Powiedz mi, proszę - Mike Omer - ebook + książka

Powiedz mi, proszę ebook

Mike Omer

3,7
38,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Kiedy rok po porwaniu ośmioletnia Kathy Stone zostaje odnaleziona na poboczu drogi, cały świat nie może się doczekać, aby poznać jej historię. Ale Kathy milczy. Otępiała po ciężkich przeżyciach nie odzywa się nawet do rodziców.

Jedyną osobą, której udaje się porozumieć z dziewczynką, jest Robin Hart, terapeutka dziecięca. Robin stosuje terapię poprzez zabawę, co ma pomóc Kathy uporać się z bolesnymi wspomnieniami. Jednak po pewnym czasie zabawa Kathy przybiera niepokojący obrót. Jedna lalka próbuję zasztyletować drugą. Maleńka figurka zostaje przypięta łańcuchem do zabawkowej kanapy. Wszystkie te przerażające sceny są odgrywane w wiktoriańskim domku dla lalek. Z każdą sesją ginie kolejna zabawka.

A co jest najbardziej niepokojące?

Wiele wskazuje na to, że Kathy odgrywa pewne nierozwiązane sprawy morderstw. Z czasem Robin zastanawia się, czy Kathy – która być może zna prawdę na temat przeszłych zbrodni – jest w stanie powiedzieć jej o zabójstwach, do których dopiero dojdzie.

Czy Robin będzie w stanie dotrzeć do tajemnic skrywanych przez umysł dziecka i powstrzymać seryjnego mordercę, zanim ten uderzy znowu? I czy praca Robin nie wystawia Kathy na widok psychopaty?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 435

Oceny
3,7 (34 oceny)
14
12
0
0
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
UrszulaCywinska

Nie polecam

Nie można pobrać pliku
40
PennyC45

Nie polecam

7.10 - bez zmian, wciąż nie można pobrać pliku
30
DamWar

Nie polecam

Nie da się pobrać pliku
30
UlaPyzula

Nie polecam

Nie można pobrać pliku
30

Popularność




Rozdział 1

Kathy po ciemku kuś­ty­kała drogą, tuląc do piersi lalkę. Przy­ci­skała ją z całej siły, bo przez te ciem­no­ści lalka się bała. A gdy się boimy, cza­sami trzeba się przy­tu­lić, nic innego nie pomaga.

Jakiś czas temu zaczął padać deszcz. Kłu­jące kro­ple sie­kły ją w twarz i wsią­kały w podartą piżamę. Lalka była prze­mo­czona i zzięb­nięta. Tak samo jak Kathy.

Dziew­czynkę bolały stopy. Była boso. Pamię­tała, że kie­dyś, dawno temu, miała buciki. Wkła­dała je, gdy wycho­dziła na dwór, żeby się poba­wić. Ale teraz były tylko odle­głym wspo­mnie­niem, zatar­tym w jej pamięci. Przy­po­mniała sobie, że cza­sami nie chciała ich wkła­dać. Kłó­ciła się o to z mamu­sią. Teraz wyda­wało jej się to dziwne, marzyła o tym, żeby mieć buciki.

Ale od tak dawna już ich nie nosiła. Minęły tygo­dnie albo mie­siące… nie była pewna. Moż­liwe, że nawet rok.

Nie­ła­two było się zde­cy­do­wać, gdzie sta­wiać kroki. Kiedy szła drogą, chro­po­waty asfalt ranił jej stopy. Pro­ściej było iść po tra­wie na pobo­czu, ale gdy zro­biła tak wcze­śniej, coś ostrego wbiło jej się w piętę. Krzyk­nęła i musiała się zatrzy­mać, żeby wyjąć kolec, a wtedy dopiero poczuła okropny ból. Wpraw­dzie lalka poca­ło­wała ją w bolące miej­sce, ale nawet to nie pomo­gło.

Teraz, po tak dłu­gim mar­szu, obie stopy miała obo­lałe. Usia­dła pod latar­nią, obej­rzała je i zoba­czyła, że z pode­szew scho­dzi skóra i poja­wiła się krew.

Nie mogła jed­nak sie­dzieć tu dłu­żej. Wstała i ruszyła w dal­szą drogę.

Cza­sami źli ludzie potra­fią iść śla­dem krwi. Kathy o tym wie­działa, bo widziała, jak to robią. Weszła więc do stru­mie­nia obok drogi, żeby pły­nąca woda zmyła krew. Szczę­kała zębami, dygo­tała. Była prze­mar­z­nięta.

Cza­sami kiedy ludziom jest zimno, mogą zamar­z­nąć na śmierć.

Znowu ruszyła w drogę.

Sto­jące dookoła domy były wiel­kie, pro­sto­kątne i prze­ra­ża­jące. W ogóle nie przy­po­mi­nały jej domu. Tego, który wciąż pamię­tała, cho­ciaż od tak dawna w nim nie była. Miał ładny ogró­dek, biały płot i czer­wony dach, a na czas świąt Bożego Naro­dze­nia tata zawie­szał na nim małe mru­ga­jące lampki.

Chciała opo­wie­dzieć lalce o swoim domu, ale nie potra­fiła dobrać słów. Jak zawsze wszystko jej się mie­szało i słowa się roz­pły­wały. Przy­ci­snęła więc lalkę moc­niej do piersi i szła dalej. Byleby zosta­wić te straszne budynki za sobą.

Kiedy małe dziew­czynki cho­dzą po nocy koło strasz­nych budyn­ków, cza­sami przy­da­rzają im się okropne rze­czy. Kathy o tym wie­działa.

Dobiegł ją jakiś dźwięk. Gło­śny ryk. Kathy spięła się i obró­ciła, choć ledwo mogła oddy­chać, ponie­waż wie­działa, co to za odgłos, sły­szała go już wcze­śniej, a teraz to zoba­czyła i usły­szała, tę zie­jącą ranę, krzyki bólu, pły­nącą krew, tej krwi było tak dużo, że zamknęła oczy, przy­kuc­nęła i zatkała uszy, a mimo to wciąż to widziała i sły­szała i nie była w sta­nie się ruszyć, nie mogła oddy­chać, te wrza­ski…

Dźwięk ucichł.

Tkwiła w miej­scu, obej­mu­jąc się ramio­nami. Sły­szała swój chra­pliwy oddech, szczę­ka­nie zębami i szum desz­czu zmy­wa­ją­cego ulicę, ale nic poza tym.

Może ten hałas to był war­kot prze­jeż­dża­ją­cej w pobliżu cię­ża­rówki? Ale cza­sami tak trudno się zorien­to­wać, które dźwięki są rze­czy­wi­ście nie­do­bre, a które nie.

Byle przed sie­bie. Musiała wró­cić do domu, gdzie jest… bez­piecz­nie. Gdzie nie będzie złych panów i gdzie mamu­sia i tatuś przy­tulą ją i jej lalkę.

Chciała opo­wie­dzieć lalce o mamusi i tatu­siu, o przy­tu­la­niu oraz o bez­pie­czeń­stwie, ale nie potra­fiła zna­leźć słów.

Szło jej się coraz trud­niej. Za bar­dzo prze­mar­zła. I była zbyt zmę­czona. Powieki same jej opa­dły, ale zro­biła kolejny krok. I jesz­cze jeden. Mono­tonne bęb­nie­nie desz­czu się roz­pły­nęło. Już nie było jej zimno. Zro­biło się cie­plej. Może nawet dosta­tecz­nie cie­pło, żeby poło­żyć się na…

Nagły prze­ni­kliwy odgłos.

Szybko otwo­rzyła oczy, odwró­ciła się i tuż za sobą ujrzała dwa jasne świa­tła. W jej gło­wie znów roz­legł się ten ostry, gniewny dźwięk, nie­mal jak krzyki na tor­tu­rach, i wypeł­niły ją obrazy. Krwi, bólu i stra­chu. Zato­czyła się do tyłu i zanio­sła krzy­kiem, z sze­roko otwar­tych ust wydo­był się chra­pliwy zgrzyt w ogóle nie­po­dobny do jej…

– Hej. Hej!

Otwo­rzyły się drzwi samo­chodu, wysko­czył z niego jakiś męż­czy­zna i pobiegł w jej stronę. Cza­sami męż­czyźni robią straszne rze­czy dziew­czyn­kom, które same cho­dzą po nocy. Kathy wie­działa o tym. Potknęła się, runęła na szorstki asfalt, a siła upadku spra­wiła, że umil­kła i poczuła w ustach smak krwi.

– Hej, mała. Nic… nic ci nie jest? Chcesz, żebym kogoś zawia­do­mił?

Lalka wypa­dła jej z rąk, już jej nie widziała. Musiała ucie­kać. Nie­zdar­nie cofała się na czwo­ra­kach, nie spusz­cza­jąc oczu z męż­czy­zny. Był coraz bli­żej, bli­sko, pró­bo­wał ją zła­pać. Znowu krzyk­nęła i szarp­nęła się do tyłu. Cof­nął się, patrząc na nią sze­roko otwar­tymi oczami. Jej krzyk prze­szedł w kaszel, nie mogła się ruszyć, w ataku kaszlu nie była w sta­nie oddy­chać. Do ust napły­nęła jej krew – ugry­zła się w język.

– Hej. – Uniósł ręce i cof­nął się o krok. – Nic ci nie zro­bię, rozu­miesz?

Kaszel w końcu jej prze­szedł. Usia­dła na dro­dze, roz­dy­go­tana, strze­la­jąc oczami na boki i pró­bu­jąc oce­nić, czy zdoła mu uciec.

– Jak się nazy­wasz? – zapy­tał, kuca­jąc powoli.

Dygo­tała coraz bar­dziej, znowu szczę­kała zębami. Miała na imię Kathy. Ale nie wie­działa, jak mu to powie­dzieć. Bra­ko­wało jej słów.

– Ja jestem Ian. A ty?

Nie wyglą­dał na złego czło­wieka, ale źli ludzie cza­sami zupeł­nie na to nie wyglą­dają. Kathy o tym wie­działa.

– Miesz­kasz gdzieś w pobliżu?

Miesz­kała tutaj? Nie była pewna. Chciała do domu. Pró­bo­wała dojść do swo­jego domu.

– Posłu­chaj, może, eee… wsią­dziesz do mojego samo­chodu? Nie możesz tak sie­dzieć na desz­czu.

Znów zaczęła się czoł­gać do tyłu; oddy­chała ciężko, serce jej biło jak mło­tem.

– Nie, nie, już dobrze. Nie… nie musisz wsia­dać do mojego auta. Masz. – Zdjął płaszcz, nachy­lił się i go jej podał. – Włóż to.

Patrzyła na płaszcz. Może ten pan pró­bo­wał wypro­wa­dzić ją w pole? Skło­nić, by pode­szła na tyle bli­sko, żeby mógł ją zła­pać i… i…

– Roz­grze­jesz się. – Rzu­cił płaszcz na drogę, by miała go w zasięgu rąk.

Kie­dyś miała płasz­czyk. Uwiel­biała go. Był różowy i mechaty od środka. Żało­wała, że go teraz nie ma. Ale ten płaszcz może też był w środku mechaty. I byłoby jej w nim cie­pło.

Szybko chwy­ciła płaszcz i cof­nęła się tro­chę, by zna­leźć się dosta­tecz­nie daleko od męż­czy­zny. Potem wło­żyła okry­cie. Na wpół puste rękawy dyn­dały. Ten płaszcz nie był mechaty od środka. Ale już tak bar­dzo nie mar­zła.

– Dobrze – powie­dział męż­czy­zna cicho. – Nie… eee… ni­gdzie stąd nie odchodź. Ja tylko do kogoś zadzwo­nię, dobrze?

Patrzyła, jak wyciąga z kie­szeni tele­fon. Może jed­nak powinna ucie­kać? Ale zdała sobie sprawę, że nawet nie jest w sta­nie się pod­nieść. Zoba­czyła leżącą na dro­dze lalkę. Powinna po nią pójść.

– Halo? Mam na imię Ian, wła­śnie zna­la­złem dziew­czynkę idącą samot­nie środ­kiem drogi. Jest nie­duża… Nie wiem, ile ma lat. Sądzę, że sześć, może sie­dem.

Miała dzie­więć lat. Chciała mu o tym powie­dzieć. Ale nie mogła zna­leźć słów.

Rozdział 2

Robin Hart patrzyła, co też mała Laura szy­kuje w pla­sti­ko­wej kuchni. Ta kuch­nia była jedną z naj­bar­dziej wyszu­ka­nych zaba­wek, jakie Robin wsta­wiła do pokoju – miała zlew, pie­kar­nik, a nawet lodówkę w rogu. Nad kuchenką na maleń­kich haczy­kach wisiały garnki i patel­nie. Na myśl o ster­cie naczyń i kub­ków w zle­wie swo­jej praw­dzi­wej kuchni Robin poża­ło­wała, że nie jest tak czy­sta jak ta, którą kupiła dzie­ciom do zabawy.

Laura wzięła pla­sti­kowe jajko i udała, że je roz­bija o kra­wędź patelni.

– Będziesz sma­żyła jajko – powie­działa Robin. – A jakie?

– Sadzone – zaszcze­bio­tała Laura. Odło­żyła pla­sti­kowe jajko na bok i zakrę­ciła patel­nią.

– Mmm. Wygląda sma­ko­wi­cie.

– Smażę je dla cie­bie.

– Dla mnie? Dzię­kuję. Takie lubię naj­bar­dziej.

Dzi­siaj, tak jak przez ostat­nich kilka tygo­dni, Laura była wyjąt­kowo spo­kojna. Gdy Robin ujrzała ją po raz pierw­szy, przed rokiem, mała była spięta, zamknięta w sobie i wszystko, co robiła, było pod­szyte stra­chem. Ale roczna tera­pia zabawą z Robin zdzia­łała cuda. Beth, matka Laury, powie­działa, że kosz­mary, które drę­czyły córkę nie­mal codzien­nie, pra­wie cał­kiem znik­nęły. Robin wie­działa, że już nie­długo będzie musiała jej powie­dzieć, że te sesje dobie­gły końca. Na samą myśl o tym ogar­niał ją smu­tek – sesje tera­peu­tyczne z Laurą nale­żały do jej ulu­bio­nych.

Dziew­czynka podała jej pla­sti­kowy tale­rzyk i wide­lec.

– Pro­szę. Doda­łam jesz­cze ziem­nia­czane kro­kie­ciki.

– Pycha. – Robin udała, że je z tale­rzyka. – Bar­dzo dobre.

Laura obda­rzyła ją sze­ro­kim uśmie­chem, odwró­ciła się od kuchenki i rozej­rzała. Robin patrzyła w ślad za jej wzro­kiem, gdy oglą­dała pokój zabaw, który tak dobrze znała.

Ściany były w kolo­rze kre­mo­wym, a wykła­dzina dywa­nowa w odcie­niu jasno­nie­bie­skim. Zasłony w oknie roz­su­nięto, by do pokoju wpa­dało świa­tło sło­neczne. Wszystko to miało two­rzyć jak naj­bar­dziej łagodny nastrój. Z jed­nej strony na czte­rech pół­kach stały w rzę­dach pla­sti­kowe zabawki. Pod prze­ciw­le­głą ścianą znaj­do­wała się nie­wielka atrapa kuchenki, pla­sti­kowe biurko lekar­skie oraz pro­sty domek dla lalek. Pod oknem umiesz­czono pia­skow­nicę i żółty sto­li­czek zarzu­cony papie­rami, kred­kami oraz far­bami wod­nymi.

Laura pode­szła do pia­skow­nicy.

– Możemy poba­wić się tro­chę w pia­sku?

– Skoro chcesz – odparła Robin. Zale­żało jej, by dziew­czynka wie­działa, że w tym pokoju to ona rzą­dzi. Bo dla pro­cesu jej lecze­nia poczu­cie wła­dzy oraz pano­wa­nia nad wszyst­kim miało zasad­ni­cze zna­cze­nie.

Laura uklę­kła przy pia­skow­nicy.

– W co się poba­wimy?

– Hm… – Robin pode­szła do dziew­czynki. – Chcesz zagrać w przed i po?

– A jak się w to gra?

Robin usia­dła obok Laury. Gdy sie­działa, a dziew­czynka stała obok niej, miały oczy nie­mal na tym samym pozio­mie. Patrząc na nią z bli­ska, Robin przy­po­mniała sobie swoje zdję­cie por­tre­towe, które jej matka opra­wiła i posta­wiła w salo­nie. Wtedy jesz­cze miała okrą­głą, puco­ło­watą twarz i wiel­kie, wiecz­nie zdzi­wione piwne oczy, a rude włosy opa­dały jej na ramiona. Rzecz jasna, teraz dzie­cięca pulch­ność znik­nęła, cho­ciaż matka wciąż powta­rzała, że jej córka mogłaby „popra­co­wać nad sobą”, cokol­wiek to zna­czyło.

Laura patrzyła na Robin wycze­ku­jąco.

Robin nary­so­wała na pia­sku dwie linie, dzie­ląc pia­skow­nicę na trzy czę­ści.

– No więc w przed i po gra się w ten spo­sób. – Wska­zała na lewą część. – To jest przed. Weź teraz jakieś zabawki i ustaw je tutaj, żeby mi poka­zać, jaka byłaś przed znik­nię­ciem Kathy.

Laura z namy­słem spoj­rzała na pia­sek, a potem pode­szła do pó­łek i obej­rzała sto­jące na nich zabawki. Robin obser­wo­wała ją, kiedy wybie­rała kolejne figurki. W rezul­ta­cie znik­nię­cia Kathy Stone w ciągu roku do Robin tra­fiło na tera­pię czworo dzieci z Bethe­lville. A nawet pię­cioro, jeśli doli­czyć jej sio­strze­nicę Amy, jedną z naj­bliż­szych przy­ja­ció­łek Kathy. Podob­nie jak całe Bethe­lville, po upro­wa­dze­niu dziew­czynki dzie­ciaki nie wie­działy, co o tym myśleć, i zma­gały się ze stra­chem. Ale w prze­ci­wień­stwie do doro­słych, miały tylko mętne poję­cie o tym, co zaszło. Jed­nego dnia Kathy była z nimi, a następ­nego znik­nęła. Roz­ma­wia­jąc na ten temat, rodzice i nauczy­ciele uni­kali kon­kre­tów. A skoro dziew­czynki ni­gdy nie odna­le­ziono, wyja­śnie­nia się nie zga­dzały. Nie­któ­rzy rodzice mówili dzie­ciom, że Kathy umarła, inni zaś, że wyje­chała albo że się zgu­biła. A dzie­ciaki roz­ma­wiały póź­niej o tym ze sobą w szkole i sprzeczne wer­sje jedy­nie zwięk­szały ich nie­pew­ność i strach. Bo skoro pory­wa­cza nie zła­pano, urósł do rangi kogoś w rodzaju czar­nego luda, który może znów się poja­wiać i cho­wać się pod ich łóż­kami albo w sza­fach.

Laura wró­ciła do pia­skow­nicy z gar­ścią figu­rek i usta­wiła je na pia­sku.

– To są dzieci ze szkoły – wyja­śniła. – A to ja i Kathy. – Usta­wiła obok sie­bie dwie figurki małych dziew­czy­nek, sta­ra­jąc się, żeby wyglą­dały, jakby się trzy­mały za ręce.

– Te dziew­czynki obok sie­bie wydają się bar­dzo szczę­śliwe – zauwa­żyła Robin.

– Bo to naj­lep­sze przy­ja­ciółki. Lubią spo­ty­kać się w parku i zostają u sie­bie na noc.

– Pozo­stałe dzieci też wyglą­dają na wesołe – powie­działa Robin, gdy Laura usta­wiała dookoła resztę figu­rek.

Miała tylko ośmioro pla­sti­ko­wych chłop­ców i dziew­cząt, więc Laura uzu­peł­niła grupkę o inne zabawki – Spon­ge­Boba, Kaczora Donalda oraz Pio­tru­sia Pana.

– Rzu­cają sobie piłkę – wyja­śniła Laura. – Są weseli, bo jesz­cze nie wie­dzą.

– Nie wie­dzą? Czego?

– Że dzie­ciom cza­sami przy­da­rzają się złe rze­czy – odparła cicho Laura.

Na skraju usta­wiła obok sie­bie stra­żaka i balet­nicę.

– To są moi rodzice.

– Oni też trzy­mają się za ręce.

– Tak. Ni­gdy się nie kłócą i niczym się nie przej­mują, ani złymi ludźmi, ani wiru­sem.

Jak wielu klien­tów Robin, Laura uwa­żała, że świa­towa pan­de­mia ma jakiś zwią­zek z porwa­niem Kathy, mimo że epi­de­mia wybu­chła na rok przed znik­nię­ciem dziew­czynki. Te dwa nie­szczę­ścia spa­dły na miesz­kań­ców mia­sta niczym fale tsu­nami, wywra­ca­jąc do góry nogami całe ich życie.

Laura przyj­rzała się figur­kom. Przy­su­nęła dwie dziew­czynki bli­żej sie­bie i się cof­nęła.

– Gotowe – oznaj­miła.

– Dobrze – powie­działa Robin. Wska­zała środ­kową część pia­skow­nicy. – Tutaj trzeba usta­wić zabawki poka­zu­jące, jak się czu­łaś po znik­nię­ciu Kathy.

Laura spoj­rzała na nią z ukosa.

– A mogę użyć figu­rek z czę­ści przed?

– Jasne, skoro chcesz.

Dziew­czynka wzięła z pia­sku figurki stra­żaka i balet­nicy, sym­bo­li­zu­jące rodzi­ców. Zawa­hała się i spoj­rzała na dwie dziew­czynki.

– Nie chcę ich roz­dzie­lać.

– To cię napeł­nia smut­kiem – powie­działa Robin.

– Tak.

Po chwili Laura wstała i obej­rzała półki.

Głów­nie temu słu­żył pokój zabaw Robin. Doro­śli potra­fią roz­pra­wiać o trud­nych, bole­snych wyda­rze­niach i w trak­cie roz­mowy roz­bie­rać je na czę­ści. Ale dzieci nie mają jesz­cze takich zdol­no­ści wyra­ża­nia wszyst­kiego za pomocą słów. Stwier­dze­nie „Moja przy­ja­ciółka Kathy znik­nęła i nikt nie wie, gdzie jest” nie daje poję­cia o tym, co dane dziecko czuje. Ból po utra­cie kogoś bli­skiego. Zasta­na­wia­nie się przed snem, czy jemu rów­nież może się przy­da­rzyć to samo. Złość na rodzi­ców, któ­rzy nie potra­fią udzie­lić szcze­rej odpo­wie­dzi.

Robin zor­ga­ni­zo­wała miej­sce, gdzie dzieci mogły prze­ka­zy­wać swoje uczu­cia w naj­bar­dziej natu­ralny dla nich spo­sób – odgry­wa­jąc wymy­ślone scenki albo rysu­jąc. A wów­czas bar­dzo łagod­nie nakie­ro­wy­wała je na tematy, na któ­rych jej zale­żało.

Laura wró­ciła z maleń­kim pla­sti­ko­wym nie­mow­lę­ciem i ogro­dze­niem z zestawu do farmy. Umie­ściła nie­mowlę na środku pia­sku i oto­czyła je pło­tem.

– Ten maluch wydaje się tutaj bar­dzo samotny – zauwa­żyła Robin.

– Tak. – Laura popra­wiła płot. – Jest samiutka jak palec i bez prze­rwy pła­cze.

– To musi być straszne, sie­dzieć tam samemu – powie­działa Robin.

Laura usta­wiła przed­sta­wia­jące rodzi­ców lalki za ogro­dze­niem, po prze­ciw­nych stro­nach.

– Rodzice trzy­mają ją w środku – wyja­śniła. – To dla jej dobra. Trzeba ją trzy­mać w środku, bo szu­kają jej źli ludzie. No i nie może się bawić z innymi dziećmi z powodu wirusa.

– Rodzice pra­gną ją chro­nić – pod­su­mo­wała Robin.

– Tak.

– Ale już się nie trzy­mają za ręce.

– Nie. Cały czas są smutni. I się kłócą. Mamu­sia chce się prze­nieść gdzieś indziej. Tatuś mówi, że małe dziew­czynki powinny móc się spo­ty­kać z kole­żan­kami, ale mamu­sia się nie zga­dza. Ona cza­sami pła­cze. A dziew­czynka tęskni za przy­ja­ciółką. I nie wie, co się z nią stało.

Laura zamil­kła. Robin już się miała ode­zwać, gdy nagle dziew­czynka wstała i pode­szła do pó­łek. Wzięła figurkę Ske­le­tora, naj­więk­szego wroga He-Mana – zie­lony szkie­let w fio­le­to­wej sza­cie. Robin trzy­mała na pół­kach kilka prze­ra­ża­ją­cych zaba­wek. Takie też są dzie­ciom potrzebne. Mole­stu­jący ojciec mógł się stać pla­sti­ko­wym ogrem. Sio­stra tyranka zmie­niała się cza­sami w pokrytą bro­daw­kami wiedźmę. Te figurki dawały sobą mani­pu­lo­wać, można było je wyko­rzy­sty­wać, a nawet karać. Dzięki nim dzieci miały poczu­cie tego, czego tak im bra­ko­wało w praw­dzi­wym życiu – że panują nad wszyst­kim.

Laura usta­wiła Ske­le­tora w rogu wyzna­czo­nego obszaru w pia­skow­nicy.

– To jest zły czło­wiek – oświad­czyła.

– A mała dziew­czynka boi się złego czło­wieka – dopo­wie­działa Robin.

– Tak. Bo ją też chce porwać.

Robin cze­kała. Laura zadarła głowę.

– Nie chcę już się bawić w tę część gry.

– W porządku. – Robin kiw­nęła głową. Już samo to, że Laura zgo­dziła się na tę zabawę, sta­no­wiło wielki krok naprzód. Odbyły wiele sesji, zanim w ogóle zechciała mówić o Kathy, a co dopiero o jej znik­nię­ciu. I nawet pod­czas ostat­nich sesji sta­rała się uni­kać tego tematu. Dziś jed­nak, o dziwo, nie­zwy­kle otwar­cie poru­szyła tę kwe­stię.

Robin wska­zała na trze­cią część.

– A tutaj zróbmy coś nowego. Pokaż mi, co czu­jesz teraz. Kiedy już skoń­czyły się senne kosz­mary i kiedy kil­ka­krot­nie roz­ma­wia­ły­śmy o Kathy.

Laura prze­nio­sła figurki rodzi­ców na trze­cią część i usta­wiła je obok sie­bie. Ale nie na tyle bli­sko, by mogły się trzy­mać za ręce. Potem przy­nio­sła z półki kolejną postać – pla­sti­kową Won­der Woman. Usta­wiła ją obok rodzi­ców i figlar­nie uśmiech­nęła się do Robin.

– Aha, dziew­czynka doro­sła – domy­śliła się Robin, uśmie­cha­jąc się do Laury.

– Teraz jest odważ­niej­sza. Wie, że nie­do­bry pan już nie może jej zro­bić nic złego. I znowu może się spo­ty­kać z przy­ja­ciół­kami. – Laura wyjęła figurki przed­sta­wia­jące dzieci z sek­cji „przed” w pia­skow­nicy i usta­wiła je dookoła Won­der Woman i swo­ich rodzi­ców.

– A lalki tatu­sia i mamusi wydają się szczę­śliw­sze.

– Tak. Bo już nie muszą przy­cho­dzić co noc do jej łóżka, więc jest lepiej. – Laura ostroż­nie wzięła ogro­dze­nie farmy i usta­wiła je, na wpół otwarte, obok postaci Won­der Woman.

– Ale obok dziew­czynki na­dal stoi płot – zauwa­żyła Robin.

– Tak. Ona cza­sami tam prze­cho­dzi. Kiedy tęskni za przy­ja­ciółką i jest jej smutno.

– Rozu­miem – powie­działa Robin łagod­nie.

Na szczę­ście w trze­ciej czę­ści zabawy Laury Ske­le­tor już się nie poja­wił.

Bawiły się figur­kami na pia­sku. Robin popro­siła Laurę, by wybrała dla niej zabawkę, na co dziew­czynka wzięła fio­le­to­wego trolla i zaczęła chi­cho­tać jak sza­lona. Następ­nie powie­działa, że Robin wcale tak nie wygląda, i wybrała Bar­bie. A potem Bar­bie, Won­der Woman i dwoje rodzi­ców w miłej atmos­fe­rze zje­dli lunch.

Robin zapro­po­no­wała, żeby poba­wiły się w coś innego, więc Laura posta­no­wiła nary­so­wać Kathy. Ostat­nio czę­sto to robiła, ryso­wała przy­ja­ciółkę z pro­mien­nym uśmie­chem na twa­rzy i parą aniel­skich skrzy­deł na ple­cach. Bo, jak kil­ka­krot­nie tłu­ma­czyła Robin, Kathy umarła i teraz jest w nie­bie. Ta myśl wyraź­nie napa­wała dziew­czynkę spo­ko­jem, więc Robin cie­szyła się, że znaj­duje w tym jakąś pocie­chę.

Laura ryso­wała przez kilka minut, gdy naraz roz­legł się dzwo­nek.

– To pew­nie twoja mama – powie­działa Robin.

– Ale ja jesz­cze nie skoń­czy­łam – zapro­te­sto­wała Laura, kolo­ru­jąc aniel­skie włosy Kathy.

– Masz jesz­cze kilka minut. Poroz­ma­wiam z nią.

Robin otwo­rzyła drzwi i do pokoju zabaw wpadł jakiś wielki stwór, prze­ci­ska­jąc się obok niej.

– Menny! – krzyk­nęła na swo­jego psa. – Wyno­cha!

Wielki bul­dog ame­ry­kań­ski, macha­jąc ogo­nem, pod­szedł do Laury i ją obwą­chał. Dziew­czynka odsu­nęła się, chi­cho­cząc.

– Łasko­czesz mnie!

– No już. – Robin zła­pała bul­doga za obrożę i wypro­wa­dziła z pokoju. Nie oba­wiała się zosta­wiać go samego z Laurą, jej pies nikomu nie zro­biłby krzywdy. Mar­twiła się raczej o znaj­du­jące się tam zabawki. Menny uwiel­biał kraść zabawki i prze­żu­wać je doszczęt­nie. A zwłasz­cza miał prze­dziwną obse­sję na punk­cie pla­sti­ko­wego ste­to­skopu… Robin już trzy razy musiała kupo­wać nowy.

Zamknęła drzwi do pokoju zabaw i puściła Menny’ego. Potem otwo­rzyła drzwi fron­towe. W progu stała Beth. Wyglą­dała zupeł­nie jak ta pla­sti­kowa balet­nica, którą Laura wybrała na jej postać – chuda, umię­śniona, z zebra­nymi w kok czar­nymi wło­sami.

– Witaj, Beth – ode­zwała się Robin. – Laura jest w pokoju zabaw. Chce skoń­czyć rysu­nek.

– Nie ma pro­blemu. – Beth cof­nęła się o krok, gdy Menny zaczął obwą­chi­wać jej kostkę. – Jak poszło dzi­siaj?

– Świet­nie. – Robin się uśmiech­nęła. – Wygląda na to, że jej się popra­wia.

– Bo tak jest. – Beth ode­tchnęła głę­boko. – Od ośmiu dni nie miała już kosz­ma­rów. Nowy rekord. Ale ostat­nio czę­ściej mówi o Kathy.

– To dobry objaw – zapew­niła Robin. – Kiedy przy­szła do mnie po raz pierw­szy, nawet nie chciała wymó­wić jej imie­nia, pamię­tasz? Uni­kała go, bo wzbu­dzało w niej lęk.

– Wierz mi, pamię­tam dosko­nale. Ale nie prze­pa­dam za roz­ma­wia­niem z nią na ten temat. Nie chcę, żeby roz­pa­mię­ty­wała śmierć Kathy. Na domiar złego w zeszłym tygo­dniu znowu zro­bili ćwi­cze­nia z zacho­wa­nia w przy­padku strze­la­niny. No i dzie­ciaki bez prze­rwy gadają o covi­dzie.

– No cóż, one także tym żyją – zauwa­żyła Robin.

– A jed­nak… W ich wieku powinny się zaj­mo­wać kre­sków­kami albo impre­zami uro­dzi­no­wymi. A nie utrzy­my­wa­niem dystansu spo­łecz­nego i strze­la­ni­nami w szko­łach. A wła­śnie, sły­sza­łaś o tym fil­mie, który krąży w całej szkole?

– Co to za film? – spy­tała Robin.

– Jakiś chło­pak miał w tele­fo­nie film o zabój­stwie tej bied­nej dziew­czyny. Tej, o któ­rej mówili w wia­do­mo­ściach. Haley Jakiejś­tam.

– A, tak. Haley Parks. – Jak więk­szość ludzi, Robin uważ­nie śle­dziła wia­do­mo­ści na ten temat. Przed dwoma tygo­dniami tury­ści zna­leźli w Clark State Forest na połu­dniu Indiany zwłoki dwu­dzie­sto­let­niej Haley Parks. Była to dosyć znana influ­en­cerka, na Insta­gra­mie miała ponad czter­dzie­ści tysięcy obser­wu­ją­cych, co wystar­czyło, by jej zabój­stwo tra­fiło do wia­do­mo­ści ogól­no­kra­jo­wych. Poja­wiło się dużo fil­mów przed­sta­wia­ją­cych ją na krótko przed śmier­cią. Zbrod­nia była tym bar­dziej nie­po­ko­jąca, że Haley naj­pierw została zaszty­le­to­wana, a potem powie­szona. Robin zer­k­nęła na jedno z tych kosz­mar­nych zdjęć i cho­ciaż zostało wyre­tu­szo­wane, to jed­nak nie mogła się pozbyć tego widoku.

– O wła­śnie, Parks – przy­tak­nęła Beth. – W każ­dym razie na tym fil­mie były wyjąt­kowo dra­styczne opisy i kilka zdjęć z miej­sca zbrodni, z widocz­nymi pla­mami krwi i tak dalej. Zanim nauczy­ciele skon­fi­sko­wali film, obej­rzało go mnó­stwo dzieci.

– O masz! Czy Laura też go widziała?

– Nie, ale sły­szała, jak dzieci o tym mówiły. Bar­dzo się wystra­szyła.

– Pod­czas dzi­siej­szej sesji nic o tym nie wspo­mi­nała – powie­działa Robin.

– To dobrze. Ale gdyby… Witaj, słonko! – Twarz Beth się roz­pro­mie­niła, gdy za ple­cami Robin poja­wiła się Laura. – Już skoń­czy­łaś?

– Tak – odparła Laura, poka­zu­jąc rysu­nek. – Popatrz, mamu­siu, nary­so­wa­łam Kathy.

Gdy Beth podzi­wiała dzieło córki, Robin też rzu­ciła na nie okiem. Tak jak na innych rysun­kach, Kathy miała aniel­skie skrzy­dła, a na tym dodat­kowo jesz­cze aure­olę. I tym razem Laura nary­so­wała przy­ja­ciółce buciki… małe różowe buciki.

Na myśl o tych buci­kach i o tym, gdzie je zna­le­ziono, Robin prze­szedł dreszcz.

Rozdział 3

Kawiar­nia Jim­miego była nie­mal pełna, więk­szość klien­tów sie­działa na zewnątrz, cie­sząc się ładną pogodą. Robin, z Men­nym na smy­czy, pode­szła do kafejki. Powinna była prze­wi­dzieć, że nie należy przy­cho­dzić punk­tu­al­nie. Na spo­tka­nie z Melody naj­le­piej było się spóź­niać pół godziny, bo wtedy na sio­strę cze­ka­łaby zale­d­wie kwa­drans. A teraz będzie musiała sie­dzieć sama, zamó­wić kawę i…

No pro­szę! Kobietą, która przy ostat­nim sto­liku po lewej roz­ma­wiała przez tele­fon, był nie kto inny, tylko Melody!

– Czy widzisz to co ja? – spy­tała Robin.

Menny rado­śnie machał ogo­nem, z pyska cie­kła mu ślina. Obli­zał się gło­śno.

Robin pode­szła do sto­lika. Melody dostrze­gła ją i nie prze­ry­wa­jąc roz­mowy, poma­chała jej ręką. Była w luź­nej czar­nej sukience; jej oczy zakry­wały olbrzy­mie oku­lary prze­ciw­sło­neczne. Ciemne włosy do ramion jak zwy­kle miała nie­na­gan­nie przy­cięte i ucze­sane. Gdy poru­szyła ręką, pro­mie­nie słońca odbiły się od zdo­bią­cych jej palce pier­ścion­ków.

– Nie, nie w koszu na pra­nie. Jest w sza­fie w ich pokoju, trze­cia półka. Trze­cia. Od góry… Fred, czy ty w ogóle słu­chasz, co do cie­bie mówię? Nie dbam o to. Każ mu się zamknąć i słu­chaj. Trze­cia półka. Nie, nie możesz wypra­wić ich w nor­mal­nych ubra­niach. A dla­tego, że Mała Liga ma swoje mun­durki. Tak, to twój pro­blem, bo nie chcę, żeby tre­ner wyrzu­cił ich tylko dla­tego, że nie chciało ci się poszu­kać. Trze­cia półka od góry. I przy­pil­nuj, żeby She­ila skoń­czyła wypra­co­wa­nie z lek­tury, zanim przyj­dzie jej przy­ja­ciółka. Co to za hałas? Dla­czego się bawią odku­rza­czem? Tak, trze­cia półka od góry.

Robin usia­dła na krze­śle i pod­czas gdy jej sio­stra roz­ma­wiała przez tele­fon, obser­wo­wała ulicę. Kafejka Jim­miego mie­ściła się naprze­ciwko Salonu Pięk­no­ści Sunny, który w cza­sach jej dzie­ciń­stwa był Salo­nem Pięk­no­ści Ethel. Co dwa mie­siące matka zabie­rała Melody i Robin do Ethel i Jim­miego – na strzy­że­nie wło­sów, a potem kakao z tor­tem cze­ko­la­do­wym. Ethel zmarła osiem lat temu i Robin bez prze­rwy wysłu­chi­wała uty­ski­wań matki, że nowy salon „nie ma cha­rak­teru”. Teraz zoba­czyła, że w środku strzygą się dwie kobiety – naj­wy­raź­niej żad­nej z nich nie prze­szka­dzał brak cha­rak­teru lokalu.

– Nie, Fred, She­ila nie może wyjść na mia­sto z kole­żan­kami. Powiedz, że to ja zabro­ni­łam… Nie! Naj­pierw musi skoń­czyć wypra­co­wa­nie z lek­tury. Miała ter­min do jutra. Co to zna­czy, że już wyszła? No to koniec roz­mowy. – Melody z wyraź­nym nie­sma­kiem rzu­ciła tele­fon na sto­lik. Odwró­ciła się do sio­stry. – Męż­czyźni są do bani.

– Nie da się ukryć – przy­znała Robin, sia­da­jąc. – Fred dzi­siaj jest w domu?

– Mhm. Teraz przez dwa dni w tygo­dniu mogą pra­co­wać z domu. Więc prze­ra­biamy coś nowego. „Święta zasada: albo wolne wtorki dla mamy, albo roz­wód”.

– Chwy­tliwa nazwa. Menny, dość tego, siad! Więc jak wyglą­dają te wasze święte wolne wtorki?

– We wtorki Fred zostaje w domu i zaj­muje się dziećmi. – Melody poczo­chrała gruby kark Menny’ego, a on z roz­ko­szy zamknął oczy. – A ja mam całe popo­łu­dnie dla sie­bie.

– Miło. – Robin wyjęła komórkę z torebki i poło­żyła ją na sto­liku.

– Zaczę­li­śmy w zeszłym tygo­dniu. Zakła­da­łam, że nawet uda mi się zdrzem­nąć, ale oka­zało się, że to nie­moż­liwe. Dzie­ciaki co chwila wpa­dały do mojej sypialni. Wobec tego posta­no­wi­łam, że zamiast drze­mać, spo­tkam się z tobą tutaj. Co nie prze­szka­dza im do mnie wydzwa­niać.

– A więc to dla­tego zja­wi­łaś się punk­tu­al­nie?

– O co ci cho­dzi? Ja zawsze przy­cho­dzę o cza­sie. – Melody cof­nęła rękę, gdy Menny cał­kiem ją obśli­nił. – Fuj.

Sie­dząc naprze­ciwko sie­bie, zamil­kły i przez chwilę napa­wały się ciszą. Robin chcia­łaby, żeby tak już zostało – miły pora­nek spę­dzony w towa­rzy­stwie sio­stry, bez żad­nych spięć. Ale to było nie­moż­liwe. Musiały poroz­ma­wiać.

– Posłu­chaj – ode­zwała się.

– O matko! – mruk­nęła Melody.

– No co? Jesz­cze nawet nie powie­dzia­łam, o czym chcę poga­dać.

– Nie musia­łaś. Kiedy prze­ma­wiasz tym tonem tera­peutki, zawsze cho­dzi o Dianę.

– Wcale nie mówię jak tera­peutka – żach­nęła się Robin.

– Ow­szem, wła­śnie tak. Mówisz jak bel­ferka w szkole, która mi tłu­ma­czy, że muszę się przy­ło­żyć do nauki.

– Ja nie… To nie jest mój ton tera­peutki. Z klien­tami nie roz­ma­wiam w ten spo­sób.

– Aha, czyli to ton zare­zer­wo­wany dla mnie?

Robin skrzy­żo­wała ramiona przed sobą.

– Wła­ści­wie to masz rację. Chcia­łam poroz­ma­wiać o mamie.

– Czego znów chce? – burk­nęła Melody.

– Musisz do niej zadzwo­nić.

– O czym ty mówisz? Roz­ma­wia­łam z Dianą kilka dni temu.

Melody z upo­rem zwra­cała się do matki po imie­niu – był to prze­jaw buntu datu­jący się z cza­sów, kiedy były nasto­lat­kami. Dopro­wa­dzała tym matkę do szału. Na domiar złego teraz już nawet czworo jej dzieci mówiło do niej „Diano”, a nie „bab­ciu”. O dziwo, w pokrę­co­nym świe­cie matki winna tego stanu rze­czy była Robin, ponie­waż nie miała wła­snych dzieci, dla któ­rych Diana byłaby „bab­cią”.

– Kilka dni temu nie wystar­czy. Kiedy nie dzwo­nisz do mamy, wyżywa się na mnie. Wiesz o tym.

– Ty też nie dzwo­nisz do Diany codzien­nie.

– Nie, ale ją odwie­dzam.

– No cóż, to ona nie życzy sobie moich odwie­dzin.

Robin wzięła z stołu ser­wetkę i podarła ją na strzępy.

– Nie pró­buj mnie brać pod włos! Nie pozwala ci się odwie­dzać, bo sądzi, że nie zaszcze­pi­łaś swo­ich dzieci!

– I co z tego?

– Melody! Zaszcze­pi­łaś je wiele mie­sięcy temu!

– Tak, ale ona nie musi o tym wie­dzieć. – Sio­stra ze zło­śli­wym uśmiesz­kiem roz­parła się na krze­śle.

Robin wznio­sła oczy do nieba.

– Długo zamie­rzasz trzy­mać to przed nią w tajem­nicy?

– Jesz­cze przez jakiś czas – odparła Melody obron­nym tonem. – Słu­chaj, na razie nie zniosę wizyt u matki. Dobrze jest, jak jest. Co kilka dni roz­ma­wiamy przez tele­fon. Naprawdę jest lepiej, jeśli nie muszę się z nią spo­ty­kać twa­rzą w twarz.

– Lepiej dla cie­bie – pod­kre­śliła Robin. Zmięła w kulkę strzępy ser­wetki i poło­żyła ją na stole. – Zadzwoń do niej. Dzi­siaj.

– Zgoda.

Nie­dawny spo­kój się ulot­nił i Robin wie­działa, że już nie wróci. Bo albo był spo­kój, albo temat matki – ni­gdy razem.

Do sto­lika pod­szedł Jim­mie, wła­ści­ciel lokalu.

– Patrz­cie, patrz­cie. Sio­strzyczki Hart sie­dzą razem w mojej kafejce.

Robin pod­nio­sła wzrok i uśmiech­nęła się do niego. Odkąd się­gała pamię­cią, kawiar­nia nale­żała do Jim­miego. Gdy była dziec­kiem, to tutaj rodzice urzą­dzali jej uro­dziny. Po szkole wpa­dała tu z kole­żan­kami. Miała fazę na tort cze­ko­la­dowy z gorącą polewą kar­me­lową Jim­miego, pod­sta­wowy tutej­szy deser, któ­rego każdy miesz­ka­niec Bethe­lville kosz­to­wał przy­naj­mniej raz w życiu. Obec­nie zaś czarna jak smoła kawa Jim­miego poma­gała jej prze­trwać dzień.

Z upły­wem czasu gęste wąsy, krza­cza­ste brwi i bujne nie­sforne włosy Jim­miego posi­wiały. W połą­cze­niu z oku­la­rami spra­wiało to, że nie­sa­mo­wi­cie przy­po­mi­nał Gep­petta, ojca Pino­kia, z filmu Disneya.

– Czy dobrze sły­sza­łem, że mówi­ły­ście o Dia­nie? – zapy­tał Jim­mie. – Powin­ny­ście ją zapro­sić. Wszyst­kie trzy panie Hart pod moim dachem! Cze­goś takiego nie widzia­łem od lat.

Pomimo tej prze­ra­ża­ją­cej suge­stii Robin zacho­wała kamienny wyraz twa­rzy.

– Tak, kie­dyś musimy zaj­rzeć tu razem.

– Bez dwóch zdań – przy­tak­nęła Melody apa­tycz­nie.

– A wie­cie, że obie macie taki sam głos, jak matka? – rzu­cił Jim­mie.

– Naprawdę? – mruk­nęła Robin. Jim­mie powta­rzał jej to pier­dy­lion razy.

– Diana miała głos jak sło­wik. – Jim­mie uśmiech­nął się roz­ma­rzony. – Brak mi go.

– Jak i nam wszyst­kim – zawtó­ro­wała Melody.

– Jim­mie, chcia­łam przy­jąć od nich zamó­wie­nie. – Do sto­lika pode­szła Ellie, jego sio­strze­nica. Świeżo po stu­diach, pra­co­wała w kawiarni wujka na pół etatu. Pogodna z natury, pra­wie zawsze się uśmie­chała. Pod czar­nym far­tusz­kiem miała bluzkę w poziome pasy. Gdy Robin była w jej wieku, żad­nej tak pulch­nej jak Ellie dziew­czy­nie nie przy­szłoby do głowy nosić rze­czy w poziome paski, które, jak wów­czas powszech­nie sądzono, każ­dego pogru­biały. Ale ona naj­wy­raź­niej o to nie dbała.

– Rychło w czas – burk­nął Jim­mie. – Robin sie­dzi tu już i sie­dzi, a Melody ma pustą fili­żankę.

– Aku­rat tu szłam, kie­dyś się napa­to­czył.

– A mnie się zda­wało, żeś grze­bała w tele­fo­nie. Wy, mile­nialsi, macie takiego hysia na punk­cie tele­fo­nów, że już nie wie­cie, co zna­czy porządna obsługa.

Ellie wznio­sła oczy do nieba.

– Tysiąc razy ci mówi­łam, że nie zali­czam się do mile­nial­sów. Mile­nialsi są… sta­rzy. – Zer­k­nęła na Robin i Melody. – Bez urazy, nie mówi­łam o was.

– Spoko – rzu­ciła Robin z sze­ro­kim uśmie­chem.

– A teraz obra­żasz jesz­cze nasze klientki – burk­nął Jim­mie.

Ellie puściła to mimo uszu.

– Robin, co dla cie­bie?

– Tylko kawę, dzięki.

– Dobra. Melody, jesz­cze jedno cap­puc­cino?

– Tak, chęt­nie.

– Czy cap­puc­cino ma być ze zwy­kłym mle­kiem? – wtrą­cił się Jim­mie.

– Na litość boską! – obru­szyła się Ellie.

– Hm… a macie jakieś inne? – spy­tała Melody.

– Gdyby moja sio­strze­nica posta­wiła na swoim, mie­li­by­śmy wszyst­kie gatunki mleka – odparł Jim­mie. – Mie­li­by­śmy mleko mig­da­łowe. Mie­li­by­śmy sojowe. Mie­li­by­śmy mleko koko­sowe…

– Mleka koko­so­wego używa się do sosów – spro­sto­wała Ellie.

– Ona chce, żebym swoim klien­tom poda­wał te namiastki mleka. Dacie wiarę? Jak można wydoić mig­dała? No chyba że ma wyjąt­kowo małe wymiona.

Robin mimo woli wybuch­nęła śmie­chem.

– Jim­mie, wszyst­kie lokale w całym kraju ser­wują zamien­niki mleka – uświa­do­miła go Ellie. – Wydaje ci się, że jesteś zabawny, ale nie­któ­rzy ludzie nie tole­rują lak­tozy, są też wega­nie…

– Może ser­wo­wali ci to na tych two­ich stu­diach, kiedy tra­ci­łaś czas na pisa­nie sce­na­riu­szy i krę­ce­nie arty­stow­skich fil­mów. Ale tutaj, w real­nym świe­cie, mogą się napić praw­dzi­wego mleka. A jeśli im nie pasuje, mogą zamó­wić czarną, tak jak Robin! Mleko jest zdrowe. Zawiera wapń.

– Aku­rat. Naukowo dowie­dziono, że jest nie­zdrowe. A zamien­niki mleka też zawie­rają wapń.

– To przez twoje poko­le­nie prze­mysł mle­czar­ski idzie na dno.

Ellie potarła grzbiet nosa.

– Niech ci będzie. A więc jedno cap­puc­cino z praw­dzi­wym kro­wim mle­kiem, w ramach popie­ra­nia prze­my­słu mle­czar­skiego. I jedna czarna, zga­dza się?

– Tak, dzięki – potwier­dziła roz­ba­wiona Melody.

– A pan co sobie życzy? – zapy­tał Jim­mie, patrząc na Menny’ego.

Pies spo­glą­dał na niego, dysząc rado­śnie.

– Miskę wody? – zwró­ciła się Ellie do psa. – Już się robi.

– I daj mu jakieś sma­ko­łyki – rzu­cił Jim­mie na odchodne. – Są na zaple­czu w…

– W gór­nej szafce, wiem – wpa­dła mu w słowo Ellie. Przy­kuc­nęła obok Menny’ego i poczo­chrała go po gło­wie. Zer­k­nęła na Robin. – Od wczo­raj ten dow­cip o doje­niu mig­da­łów sły­sza­łam sie­dem­na­ście razy, masz poję­cie?

– To nie­bez­pieczna sprawa, pro­po­no­wać Jim­miemu, żeby coś zmie­nił w kar­cie – zauwa­żyła Melody.

– Raz. Tylko raz powie­dzia­łam mu, że mogli­by­śmy mieć mleko sojowe. A teraz wysłu­chuję tych kazań od rana do wie­czora.

Uśmiech na twa­rzy Melody zgasł, bo zoba­czyła coś za ple­cami Robin. Ta obej­rzała się przez ramię i natych­miast zorien­to­wała się, o co cho­dzi.

Do kawiarni wcho­dziła Cla­ire Stone.

Cla­ire zawsze była szczu­pła, ale w ciągu pięt­na­stu mie­sięcy, które minęły od zagi­nię­cia jej córki, stała się chuda jak szczapa. Zapad­nięte oczy na tle bla­dej twa­rzy miały udrę­czony wyraz.

– Cześć, Cla­ire – powie­działy jed­nym gło­sem Melody i Ellie.

– Cześć – odpo­wie­działa, kiw­nęła im głową i na jej twa­rzy poja­wił się uśmiech. Zacho­wy­wała się jak ktoś, kto wpraw­dzie pamięta, jak ludzie się odno­szą do sie­bie, ale nie jest w sta­nie wyko­nać tego jak należy. Z tru­dem unio­sła rękę.

– Hej – rzu­ciła Robin, włą­cza­jąc się do nie­zręcz­nej roz­mowy, któ­rej nie było. Prze­łknęła nasu­wa­jące się słowa: „Jak się masz?”. Byłyby nie na miej­scu. Jak się miała Cla­ire? To prze­cież jasne. Miała się mar­nie.

Trzy kobiety nie bar­dzo wie­działy, jak się zacho­wać; każdą z nich łączyły z Cla­ire inne rela­cje. Praw­do­po­dob­nie naj­bliż­sze miała Melody, któ­rej córka Amy była naj­bliż­szą przy­ja­ciółką Kathy, córki Cla­ire. Gdy dziew­czynka znik­nęła, Melody czę­sto roz­ma­wiała z Cla­ire, pró­bu­jąc w miarę moż­no­ści jej pomóc. Ellie i Robin nie były aż tak zwią­zane z Cla­ire. Robin cho­dziła z nią do szkoły, a jej były mąż Evan przy­jaź­nił się z mężem Cla­ire.

W mie­ści­nie liczą­cej pięć tysięcy miesz­kań­ców więk­szość ludzi się znała. Ale Cla­ire od zeszłego roku znali wszy­scy. I znali ją z powodu tego, co się stało. Znik­nię­cie Kathy zdo­mi­no­wało roz­mowy miej­sco­wych – zarówno te publiczne, jak i pry­watne, szep­tane w każ­dym domu za zamknię­tymi drzwiami. Wszy­scy przed­sta­wiali wła­sne ponure teo­rie. Radzili, co by zro­bili „na jej miej­scu”, i zarze­kali się, że „mnie to by się nie mogło zda­rzyć”. Plotki przy­brały na sile, kiedy oka­zało się, że poli­cja podej­rzewa człon­ków rodziny i zna­jo­mych – bo nie było śla­dów walki. Wyglą­dało na to, że Kathy odje­chała z pory­wa­czem cał­kiem dobro­wol­nie.

Z początku znik­nię­cie dziew­czynki wywo­łało zbio­rową traumę i zbli­żyło miesz­kań­ców mia­steczka. Wszy­scy brali udział w poszu­ki­wa­niach, publi­ko­wali posty w mediach spo­łecz­no­ścio­wych i na ile mogli, sta­rali się poma­gać Cla­ire i Pete’owi. Ale gdy ulot­niła się nadzieja na odszu­ka­nie Kathy, a nawet ponura per­spek­tywa odna­le­zie­nia jej szcząt­ków, Cla­ire stała się żywym przy­po­mnie­niem mrocz­nej prze­szło­ści Bethe­lville. W prze­ci­wień­stwie do męża, który jako tako wró­cił do życia, zatrzy­mała się na tym kosz­mar­nym dniu i stale go prze­ży­wała na nowo. A ci, któ­rzy ją spo­ty­kali, rów­nież wra­cali pamię­cią do tam­tych dni. Każdy z nich pamię­tał, co robił, kiedy dowie­dział się o znik­nię­ciu Kathy.

Cla­ire posłała trzem kobie­tom cień uśmie­chu i minęła je, wcho­dząc w głąb kafejki.

– Pra­wie tu już nie przy­cho­dzi – powie­działa Ellie cicho.

– Pew­nie ma dość tego, jak się na nią gapią – odparła Robin.

– A wie­cie, że w week­end Pete wyje­chał? – mruk­nęła Melody. – Prze­niósł się do India­na­po­lis.

– Sły­sza­łam – odparła Robin, śle­dząc wzro­kiem postać daw­nej kole­żanki z klasy, która nachy­lona nad ladą i roz­ma­wiała z Jim­miem.

– Powie­dział Fre­dowi, że dłu­żej tego nie znie­sie – cią­gnęła Melody. – Że musi zacząć od nowa. Gdzieś, gdzie wszystko nie będzie mu przy­po­mi­nało o córce.

Pete gry­wał w bilard z Fre­dem, mężem Melody, i Eva­nem, były mężem Robin. To małe mia­steczko. Naj­wy­raź­niej wszy­scy mężo­wie trzy­mali się razem.

– Nie wyobra­żam sobie, jakie to uczu­cie – powie­działa Ellie.

Melody wes­tchnęła.

– Fred mówił, że Pete nie jest nawet w sta­nie prze­je­chać koło Lasu Trzy­dzie­ści Jeden.

Las Trzy­dzie­ści Jeden – tak potocz­nie nazy­wano lasek obok US Route 31 przy wyjeź­dzie z Bethe­lville od zachodu. Robin była pewna, że las miał jakąś ofi­cjalną nazwę, ale skoro nikt jej nie uży­wał, popa­dła w zapo­mnie­nie. Zresztą miesz­kańcy Bethe­lville powszech­nie igno­ro­wali ten las, bo w mia­steczku mieli dużo ład­niej­sze parki. Nie­mniej krótko po zagi­nię­ciu Kathy Las Trzy­dzie­ści Jeden okrył się złą sławą. Tam bowiem poli­cja zna­la­zła jej buty.

Pół­tora kilo­me­tra na połu­dnie od Bethe­lville znaj­do­wała się mała polna droga pro­wa­dząca do Lasu Trzy­dzie­ści Jeden. Pra­wie cał­kiem ukryta wśród listo­wia, była nie­mal nie­wi­doczna, chyba że ktoś spe­cjal­nie jej szu­kał. Wio­dła do z dawien dawna opusz­czo­nej rudery. Miej­scowe nasto­latki zaglą­dały tam cza­sem, by opróż­nić ukra­dzioną rodzi­com flaszkę albo palić trawkę przy ogni­sku i po raz pierw­szy posma­ko­wać wol­no­ści. W zde­wa­sto­wa­nym domu znaj­do­wano też strzy­kawki albo kule z pisto­letu, świad­czące o tym, że spo­ty­kano się tam rów­nież w mniej nie­win­nych celach.

Cztery dni po znik­nię­ciu Kathy poli­cja zna­la­zła w rude­rze jej zabło­cone buty. Poja­wiły się plotki, co jesz­cze tam zna­le­ziono – cza­so­pi­smo z por­no­gra­fią dzie­cięcą, zakrwa­wiony nóż, długi gruby sznur. Robin sły­szała wiele hipo­tez i wer­sji tego, co wyda­rzyło się w tym zruj­no­wa­nym domu. Ale pewne było tylko jedno, że zna­le­ziono tam buty. I to była ostat­nia wska­zówka na temat miej­sca, gdzie podzie­wała się Kathy. Obec­nie naj­bar­dziej powszechna teo­ria na temat losów dziew­czynki gło­siła, że pocho­wano ją gdzieś na tere­nie Lasu Trzy­dzie­ści Jeden, cho­ciaż poli­cja prze­szu­kała ten teren, uży­wa­jąc psów, i nie natra­fiła na żaden ślad.

– Cla­ire chyba też powinna zacząć od nowa – powie­działa Ellie. – Cie­kawe, czy roz­wa­żała ewen­tu­al­ność wyjazdu z Pete’em.

Bez słowa popa­trzyły na sie­bie. Chmura prze­sło­niła popo­łu­dniowe słońce, pogodny dzień zro­bił się szary, jak gdyby Cla­ire zara­ziła go swoim nie­szczę­ściem.

– Ona ni­gdy nie wyje­dzie – oświad­czyła Melody głu­cho. – Wciąż czeka na powrót Kathy.

Rozdział 4

Naj­mniej­sza czyn­ność wyma­gała od Cla­ire nie­sa­mo­wi­tego wysiłku.

Cza­sami zacho­dziła w głowę, jak to moż­liwe, że ludzie nie zdają sobie sprawy z ogromu zadań, jakie sta­wia przed nimi życie. Na przy­kład sie­działa w salo­nie z Pete’em, a on oświad­czał, że idzie do łazienki. Miała mu wtedy ochotę wyja­śnić, że on nie tylko tam idzie. Że naj­pierw musi wstać, potem przejść całą drogę do łazienki, czyli wspiąć się po szes­na­stu schod­kach, skoro byli w salo­nie, póź­niej otwo­rzyć drzwi, zamknąć je za sobą i zablo­ko­wać, a następ­nie… Darujmy sobie szcze­góły, ale w zależ­no­ści od tego, co miał tam do zro­bie­nia, musiał wyko­nać sze­reg czyn­no­ści, w końcu zaś spu­ścić wodę, praw­do­po­dob­nie umyć ręce, prze­krę­cić klucz w zamku i otwo­rzyć drzwi, a wresz­cie wró­cić tam, skąd przy­szedł – czyli w przy­padku salonu zejść po szes­na­stu stop­niach – i usiąść. A on po pro­stu mówił, że „idzie do łazienki”.

Rzecz jasna, tak było, kiedy jesz­cze Pete tam miesz­kał. Z nią. Zanim odszedł.

Teraz już Cla­ire rzadko cho­dziła do łazienki. Zwy­kle wystar­czało jej pójść raz dzien­nie. I zre­zy­gno­wała z kilku rze­czy, które ludzie robili, jeśli już tam szli, bo zwy­czaj­nie nie miała siły.

Przy­po­mniała sobie, że swego czasu było to łatwiej­sze.

Nie tylko cho­dze­nie do łazienki, ale dosłow­nie wszystko. Zdu­mie­wał ją nawał rze­czy, jakie robiła w ciągu dnia. Nawet po znik­nię­ciu Kathy całymi dniami dru­ko­wała ulotki, dzwo­niła na poli­cję, kon­tak­to­wała się z pry­wat­nymi detek­ty­wami i tym dale­kim krew­nym, który miał zna­jo­mego w FBI. Z bie­giem czasu stwier­dziła, że ludzi do obdzwo­nie­nia jest coraz wię­cej: dzien­ni­ka­rze, jasno­wi­dze, spe­cja­li­ści i… i…

O czym to myślała? Stra­ciła wątek. To kolejna z rze­czy, które utra­ciła. Sku­pie­nie. Wybie­ra­jąc się gdzieś, zatrzy­my­wała się nagle, bo zapo­mi­nała, dokąd idzie. Tak jak teraz – stała w progu sypialni, nie mając poję­cia, po co wła­ści­wie tu przy­szła.

Patrzyła na sto­lik nocny Pete’a – pusty, jeśli nie liczyć łado­warki do tele­fonu, którą zosta­wił. Zawsze miał ich pod ręką mnó­stwo, cza­sami kilka z kosz­mar­nie splą­ta­nymi prze­wo­dami. Nie miała poję­cia, po co mu ich tyle, ani skąd je wziął. Kupił je? Po co miałby kupo­wać wię­cej niż jedną? Już sama ta myśl ją wyczer­pała.

Po znik­nię­ciu Kathy Cla­ire tar­gały roz­ma­ite emo­cje. Poczu­cie winy, smu­tek, gniew, nadzieja (a po niej zawsze głę­bo­kie roz­cza­ro­wa­nie), wresz­cie deter­mi­na­cja…

Jak długo można zno­sić coś takiego?

W jej przy­padku trwało to już sie­dem mie­sięcy.

Gdyby miała wspar­cie, być może wytrzy­ma­łaby dłu­żej. Stop­niowo jed­nak dostrze­gała, iż coraz wię­cej osób docho­dzi do wnio­sku, że Kathy nie żyje. Naj­pierw miesz­kańcy mia­steczka. Potem poli­cjanci. Rodzina. W końcu – naj­gor­sza zdrada! – Pete. Coraz czę­ściej sły­szała zwrot „życie toczy się dalej”. Czy miała stra­cić wiarę w to, że córka żyje, i pogo­dzić się z myślą, że jest mar­twa? Choć wła­ści­wie czemu nie? Wszy­scy inni już tak zro­bili.

Nie, to by była zdrada. Wła­śnie tego Pete nie rozu­miał. To by był brak lojal­no­ści. Bo jeśli ich córka żyła, potrze­bo­wała kogoś, kto by w to wie­rzył. Kto by jej szu­kał. Ina­czej rów­nie dobrze mogła być mar­twa. Dopóki więc Cla­ire sądziła, że ist­nieje choćby nikła szansa, iż Kathy żyje, nie mogła tra­cić wiary.

Tyle że przy oka­zji mogła jej się wyczer­pać ener­gia – i wła­śnie tak się stało.

W kuchni zadzwo­nił tele­fon sta­cjo­narny. Taki szmat drogi do kuchni! Pomiesz­cze­nia naj­dal­szego od jej sypialni!

Ostat­nio dzwo­nek tele­fonu wywo­ły­wał u niej reak­cję fizyczną. Uczu­cie ści­ska­nia i odrazę. Bo kiedy w prze­szło­ści dzwo­nił tele­fon, zawsze…

Poza tym to czuła, tę nikłą nadzieję, że być może tym razem dzwoni ktoś z wie­ściami o Kathy. I cho­ciaż sta­rała się odga­niać te nadzieje, umysł wciąż je pod­stęp­nie przy­wo­ły­wał. Więc cho­dziła do tele­fonu, ale za szybko. I odbie­rała, ale zbyt zdy­szana. Halo?

I oka­zy­wało się, że dzwo­nią z banku. Albo matka Pete’a. Albo pomyłka. A wtedy roz­cza­ro­wa­nie było dru­zgo­cące.

Teraz więc jej umysł wią­zał dzwo­nek tele­fonu z roz­pa­czą oraz bólem. A sam apa­rat tele­fo­niczny i jego ostry sygnał wywo­ły­wały w niej nie­na­wiść. Jak gdyby tele­fon był dra­pież­ni­kiem, umysł zaś ostrze­gał ją przed nad­cią­ga­ją­cym nie­bez­pie­czeń­stwem.

Słu­chała, jak dzwoni, ze świa­do­mo­ścią, że zanim ona doczła­pie do kuchni, i tak się wyłą­czy. Jed­no­cze­śnie patrzyła na gar­de­robę, gdzie led­wie przed tygo­dniem Pete spa­ko­wał walizkę.

Pro­po­no­wał, żeby z nim wyje­chała. A ona po raz setny tłu­ma­czyła mu, że nie może, bo jeśli znajdą Kathy, to musi cze­kać na nią tutaj, w domu. Kathy będzie liczyła, że znaj­dzie się z powro­tem w swoim pokoju. Cla­ire nie chciała, by córka wra­cała do nie­zna­nego domu.

Pod­czas ostat­niej kłótni Pete tłu­ma­czył, że Kathy już nie ma, a Cla­ire darła się na niego, że jak śmie tra­cić nadzieję.

– Nadzieję? – prych­nął. – Naprawdę to jesz­cze czu­jesz? Nadzieję? Powiem ci, że jakoś tego nie widać.

Miał rację. Nadzieja to było złe słowo. Ale jak opi­sać poczu­cie życia w świe­cie, który wyprano z wszel­kich kolo­rów? Albo świa­do­mość, że od wielu godzin nie miało się jed­nej zbor­nej myśli? Była pewna, że tera­peuci nazwa­liby to depre­sją, ale nie o to cho­dziło. Ona nie miała depre­sji.

Po pro­stu musiała odzy­skać córkę.

Tele­fon prze­stał dzwo­nić.

Ode­tchnęła głę­boko, nagła cisza przy­nio­sła jej ulgę. Pomy­ślała, że może by się poło­żyć spać. W końcu był już późny wie­czór.

Tele­fon znowu zadzwo­nił.

Zaci­snęła zęby i się odwró­ciła. Powlo­kła się do kuchni i się­gnęła po tele­fon. To na pewno z banku. Albo któ­raś z nie­licz­nych przy­ja­ció­łek, jakie jej jesz­cze zostały, chciała zapy­tać, jak się czuje po odej­ściu Pete’a.

Pod­nio­sła słu­chawkę.

– Halo?

– Witam, czy to Cla­ire Stone?

Męż­czy­zna. Ofi­cjalny ton. A zatem z banku, tak jak myślała.

– Tak. – Oparła się o ścianę.

– Czy… czy jest pani matką Kathy Stone?

Zamru­gała. Przez chwilę nie wie­działa, co odpo­wie­dzieć.

– Tak – wykrztu­siła w końcu.

– Nazy­wam się Perez, dzwo­nię z poli­cji miej­skiej Jasper. Pani Stone, zna­leź­li­śmy pani córkę.

Rozdział 5

Wej­ście do domu matki Robin zawsze odbie­rała niczym wkro­cze­nie do naj­bar­dziej kosz­mar­nego wehi­kułu czasu, jaki sobie można wyobra­zić. Nie do takiego przy­ja­znego, w któ­rym można by się prze­nieść w lata osiem­dzie­siąte i pójść na kon­cert Queen, obsta­wić kilka meczów pił­kar­skich i kupić pakiet akcji Micro­so­ftu, a następ­nie zostać milio­ne­rem. Nie, ten wehi­kuł czasu cofał tylko jej psy­chikę i zamie­niał ją w zalęk­nioną czter­na­sto­latkę, która nie mówiła, ale mam­ro­tała pod nosem.

Za życia taty było znacz­nie lepiej. Zawsze pytał, jak jej idzie w pracy oraz w życiu pry­wat­nym, i trak­to­wał ją jak doro­słą kobietę, którą tym­cza­sem się stała. No a poza tym był tatą. W rodzi­nie Har­tów to ojco­wie zawsze byli tymi dobrymi.

– Cześć, mamo, to ja – powie­działa, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.

– Jestem w salo­nie! – zawo­łała matka.

Robin ruszyła jasno oświe­tlo­nym kory­ta­rzem, mija­jąc dwa wazony z kwia­tami. Matka zawsze miała świeżo cięte kwiaty w całym domu. Było ich tyle, że Robin zasta­na­wiała się, skąd bie­rze na to pie­nią­dze; raz napo­mknęła nawet nie­śmiało, że chyba sama za nie nie płaci. Na co matka odpa­ro­wała, czy Robin aż tak się mar­twi o przy­szły spa­dek.

Matka sie­działa w salo­nie na kana­pie i prze­glą­dała album ze zdję­ciami. Robin natych­miast go roz­po­znała – były to zdję­cia z jej ślubu.

Irra­cjo­nal­nie podej­rze­wała, że matka zro­biła to spe­cjal­nie. Że jedy­nie udaje, iż prze­gląda te zdję­cia, by spra­wić jej przy­krość i mieć pre­tekst do kłótni. Że w ten spo­sób karze córkę za prze­stęp­stwo pole­ga­jące na tym, że nie odwie­dziła jej przez całe cztery dni.

Rzecz jasna to było chore. Robin nie uprze­dziła tele­fo­nicz­nie o wizy­cie, więc kiedy matka usły­szała par­ku­jący przy kra­węż­niku samo­chód, musia­łaby popę­dzić do salonu, prze­trzą­snąć albumy w szafce i zna­leźć ten ze zdję­ciami ślub­nymi córki, usiąść i wresz­cie otwo­rzyć go w środku, jak gdyby prze­glą­dała go od jakie­goś czasu. Nikt by nie zdą­żył tego doko­nać. Robin poczuła wyrzuty sumie­nia, że coś tak sza­lo­nego w ogóle przy­szło jej do głowy. Matka oglą­dała zdję­cia, bo za tym prze­pa­dała. I tylko przy­pad­kiem był to aku­rat album ze ślubu Robin.

– No pro­szę, mamo, naprawdę świet­nie dziś wyglą­dasz – powie­działa; wyrzuty sumie­nia spra­wiły, że chciała być wyjąt­kowo miła.

– Byli­ście razem tacy szczę­śliwi – odparła matka ze smut­kiem. – On jest taki przy­stojny. Mia­łaś wiel­kie szczę­ście.

A więc strzały padły. Każde zda­nie mistrzow­sko wycy­ze­lo­wane. Z czasu prze­szłego matka prze­szła na teraź­niej­szy i wró­ciła do prze­szłego. Byli tacy szczę­śliwi. Bo już nie są. On na­dal jest przy­stojny, gdyby więc Robin poszła po rozum do głowy, wciąż mogłaby go odzy­skać. A Robin miała wiel­kie szczę­ście, ale posta­no­wiła je zaprze­pa­ścić.

A może to przy­pad­kowa uwaga? Z jej matką ni­gdy nic nie wia­domo.

– To był ładny ślub – powie­działa Robin spo­koj­nie. I żeby unik­nąć kłótni, dorzu­ciła: – Nie­sa­mo­wi­cie wyglą­da­łaś w tej nie­bie­skiej sukni. Na­dal ją masz?

Cień uśmie­chu w odpo­wie­dzi. Być może kom­ple­ment wystar­czył. Kry­zys zaże­gnany?

– Chyba ją komuś odda­łam – odparła matka sucho. – Zbyt wiele wspo­mnień.

– Oj, szkoda. Przy­nio­słam ci pocztę…

– Wła­śnie roz­ma­wia­łam z Glendą, matką Evana – cią­gnęła matka, prze­rzu­ca­jąc kartkę albumu. – Powie­działa, że on na­dal nikogo nie ma. Ale cho­dzi na randki, to oczy­wi­ste.

– I dobrze.

– Jej zda­niem on wciąż na cie­bie czeka. Wiesz, gdy­byś posta­rała się popra­wić, może zgo­dziłby się spró­bo­wać od nowa.

– Mamo, ja nie wrócę do Evana.

– Mogli­by­ście pójść na tera­pię. Evan jest tak miły, że byłby gotów zro­bić to dla cie­bie.

– Nie ma mowy!

Usta matki zadrżały.

– Nie rozu­miem, czemu tak krzy­czysz. Ja tylko chcę two­jego szczę­ścia. Zawsze tylko na tym mi zale­żało. Nie poka­zy­wa­łaś się przez cały tydzień, a teraz przy­cho­dzisz i od razu na mnie krzy­czysz. – Jej oczy napeł­niły się łzami.

– Ja… ja wcale nie krzy­cza­łam… wybacz. – Robin usia­dła obok matki i ją objęła. – Nie chcia­łam cię zde­ner­wo­wać. I od mojej wizyty wcale nie minął tydzień. Byłam tu w sobotę.

– Ale tak krótko, że mia­łam wra­że­nie, że minął tydzień.

Robin zaci­snęła zęby. Pró­bo­wała fizycz­nie powstrzy­mać słowa, które cisnęły jej się na usta, ale bez­sku­tecz­nie.

– Wyna­gro­dzę ci to. Dzi­siaj mam wolne całe przed­po­łu­dnie.

– Ale ten Evan jest taki śliczny. Mógłby mieć każdą dziew­czynę, którą zechce, Robin. Abso­lut­nie każdą. I jak świet­nie mu się powo­dzi. Gdy­by­ście się znów zeszli, ni­gdy wię­cej nie musia­ła­byś się mar­twić bra­kiem klien­tów.

– Ja też radzę sobie cał­kiem dobrze – odparła. Pró­bo­wała nie zwra­cać uwagi na iro­nię sytu­acji. Gdy Evan zaczy­nał jako foto­graf i to ona miała stały dochód, matka piała z zachwytu, że Evan nie idzie na kom­pro­misy i pró­buje wią­zać koniec z koń­cem, robiąc to, co kocha. Teraz zaś, gdy wresz­cie odniósł suk­ces, w prze­ko­na­niu matki ozna­czało to, że żyjąc z nim, Robin nie musia­łaby pra­co­wać. Ni­gdy nie przy­szło jej na myśl, że córka lubi swoją pracę.

– Naprawdę sobie radzisz? Bo Melody powie­działa mi… nie­ważne. To nie ma zna­cze­nia.

Robin nie dała się zła­pać, nie chwy­ciła przy­nęty, choć nie było to łatwe. Z doświad­cze­nia wie­działa, że wszel­kie słowa Melody są tak pokrętne, że tracą pier­wotny sens i zna­cze­nie. Kiedy były nasto­lat­kami, matka pro­wo­ko­wała je do kłótni, które potra­fiły trwać całymi dniami. Teraz były wpraw­dzie doro­słe, ale na­dal uda­wało jej się je poróż­nić, cho­ciaż już nie tak czę­sto jak kie­dyś.

Matka prze­rzu­ciła kolejną kartkę albumu i uśmiech­nęła się. Wska­zała pal­cem duże zdję­cie przed­sta­wia­jące ją oraz ojca Robin.

– Spójrz na niego. Wyda­wał się taki zdrowy.

– Tak. – Robin patrzyła na uśmiech ojca. Ow­szem, wyglą­dał bar­dzo zdrowo. I wyda­wał się szczę­śliwy. Tań­czyła z nim, a on stale z nią żar­to­wał.

– Aż tu nagle atak serca i umarł, tak po pro­stu. – Matka wydała drżące wes­tchnie­nie. – I to w trak­cie pan­de­mii.

Nie wie­dzieć czemu ten fakt wciąż ją drę­czył. W cza­sach, gdy na całym świe­cie ludzie umie­rali na covid, jej mąż miał czel­ność umrzeć na atak serca! I zosta­wić żonę na pastwę przy­ziem­nego losu wdowy.

– Przy­naj­mniej umarł szybko – zauwa­żyła Robin. Nie­sa­mo­wite, ile razy wypo­wia­dała to zda­nie i jak czę­sto sły­szała je od leka­rzy, przy­ja­ciół i rodziny. Zupeł­nie jak gdyby mogli się poczuć lepiej dzięki temu, że aku­rat tego dnia śmierć oka­zała się tak sku­teczna.

– To prawda. – Matka nie spusz­czała wzroku z foto­gra­fii. – Ja rów­nież byłam niczego sobie.

– Teraz też jesteś bar­dzo ładna – zapew­niła ją Robin odru­chowo.

– Daruj sobie. Nie musisz kła­mać, żeby mi oszczę­dzić przy­kro­ści.

– Ależ skąd, mówię prawdę. Wyglą­dasz cudow­nie. Nie wiem, jak ty to robisz.

– W tych sta­rych ciu­chach? Wąt­pię.

– Ni­gdy cię nie widzia­łam w tej spód­nicy. Jest bar­dzo modna. Cał­kiem jak ta, którą widzia­łam nie­dawno w maga­zy­nie modo­wym.

To było sza­lone. Kom­plet­nie chore. Obsy­py­wa­nie matki fał­szy­wymi kom­ple­men­tami sta­no­wiło nie­od­łączną część ich roz­mów. A to dla­tego, że matka pra­gnęła ich słu­chać bez końca. A kiedy dys­kre­dy­to­wała swój wygląd, jedy­nym spo­so­bem było zaprze­cza­nie i kom­ple­men­to­wa­nie jej od nowa.

Każde inne wyj­ście – zmiana tematu albo tłu­ma­cze­nie jej, że nie zawsze musi wyglą­dać dosko­nale, a nawet stwier­dze­nie w rodzaju „jak na swój wiek trzy­masz się świet­nie” – skut­ko­wało ata­kiem histe­rycz­nego pła­czu, który trwał godzi­nami. Kie­dyś, gdy Robin miała osiem lat, matka zapy­tała tatę, czy nie uważa, że w tych butach jej kostki wydają się grube. On zaś, naiw­nie, głu­pio odparł, że tak nie sądzi, ale skoro jej to prze­szka­dza, niech włoży inną parę. W rezul­ta­cie spa­liła te buty, a przy oka­zji ogniem zajęły się zasłony. Potem wydzie­rała się na ojca przez cały wie­czór, a Robin i Melody ukry­wały się pod kocem w pokoju młod­szej z sióstr. Po tej histo­rii matka przez trzy dni nie wycho­dziła z sypialni i odma­wiała jedze­nia. Robin wciąż pamię­tała, jak ojciec bła­gał ją zza drzwi. Kajał się i prze­pra­szał.

Prawda zaś była taka, że matka rze­czy­wi­ście wyglą­dała świet­nie. Bujne popie­la­to­blond włosy opa­dały jej falami na ramiona. Maki­jaż odej­mo­wał jej dwa­dzie­ścia lat. Zawsze ubie­rała się z klasą. Zawsze jed­nak potrze­bo­wała jesz­cze jed­nego stroju, by przy­kryć swoje kre­acje – stroju skro­jo­nego z podziwu i uwiel­bie­nia.

Zado­wo­lona matka prze­rzu­ciła kolejną kartkę i spoj­rzała na zdję­cie uśmiech­nię­tej Robin w sukni ślub­nej.

– Tego dnia też wyglą­da­łaś bar­dzo ład­nie – oświad­czyła roz­ma­rzo­nym gło­sem.

– Tak.

– Pamię­tam, jak wujek Donald się upił i pró­bo­wał obtań­co­wy­wać wszyst­kie twoje młode kole­żanki. Też to pamię­tasz? – Matka zachi­cho­tała jak dzier­latka. – Stary zbe­reź­nik.

Robin się roze­śmiała i przy­su­nąw­szy się bli­żej matki, spo­glą­dała na zdję­cia.

– Pamię­tam. Ciotka Hilda wyglą­dała, jakby chciała mu wylać dzba­nek wody na głowę.

– Tak. – Matka zanio­sła się śmie­chem. – Ta to miała tem­pe­ra­ment. Dziwna z nich była para. Z całej tej rodziny bez­sprzecz­nie naj­lep­szy był twój ojciec.

– Tak.

Matka dotknęła zdję­cia Robin.

– Spójrz na ten uśmiech. Przy­po­mnij sobie, jak pil­no­wa­łam, żebyś wie­czo­rami szo­ro­wała zęby przez pięć minut? I zawsze pamię­ta­łam o two­ich wizy­tach u den­ty­sty, żebyś na pewno się zja­wiła. Tylko dzięki mnie mia­łaś wtedy takie białe zęby.

Robin wstała.

– Zapa­rzę her­batę. Tobie też zro­bić?

– Co? Nie, dzię­kuję.

Robin się odwró­ciła.

– Her­bata naprawdę zabar­wia zęby – dorzu­ciła matka.

Robin opu­ściła pokój i prze­szła do kuchni; tam oparła się o ścianę i oddy­chała głę­boko. Wma­wiała sobie, że matka jest samotna. Że od śmierci taty nie jest jej łatwo. I że z powodu pan­de­mii zre­zy­gno­wała z poka­zy­wa­nia się w miej­scach publicz­nych, tym samym pozba­wia­jąc się swo­ich ulu­bio­nych roz­ry­wek – spo­tkań z przy­ja­ciół­kami przy kawie oraz zaku­pów.

Nie­śpiesz­nie zapa­rzyła her­batę, odbu­do­wu­jąc swoją psy­chiczną zbroję. Bywało, że ciosy matki nie potra­fiły sfor­so­wać jej obrony. Ostat­nio jed­nak, z powodu bez­sen­no­ści, była wyczer­pana, a przez to bar­dziej bez­bronna.

Wra­ca­jąc do salonu, przy­sta­nęła przy sypialni matki i zer­k­nęła do środka. Stała tam jej obse­sja z lat dzie­cię­cych, jak zawsze zapie­ra­jąca dech i kusząca.

Był to sta­ro­świecki domek dla lalek, zbu­do­wany na wzór posia­dło­ści z epoki wik­to­riań­skiej. Stał na wiel­kim stole, otwarty, tak że widać było wszyst­kie trzy kon­dy­gna­cje – trzy sypial­nie, kuch­nię, salon oraz łazienkę. Każdy maleńki pokoik wypo­sa­żony był w misterne, mistrzow­sko wyko­nane mebelki. Wszyst­kie te malut­kie szafy i komody otwie­rały się, a nawet zawie­rały maleń­kie ubra­nia i pościel. A na małym pia­ni­nie w minia­tu­ro­wym salo­nie można byłoby zagrać.

Doty­ka­nie tego domku zawsze było zabro­nione. Matka na okrą­gło tłu­ma­czyła, że to nie zabawka, tylko dzieło sztuki. W dodatku bar­dzo dro­gie. Więc gdyby Robin i Melody się nim bawiły, na pewno by je popsuły. Dla­tego cho­ciaż pro­siły, bła­gały i obie­cy­wały, że będą wyjąt­kowo deli­katne, ni­gdy nie dostały zgody.

Mimo to Robin pota­jem­nie bawiła się tym dom­kiem, choć bała się, że zosta­nie przy­ła­pana. Kie­dyś pod­czas zabawy usły­szała kroki i ze stra­chu, że matka ją nakryje, przy­pad­kowo poła­mała malut­kie krze­sło w maleń­kiej kuchni. A wtedy…

Jej pamięć bro­niła się przed tym wspo­mnie­niem.

Wró­ciła do salonu. Bogu dzięki, matka odło­żyła album ze zdję­ciami.

– A wiesz, kiedy roz­ma­wia­łam z matką Evana…

– Mamo, nie życzę sobie wię­cej słu­chać o Eva­nie, czy to jasne? Pro­szę.

– W ogóle nie zamie­rza­łam o nim mówić – odparła matka, wyraź­nie ura­żona. – Nie wszystko, co mam do powie­dze­nia, doty­czy cie­bie i two­jego nie­uda­nego mał­żeń­stwa, Robin.

– Już dobrze, prze­pra­szam. – Robin usia­dła obok matki. – Wobec tego co chcia­łaś powie­dzieć?

– Nie­ważne.

– Nie, mamo, naprawdę, co…

– Nie chcę, żebyś znów się nabz­dy­czyła i na mnie krzy­czała. Liczy­łam na to, że spę­dzimy razem przy­jemny pora­nek. – Matka zamknęła oczy i ze znu­że­niem oparła się na kana­pie. – Kiedy byłaś dziec­kiem, tak wspa­niale się ze sobą doga­dy­wa­ły­śmy. I co się stało?

Robin dosko­nale wie­działa, co się stało. Zadrę­czała się tym pyta­niem od lat, po każ­dej kosz­mar­nej wizy­cie u matki, w trak­cie nie­zli­czo­nych bez­sen­nych nocy i pod­czas licz­nych sesji tera­peu­tycz­nych. Teraz już potra­fi­łaby spo­rzą­dzić dokładny wykres tego, co poszło nie tak. A raczej tego, co mię­dzy nimi ni­gdy się nie ukła­dało.

– Nie wiem – powie­działa.

Zazwy­czaj w rewanżu na taką odpo­wiedź matka tłu­ma­czyła, dla­czego to jest wyłączna wina córki. Bo Robin była nie­wdzięczna, bo doko­ny­wała złych wybo­rów, bo nie była dobrą córką, taką jak Melody. Ale tym razem tego nie sko­men­to­wała, jedy­nie mar­kot­nie sku­bała spód­nicę.

Robin dopiero po chwili zała­pała, o co cho­dzi. Matka naprawdę chciała jej opo­wie­dzieć, o czym roz­ma­wiała z matką Evana. Nie dla­tego, że cho­dziło o niego, tylko dla­tego, że aku­rat to kochała naj­bar­dziej. Plotki.

A skoro ta plotka była na tyle ważna, by zapo­biec roz­trzą­sa­niu licz­nych wad Robin, musiała być dosko­nała. To nie jakaś marna histo­ryjka o kobie­cie z klubu książki, która zaczęła nową dietę. Albo o jakimś mał­żeń­stwie w mia­steczku, które kłó­ciło się tak gło­śno, że sły­szeli ich wszy­scy sąsie­dzi.

Ta plotka była bez skazy. Jak ujaw­nie­nie romansu za pomocą zdjęć. Albo że ktoś tra­fił do wię­zie­nia za oszu­stwo.

Robin umie­rała z cie­ka­wo­ści, o co cho­dziło.

Nie dla­tego, że gusto­wała w plot­kach. Ow­szem, lubiła je jak wszy­scy. Ze słu­cha­nia cze­goś, o czym nie każdy wie­dział, czer­pała nie­zdrową przy­jem­ność, a dodat­kową frajdę spra­wiało jej prze­ka­zy­wa­nie plotki dalej, jak gdyby nale­żała do jakie­goś tajem­nego klubu. Jed­nak teraz nie to się liczyło. Po pro­stu plotka sta­no­wiła solidny pomost mię­dzy nią a matką. Plot­ko­wa­nie zbli­żało je do sie­bie bar­dziej niż cokol­wiek innego.

Ale gdyby zapy­tała wprost, matka by się wyco­fała. Bo cie­ka­wość córki dawała jej prze­wagę, a z prze­wagi matka za nic by nie zre­zy­gno­wała. Dla­tego Robin powie­działa:

– Zauwa­ży­łam, że w holu masz świeże kwiaty. Są prze­piękne.

– Dzię­kuję. To różowe róże i lilie.

– Nie tylko. Jak się nazy­wają te takie puszy­ste?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki