Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Cały świat śledzi losy uprowadzonej dziewczynki.
Hannah Shor trafia się sprawa najgorsza z możliwych. Po pomoc zwraca się do niej przyjaciółka, której dwunastoletnia córka Abigail została porwana. Korzystając ze wsparcia FBI, śledcza Shor stara się odnaleźć uprowadzone dziecko. Ale kiedy porywacze wrzucają na Instagram zdjęcie Abigail, a wiadomość o żądaniu okupu przedostaje się do opinii publicznej, sytuacja wymyka się spod kontroli.
Dochodzenie jest prowadzone na oczach całego świata. Plotki rozprzestrzeniają się lotem błyskawicy, a strażnicy internetu tylko dolewają oliwy do ognia. Zagłębiając się w śledztwo, Hannah odkrywa mroczne sekrety z przeszłości rodziny dziecka i uświadamia sobie, że chodzi o coś więcej niż tylko o okup. Musi dojść do prawdy, zanim czas uprowadzonej Abigail się skończy.
Mike Omer powraca w świetnej formie i znów oferuje doskonałą, mrożącą krew w żyłach rozrywkę. Thriller stanowi trzeci tom serii Tajemnice Glenmore Park, lecz równie dobrze może być czytany samodzielnie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 360
Na ciemnym placu zabaw wiał lodowaty wiatr. Karuzela obracała się wolno, piszcząc przeraźliwie. Gracie Durham gapiła się na nią, drżąc z zimna; marzyła, by wrócić do domu, do ciepłego łóżka. A tymczasem siedziała na podwójnej huśtawce, naprzeciwko Abby. Huśtawka była nadżarta rdzą, żółta farba się łuszczyła, odsłaniając poczerniały metal. Gracie odetchnęła głośno, w zimnym wieczornym powietrzu z jej ust buchnęła para.
– Wątpię, żeby się zjawił – mruknęła.
– Przyjdzie – odparła Abby, zagryzając wargę.
– Przysłał ci esemesa?
Abby sprawdziła telefon.
– Nie. Ale przyjdzie. Przecież jest dopiero pięć po ósmej.
Był Dzień Świętego Patryka. Na ulicach przewalały się hordy pijanych dorosłych, którzy rechotali albo ryczeli wniebogłosy. Gracie zobaczyła faceta rzygającego za rogiem budynku. Kilka minut później minęła ją zataczająca się przytulona para – gość trzymał rękę w majtkach dziewczyny. Gracie miała nadzieję, że nigdy nie dorośnie i nigdy nie będzie tak obrzydliwa. Ulżyło jej, gdy zostawiły festyn za sobą i skręciły na plac zabaw przy Babel Lane, gdzie Abby umówiła się z Noelem.
Gracie wolałaby się spotkać po południu, a nie wieczorem. Ani jej, ani Abby nie wolno było wychodzić tak późno, jeśli nazajutrz miały iść do szkoły, więc gdyby rodzice odkryli, że nie ma jej w domu, pewnie by ją zabili. Tyle że obiecała to Abby i… no cóż, na nią zawsze mogła liczyć. Abby postawiła się Tarze i jej kumpelom, kiedy naśmiewały się z tego, jak Gracie się ubiera. A w zeszłym roku, w piątej klasie, kiedy panna Moreno przyłapała je na ściąganiu, Abby nie wsypała Gracie, tylko wzięła winę na siebie. I zawsze dobrze wyrażała się o jej muzyce.
Abby była niesamowitą przyjaciółką. W ramach rewanżu Gracie mogła więc przynajmniej pójść z nią na spotkanie z Noelem.
Rozejrzała się i objęła ramionami; huśtawka kołysała się pod nimi. Na tym placu zabaw spędziły niejedno popołudnie. Abby twierdziła, że po raz pierwszy spotkały się właśnie tu na karuzeli, ale Gracie była prawie pewna, że poznały się w szkole podczas przerwy obiadowej. Tak czy owak, kiedy były mniejsze, bawiły się tu godzinami – bujały się na huśtawkach, zjeżdżały na zjeżdżalni, ale nie wchodziły z powrotem po schodkach, jak należy, tylko wdrapywały się po pochylni. A gdy podrosły, nadal tu przesiadywały; rozmawiały o szkole, muzyce, chłopcach, książkach… o wszystkim, byleby tylko mówić. Gadały jak najęte. Czasami raczyły się cukierkami Skittles, czekoladkami Reese’s, a także jabłkami (odkąd mama zabroniła Abby jadania codziennie słodyczy).
Ale po ciemku było tu całkiem inaczej. W świetle dwóch latarni sprzęty na placu zabaw rzucały niesamowite długie cienie. I tylko skrzypienie huśtawki przerywało panującą ciszę. Za dnia brzmiało nawet zabawnie, więc dzieciaki popychały huśtawkę coraz to szybciej i szybciej, żeby zgrzytała jeszcze piskliwiej. Jednak teraz ten dźwięk był nieprzyjemny, przyprawiał Gracie o gęsią skórkę. W pełnej cieni ciemności leżące tu i tam na ziemi placki śniegu wydawały się białoniebieskie.
Metalowa rama huśtawki była niesamowicie zimna; mimo że Gracie miała na sobie ciepłe spodnie, zmarzła jej pupa. Wierciła się, w miarę możności próbując siedzieć na połach płaszcza.
– Przyszło coś? – zapytała w końcu.
Abby znowu spojrzała na ekran, który na chwilę oświetlił jej twarz.
– Nic – odparła przygnębiona.
– Słuchaj, musimy się zbierać. On pewnie nie mógł przyjść.
Abby też dygotała z zimna.
– Tak – przyznała; rozczarowanie w jej głosie było niemal namacalne. – Chodźmy.
Gracie odniosła wrażenie, że Abby zaraz się rozpłacze. Od trzech dni nic tylko gadała o tym wieczorze, cała przejęta, że w końcu spotka Noela. Później Gracie pocieszy przyjaciółkę, na razie jednak musiały wracać do domu, zanim całkiem zamarzną. Zeskoczyła z huśtawki i podała rękę Abby, jednocześnie stając twarzą do parku, który przylegał do placu zabaw. Ciemne drzewa zasłaniały światła leżącego za nimi miasta.
Gracie wystraszyła się, gdy na ścieżce biegnącej od parku pojawiła się postać wysokiego mężczyzny zmierzającego w ich stronę. Poruszał się dziwnie, ostrożnie stawiając kroki. Gracie spięła się, przez głowę przemknęła jej nieznana dotychczas myśl: on nie chce, żebyśmy go usłyszały. Sekundę później uświadomiła sobie, że nie widzi jego twarzy… nie z powodu ciemności, tylko dlatego, że ma na niej kominiarkę.
Tymczasem on już przyśpieszył.
– Abby… W nogi! – wrzasnęła Gracie.
Zdezorientowana Abby się zawahała. Gracie, nadal trzymając przyjaciółkę za rękę, pociągnęła ją i puściła się biegiem w kierunku ulicy. Gdy rzuciła okiem za siebie, mężczyzna był znacznie bliżej niż wcześniej, przebierał nogami tak szybko, że jego stopy rozmazywały jej się przed oczami. Umysł rejestrował rozmaite drobne szczegóły. Mały przedmiot w jego ręce, błysk bieli. Kiedy je gonił, jego zmrużone oczy migotały w ciemności. Na ścieżce kładły się długie cienie trzymających się za ręce dziewczynek. Nad nimi zaś górował znacznie większy cień, zbliżający się z każdą chwilą.
Abby przyśpieszyła. Z nich dwóch to ona miała zacięcie sportowe, była silniejsza i szybsza od Gracie. Teraz to ona ciągnęła przyjaciółkę za sobą, nie na odwrót.
Zbliżały się do wyjścia na ulicę. Stamtąd już tylko krótki bieg i znajdą się na stacji benzynowej, gdzie będą bezpieczne.
Przed nimi ulicą nadjechała z wyciem silnika ciemna furgonetka. Przednie koła walnęły o krawężnik, zapiszczały hamulce i pojazd zatrzymał się, blokując wyjście. Drzwi furgonetki się otworzyły i wyskoczyła z niej następna postać. Jej twarz również zakrywała kominiarka.
Gracie krzyknęła ze strachu, gdy człowiek przed nimi puścił się biegiem. Za plecami słyszała tupot kroków goniącego ich mężczyzny, ten odgłos mieszał się z biciem jej serca. Abby prawie się nie wahała – skręciła ostro w prawo, zbiegła ze ścieżki i popędziła po zamarzniętym na lód gruncie w parku. Gracie chciała coś powiedzieć, ale nie mogła wydobyć głosu – płuca paliły ją żywym ogniem, a strach ściskał gardło. Nie miały wyjścia, mogły jedynie uciekać dalej.
Podłoże stało się błotniste, śliskie, nierówne. Gracie skręciła nogę w kostce, potknęła się, puściła dłoń Abby i od tej chwili uciekały osobno. Gdy Gracie pozostała w tyle, odzyskała wreszcie głos.
– Ratunku! – krzyknęła. – Niech nam ktoś pomoże!
W jej myślach zrodził się szalony pomysł. Może zdołałaby wdrapać się na drzewo, zanim ją złapią. We wchodzeniu na drzewa była bardzo dobra.
Niedaleko ujrzała wielkie drzewo, obróciła się więc w prawo i pobiegła do niego. Zauważyła, że obaj prześladowcy wciąż gonią Abby, ale jeden z nich zerkał w kierunku Gracie, oczami drapieżcy śledząc jej postępy. Gorączkowo rozglądała się za jakąś niską gałęzią, której mogłaby sięgnąć, ale w panujących ciemnościach niczego nie widziała, jak więc miałaby się wdrapać na drzewo?
Całkiem straciła nadzieję.
Grunt był śliski, mieszanina błota i lodowej brei. Pośliznęła się, straciła równowagę, upadła na ziemię, próbując chronić głowę, ale była zbyt wolna, nie wysunęła rąk na czas i wyrżnęła głową w pień drzewa. Poraził ją oślepiający ból.
Tego wieczoru śledcza Hannah Shor wcześniej urwała się z pracy i właśnie była na randce z bezrobotnym dwudziestopięciolatkiem w cylindrze irlandzkiego skrzata. Nie wiedziała, co bardziej ją niepokoi: to, że Bob Mills uznał, że fajnie będzie się pojawić w takim kapeluszu, czy fakt, że na sam jego widok od razu nie zrezygnowała z randki. Oszukał ją, to jasne jak słońce. Na fotografii nie miał cylindra skrzata i nie wspominał o nim w notce o sobie ani w swoim motcie. Napisał tylko, że jest przyjazny, zabawny oraz że lubi psy.
Trzeba przyznać, że pod tym kapeluszem było niezłe ciacho. Młodszy od niej o sześć lat, miał niedbale potargane blond włosy i szerokie bary. Kiedy szedł do toalety, stwierdziła, że ma też świetny tyłek. W sumie była skłonna mu wybaczyć i puścić całą tę historię z cylindrem w niepamięć. W końcu zdjął go natychmiast, gdy tylko usiedli przy stoliku.
Błysnął do niej w uśmiechu idealnymi zębami, a ona odpowiedziała uśmiechem, odrzucając kosmyk postrzępionych kasztanowych włosów. Miała nadzieję, że wygląda nonszalancko i na luzie, a nie jak dziewczyna, która nie miała czasu wskoczyć pod prysznic, zrobić makijażu ani nawet przejrzeć się w lustrze – a tak właśnie było w jej przypadku.
A potem się odezwał.
Bob Mills cierpiał na coś, co Hannah nazywała syndromem Sowy. Ludzie dotknięci tą przypadłością, której nazwa wzięła się od postaci Sowy Przemądrzałej z Kubusia Puchatka uważali, że zjedli wszystkie rozumy i muszą się dzielić swoją wiedzą z całym światem. Okropna choroba, chociaż rzadko kiedy śmiertelna, jedynie w skrajnych przypadkach.
Bob z każdą chwilą tracił na atrakcyjności.
Podzielił się z nią swoją rozległą wiedzą na temat Dnia Świętego Patryka. Zapytał, dlaczego nie przebrała się na to święto. Wymigała się od oczywistej odpowiedzi – że jej zdaniem Dzień Świętego Patryka jest głupi – i odparła, że jest Żydówką. Okazało się, że Bob zna się na judaizmie. I dużo wie o Izraelu. Wygłaszał długi monolog o sytuacji na Bliskim Wschodzie, ale Hannah się wyłączyła, wracając do wspomnień i porównując tę randkę z innymi koszmarnymi randkami. Przyznała jej siedem i pół punktu na skali Davida Fergusona – mierniku opartym na jej najgorszej randce w dziejach, obejmującej fatalny seks, kompletnie zniszczoną koszulę i mnóstwo płaczu… z jego strony.
W rozpaczy rozejrzała się po lokalu. Klienci baru najwyraźniej dobrze się bawili, ich nie obchodziła jej nieudana randka. Grupka ładnych dwudziestolatek wiwatowała, bo jedna z nich wychyliła duszkiem kufel piwa, wylewając połowę na bluzkę. Przy innym stoliku jakaś para miała czelność trzymać się za ręce, jakby specjalnie chciała zrobić jej na złość. Wokół krążyły uśmiechnięte kelnerki w zielonych perukach z okazji irlandzkiego święta i podawały piwo rozbawionym klientom. W Dzień Świętego Patryka prawdopodobnie dostawały fantastyczne napiwki. A tymczasem ona siedziała tu z facetem, który właśnie zamierzał jej wytłumaczyć „prawdziwy problem z importowanymi warzywami”. Poważnie zastanawiała się, czy nie wstać i nie wyjść.
Sęk w tym, że była samotna, znudzona i pragnęła poznać kogoś, kto przegnałby twarz, którą ostatnio ciągle widywała w snach. Mitchell Lonnie, jeden ze śledczych w jej wydziale, nawiedzał jej myśli znienacka, a wtedy jej twarz oblewała się rumieńcem. Tak być nie mogło. Musiała zacząć chodzić na randki.
Gdy w końcu Bob Mills się zamknął, wyglądał na kogoś, z kim mogłaby się zabawić. Może powinna zaproponować, żeby poszli do niej, zanim straci resztki atrakcyjności seksualnej, które w nim jeszcze widziała.
Jednak nagle zaczął rozprawiać o policji Glenmore Park i od tej pory randka nieuchronnie była już skazana na porażkę. Na skali Davida Fergusona osiągnęła osiem i pół punktu.
Policja Glenmore Park jest bezużyteczna, tłumaczył Bob, a Hannah z zaciekawieniem kiwała głową. W Glenmore Park jest jeden z najwyższych wskaźników przestępczości w Massachusetts, a Bob wie z pierwszej ręki, że bierze się to ze skorumpowania i nieudolności policji.
– To straszne – powiedziała Hannah.
– A jaki mają budżet?! Wiesz, że gliniarze z Glenmore Park są najlepiej opłacanymi policjantami w całym stanie?
– Oburzające! – oświadczyła Hannah. – A należałoby oczekiwać, że przynajmniej zapewnią nam bezpieczeństwo.
– No nie? W zeszłym miesiącu wlepili mi mandat za przekroczenie prędkości. Przysięgam, że jechałem poniżej dopuszczalnego limitu. Mógłbym z tym pójść do sądu, ale wiesz, jak to jest. Nie warto kopać się z koniem.
– Jasna sprawa. Ze skorumpowaną policją w sądzie nie wygrasz. – Hannah ze smutkiem pokręciła głową, kwitując pożałowania godny stan wymiaru sprawiedliwości. – Rozumiesz… każdy sędzia prawdopodobnie siedzi u nich w kieszeni.
– Prawdopodobnie? Moim zdaniem na pewno.
Hannah zastanawiała się, dlaczego nie przygotowała sobie planu awaryjnego. Każda kobieta ma przyjaciółkę, która dzwoni do niej godzinę po rozpoczęciu randki, by w razie czego można było się wykręcić wezwaniem w jakiejś nagłej sprawie. Każda tylko nie Hannah Shor. Nie… Hannah Shor na każdą randkę szła tak, jakby to było spotkanie z kimś, za kogo lada chwila ma wyjść za mąż.
No cóż, ona i Bob nie staną na ślubnym kobiercu, nawet nie pójdą do łóżka, pal licho szerokie bary i fajny tyłek. Będzie musiała wymówić się bólem głowy. Choć pewnie zrobi jej wtedy wykład o bólach głowy. Na pewno wie, jak wyleczyć migrenę.
– Posłuchaj… – bąknęła, masując skronie, jak gdyby rozszalał się tam huragan migren. – Nie…
Zadzwonił jej telefon. Cud w Dzień Świętego Patryka. Wyjęła komórkę z torebki. Nie rozpoznała numeru, ale nie szkodzi. W tym momencie była gotowa rozmawiać z kimkolwiek, byleby urwać się z tej randki.
– Halo? – odezwała się.
– Hannah? – Głos był znajomy, ale nie potrafiła go z nikim skojarzyć.
– Tak – odparła. – Kto mówi?
– Tu Naamit.
Jasne, teraz ją poznała. Naamit to przyjaciółka jej matki. Chociaż nie była pewna, w jakich okolicznościach matka się z nią zaprzyjaźniła. Czyżby w synagodze? A może na zajęciach pilatesu? Szczegóły nie były jasne, w każdym razie jej matka i Naamit przyjaźniły się już od kilku lat.
– Witaj, Naamit, co u ciebie? – rzuciła.
– Niedobrze – odparła kobieta, a policjantka zdała sobie sprawę, że jej rozmówczyni płacze. – Hannah, mogłabyś do nas przyjechać? Bardzo by nam się przydała twoja pomoc.
– Jasne. – Hannah zmarszczyła czoło. – Czy coś się stało?
– Chodzi o Abigail – wyjaśniła Naamit. – Zniknęła.
– Podaj mi adres – poprosiła Hannah.
– Lavetta Way dwadzieścia trzy.
– Już jadę – powiedziała Hannah i się rozłączyła. – Muszę się zbierać.
– O co chodzi? – zainteresował się Bob.
– Przyjaciółka potrzebuje mojej pomocy. To sprawa dla policji.
Przez kilka sekund słychać było obracające się trybiki. W końcu Bob zaskoczył.
– Jesteś policjantką? – zapytał.
– Tak, śledczą. – Hannah rzuciła na stół dwa banknoty.
– Aha – bąknął Bob.
Hannah wstała.
– Było cudownie – powiedziała tonem świadczącym o tym, że randka była równie wspaniała jak podatki.
– Powinniśmy to kiedyś powtórzyć – rzekł Bob.
– Koniecznie – odparła.
Za żadne skarby. Nawet gdyby ostatnimi ludźmi na tej ziemi zostali on i David Ferguson.
Gdy Naamit otworzyła drzwi, jej widok zaskoczył Hannah. Ubrana była w pąsową spódniczkę i czarne legginsy. Jej upstrzona cekinami bluzka połyskiwała w żółtawym świetle lampy nad wejściem. Usta miała pomalowane ciemnoczerwoną szminką, a na twarzy zostały ślady jasnego makijażu, ale nos i oczy miała zapuchnięte i czerwone. Najwyraźniej od dłuższego czasu płakała.
– Hannah – powiedziała, pociągając nosem. – Dziękuję, że przyjechałaś.
– To oczywiste – odparła policjantka. – Co się stało?
– Przed godziną wróciliśmy do domu i nie zastaliśmy Abigail! Najpierw pomyśleliśmy, że poszła do przyjaciółki. Ale telefon ma wyłączony, a większość jej przyjaciółek nie wie, gdzie ona może być.
– Większość? – podchwyciła Hannah, gdy Naamit prowadziła ją w głąb mieszkania, do salonu. Pomieszczenie było niewielkie, a meble pospolite i zniszczone. Na niegdyś białym dywanie stały dwie sofy, a między nimi okrągły drewniany stolik.
– Tak… Jej najlepsza przyjaciółka, Gracie, nie odbiera telefonu, tak samo jak jej rodzice. Ron pojechał do nich, ale w domu jest ciemno i nikt nie otwiera.
– Rozumiem. Może zabrali Abigail i jej przyjaciółkę do kina czy gdzieś indziej?
– Nie uprzedzając nas o tym? – odrzekła Naamit. – Nie wierzę.
Hannah czuła przez skórę, że właśnie tak było. Ale nie zamierzała się z tym zdradzać. Na razie zaginęło dziecko.
– Ile lat ma Abigail? – spytała.
– Dwanaście – odparła Naamit drżącym głosem.
– Dobrze, a gdzie wy byliście, kiedy wyszła z domu?
– Na przyjęciu – oznajmiła Naamit. – Nie powinnam była zostawiać jej samej! Chciałam zadzwonić po matkę, żeby tu przyjechała, ale Abigail stale się upiera, że nie jest małą dziewczynką i nie potrzebuje niańki.
– Uhm. Na przyjęciu. Z okazji Dnia Świętego Patryka? – Hannah uniosła brwi.
– Niezupełnie – rzekła Naamit. – To była impreza firmowa. A ponieważ wiedzą, że jesteśmy Żydami, połączyli Dzień Świętego Patryka ze świętem Purim.
– Jasne. – Rzeczywiście, oba święta wypadały w tym samym czasie. To by tłumaczyło strój Naamit. – O której zaczęła się ta impreza?
– O szóstej, ale trochę się spóźniliśmy. Wyszliśmy z domu około siódmej.
– Rozumiem. A uprzedziliście Abigail, o której wracacie?
– Powiedzieliśmy jej, że nie będzie nas do północy, przyjęcie skończyło się jednak trochę wcześniej. To jest niewielka firma. Byli tam wszyscy moi koledzy z pracy, ale mimo że przyszli ze swoimi drugimi połowami, w sumie było niewiele ponad dziesięć osób. Postanowiliśmy więc skrócić zabawę.
Hannah westchnęła. A zatem córka wiedziała, że rodziców nie będzie do późnej nocy, i uparła się, żeby zostawić ją samą, tymczasem oni wrócili wcześniej, niż zapowiedzieli. Jej najlepsza przyjaciółka również zniknęła wraz z resztą rodziny. Hannah była gotowa iść o zakład, że Abigail wróci lada chwila i okaże się, że poszła na koncert, na który mama jej nie puściła, albo coś w tym rodzaju.
– Gdzie jest Ron? – zapytała.
– Jeździ po okolicy i jej szuka – odparła Naamit.
– Posłuchaj – powiedziała Hannah. – Mówiłaś, że córka ma wyłączony telefon?
– Zgadza się.
Jeśli cokolwiek zaniepokoiło Hannah w tej historii, to właśnie to.
– A czy wcześniej wyłączała komórkę?
– Nie. Bez przerwy a to wysyła esemesy, a to rozmawia czy coś w niej ogląda. Ten jej telefon nigdy nie przestaje wibrować.
– I powiedziałaś, że Gracie i jej rodzice mają włączone telefony, tylko nie odbierają? Dobrze mówię?
– Tak. Ale nie sądzę, żeby była z nimi. W nocy nie wypuściłaby się na miasto, nie uprzedzając mnie o tym.
Wypuściłaby się, a jakże, ale Hannah nie zamierzała się sprzeczać.
– W porządku. Czy możesz mi dać aktualne zdjęcie Abigail?
– Oczywiście. – Naamit szybko wyszła z pokoju. Hannah przysiadła na brzegu jednej z sof i wróciła pamięcią do czasów, gdy sama była nastolatką. Bo chociaż nie buntowała się, to jednak i ona miała na koncie rozmaite występki. Podkradała mamie papierosy i paliła je ze swoją przyjaciółką Tiną. Gdy miała piętnaście lat, po raz pierwszy się upiła i wróciła do domu tak wstawiona, że od razu po wejściu padła na krzesło koło drzwi. W środku nocy wymykała się na spotkania z Garym Jonesem, pierwszym chłopakiem, z którym się całowała. Uśmiechnęła się na wspomnienie tego pocałunku, niezdarnego i nieporadnego – on miał usta rozchylone, ona zaciśnięte, a żadne z nich nie wiedziało, co tak naprawdę robią.
Gdzie teraz jest Abigail?
Wróciła Naamit i podała Hannah oprawioną w ramkę fotografię.
– Z jej ostatnich urodzin – wyjaśniła.
Hannah przyjrzała się nieśmiałej, uśmiechniętej dziewczynce. Abigail była w tym trudnym wieku dojrzewania, kiedy to rozmaite części ciała rosną bez konsultacji z pozostałymi. Miała wielkie stopy i długie ręce, ale jej buzia, ze śladami pulchności na policzkach, wciąż zachowywała dziecięcy wygląd. Kasztanowe włosy sięgały aż do pasa. Obok niej stali Naamit i Ron i dumnie uśmiechali się do obiektywu.
Hannah połączyła się ze swojej komórki z dyspozytornią. Odebrano niemal natychmiast.
– Policja miejska Glenmore, mówi Candace.
– Candace? Cześć, tu Hannah.
– Cześć! – odparła wesoło Candace, ulubiona dyspozytorka wszystkich policjantów. Była bystra, szybka i urocza.
– Posłuchaj, mam tu zaginięcie dziecka. Dwunastoletnia Abigail Lisman między siódmą a dziewiątą wieczorem wyszła z domu i dotąd nie wróciła.
– Jasne. Rysopis i adres?
– Lavetta Way dwadzieścia trzy. Biała, nieco ponad metr pięćdziesiąt wzrostu, kasztanowe włosy. Może być razem z inną dziewczynką mniej więcej w tym samym wieku, Gracie… – Zerknęła na zrozpaczoną matkę.
– Durham – powiedziała Naamit.
– Durham.
– Nie ma sprawy, Hannah, zawiadomię patrole.
– Dzięki. – Hannah się rozłączyła. Przy pewnej dozie szczęścia patrol znajdzie Abigail i odstawi ją do rodziców, po drodze napędzając jej niezłego stracha. Mała nieprędko znów się urwie z domu.
Dzieciaki wciąż robią takie rzeczy. Hannah była przejęta, ale niezbyt się martwiła.
– Pojeżdżę po okolicy – obiecała Naamit. – Zobaczę, może uda mi się ją znaleźć.
– Bardzo ci dziękuję… – Naamit urwała, bo zadzwonił telefon. Podeszła do torebki, pogrzebała w niej i wyjęła komórkę. – Halo? Tak? – Przez chwilę słuchała rozmówcy, coraz bardziej wytrzeszczając oczy. – Nie. Jej też tu nie ma. Zawiadomiliśmy policję, właśnie jest u mnie policjantka. Nie mogliśmy się do was dodzwonić, Ron podjechał, ale… – Zamilkła, kiwając głową, i podchwyciła spojrzenie Hannah. – Nie, oczywiście. Przekażę jej. Tak, bardzo proszę.
Naamit odłożyła telefon.
– Dzwoniła Karen… matka Gracie – wyjaśniła roztrzęsionym głosem. – Byli na mieście z okazji Dnia Świętego Patryka. Gracie także zniknęła i także nie odbiera telefonu. Jej rodzice już tutaj jadą.
Hannah kiwnęła głową.
– Wezwę swojego partnera – rzuciła.
Bo teraz się zaniepokoiła.
Bernard Gladwin bardzo kochał swoje dzieci. Świata poza nimi nie widział. Co jednak wcale nie ułatwiało mu życia. W dodatku miał ich całkiem sporo.
Kiedy jeszcze była dwójka, radził sobie zupełnie nieźle. Z dwojgiem dzieci mógł robić rozmaite rzeczy. Na przykład opowiadać jednemu bajkę, podczas gdy jego żona Carmen bawiła się z drugim. Jeden rodzic na jedno dziecko, taki układ był sprawiedliwy.
W sumie było to na tyle wykonalne, że wraz z Carmen uznali, iż trzecie dziecko to wcale niegłupi pomysł.
Sęk w tym, że dopóki nie dorobili się trzeciego dziecka, nie wiedział, bo i skąd, że trzecie to o jedno za dużo… a wtedy już nie mógł go przecież zwrócić do sklepu. Teraz, mając trójkę, opowiadał bajkę jednemu, Carmen bawiła się z drugim, a tymczasem trzecie demolowało dom, wtykało widelce do gniazdek elektrycznych, próbowało się podpalić i wrzucało zabawki braciszka do sedesu. Sprostanie tej sytuacji wymagało ekwilibrystycznych umiejętności, których jak dotąd nie opanował. I obawiał się, że nigdy nie opanuje.
Kolejną trudną sytuacją, z którą on i Carmen musieli się mierzyć, był seks. Warto by go zasmakować od czasu do czasu. Ale jego dzieci miały na ten temat inne zdanie, zwłaszcza Rory, niemowlak. Rory podobno ząbkował, chociaż nie było żadnych dowodów na potwierdzenie tej tezy. Nie potrafił powiedzieć: „Ja ząbkuję, pomóżcie” ani niczego w tym stylu. Po prostu co godzina, najpóźniej dwie, budził się z histerycznym płaczem i ani myślał się uspokoić. Carmen twierdziła, że prawdopodobnie ząbkuje. Jednakże Bernard czasami się zastanawiał, czy jego dziecko nie jest aby złem wcielonym. W oczach Rory’ego dostrzegał chwilami złośliwy błysk, jaki widywał wyłącznie w oczach psychopatów.
Trudno zabierać się do seksu ze świadomością, że w każdej chwili może go przerwać wrzeszczące dziecko. Może był to odruch ewolucyjny – niedopuszczanie do zwiększenia konkurencji. „Zero seksu” oznaczało, że nie będzie więcej maleńkich siostrzyczek ani braciszków. Bernard się zastanawiał, czy nie zapewnić Rory’ego, że nie ma się o co martwić. Nie grożą mu już kolejne siostrzyczki ani kolejni braciszkowie. Przynajmniej dopóki Bernard będzie miał coś do powiedzenia w tej kwestii.
Ten wieczór jednak zapowiadał się całkiem obiecująco. Rory spał od bitych trzech godzin i nic nie wskazywało na to, by Gina i Tom mieli się źle zachowywać. W Bernarda wstąpiła nadzieja.
Siedział z Carmen na kanapie. Oglądali telewizję, chociaż nie bardzo nawet wiedział, co leci. Żona leżała beztrosko obok, przerzuciwszy nad nim długie nogi. Miała na sobie obcisłe czarne legginsy, a ponieważ krągłości jej ud oraz pupy przesłaniały mu widok, wszystko, co się działo na ekranie, nie miało najmniejszego znaczenia. Zerknął na jej twarz – z zafascynowaniem patrzyła w telewizor; piwne oczy miała szeroko otwarte, a usta lekko rozchylone. Była w jednym z jego T-shirtów; szerokie wycięcie odsłaniało jej złotobrązową skórę i kuszącą wypukłość piersi. Tak, zdecydowanie to była właściwa pora. Tyle że najpierw musiał ją wprawić we właściwy nastrój.
– Hej – szepnął. – Chcesz pofiglować?
Zerknęła na niego.
– Dobry pomysł – odparła z szerokim uśmiechem.
Był królem uwodzicieli, nie da się ukryć.
Chociaż nie tylko on nie kochał się od blisko dwóch tygodni.
Nachylił się i wsunął jedną rękę pod koszulkę, a drugą pogłaskał jej policzek. Pocałował ją delikatnie, palcami odnalazł coś, co mógł popieścić i uszczypnąć…
Zadzwonił jego telefon. Zerknął na niego.
– Ani się waż! – syknęła Carmen.
Przerwał na chwilę, po czym wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Oczywiście – rzucił, przesuwając palcem po zagłębieniu między jej szyją i ramieniem. – Myślisz, że zwariowałem? – Ktokolwiek dzwonił, mógł poczekać. On miał tu ważniejsze sprawy.
Telefon dzwonił dalej. Bernard polizał szyję Carmen. Westchnęła z podniecenia, wygięła plecy w łuk, ich ciała otarły się o siebie…
I wtedy rozległ się dźwięk, którego Bernard tak bardzo się obawiał: płacz Rory’ego. Obudzony dzwonkiem telefonu malec przypomniał sobie, że jest zobowiązany zrujnować życie ojca.
– Cholera! – mruknęła Carmen.
– Ano.
– Ciąg dalszy nastąpi? – spytała, wysuwając się z jego objęć.
– Jasne – odparł takim głosem, jakby uszło z niego powietrze.
Przeszła na palcach do pokoju małego.
Bernard z nienawiścią spojrzał na telefon. To draństwo wciąż dzwoniło. Zerknął na ekran. Hannah! W tej sytuacji odebrał.
– Cześć.
– Cześć, Bernardzie, nie przeszkadzam?
– A jeśli nawet, to co? Rozłączysz się i dasz mi spokój?
Przez chwilę panowała cisza.
– Nie – odparła w końcu. – Przykro mi.
– Tak myślałem. O co chodzi, Hannah?
– Mam dwie zaginione dziewczynki. Dwunastolatki.
Spojrzał na zegarek. Dopiero minęła jedenasta.
– O której zniknęły?
– Jakoś między siódmą a dziewiątą. Mam powody do niepokoju, Bernardzie. Nie sądzę, by się wypuściły na imprezkę.
– Fakt – przytaknął, idąc do sypialni, żeby się ubrać. – Zresztą jest tak późno, że nawet gdyby, powinny już wrócić.
– Właśnie… Poza tym znam matkę.
Szlag!
– Gdzie jesteś?
– W jej domu. Matki.
– W porządku – rzekł, przepraszając wzrokiem żonę, która z synkiem na rękach patrzyła na niego. – Już jadę.
Hannah siedziała w salonie, a Ron i Naamit zajęli miejsca naprzeciwko niej. Ron prawą ręką obejmował żonę, a lewą nerwowo skubał brzeg koszuli. Miał na sobie białe spodnie i białą koszulę z czarnymi łatkami przyklejonymi do ubrania – kostiumu na Purim. Widocznie przebrał się za cętkowanego psa albo krowę, trudno było orzec. Hannah podejrzewała, że nawet nie pamiętał, że wciąż jest w kostiumie.
Naamit na szczęście przestała płakać, ale patrzyła pustym wzrokiem, a w jej szeroko otwartych oczach Hannah widziała strach. Policjantka nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, jak bardzo ta kobieta się boi. Sama zresztą też mocno się niepokoiła. Zdawała sobie sprawę, że w grę wchodzą rozmaite wyjaśnienia – starszy chłopak, albo obie wybrały się na spacer po świętującym mieście i się zgubiły – i modliła się, żeby tak właśnie było, ale nie zapominała także o innych możliwościach.
Pedofile i inni zboczeńcy porywający dzieci i wciągający je do ciemnych zaułków. Pijani kierowcy, którzy po przejechaniu przypadkowego przechodnia uciekają z miejsca zdarzenia, a ich ofiara wykrwawia się na śmierć. Dzieciaki znikające na dobre i pamiętane tylko ze zdjęć w ogłoszeniach pokazywanych w mediach.
W dodatku był Dzień Świętego Patryka. Piwo i mocniejsze drinki lały się strumieniami, alkohol zaś zwiększał ryzyko pojawienia się przemocy i lekkomyślnych zachowań.
– Może się ubierzcie – zaproponowała łagodnie Hannah. Chciałaby, żeby Bernard wreszcie przyjechał. On świetnie sobie radził z ludźmi, roztaczał aurę spokoju i dodawał otuchy.
Naamit i jej mąż spojrzeli po sobie i chyba dopiero wtedy zdali sobie sprawę, że nadal są przebrani w kostiumy.
– Ja… oczywiście – bąknął Ron. Chudy i wysoki, był jasnym szatynem i nosił okrągłe okulary. Twarz miał nieco zbyt pociągłą, niczym postać na filmie ze źle ustawionym formatem obrazu telewizora. Wstał, po czym zawahał się i odwrócił do żony. – Pójdziesz pierwsza… czy wolisz, żebym ja…?
Naamit prawdopodobnie potrzebowała męża potrafiącego przejąć kontrolę nad sytuacją, on jednak wyraźnie nie miał takiego zamiaru. Usiłował niezdarnie podpytywać ją, co woli, zamiast samemu decydować, co robić, jak przystało na silnego partnera. Hannah widziała, że miał dobre chęci, próbował jednak narzucić rolę mocnej, dominującej osoby żonie, która pragnęła jedynie rozkleić się na dobre i nie musieć decydować o niczym.
– Idź – odparła matowym głosem. – Ja pójdę potem.
Przeszedł do sypialni i zamknął za sobą drzwi.
– Może powinnam jej szukać… – powiedziała Naamit, wpatrując się w ścianę. – No bo… jeżeli się zgubiła, to na widok mojego samochodu…
– Lepiej zaczekaj tutaj – wpadła jej w słowo Hannah. – Ona może po prostu wróci. Albo zadzwoni na wasz numer stacjonarny.
– Nigdy tego nie robi – rzekła Naamit. – Zawsze dzwoni na komórkę.
– Czy możesz mi pokazać… – zaczęła Hannah, ale przerwało jej pukanie do drzwi.
Wstały jednocześnie. Naamit szybko podeszła do wejścia i raptownie otworzyła drzwi, jak gdyby spodziewała się ujrzeć w progu Abigail. Tyle że Abigail oczywiście by nie pukała.
Na zewnątrz stała para dorosłych z małym chłopcem. Na ich widok Naamit uśmiechnęła się blado.
– Tony. Karen. Wejdźcie, proszę. – Odsunęła się na bok i ruchem ręki zaprosiła ich do środka. Cała trójka weszła z wahaniem. Tony był postawnym mężczyzną. Łysy, z wytatuowaną na szyi rybą. Powierzchowność twardziela burzyła jego łagodna, zmartwiona twarz. Karen była szczupłą blondynką o wydatnych ustach. Miała zapuchnięte, zaczerwienione oczy, które ocierała grzbietem dłoni, pociągając nosem.
– To śledcza Hannah Shor – dokonała prezentacji Naamit. – Jest tu, żeby nam pomóc.
– Czy coś już pani wiadomo? – zapytał Tony. Mówił cichym, twardym głosem, z akcentem, którego Hannah nie potrafiła rozpoznać. – Czy któraś z nich się odezwała?
– Jeszcze nie – odparła Hannah. – Ale nasze radiowozy patrolują ulice.
– Po co? – spytał.
– Na wypadek, gdyby się zgubiły – wyjaśniła Hannah. – Albo…
– Jeśli się zgubiły, dlaczego nie zadzwoniły? I czemu Gracie nie odbiera telefonu?
– Może gdzieś zapodziały swoje komórki – odpowiedziała Hannah. A po chwili dodała: – Albo ktoś im je ukradł. Proszę państwa, czy orientujecie się, dokąd poszła Gracie?
– Nie – odparła słabym głosem Karen. – Nic nie mówiła. Miała się opiekować Donnym.
Gdy jego mama się odezwała, chłopczyk zadarł głowę, a wtedy Hannah przyjrzała mu się uważnie. Był blady i spokojny. Zmrużone oczy – wąskie jak u Azjaty, podobne do oczu jego ojca – utkwił wyłącznie w Hannah.
Uklękła przed nim.
– Donny, czy Gracie powiedziała ci, dokąd się wybiera? – spytała.
Po chwili wahania kiwnął głową.
– Co? Dlaczego nic nie mówiłeś? – Głos Tony’ego był surowy. – Dokąd poszła? Mów, natychmiast!
Donny cofnął się i oparł o matkę.
– Tony! – warknęła Karen. – Wystraszyłeś go!
Hannah ujęła oburącz dłoń Donny’ego. Była zimna jak lód.
– Co ci powiedziała, Donny? Że dokąd idzie?
– Powiedziała, że idzie się spotkać z przyjacielem Abby – odparł cienkim głosikiem. – Obiecała, że wróci niedługo. I kazała mi dzwonić, gdyby coś się stało. – Rozkleił się. – No to do niej dzwoniłem. Ciągle. Bałem się! Chciałem, żeby wróciła do domu! Ale nie odbierała telefonu! A obiecała, że będzie odbierać!
Hannah wstała. Zrobiło jej się niedobrze. Skoro Gracie nie odbierała telefonu, mimo że obiecała bratu, naprawdę był powód do niepokoju. Przez chwilę zastanawiała się, po czym rzuciła:
– Przepraszam, muszę zadzwonić.
Wyszła drzwiami frontowymi. Na dworze było lodowato, więc objęła się ramionami, żeby się trochę ogrzać. Wybrała numer kapitana Baileya, z nadzieją, że szybko odbierze.
Odebrał po kilku sekundach.
– Cześć, Hannah.
– Kapitanie, mam tu zaginięcie dziecka. Zniknęły dwie dwunastolatki…
– Nikt mnie nie zawiadomił o zaginięciu dziecka. Skąd dostałaś to zgłoszenie?
– Zawiadamiam pana teraz, kapitanie. Matka jednej z dziewczynek przyjaźni się z moją matką. Chodzi o Abigail Lisman i Gracie Durham. Jedna nie odbiera telefonu, a komórka drugiej od razu się przełącza na pocztę głosową. Pewne oznaki świadczą o tym, że sprawa jest poważna.
– Jakie oznaki?
– Abigail Lisman wyłączyła telefon, a według jej matki nigdy tego nie robi. A Gracie nie odbiera, chociaż kazała młodszemu bratu dzwonić, gdyby coś się stało.
– To nie są żadne poważne powody – skwitował Bailey. – Coś jeszcze?
Hannah zawahała się. Nie, w sumie nic już nie miała, jedynie paskudne przeczucie.
– To głównie kwestia intuicji – przyznała w końcu.
– No dobrze – powiedział kapitan poważnym tonem. – Zadzwonię do Mancuso, powinna o tym wiedzieć. FBI może lokalizować komórki znacznie szybciej niż my.
– Chce pan, żebym sama do niej zadzwoniła, kapitanie? Dzięki temu unikniemy kilku zbędnych rozmów.
Na chwilę zapadła cisza.
– Tak, tak będzie lepiej. Zaczekaj, dam ci jej numer.
– Mam go – odparła Hannah.
– Świetnie. Informuj mnie na bieżąco. – Sądząc po głosie, chyba był zdenerwowany. Zaginięcie dziecka powodowało, że wszyscy robili się nerwowi.
Hannah zabrała się do szukania numeru Mancuso. Zajęło jej to dłuższą chwilę, na zimnie stukała palcami w ekran niezdarnie i niemrawo. Zanim Mancuso odebrała, Hannah wstrząsały już dreszcze.
– Halo? – odezwała się agentka ochrypłym głosem, jak gdyby została wyrwana ze snu.
– Agentka Mancuso? Mówi śledcza Hannah Shor z policji Glenmore Park. Poznałyśmy się podczas śledztwa…
– Pamiętam panią. O co chodzi?
Hannah powtórzyła to, co przed chwilą przekazała kapitanowi.
– Rozumiem – rzekła agentka Mancuso. Hannah z ulgą stwierdziła, że nie słyszy śladu sceptycyzmu.
– Moim zdaniem przyda nam się pomoc FBI – powiedziała. – Tu nie chodzi o dwie dziewczynki, które urwały się na imprezkę.
– Zgoda – odparła agentka Mancuso. – Ale po kolei. Mówi pani, że jedna z nich nie odbiera telefonu. A czy jej komórka na pewno jest włączona?
– O ile wiem, tak.
– Każę firmie telekomunikacyjnej dać nam przybliżone miejsce logowania.
Hannah zamrugała.
– Tak po prostu?
– Owszem. Miejmy nadzieję, że ta dziewczynka wciąż ma telefon przy sobie i że lokalizacja będzie w miarę dokładna. Czasami margines błędu wynosi kilka kilometrów. Jaki jest numer tego włączonego telefonu?
– Chwileczkę. – Hannah wróciła do domu. – Jaki jest numer Gracie? – zwróciła się do Karen. Ta podała jej numer, a Hannah przedyktowała go agentce FBI.
– W porządku – rzuciła Mancuso. – Oddzwonię za kilka minut.
Przerwała połączenie. Hannah odwróciła się do rodziców dziewczynek. Siedzieli na kanapach w salonie. Na stoliku stało sześć parujących kubków. Hannah zauważyła, że Naamit zdjęła kostium i przebrała się w czarne spodnie i jasnoniebieską bluzkę.
– Z kim pani rozmawiała? – zapytał Tony.
– Z moim kapitanem i z FBI – odparła Hannah po chwili. Nie była pewna, czy wiadomość o udziale FBI podniesie rodziców na duchu, czy wręcz przeciwnie.
Wyglądało na to, że uzyskała i jedno, i drugie. Tony i Ron się odprężyli, natomiast Naamit i Karen wyraźnie się spięły.
– Pomagają nam namierzyć telefon Gracie – powiedziała, by dodać im otuchy.
Tony skinął głową.
– Świetnie.
– Zrobiłem herbatę dla wszystkich – rzekł Ron, wskazując kubki.
Hannah z roztargnieniem pokiwała głową. Nie przepadała za herbatą. Potrzebowała kawy. Po herbacie musiała tylko częściej odwiedzać łazienkę.
Rozległo się kolejne pukanie do drzwi. Tym razem Hannah dotarła do wejścia przed Naamit. Do domu wszedł Bernard i przyjrzał się dwóm parom oraz małemu chłopcu, którzy jak jeden mąż gapili się na jego wysoką postać.
– To śledczy Bernard Gladwin – przedstawiła go Hannah. – Mój partner.
Zanim dokończono prezentacji wszystkich obecnych, zabrzęczał telefon Hannah.
Dzwoniła agentka Mancuso.
– No, mam już namiary.
– Gdzie ona jest?
– No cóż, telefon jest na rogu Babel Lane i Kimball Way… w każdym razie w promieniu dwustu metrów od tego miejsca, mniej więcej.
Było kwadrans po północy, zaledwie kilka minut po tym, jak funkcjonariusze Tanessa Lonnie i Sergio Bertini dopiero rozpoczęli swoją zmianę. Przewidywali, że nie obejdzie się bez awantur – Dzień Świętego Patryka słynął z najgorszych alkoholowych ekscesów, jakie sobie można wyobrazić. Owszem, to radosny dzień, w końcu jednak ktoś musiał poskromić pijaków, którzy wdawali się w bójki albo uważali, że są dostatecznie trzeźwi, by siadać za kółkiem. Tanessa niechętnie zapatrywała się na tę noc.
– Słuchaj, ja tylko mówię, że powinnaś raz spróbować. Jeśli ci się nie spodoba, dam ci spokój – powiedział Sergio, kiedy jechała powoli Clayton Road.
– Sergio, nie ma mowy, żebym surfowała w marcu! – odparła Tanessa z niedowierzaniem. To już była ich trzecia zmiana, podczas której próbował ją namówić na swoje hobby igrania z hipotermią. – Rozejrzyj się! W zeszłym tygodniu padał śnieg! Jeśli chcesz umrzeć na zapalenie płuc, proszę bardzo, ale dlaczego próbujesz pociągnąć mnie za sobą?
– Będziesz w kombinezonie. To nic wielkiego.
– W kombinezonie! Teraz ledwo wysiądę z samochodu, zamarza mi tyłek, a mam na sobie kurtkę, dwie koszule i szalik, w dodatku całkiem suche! A ty chcesz, żebym włożyła jakąś mokrą piankę i wskoczyła do lodowatej wody? Jesteś nienormalny.
– Wcale nie czuje się zimna!
– Może ty nie czujesz. Twój mózg obumarł, nie czujesz niczego. Więc daj sobie z tym spokój, nie zamierzam…
Rozmowę przerwało trzeszczenie radiotelefonu.
– Cztery pięćdziesiąt jeden, tu centrala.
– Mów – powiedziała Tanessa do mikrofonu na ramieniu.
– Cztery pięćdziesiąt jeden, jesteście potrzebni na rogu Babel Lane i Kimball Way, macie odnaleźć dziecko, które zaginęło w tej okolicy.
– Przyjęłam – odparła Tanessa. – Czy chodzi o te dziewczynki, za którymi mieliśmy się rozglądać?
– Potwierdzam, cztery pięćdziesiąt jeden.
– Udajemy się na miejsce.
– Kto pozwala dzieciakom włóczyć się po nocy? – mruknął Sergio, kiedy Tanessa obracała kierownicę.
– Nie sądzę, żeby pozwalali im się włóczyć – zaprotestowała Tanessa. – Wiesz, jako nastolatka też wymykałam się z domu. Rodzice nigdy się nie zorientowali.
– Chcę tylko powiedzieć, że to jest zaniedbanie. Dziećmi trzeba się zajmować jak należy.
– Ty z trudem radzisz sobie z zajmowaniem się swoją papugą! – przypomniała mu Tanessa, zerkając na grupkę młodych ludzi idących ulicą; roześmiani, pewnie zmierzali do kolejnego baru.
– Gabriella to bardzo trudne zwierzę, jasne? Ma swoje humory!
– To całkiem jak dzieci, one też są humorzaste.
Dojechali na miejsce i zaparkowali radiowóz koło czarnego dodge’a chargera i dwóch białych chevroletów. W pobliżu stała grupa ludzi, wśród których górował Bernard. Tego wielkoluda trudno było nie zauważyć. Zwykle przewyższał wszystkich wokół siebie o kilkanaście centymetrów. Tanessa ruszyła ku nim, gdy zorientowała się, że obok Bernarda jest kapitan Bailey. Patrzył na kobietę stojącą na wprost pozostałych – agentkę Mancuso, którą spotkała raz, krótko po tym, jak Tannesy omal nie zabił Jovan Stokes.
Mancuso była imponującą kobietą, władczą w obejściu i elegancką. Miała śniadą cerę, której lata się nie imały, czarne, przetkane srebrzystymi nitkami włosy, a obok ust pieprzyk, nadający jej twarzy niezapomniany wygląd. Trzymając ręce w kieszeniach płaszcza, przemawiała do stojących przed nią mężczyzn i kobiet. Kiedy Tanessa i Sergio do nich dołączyli, przerwała na chwilę, skinęła Tanessie głową i mówiła dalej.
– Gracie Durham i Abigail Lisman zniknęły ponad trzy godziny temu, więc mamy powody do niepokoju. Telefon Gracie logował się w tym miejscu, margines błędu to jakieś dwieście metrów. Jej komórka jest nadal włączona, dzwonimy na nią bez przerwy. Dlatego jeśli się do niej zbliżymy, powinniśmy usłyszeć sygnał.
Rozejrzała się.
– Mamy tu kilka bloków mieszkalnych i biurowców, musimy obejść wszystkie lokale. Zajmą się tym kapitan Bailey, śledcza Shor i śledczy Gladwin, a pomogą im agenci Fuller i Manning. Zacznijcie od stacji benzynowej, może ktoś tam coś widział. Reszta z nas, w tym funkcjonariuszka Lonnie oraz jej partner, którzy do nas dołączyli, sprawdzą ulice, zaułki i plac zabaw. – Ruchem ręki wskazała ciemny plac oddalony o jakieś siedemdziesiąt metrów. – Nie mamy pojęcia, czy Gracie nadal ma telefon przy sobie ani czy dziewczynki są jeszcze razem, dlatego niczego nie zakładamy. No, do roboty. Jest późno, a chcę odstawić dziewczynki do rodziców najdalej za godzinę.
Grupa się rozdzieliła. Bailey, Hannah i Bernard spojrzeli na Tanessę i skinęli głowami; na ich twarzach malowała się powaga. Byli wyraźnie przejęci. A skoro ci doświadczeni śledczy się niepokoili, to znaczy, że mieli powody. Tanessa gorąco modliła się, żeby ta zmiana nie zakończyła się znalezieniem zwłok dwunastolatki.
– Miło znów panią widzieć – zwróciła się do niej agentka Mancuso, kuląc się z zimna. – Wygląda pani… dobrze.
Poprzednio widziały się dwa dni po tym, jak Tanessa została porwana i omal nie zginęła z rąk zabójcy. Przez kolejny tydzień mało sypiała i prawie wcale nie jadła, nic więc dziwnego, że w oczach agentki Mancuso prezentowała się teraz znacznie lepiej.
– Dziękuję – odparła. – Pani również.
– No dobrze, a teraz znajdźmy te dziewczynki – oświadczyła Mancuso. – Wy dwoje zajmijcie się placem zabaw. My sprawdzimy ulice.
Tanessa skinęła głową i wraz z Sergiem ruszyła na plac zabaw.
– Znasz tę kobietę? – zapytał jej partner.
– Kiedyś ją poznałam – odparła.
– Wygląda na twardzielkę – ocenił.
– Bo chyba właśnie taka jest.
Nocny ziąb stał się nieznośny. Przenikał pod kołnierz kurtki, przez podeszwy butów, nawet przez liczne warstwy ubrania. Z każdym oddechem zapraszała chłód, by wnikał w głąb jej płuc i ciała. Kłuło ją w nosie i w uszach.
Nie znosiła zimna. Ostre zimy były głównym powodem, dla którego nienawidziła Glenmore Park. Zastanawiała się, czy te dziewczynki naprawdę są gdzieś na ulicy. Jeśli tak, mogą zamarznąć na śmierć.
Dotarli do placu zabaw otoczonego niskim metalowym płotkiem. Przeszli wzdłuż ogrodzenia kilkanaście metrów, aż zobaczyli małą przerwę służącą jako wejście. Ścieżka po drugiej stronie była błotnista, rozdeptana dziesiątkami par butów. Po jej bokach leżały niewielkie kopczyki śniegu, który nie zdążył się stopić, kiepsko oświetlone słabym blaskiem latarni. Plac zabaw był całkiem spory. Znalazło się miejsce na karuzelę, zjeżdżalnie, kilka huśtawek, a jeszcze dalej było boisko do koszykówki i ciągnął się długi rząd drzew.
– Ciemno tu – mruknął Sergio, wyciągnął zza paska latarkę i ją włączył. Tanessa zrobiła to samo. Gdy przeszli za płotek, wąskie promienie nie radziły sobie z ciemnością. Tanessa nasłuchiwała dźwięku dzwonka albo wibracji komórki, ale słyszała jedynie chrzęst żwiru na ścieżce pod stopami swoimi i Sergia.
Ona też raz się zgubiła, była wtedy jeszcze mała. Kiedy miała osiem lat, matka zabrała ją i jej braci na wieczorny spacer. Tanessa w podskokach wysforowała się do przodu, obserwując swój cień, który to się wydłużał, to skracał w świetle ulicznych latarni. Nie zauważyła, że matka zatrzymała się, by zamienić z kimś kilka słów, zapewne z jakimś fanem. W tamtych czasach jej matka była aktorką i niemal codziennie wielbiciele zatrzymywali ją, prosząc o autograf albo zdjęcie. Na ulicy panował wielki ruch i nagle Tanessa uświadomiła sobie, że matki i braci już za nią nie ma. Zamarła w miejscu i rozglądała się za nimi, a strach ściskał jej serce. Już miała się rozpłakać, gdy podszedł do niej jakiś mężczyzna i spytał, czy wszystko gra. Wciąż pamiętała zapach jego potu, kwaśny i nieprzyjemny. Jeden z jego zębów był sczerniały. Z krzykiem odskoczyła i wybuchnęła płaczem.
Kilka sekund później dobiegli do niej Mitchell i Richard. Widocznie byli niedaleko. Razem nakrzyczeli na zawstydzonego mężczyznę, który przypuszczalnie chciał jej tylko pomóc. Potem Tanessa płakała całymi godzinami. W dzieciństwie nie przydarzyło jej się nic równie strasznego.
Czy Gracie i Abigail też były same na jakiejś ulicy, zapłakane? Ale jeśli tak, to dlaczego nie odbierały telefonów?
– Prawdopodobnie są w którymś z mieszkań w okolicy – powiedział Sergio. – Może poszły na jakąś imprezę.
– Może – przytaknęła Tanessa, chociaż niestety przeczuwała, że to wcale nie tak. Pora była zbyt późna, dziewczynki za młode, a skoro nie odbierały… – Słyszałeś? – rzuciła nagle i stanęła jak wryta.
– Co miałem słyszeć?
– Cicho!
– Pytałaś mnie…
– Przymknij się na chwilę, do cholery!
Stali w milczeniu i nagle znów to usłyszała. Cichą melodyjkę, daleko po prawej.
– Tam – powiedziała Tanessa i ruszyła po zamarzniętej ziemi; serce jej łomotało. Promień latarki skakał chaotycznie, przeszukiwał teren, aż w końcu padł na małe nieruchome ciało. Przykucnęła i delikatnie odwróciła je tak, by odsłonić twarz.
Ujrzała dziewczynkę z zaschniętą krwią na czole. Była bezwładna, a jej blada skóra była niemal sina.
– Ściągnij tu karetkę! – krzyknęła Tanessa do Sergia. Oparła dłoń na piersi dziewczynki, przysunęła ucho do jej ust. Gdzieś w pobliżu ćwierkał telefon małej, przez co Tanessa nie bardzo mogła się skupić. W końcu jednak to usłyszała i poczuła: słaby, płytki oddech.
Dziewczynka nadal żyła.
Tanessa ściągnęła rękawiczkę i dotknęła jej policzka. Był lodowaty. Zdjęła kurtkę i nie zważając na przenikliwy ziąb, okryła dziewczynkę, przez cały czas mówiąc do niej cicho:
– Już dobrze, skarbie. Znaleźliśmy cię. Trzymaj się. Otwórz oczy. Zrób to dla mnie i otwórz oczy. Trzymaj się, pomoc już jest w drodze.
– Przykro mi, ale naprawdę nie mogę pani wpuścić – oświadczył lekarz. – To dziecko jest wyczerpane, nie chcemy go przeciążać.
Na czubku głowy miał łysinę, tylko na skroniach sterczały mu kępki siwych włosów. Hannah korciło, żeby go za nie chwycić i potrząsać nim, aż zmieni śpiewkę.
– Drugi raz tego nie powtórzę, doktorze – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Gdzieś jest jeszcze jedna dziewczynka, której na razie nie znaleźliśmy. Ta tutaj może wiedzieć, co się z nią stało. Muszę ją przesłuchać natychmiast.
– No… jeśli dobrze zrozumiałem, znaleziono ją w parku – rzekł lekarz. – Czy przeszukaliście park?
Hannah myślała, że szlag ją trafi na miejscu.
– Sama wiem, co należy do moich obowiązków! A teraz z drogi! – Ruszyła do przodu, zmuszając go, by się odsunął, i pociągnęła dwuskrzydłowe drzwi. Były zamknięte na klucz. Przez maleńkie okienko w drzwiach zobaczyła, że za nimi jest korytarz z pokojami po obu stronach, skąpany w ostrym świetle jarzeniówek. Pojawiła się idąca wolno pielęgniarka, pchająca wózek szpitalny.
Hannah załomotała w szybę; rozległ się głuchy stukot.
– Otwórz te cholerne drzwi!
– Jak mówiłem…
Z windy wysiadła agentka Mancuso i podeszła do nich, już z daleka wymachując odznaką.
– Agentka Mancuso, FBI – przedstawiła się. – Musimy natychmiast pomówić z Gracie Durham.
Lekarz zamrugał.
– Jak mówiłem tej policjantce, Gracie Durham jest…
– To śledztwo federalne, doktorze. Życie małej dziewczynki jest w niebezpieczeństwie.
Zawahał się. W końcu ustąpił.
– Dobrze – powiedział. – Ale tylko pięć minut. Pokój trzysta dziewięć. – Podszedł do zamka szyfrowego znajdującego się na ścianie i wstukał czterocyfrowy kod. Drzwi otworzyły się z lekkim trzaskiem.
– Tak długo, jak będzie trzeba, doktorze – odrzekła agentka Mancuso, otworzyła drzwi i przeszła przez nie. Hannah szybko ruszyła za nią.
– Ta odznaka jednak się przydaje – stwierdziła, niemal biegnąc, by dotrzymać kroku wysokiej kobiecie.
– Ma swoje zalety.
Dotarły do pokoju Gracie Durham i otworzyły drzwi. Pomieszczenie było beżowe i ponure. Gracie, blada jak kreda, spoczywała na szpitalnym łóżku, podłączona do kroplówki. Miała na sobie zieloną szpitalną koszulę, była częściowo przykryta cienkim kocem. Na nocnym stoliku przy jej łóżku stał dla ozdoby jakiś sztuczny kwiat w doniczce. Na jasnobrązowym krześle koło łóżka siedziała matka Gracie z zaciśniętą szczęką i trzymała córkę za rękę.
– Proszę pani, musimy zadać pani córce kilka pytań – odezwała się agentka Mancuso.
Kobieta kiwnęła głową, pociągając nosem.
– Oczywiście – odparła. Hannah poznała po jej oczach, że Gracie coś już jej powiedziała. Coś bardzo ważnego.
– Gracie, mam na imię Christine, a to jest Hannah – przedstawiła je agentka. – Możesz nam odpowiedzieć na kilka pytań?
Dziewczynka pokiwała głową.
– Czy wiesz, gdzie jest Abigail?
Tym razem dziewczynka pokręciła głową.
– Zabrali ją jacyś ludzie – wyszeptała. – Tacy w czarnych maskach.
Hannah miała wrażenie, że po jej karku chodzi osa. Abigail została porwana.
– Opowiedz nam, proszę, co się stało – powiedziała agentka Mancuso.
– Byłyśmy na placu zabaw – szepnęła dziewczynka słabiutkim, ledwo słyszalnym głosem. – Właśnie miałyśmy wracać do domu, kiedy pojawił się jakiś pan. Mężczyzna w… w czarnej masce. Uciekłyśmy, a on nas gonił. Wtedy dołączył do niego drugi pan. On też nosił czarną maskę. Złapali Abby. A ja uciekłam. – Zamilkła.
– I co było potem? – Agentka nachyliła się, jej postawa świadczyła o tym, że ma w zanadrzu wiele pytań. Hannah się nie wtrącała.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki