – obruszyła się Ellie.
– Hm… a macie jakieś inne? – spytała Melody.
– Gdyby moja siostrzenica postawiła na swoim, mielibyśmy wszystkie gatunki mleka – odparł Jimmie. – Mielibyśmy mleko migdałowe. Mielibyśmy sojowe. Mielibyśmy mleko kokosowe…
– Mleka kokosowego używa się do sosów – sprostowała Ellie.
– Ona chce, żebym swoim klientom podawał te namiastki mleka. Dacie wiarę? Jak można wydoić migdała? No chyba że ma wyjątkowo małe wymiona.
Robin mimo woli wybuchnęła śmiechem.
– Jimmie, wszystkie lokale w całym kraju serwują zamienniki mleka – uświadomiła go Ellie. – Wydaje ci się, że jesteś zabawny, ale niektórzy ludzie nie tolerują laktozy, są też weganie…
– Może serwowali ci to na tych twoich studiach, kiedy traciłaś czas na pisanie scenariuszy i kręcenie artystowskich filmów. Ale tutaj, w realnym świecie, mogą się napić prawdziwego mleka. A jeśli im nie pasuje, mogą zamówić czarną, tak jak Robin! Mleko jest zdrowe. Zawiera wapń.
– Akurat. Naukowo dowiedziono, że jest niezdrowe. A zamienniki mleka też zawierają wapń.
– To przez twoje pokolenie przemysł mleczarski idzie na dno.
Ellie potarła grzbiet nosa.
– Niech ci będzie. A więc jedno cappuccino z prawdziwym krowim mlekiem, w ramach popierania przemysłu mleczarskiego. I jedna czarna, zgadza się?
– Tak, dzięki – potwierdziła rozbawiona Melody.
– A pan co sobie życzy? – zapytał Jimmie, patrząc na Menny’ego.
Pies spoglądał na niego, dysząc radośnie.
– Miskę wody? – zwróciła się Ellie do psa. – Już się robi.
– I daj mu jakieś smakołyki – rzucił Jimmie na odchodne. – Są na zapleczu w…
– W górnej szafce, wiem – wpadła mu w słowo Ellie. Przykucnęła obok Menny’ego i poczochrała go po głowie. Zerknęła na Robin. – Od wczoraj ten dowcip o dojeniu migdałów słyszałam siedemnaście razy, masz pojęcie?
– To niebezpieczna sprawa, proponować Jimmiemu, żeby coś zmienił w karcie – zauważyła Melody.
– Raz. Tylko raz powiedziałam mu, że moglibyśmy mieć mleko sojowe. A teraz wysłuchuję tych kazań od rana do wieczora.
Uśmiech na twarzy Melody zgasł, bo zobaczyła coś za plecami Robin. Ta obejrzała się przez ramię i natychmiast zorientowała się, o co chodzi.
Do kawiarni wchodziła Claire Stone.
Claire zawsze była szczupła, ale w ciągu piętnastu miesięcy, które minęły od zaginięcia jej córki, stała się chuda jak szczapa. Zapadnięte oczy na tle bladej twarzy miały udręczony wyraz.
– Cześć, Claire – powiedziały jednym głosem Melody i Ellie.
– Cześć – odpowiedziała, kiwnęła im głową i na jej twarzy pojawił się uśmiech. Zachowywała się jak ktoś, kto wprawdzie pamięta, jak ludzie się odnoszą do siebie, ale nie jest w stanie wykonać tego jak należy. Z trudem uniosła rękę.
– Hej – rzuciła Robin, włączając się do niezręcznej rozmowy, której nie było. Przełknęła nasuwające się słowa: „Jak się masz?”. Byłyby nie na miejscu. Jak się miała Claire? To przecież jasne. Miała się marnie.
Trzy kobiety nie bardzo wiedziały, jak się zachować; każdą z nich łączyły z Claire inne relacje. Prawdopodobnie najbliższe miała Melody, której córka Amy była najbliższą przyjaciółką Kathy, córki Claire. Gdy dziewczynka zniknęła, Melody często rozmawiała z Claire, próbując w miarę możności jej pomóc. Ellie i Robin nie były aż tak związane z Claire. Robin chodziła z nią do szkoły, a jej były mąż Evan przyjaźnił się z mężem Claire.
W mieścinie liczącej pięć tysięcy mieszkańców większość ludzi się znała. Ale Claire od zeszłego roku znali wszyscy. I znali ją z powodu tego, co się stało. Zniknięcie Kathy zdominowało rozmowy miejscowych – zarówno te publiczne, jak i prywatne, szeptane w każdym domu za zamkniętymi drzwiami. Wszyscy przedstawiali własne ponure teorie. Radzili, co by zrobili „na jej miejscu”, i zarzekali się, że „mnie to by się nie mogło zdarzyć”. Plotki przybrały na sile, kiedy okazało się, że policja podejrzewa członków rodziny i znajomych – bo nie było śladów walki. Wyglądało na to, że Kathy odjechała z porywaczem całkiem dobrowolnie.
Z początku zniknięcie dziewczynki wywołało zbiorową traumę i zbliżyło mieszkańców miasteczka. Wszyscy brali udział w poszukiwaniach, publikowali posty w mediach społecznościowych i na ile mogli, starali się pomagać Claire i Pete’owi. Ale gdy ulotniła się nadzieja na odszukanie Kathy, a nawet ponura perspektywa odnalezienia jej szczątków, Claire stała się żywym przypomnieniem mrocznej przeszłości Bethelville. W przeciwieństwie do męża, który jako tako wrócił do życia, zatrzymała się na tym koszmarnym dniu i stale go przeżywała na nowo. A ci, którzy ją spotykali, również wracali pamięcią do tamtych dni. Każdy z nich pamiętał, co robił, kiedy dowiedział się o zniknięciu Kathy.
Claire posłała trzem kobietom cień uśmiechu i minęła je, wchodząc w głąb kafejki.
– Prawie tu już nie przychodzi – powiedziała Ellie cicho.
– Pewnie ma dość tego, jak się na nią gapią – odparła Robin.
– A wiecie, że w weekend Pete wyjechał? – mruknęła Melody. – Przeniósł się do Indianapolis.
– Słyszałam – odparła Robin, śledząc wzrokiem postać dawnej koleżanki z klasy, która nachylona nad ladą i rozmawiała z Jimmiem.
– Powiedział Fredowi, że dłużej tego nie zniesie – ciągnęła Melody. – Że musi zacząć od nowa. Gdzieś, gdzie wszystko nie będzie mu przypominało o córce.
Pete grywał w bilard z Fredem, mężem Melody, i Evanem, były mężem Robin. To małe miasteczko. Najwyraźniej wszyscy mężowie trzymali się razem.
– Nie wyobrażam sobie, jakie to uczucie – powiedziała Ellie.
Melody westchnęła.
– Fred mówił, że Pete nie jest nawet w stanie przejechać koło Lasu Trzydzieści Jeden.
Las Trzydzieści Jeden – tak potocznie nazywano lasek obok US Route 31 przy wyjeździe z Bethelville od zachodu. Robin była pewna, że las miał jakąś oficjalną nazwę, ale skoro nikt jej nie używał, popadła w zapomnienie. Zresztą mieszkańcy Bethelville powszechnie ignorowali ten las, bo w miasteczku mieli dużo ładniejsze parki. Niemniej krótko po zaginięciu Kathy Las Trzydzieści Jeden okrył się złą sławą. Tam bowiem policja znalazła jej buty.
Półtora kilometra na południe od Bethelville znajdowała się mała polna droga prowadząca do Lasu Trzydzieści Jeden. Prawie całkiem ukryta wśród listowia, była niemal niewidoczna, chyba że ktoś specjalnie jej szukał. Wiodła do z dawien dawna opuszczonej rudery. Miejscowe nastolatki zaglądały tam czasem, by opróżnić ukradzioną rodzicom flaszkę albo palić trawkę przy ognisku i po raz pierwszy posmakować wolności. W zdewastowanym domu znajdowano też strzykawki albo kule z pistoletu, świadczące o tym, że spotykano się tam również w mniej niewinnych celach.
Cztery dni po zniknięciu Kathy policja znalazła w ruderze jej zabłocone buty. Pojawiły się plotki, co jeszcze tam znaleziono – czasopismo z pornografią dziecięcą, zakrwawiony nóż, długi gruby sznur. Robin słyszała wiele hipotez i wersji tego, co wydarzyło się w tym zrujnowanym domu. Ale pewne było tylko jedno, że znaleziono tam buty. I to była ostatnia wskazówka na temat miejsca, gdzie podziewała się Kathy. Obecnie najbardziej powszechna teoria na temat losów dziewczynki głosiła, że pochowano ją gdzieś na terenie Lasu Trzydzieści Jeden, chociaż policja przeszukała ten teren, używając psów, i nie natrafiła na żaden ślad.
– Claire chyba też powinna zacząć od nowa – powiedziała Ellie. – Ciekawe, czy rozważała ewentualność wyjazdu z Pete’em.
Bez słowa popatrzyły na siebie. Chmura przesłoniła popołudniowe słońce, pogodny dzień zrobił się szary, jak gdyby Claire zaraziła go swoim nieszczęściem.
– Ona nigdy nie wyjedzie – oświadczyła Melody głucho. – Wciąż czeka na powrót Kathy.
Najmniejsza czynność wymagała od Claire niesamowitego wysiłku.
Czasami zachodziła w głowę, jak to możliwe, że ludzie nie zdają sobie sprawy z ogromu zadań, jakie stawia przed nimi życie. Na przykład siedziała w salonie z Pete’em, a on oświadczał, że idzie do łazienki. Miała mu wtedy ochotę wyjaśnić, że on nie tylko tam idzie. Że najpierw musi wstać, potem przejść całą drogę do łazienki, czyli wspiąć się po szesnastu schodkach, skoro byli w salonie, później otworzyć drzwi, zamknąć je za sobą i zablokować, a następnie… Darujmy sobie szczegóły, ale w zależności od tego, co miał tam do zrobienia, musiał wykonać szereg czynności, w końcu zaś spuścić wodę, prawdopodobnie umyć ręce, przekręcić klucz w zamku i otworzyć drzwi, a wreszcie wrócić tam, skąd przyszedł – czyli w przypadku salonu zejść po szesnastu stopniach – i usiąść. A on po prostu mówił, że „idzie do łazienki”.
Rzecz jasna, tak było, kiedy jeszcze Pete tam mieszkał. Z nią. Zanim odszedł.
Teraz już Claire rzadko chodziła do łazienki. Zwykle wystarczało jej pójść raz dziennie. I zrezygnowała z kilku rzeczy, które ludzie robili, jeśli już tam szli, bo zwyczajnie nie miała siły.
Przypomniała sobie, że swego czasu było to łatwiejsze.
Nie tylko chodzenie do łazienki, ale dosłownie wszystko. Zdumiewał ją nawał rzeczy, jakie robiła w ciągu dnia. Nawet po zniknięciu Kathy całymi dniami drukowała ulotki, dzwoniła na policję, kontaktowała się z prywatnymi detektywami i tym dalekim krewnym, który miał znajomego w FBI. Z biegiem czasu stwierdziła, że ludzi do obdzwonienia jest coraz więcej: dziennikarze, jasnowidze, specjaliści i… i…
O czym to myślała? Straciła wątek. To kolejna z rzeczy, które utraciła. Skupienie. Wybierając się gdzieś, zatrzymywała się nagle, bo zapominała, dokąd idzie. Tak jak teraz – stała w progu sypialni, nie mając pojęcia, po co właściwie tu przyszła.
Patrzyła na stolik nocny Pete’a – pusty, jeśli nie liczyć ładowarki do telefonu, którą zostawił. Zawsze miał ich pod ręką mnóstwo, czasami kilka z koszmarnie splątanymi przewodami. Nie miała pojęcia, po co mu ich tyle, ani skąd je wziął. Kupił je? Po co miałby kupować więcej niż jedną? Już sama ta myśl ją wyczerpała.
Po zniknięciu Kathy Claire targały rozmaite emocje. Poczucie winy, smutek, gniew, nadzieja (a po niej zawsze głębokie rozczarowanie), wreszcie determinacja…
Jak długo można znosić coś takiego?
W jej przypadku trwało to już siedem miesięcy.
Gdyby miała wsparcie, być może wytrzymałaby dłużej. Stopniowo jednak dostrzegała, iż coraz więcej osób dochodzi do wniosku, że Kathy nie żyje. Najpierw mieszkańcy miasteczka. Potem policjanci. Rodzina. W końcu – najgorsza zdrada! – Pete. Coraz częściej słyszała zwrot „życie toczy się dalej”. Czy miała stracić wiarę w to, że córka żyje, i pogodzić się z myślą, że jest martwa? Choć właściwie czemu nie? Wszyscy inni już tak zrobili.
Nie, to by była zdrada. Właśnie tego Pete nie rozumiał. To by był brak lojalności. Bo jeśli ich córka żyła, potrzebowała kogoś, kto by w to wierzył. Kto by jej szukał. Inaczej równie dobrze mogła być martwa. Dopóki więc Claire sądziła, że istnieje choćby nikła szansa, iż Kathy żyje, nie mogła tracić wiary.
Tyle że przy okazji mogła jej się wyczerpać energia – i właśnie tak się stało.
W kuchni zadzwonił telefon stacjonarny. Taki szmat drogi do kuchni! Pomieszczenia najdalszego od jej sypialni!
Ostatnio dzwonek telefonu wywoływał u niej reakcję fizyczną. Uczucie ściskania i odrazę. Bo kiedy w przeszłości dzwonił telefon, zawsze…
Poza tym to czuła, tę nikłą nadzieję, że być może tym razem dzwoni ktoś z wieściami o Kathy. I chociaż starała się odganiać te nadzieje, umysł wciąż je podstępnie przywoływał. Więc chodziła do telefonu, ale za szybko. I odbierała, ale zbyt zdyszana. Halo?
I okazywało się, że dzwonią z banku. Albo matka Pete’a. Albo pomyłka. A wtedy rozczarowanie było druzgocące.
Teraz więc jej umysł wiązał dzwonek telefonu z rozpaczą oraz bólem. A sam aparat telefoniczny i jego ostry sygnał wywoływały w niej nienawiść. Jak gdyby telefon był drapieżnikiem, umysł zaś ostrzegał ją przed nadciągającym niebezpieczeństwem.
Słuchała, jak dzwoni, ze świadomością, że zanim ona doczłapie do kuchni, i tak się wyłączy. Jednocześnie patrzyła na garderobę, gdzie ledwie przed tygodniem Pete spakował walizkę.
Proponował, żeby z nim wyjechała. A ona po raz setny tłumaczyła mu, że nie może, bo jeśli znajdą Kathy, to musi czekać na nią tutaj, w domu. Kathy będzie liczyła, że znajdzie się z powrotem w swoim pokoju. Claire nie chciała, by córka wracała do nieznanego domu.
Podczas ostatniej kłótni Pete tłumaczył, że Kathy już nie ma, a Claire darła się na niego, że jak śmie tracić nadzieję.
– Nadzieję? – prychnął. – Naprawdę to jeszcze czujesz? Nadzieję? Powiem ci, że jakoś tego nie widać.
Miał rację. Nadzieja to było złe słowo. Ale jak opisać poczucie życia w świecie, który wyprano z wszelkich kolorów? Albo świadomość, że od wielu godzin nie miało się jednej zbornej myśli? Była pewna, że terapeuci nazwaliby to depresją, ale nie o to chodziło. Ona nie miała depresji.
Po prostu musiała odzyskać córkę.
Telefon przestał dzwonić.
Odetchnęła głęboko, nagła cisza przyniosła jej ulgę. Pomyślała, że może by się położyć spać. W końcu był już późny wieczór.
Telefon znowu zadzwonił.
Zacisnęła zęby i się odwróciła. Powlokła się do kuchni i sięgnęła po telefon. To na pewno z banku. Albo któraś z nielicznych przyjaciółek, jakie jej jeszcze zostały, chciała zapytać, jak się czuje po odejściu Pete’a.
Podniosła słuchawkę.
– Halo?
– Witam, czy to Claire Stone?
Mężczyzna. Oficjalny ton. A zatem z banku, tak jak myślała.
– Tak. – Oparła się o ścianę.
– Czy… czy jest pani matką Kathy Stone?
Zamrugała. Przez chwilę nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– Tak – wykrztusiła w końcu.
– Nazywam się Perez, dzwonię z policji miejskiej Jasper. Pani Stone, znaleźliśmy pani córkę.
Wejście do domu matki Robin zawsze odbierała niczym wkroczenie do najbardziej koszmarnego wehikułu czasu, jaki sobie można wyobrazić. Nie do takiego przyjaznego, w którym można by się przenieść w lata osiemdziesiąte i pójść na koncert Queen, obstawić kilka meczów piłkarskich i kupić pakiet akcji Microsoftu, a następnie zostać milionerem. Nie, ten wehikuł czasu cofał tylko jej psychikę i zamieniał ją w zalęknioną czternastolatkę, która nie mówiła, ale mamrotała pod nosem.
Za życia taty było znacznie lepiej. Zawsze pytał, jak jej idzie w pracy oraz w życiu prywatnym, i traktował ją jak dorosłą kobietę, którą tymczasem się stała. No a poza tym był tatą. W rodzinie Hartów to ojcowie zawsze byli tymi dobrymi.
– Cześć, mamo, to ja – powiedziała, zamykając za sobą drzwi.
– Jestem w salonie! – zawołała matka.
Robin ruszyła jasno oświetlonym korytarzem, mijając dwa wazony z kwiatami. Matka zawsze miała świeżo cięte kwiaty w całym domu. Było ich tyle, że Robin zastanawiała się, skąd bierze na to pieniądze; raz napomknęła nawet nieśmiało, że chyba sama za nie nie płaci. Na co matka odparowała, czy Robin aż tak się martwi o przyszły spadek.
Matka siedziała w salonie na kanapie i przeglądała album ze zdjęciami. Robin natychmiast go rozpoznała – były to zdjęcia z jej ślubu.
Irracjonalnie podejrzewała, że matka zrobiła to specjalnie. Że jedynie udaje, iż przegląda te zdjęcia, by sprawić jej przykrość i mieć pretekst do kłótni. Że w ten sposób karze córkę za przestępstwo polegające na tym, że nie odwiedziła jej przez całe cztery dni.
Rzecz jasna to było chore. Robin nie uprzedziła telefonicznie o wizycie, więc kiedy matka usłyszała parkujący przy krawężniku samochód, musiałaby popędzić do salonu, przetrząsnąć albumy w szafce i znaleźć ten ze zdjęciami ślubnymi córki, usiąść i wreszcie otworzyć go w środku, jak gdyby przeglądała go od jakiegoś czasu. Nikt by nie zdążył tego dokonać. Robin poczuła wyrzuty sumienia, że coś tak szalonego w ogóle przyszło jej do głowy. Matka oglądała zdjęcia, bo za tym przepadała. I tylko przypadkiem był to akurat album ze ślubu Robin.
– No proszę, mamo, naprawdę świetnie dziś wyglądasz – powiedziała; wyrzuty sumienia sprawiły, że chciała być wyjątkowo miła.
– Byliście razem tacy szczęśliwi – odparła matka ze smutkiem. – On jest taki przystojny. Miałaś wielkie szczęście.
A więc strzały padły. Każde zdanie mistrzowsko wycyzelowane. Z czasu przeszłego matka przeszła na teraźniejszy i wróciła do przeszłego. Byli tacy szczęśliwi. Bo już nie są. On nadal jest przystojny, gdyby więc Robin poszła po rozum do głowy, wciąż mogłaby go odzyskać. A Robin miała wielkie szczęście, ale postanowiła je zaprzepaścić.
A może to przypadkowa uwaga? Z jej matką nigdy nic nie wiadomo.
– To był ładny ślub – powiedziała Robin spokojnie. I żeby uniknąć kłótni, dorzuciła: – Niesamowicie wyglądałaś w tej niebieskiej sukni. Nadal ją masz?
Cień uśmiechu w odpowiedzi. Być może komplement wystarczył. Kryzys zażegnany?
– Chyba ją komuś oddałam – odparła matka sucho. – Zbyt wiele wspomnień.
– Oj, szkoda. Przyniosłam ci pocztę…
– Właśnie rozmawiałam z Glendą, matką Evana – ciągnęła matka, przerzucając kartkę albumu. – Powiedziała, że on nadal nikogo nie ma. Ale chodzi na randki, to oczywiste.
– I dobrze.
– Jej zdaniem on wciąż na ciebie czeka. Wiesz, gdybyś postarała się poprawić, może zgodziłby się spróbować od nowa.
– Mamo, ja nie wrócę do Evana.
– Moglibyście pójść na terapię. Evan jest tak miły, że byłby gotów zrobić to dla ciebie.
– Nie ma mowy!
Usta matki zadrżały.
– Nie rozumiem, czemu tak krzyczysz. Ja tylko chcę twojego szczęścia. Zawsze tylko na tym mi zależało. Nie pokazywałaś się przez cały tydzień, a teraz przychodzisz i od razu na mnie krzyczysz. – Jej oczy napełniły się łzami.
– Ja… ja wcale nie krzyczałam… wybacz. – Robin usiadła obok matki i ją objęła. – Nie chciałam cię zdenerwować. I od mojej wizyty wcale nie minął tydzień. Byłam tu w sobotę.
– Ale tak krótko, że miałam wrażenie, że minął tydzień.
Robin zacisnęła zęby. Próbowała fizycznie powstrzymać słowa, które cisnęły jej się na usta, ale bezskutecznie.
– Wynagrodzę ci to. Dzisiaj mam wolne całe przedpołudnie.
– Ale ten Evan jest taki śliczny. Mógłby mieć każdą dziewczynę, którą zechce, Robin. Absolutnie każdą. I jak świetnie mu się powodzi. Gdybyście się znów zeszli, nigdy więcej nie musiałabyś się martwić brakiem klientów.
– Ja też radzę sobie całkiem dobrze – odparła. Próbowała nie zwracać uwagi na ironię sytuacji. Gdy Evan zaczynał jako fotograf i to ona miała stały dochód, matka piała z zachwytu, że Evan nie idzie na kompromisy i próbuje wiązać koniec z końcem, robiąc to, co kocha. Teraz zaś, gdy wreszcie odniósł sukces, w przekonaniu matki oznaczało to, że żyjąc z nim, Robin nie musiałaby pracować. Nigdy nie przyszło jej na myśl, że córka lubi swoją pracę.
– Naprawdę sobie radzisz? Bo Melody powiedziała mi… nieważne. To nie ma znaczenia.
Robin nie dała się złapać, nie chwyciła przynęty, choć nie było to łatwe. Z doświadczenia wiedziała, że wszelkie słowa Melody są tak pokrętne, że tracą pierwotny sens i znaczenie. Kiedy były nastolatkami, matka prowokowała je do kłótni, które potrafiły trwać całymi dniami. Teraz były wprawdzie dorosłe, ale nadal udawało jej się je poróżnić, chociaż już nie tak często jak kiedyś.
Matka przerzuciła kolejną kartkę albumu i uśmiechnęła się. Wskazała palcem duże zdjęcie przedstawiające ją oraz ojca Robin.
– Spójrz na niego. Wydawał się taki zdrowy.
– Tak. – Robin patrzyła na uśmiech ojca. Owszem, wyglądał bardzo zdrowo. I wydawał się szczęśliwy. Tańczyła z nim, a on stale z nią żartował.
– Aż tu nagle atak serca i umarł, tak po prostu. – Matka wydała drżące westchnienie. – I to w trakcie pandemii.
Nie wiedzieć czemu ten fakt wciąż ją dręczył. W czasach, gdy na całym świecie ludzie umierali na covid, jej mąż miał czelność umrzeć na atak serca! I zostawić żonę na pastwę przyziemnego losu wdowy.
– Przynajmniej umarł szybko – zauważyła Robin. Niesamowite, ile razy wypowiadała to zdanie i jak często słyszała je od lekarzy, przyjaciół i rodziny. Zupełnie jak gdyby mogli się poczuć lepiej dzięki temu, że akurat tego dnia śmierć okazała się tak skuteczna.
– To prawda. – Matka nie spuszczała wzroku z fotografii. – Ja również byłam niczego sobie.
– Teraz też jesteś bardzo ładna – zapewniła ją Robin odruchowo.
– Daruj sobie. Nie musisz kłamać, żeby mi oszczędzić przykrości.
– Ależ skąd, mówię prawdę. Wyglądasz cudownie. Nie wiem, jak ty to robisz.
– W tych starych ciuchach? Wątpię.
– Nigdy cię nie widziałam w tej spódnicy. Jest bardzo modna. Całkiem jak ta, którą widziałam niedawno w magazynie modowym.
To było szalone. Kompletnie chore. Obsypywanie matki fałszywymi komplementami stanowiło nieodłączną część ich rozmów. A to dlatego, że matka pragnęła ich słuchać bez końca. A kiedy dyskredytowała swój wygląd, jedynym sposobem było zaprzeczanie i komplementowanie jej od nowa.
Każde inne wyjście – zmiana tematu albo tłumaczenie jej, że nie zawsze musi wyglądać doskonale, a nawet stwierdzenie w rodzaju „jak na swój wiek trzymasz się świetnie” – skutkowało atakiem histerycznego płaczu, który trwał godzinami. Kiedyś, gdy Robin miała osiem lat, matka zapytała tatę, czy nie uważa, że w tych butach jej kostki wydają się grube. On zaś, naiwnie, głupio odparł, że tak nie sądzi, ale skoro jej to przeszkadza, niech włoży inną parę. W rezultacie spaliła te buty, a przy okazji ogniem zajęły się zasłony. Potem wydzierała się na ojca przez cały wieczór, a Robin i Melody ukrywały się pod kocem w pokoju młodszej z sióstr. Po tej historii matka przez trzy dni nie wychodziła z sypialni i odmawiała jedzenia. Robin wciąż pamiętała, jak ojciec błagał ją zza drzwi. Kajał się i przepraszał.
Prawda zaś była taka, że matka rzeczywiście wyglądała świetnie. Bujne popielatoblond włosy opadały jej falami na ramiona. Makijaż odejmował jej dwadzieścia lat. Zawsze ubierała się z klasą. Zawsze jednak potrzebowała jeszcze jednego stroju, by przykryć swoje kreacje – stroju skrojonego z podziwu i uwielbienia.
Zadowolona matka przerzuciła kolejną kartkę i spojrzała na zdjęcie uśmiechniętej Robin w sukni ślubnej.
– Tego dnia też wyglądałaś bardzo ładnie – oświadczyła rozmarzonym głosem.
– Tak.
– Pamiętam, jak wujek Donald się upił i próbował obtańcowywać wszystkie twoje młode koleżanki. Też to pamiętasz? – Matka zachichotała jak dzierlatka. – Stary zbereźnik.
Robin się roześmiała i przysunąwszy się bliżej matki, spoglądała na zdjęcia.
– Pamiętam. Ciotka Hilda wyglądała, jakby chciała mu wylać dzbanek wody na głowę.
– Tak. – Matka zaniosła się śmiechem. – Ta to miała temperament. Dziwna z nich była para. Z całej tej rodziny bezsprzecznie najlepszy był twój ojciec.
– Tak.
Matka dotknęła zdjęcia Robin.
– Spójrz na ten uśmiech. Przypomnij sobie, jak pilnowałam, żebyś wieczorami szorowała zęby przez pięć minut? I zawsze pamiętałam o twoich wizytach u dentysty, żebyś na pewno się zjawiła. Tylko dzięki mnie miałaś wtedy takie białe zęby.
Robin wstała.
– Zaparzę herbatę. Tobie też zrobić?
– Co? Nie, dziękuję.
Robin się odwróciła.
– Herbata naprawdę zabarwia zęby – dorzuciła matka.
Robin opuściła pokój i przeszła do kuchni; tam oparła się o ścianę i oddychała głęboko. Wmawiała sobie, że matka jest samotna. Że od śmierci taty nie jest jej łatwo. I że z powodu pandemii zrezygnowała z pokazywania się w miejscach publicznych, tym samym pozbawiając się swoich ulubionych rozrywek – spotkań z przyjaciółkami przy kawie oraz zakupów.
Nieśpiesznie zaparzyła herbatę, odbudowując swoją psychiczną zbroję. Bywało, że ciosy matki nie potrafiły sforsować jej obrony. Ostatnio jednak, z powodu bezsenności, była wyczerpana, a przez to bardziej bezbronna.
Wracając do salonu, przystanęła przy sypialni matki i zerknęła do środka. Stała tam jej obsesja z lat dziecięcych, jak zawsze zapierająca dech i kusząca.
Był to staroświecki domek dla lalek, zbudowany na wzór posiadłości z epoki wiktoriańskiej. Stał na wielkim stole, otwarty, tak że widać było wszystkie trzy kondygnacje – trzy sypialnie, kuchnię, salon oraz łazienkę. Każdy maleńki pokoik wyposażony był w misterne, mistrzowsko wykonane mebelki. Wszystkie te malutkie szafy i komody otwierały się, a nawet zawierały maleńkie ubrania i pościel. A na małym pianinie w miniaturowym salonie można byłoby zagrać.
Dotykanie tego domku zawsze było zabronione. Matka na okrągło tłumaczyła, że to nie zabawka, tylko dzieło sztuki. W dodatku bardzo drogie. Więc gdyby Robin i Melody się nim bawiły, na pewno by je popsuły. Dlatego chociaż prosiły, błagały i obiecywały, że będą wyjątkowo delikatne, nigdy nie dostały zgody.
Mimo to Robin potajemnie bawiła się tym domkiem, choć bała się, że zostanie przyłapana. Kiedyś podczas zabawy usłyszała kroki i ze strachu, że matka ją nakryje, przypadkowo połamała malutkie krzesło w maleńkiej kuchni. A wtedy…
Jej pamięć broniła się przed tym wspomnieniem.
Wróciła do salonu. Bogu dzięki, matka odłożyła album ze zdjęciami.
– A wiesz, kiedy rozmawiałam z matką Evana…
– Mamo, nie życzę sobie więcej słuchać o Evanie, czy to jasne? Proszę.
– W ogóle nie zamierzałam o nim mówić – odparła matka, wyraźnie urażona. – Nie wszystko, co mam do powiedzenia, dotyczy ciebie i twojego nieudanego małżeństwa, Robin.
– Już dobrze, przepraszam. – Robin usiadła obok matki. – Wobec tego co chciałaś powiedzieć?
– Nieważne.
– Nie, mamo, naprawdę, co…
– Nie chcę, żebyś znów się nabzdyczyła i na mnie krzyczała. Liczyłam na to, że spędzimy razem przyjemny poranek. – Matka zamknęła oczy i ze znużeniem oparła się na kanapie. – Kiedy byłaś dzieckiem, tak wspaniale się ze sobą dogadywałyśmy. I co się stało?
Robin doskonale wiedziała, co się stało. Zadręczała się tym pytaniem od lat, po każdej koszmarnej wizycie u matki, w trakcie niezliczonych bezsennych nocy i podczas licznych sesji terapeutycznych. Teraz już potrafiłaby sporządzić dokładny wykres tego, co poszło nie tak. A raczej tego, co między nimi nigdy się nie układało.
– Nie wiem – powiedziała.
Zazwyczaj w rewanżu na taką odpowiedź matka tłumaczyła, dlaczego to jest wyłączna wina córki. Bo Robin była niewdzięczna, bo dokonywała złych wyborów, bo nie była dobrą córką, taką jak Melody. Ale tym razem tego nie skomentowała, jedynie markotnie skubała spódnicę.
Robin dopiero po chwili załapała, o co chodzi. Matka naprawdę chciała jej opowiedzieć, o czym rozmawiała z matką Evana. Nie dlatego, że chodziło o niego, tylko dlatego, że akurat to kochała najbardziej. Plotki.
A skoro ta plotka była na tyle ważna, by zapobiec roztrząsaniu licznych wad Robin, musiała być doskonała. To nie jakaś marna historyjka o kobiecie z klubu książki, która zaczęła nową dietę. Albo o jakimś małżeństwie w miasteczku, które kłóciło się tak głośno, że słyszeli ich wszyscy sąsiedzi.
Ta plotka była bez skazy. Jak ujawnienie romansu za pomocą zdjęć. Albo że ktoś trafił do więzienia za oszustwo.
Robin umierała z ciekawości, o co chodziło.
Nie dlatego, że gustowała w plotkach. Owszem, lubiła je jak wszyscy. Ze słuchania czegoś, o czym nie każdy wiedział, czerpała niezdrową przyjemność, a dodatkową frajdę sprawiało jej przekazywanie plotki dalej, jak gdyby należała do jakiegoś tajemnego klubu. Jednak teraz nie to się liczyło. Po prostu plotka stanowiła solidny pomost między nią a matką. Plotkowanie zbliżało je do siebie bardziej niż cokolwiek innego.
Ale gdyby zapytała wprost, matka by się wycofała. Bo ciekawość córki dawała jej przewagę, a z przewagi matka za nic by nie zrezygnowała. Dlatego Robin powiedziała:
– Zauważyłam, że w holu masz świeże kwiaty. Są przepiękne.
– Dziękuję. To różowe róże i lilie.
– Nie tylko. Jak się nazywają te takie puszyste?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki