Zabójcza sieć - Mike Omer - ebook + audiobook + książka

Zabójcza sieć ebook

Mike Omer

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jedna noc, dwie ofiary.

Śledcza Hannah Shor bardzo chce udowodnić przełożonym i sobie samej, że jest dobrą policjantką. Gdy pewien mężczyzna w średnim wieku zostaje zadźgany w swoim mieszkaniu, Shor widzi w tym dla siebie szansę. Jednak szybko się dowiaduje, że zamordowany był podłym internetowym trollem, napastującym seksualnie kobiety na Twitterze.

Policjantka zastanawia się, czy naprawdę chce schwytać zabójcę... A noc jeszcze się nie skończyła.

Kilka godzin później zostaje uduszona młoda kobieta. Śledczy Jacob Cooper odkrywa, że ofiara była uzależniona od brutalnych, sieciowych gier RPG. Aby znaleźć zabójcę, Jacob stanie się graczem.

Shor musi odłożyć na bok wątpliwości, a Jacob znaleźć sposób na przezwyciężenie technofobii. Tylko tak rozwiążą sprawy.

Poszukiwania zawiodą ich w najbrudniejsze zakątki internetu, gdzie próbując dopaść zabójcę, odkryją szokujące tajemnice.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 267

Oceny
3,9 (166 ocen)
51
65
32
15
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
WIOLCIA01

Nie polecam

masakra. ten audiobook to dowód jak można zepsuć przyjemność czytania przez nieprawidłowo (niepokolei) ułożone rozdziały przez co zakończenie poznajemy zbyt wcześnie, a po zakończeniu książki zaczyna się rozdział drugi.
10
Ewa1966

Nie polecam

Audiobook z błedem. Źle poukładane rozdziały.
10
Sandomia

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Aleksy_chilluje

Dobrze spędzony czas

Brakujące rozdziały psują frajdę z czytania.
00
MO-H15

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




Roz­dział 1

Jeżeli ist­nieje jeden powód, dla któ­rego warto być męż­czy­zną, to jest nim moż­li­wość sika­nia do butelki. Śled­cza Han­nah Shor nie po raz pierw­szy dzi­wiła się, jak to moż­liwe, że mamy rok 2016, a w kwe­stii sika­nia do butelki kobiety na­dal tkwią w mro­kach śre­dnio­wie­cza. W ostat­nim stu­le­ciu ludz­kość poczy­niła nie­by­wałe postępy. Wyna­le­ziono tele­wi­zory, kuchenki mikro­fa­lowe, kli­ma­ty­za­cję, inter­net, apli­ka­cje rand­kowe… A mimo to pod­czas obser­wa­cji wciąż lepiej być męż­czy­zną, bo można się wysi­kać w dowol­nej chwili.

Prze­su­nęła się tro­chę, pró­bu­jąc zna­leźć pozy­cję, w któ­rej nie mia­łaby wra­że­nia, że sie­dzi na wła­snym pęche­rzu.

CHRUP!

Rzu­ciła okiem na Ber­narda, który wolno pogry­zał kolej­nego chipsa. Zgar­biony nad kie­row­nicą, gapił się pro­sto przed sie­bie i nie spra­wiał wra­że­nia, żeby cokol­wiek mu doku­czało. O ile wie­działa, z przy­jem­no­ścią sie­dział tu na zim­nie, chru­pał chipsy ziem­nia­czane i wcale nie marzył o nowo­cze­snej toa­le­cie. Jego ciemna ręka wycią­gnęła z torby kolej­nego chipsa. Prze­pa­dał za nimi, tym bar­dziej więc Han­nah nie mogła się nadzi­wić, jakim cudem pozo­sta­wał w tak dobrej for­mie. Widocz­nie miał szybką prze­mianę mate­rii. Chu­dzi zawsze tak odpo­wia­dają na pyta­nie, jak to moż­liwe, że są tacy szczu­pli. „Nie robię nic spe­cjal­nego, po pro­stu mam szybką prze­mianę mate­rii”. Zupeł­nie jakby to była cho­roba, na którą nie­stety zapa­dli.

CHRUP!

Ponow­nie zlu­stro­wała wzro­kiem ulicę. Nie­zbyt pocią­ga­jące miej­sce, zwłasz­cza po pół­nocy. Ich oto­cze­nie oświe­tlała tylko jedna latar­nia. Wszyst­kie budynki były z taniej czer­wo­nej cegły, nie­otyn­ko­wane i pozo­sta­wione same sobie, by zapusz­czone popa­dły w ruinę. Ozda­biały je liczne rury, druty oraz zardze­wiałe schody ewa­ku­acyjne; splą­tane ze sobą, two­rzyły labi­rynt bez widocz­nego wej­ścia czy wyj­ścia. Na pozba­wio­nym odpływu pod­łożu zale­gały kałuże i sączyły się małe stru­myki wody. Wokół radio­wozu stały zapar­ko­wane dzie­siątki zachla­pa­nych bło­tem pojaz­dów; nie­które wyglą­dały, jakby nie ruszano ich od lat. Zaułek po dru­giej stro­nie ulicy był jesz­cze brud­niej­szy, z nie­opróż­nio­nych kon­te­ne­rów wysy­py­wały się śmieci, a wszę­dzie walały się tłu­ste opa­ko­wa­nia po jedze­niu, powie­wa­jące wolno na wie­trze.

Ktoś sza­le­nie dow­cipny nie­dawno prze­szedł tą ulicą i pal­cem nary­so­wał fiuta na wszyst­kich brud­nych oknach samo­cho­dów. Jakość jego pracy była marna, Han­nah nie miała wąt­pli­wo­ści, że sama spi­sa­łaby się znacz­nie lepiej.

Podej­rze­wała, że zapo­wiada się kolejna klapa. Tego wie­czoru crack nie przej­dzie z rąk do rąk, nie będzie aresz­to­wań, żad­nej akcji. Tylko pełne pęche­rze, napię­cie i…

CHRUP!

Sły­sząc to, omal nie pod­sko­czyła. Jak, do cho­lery, ma się sku­pić na obser­wa­cji, skoro ten hałas nie­ustan­nie wdziera się w jej myśli? Trudno o rów­nie wstrętny, wku­rza­jący dźwięk… przy­naj­mniej w wyko­na­niu Ber­narda, który chru­pał tak, jakby chciał coś zade­mon­stro­wać. Zupeł­nie jak gdyby radość z jedze­nia chip­sów pole­gała na jak naj­gło­śniej­szym miaż­dże­niu ich mię­dzy…

CHRUP!

– Ber­nard!

– Co? – Spiął się i rozej­rzał, szu­ka­jąc powodu, dla któ­rego wykrzyk­nęła jego imię.

– Zjedz jesz­cze jed­nego chipsa, a wsa­dzę ci tę torbę w dupę!

Ber­nard zamru­gał.

– A co, też chcesz?

– Nie!

– Nie ma sprawy. – Roz­wa­żał to w myślach. – Dobre są, naprawdę. To Cre­amy Gar­lic Caesar. Lubię ten posmak czosnku.

– Ja nie chcę żad­nych chip­sów. Po pro­stu nie zno­szę tego dźwięku, który wyda­jesz, kiedy je chru­piesz.

– Nie ja wydaję te dźwięki, tylko chipsy. Chrzęst chip­sów w zębach to ich przy­ro­dzona cecha. To odgłos świad­czący o ich ist­nie­niu. Chipsy ziem­nia­czane stwo­rzono po to, żeby…

– Zamknij się – prze­rwała mu Han­nah. – Jest.

Oboje zamil­kli, patrząc przed sie­bie. Ulicą szedł zwa­li­sty facet w płasz­czu i włócz­ko­wej czapce, z rękami w kie­sze­niach. Han­nah przy­glą­dała mu się uważ­nie, szu­ka­jąc wybrzu­sze­nia w jego spodniach albo pod płasz­czem. Czy jest uzbro­jony? Nic na to nie wska­zy­wało. Ale też nie poru­szał się czuj­nie, kro­kiem typo­wym dla doświad­czo­nego han­dla­rza nar­ko­ty­ków.

– Bo ja wiem? – szep­nęła. – Nie wygląda na faceta, któ­rego nam opi­sał ten gan­gus, no nie?

Ber­nard wzru­szył ramio­nami.

– Ten gan­gus to debil. Jak z nim gada­li­śmy, był tak nawa­lony, że to cud, że w ogóle potra­fił podać jakiś opis. Z jakiego powodu ktoś miałby łazić w tej oko­licy w samym środku nocy?

Męż­czy­zna zatrzy­mał się i rozej­rzał. Han­nah i Ber­nard ani drgnęli. Ich nie­ozna­ko­wany dodge char­ger był jed­nym z wielu samo­cho­dów par­ku­ją­cych przy kra­węż­niku, a w środku pano­wała cał­ko­wita ciem­ność. Prak­tycz­nie rzecz bio­rąc, para śled­czych była nie­wi­doczna.

Męż­czy­zna wszedł do zaułka, oparł się o ścianę i zapa­lił papie­rosa.

– No i widzisz? – Ber­nard bły­snął zębami w uśmie­chu. – Już możemy go zwi­nąć. Za włó­czę­go­stwo.

– Nie rób z sie­bie idioty – burk­nęła Han­nah. Serce jej łomo­tało. Bar­dzo potrze­bo­wała tego aresz­to­wa­nia. Cały czas czuła, że jej dni są poli­czone, że komen­dantka Dougherty i kapi­tan Bailey zasta­na­wiają się, czy zasłu­guje na swoją pen­sję. A odkąd przed mie­sią­cem dała ciała, było jesz­cze gorzej… Przez pomyłkę ujaw­niła dzien­ni­karce infor­ma­cje ze śledz­twa, nara­ża­jąc przy­nętę, przy pomocy któ­rej chcieli zwa­bić seryj­nego zabójcę. Ten błąd prze­śla­do­wał ją bez prze­rwy, aż nabrała wąt­pli­wo­ści, czy w ogóle nadaje się do jed­nostki. A teraz pró­bo­wała przy­po­mnieć sobie i prze­ło­żo­nym, dla­czego w ogóle dostała awans do docho­dze­niówki.

– Wylu­zuj – powie­dział, jak zawsze spo­koj­nie, Ber­nard. – Za chwilę będziemy mieli kon­kretny powód, żeby go posa­dzić.

– Jasne. – Han­nah znów prze­su­nęła się na sie­dze­niu. Chciała, żeby ten kupu­jący wresz­cie tu dotarł. Powoli zamie­niała się w jeden wielki, nie­sa­mo­wi­cie wraż­liwy pęcherz.

Śled­czy w mil­cze­niu wyglą­dali na zewnątrz. Męż­czy­zna palił papie­rosa wolno, spo­koj­nie. Nagle Han­nah też zapra­gnęła zapa­lić. Rzu­ciła pale­nie trzy lata temu, na­dal jed­nak nacho­dziła ją chęć na dymka – po solid­nym posiłku, po sek­sie i kiedy się dener­wo­wała. A była zde­ner­wo­wana jak cho­lera. Poza tym koniecz­ność wysi­ka­nia się nie poma­gała. Ale pal licho sika­nie, zosta­nie tu do świtu, jeśli dzięki temu…

Jej oko zare­je­stro­wało jakiś ruch. Dotknęła ramie­nia Ber­narda, wska­zu­jąc pal­cem.

Do zaułka zbli­żał się męż­czy­zna w brud­nych, podar­tych ciu­chach. Jego ruchy były nie­spo­kojne, nie szedł nor­mal­nie, tylko sta­wiał kroki, jakby miał drgawki. Gdy mijał ich samo­chód, Han­nah dostrze­gła na jego wysu­szo­nych ustach kilka czar­nych plam. Widy­wała już ćpu­nów pro­wa­dzą­cych cał­ko­wi­cie nor­malne życie, mają­cych stałą pracę i szczę­śliwe rodziny. Wie­działa, że ćpuny wystę­pują w naj­roz­ma­it­szych posta­ciach. Ten miał postać kogoś, czyj wygląd i zacho­wa­nie na pierw­szy rzut oka zdra­dza ćpuna.

Pod­szedł do męż­czy­zny w zaułku i coś powie­dział. Tam­ten ski­nął głową. Ćpun wrę­czył mu zmięty bank­not, który trzy­mał w zaci­śnię­tej pię­ści. Ten drugi wziął pie­nią­dze, pogrze­bał głę­boko w kie­szeni i wyjął nie­wielki, ciemny przed­miot. Gme­rał przy nim przez chwilę, po czym dał ćpu­nowi coś maleń­kiego.

– Ruszamy – szep­nęła Han­nah. Jed­no­cze­śnie otwo­rzyli drzwi radio­wozu. Zamki szczęk­nęły cichutko, ledwo dosły­szal­nie… ale tyle wystar­czyło. Diler i ćpun odwró­cili głowy, rzu­cili okiem na parę śled­czych i dali nogę.

Ber­nard wycią­gnął pisto­let.

– Stać! Poli­cja! – krzyk­nął.

Roz­bie­gli się w prze­ciw­nych kie­run­kach – diler pognał do zaułka, a ćpun ulicą. Han­nah nie zaj­mo­wała się ćpu­nem, sku­piła się na han­dla­rzu. To był ich cel. Wycią­gnęła pisto­let i popę­dziła za nim; sły­szała, jak za jej ple­cami Ber­nard drze się do radia, zgła­sza­jąc pościg.

Ulica nie była sze­roka, Han­nah w sekundę zna­la­zła się po dru­giej stro­nie, ale diler był już w poło­wie ciem­nego zaułka. Zadzia­łały jej odru­chy, spo­glą­dała przed sie­bie, wypa­tru­jąc moż­li­wych zagro­żeń. Brak świa­tła w cia­snej prze­strzeni; mógł tam cze­kać jego wspól­nik. Alejka była wąska, nie dawała pola manewru. W ścia­nach tu i tam wid­niały drzwi, mogły to być drogi ucieczki dla prze­stępcy. A jed­nak, nie zwal­nia­jąc, wpa­dła do zaułka ze świa­do­mo­ścią, że Ber­nard ją osła­nia. Po obu stro­nach wzno­siły się wyso­kie ściany.

Diler pchnął duży pojem­nik na śmieci, a ten prze­wró­cił się za nim i poto­czył; dono­śny hur­got odbi­jał się echem w cia­sno­cie zaułka. Han­nah prze­sko­czyła nad kubłem i lądu­jąc, pośli­znęła się na śmie­ciach. Zła­pała rów­no­wagę i bie­gła dalej. Sły­szała, jak Ber­nard klnie za jej ple­cami, ale nie miała czasu się odwra­cać. Potknął się o pojem­nik? Coś mu się stało? A może prze­kli­nał dla­tego, że męż­czy­zna się odda­lał? Han­nah wyrzu­ciła te myśli z głowy, a diler dotarł do końca zaułka, skrę­cił w prawo i znik­nął jej z pola widze­nia.

Co za głu­pota, że pozwo­lili mu zdo­być prze­wagę! Powinni byli lepiej zapla­no­wać zasadzkę, może posta­wić drugi samo­chód u wylotu zaułka. Ale kto by pomy­ślał, że cynk, jaki dostali, rze­czy­wi­ście się spraw­dzi? Gan­gus nie był wia­ry­god­nym kapu­siem. Zwy­kle pod­rzu­cał im nie­prze­my­ślane teo­rie, plotki zasły­szane w barach, a nawet pomy­sły, które wysma­żył na haju w swoim nie­mal obumar­łym mózgu.

Tym razem jed­nak cynk był praw­dziwy, a ich cel się wymy­kał. Han­nah dobie­gła do końca zaułka, skrę­ciła w prawo i z ulgą zoba­czyła, że jej diler wciąż ucieka. Jesz­cze go nie zgu­bili. Mało tego, wyglą­dało na to, że traci siły. Był gruby i bez kon­dy­cji. Han­nah szybko go doga­niała. Była wpraw­dzie niska, ale dbała o formę. Tre­no­wała pra­wie codzien­nie, w ciągu tygo­dnia prze­bie­gała dzie­siątki kilo­me­trów. Jej stopy bły­ska­wicz­nie śmi­gały po czar­nym chod­niku, bie­gła pochy­lona, nie spusz­cza­jąc wzroku z ple­ców prze­stępcy.

– Poli­cja! – krzyk­nęła. – Kładź się na ziemi! Ale już!

Diler oddy­chał z tru­dem, poty­kał się. Taki pie­szy pościg nie mógł trwać w nie­skoń­czo­ność. Tam­ten nie mógł wsko­czyć do odjeż­dża­ją­cego pociągu. Nie mógł wbiec na zatło­czony rynek i poprzew­ra­cać stra­ga­nów z owo­cami, by musiała ska­kać pośród toczą­cych się jabłek. Już tylko krótki sprint, z pięć­dzie­siąt metrów, nie wię­cej. Ponow­nie wzy­wa­jąc go do zatrzy­ma­nia się, Han­nah przy­go­to­wała się na zde­rze­nie. Wal­nęła w niego pra­wym bar­kiem, oba­la­jąc go na zie­mię.

Wrza­snął z zasko­cze­nia i bólu, piskli­wym gło­sem pasu­ją­cym raczej do dwu­na­sto­let­niej har­cerki niż do dwu­dzie­sto­pa­ro­let­niego han­dla­rza dra­gów.

Han­nah wyce­lo­wała w niego pisto­let.

– Ręce nad głowę! Już!

– Dobra, dobra! – krzyk­nął. – Nie strze­laj! Uno­szę ręce nad głowę, okej? Prze­srane!

Do Han­nah dołą­czył Ber­nard, także z pisto­le­tem w dłoni. Oboje bacz­nie przy­glą­dali się face­towi, kiedy powoli uno­sił ręce nad głowę. Ber­nard skuł go bez­ce­re­mo­nial­nie i pode­rwał na nogi.

– A ćpun? – spy­tała zasa­pana Han­nah.

Ber­nard pokrę­cił głową. Nie­ważne. Mieli tego, na któ­rym im zale­żało. Ber­nard obma­cał go, szu­ka­jąc ukry­tej broni, i zna­lazł w jego kie­szeni mały pojem­nik. Otwo­rzył go i wysy­pał zawar­tość na dłoń. W świe­tle latarni bły­snęły alu­mi­niowe opa­ko­wa­nia czter­na­stu okrą­głych table­tek.

Han­nah ode­tchnęła głę­boko. Patrząc na dilera i jego towar, nagle znów zdała sobie sprawę, że musi się wysi­kać, i to szybko.

– Ja tylko mówię, że nie musie­li­ście być tacy bru­talni, jasne? To była bru­tal­ność poli­cji, ot co. Mógł­bym was pozwać do sądu! Mógł­bym…

– Devin! – wark­nął Ber­nard. – Weź się, kurde, zamknij. Trzeba było nie ucie­kać, nie musie­li­by­śmy cię oba­lać na glebę. Pod­czas aresz­to­wa­nia dile­rów śled­cza Shor zwy­kle jest bar­dzo deli­katna.

– Nie jestem żad­nym dile­rem! – zapro­te­sto­wał podej­rzany. Sie­dział z tyłu samo­chodu. Nie­stety, osłona bez­pie­czeń­stwa dzie­ląca go od śled­czych na przed­nich sie­dze­niach nie była dźwię­kosz­czelna.

– Mia­łeś przy sobie czter­na­ście dzia­łek cracku. Na naszych oczach opchną­łeś jedną klien­towi – rzekł Ber­nard.

– Tylko się nimi chwa­li­łem. W ogóle bym ich nie opy­lił, w życiu. I nie nazy­waj mnie Devin.

– Jasne, że byś ich nie sprze­dał – prych­nął Ber­nard. – Prze­cież ty tylko poka­zu­jesz każ­demu swoją kokę. Ja tam poka­zuję zdję­cia swo­ich dzieci. No, ale każdy chwali się tym, co ma naj­lep­szego, prawda?

– No… wła­śnie. Poka­zy­wa­nie towaru nie jest nie­le­galne, co nie?

Ber­nard zer­k­nął na Han­nah. Pro­wa­dziła z pogodną miną, na jej ustach igrał nikły uśmie­szek. Miło było widzieć, że się uśmie­cha; ostat­nio rzadko jej się to zda­rzało. Była wiecz­nie wykoń­czona, wiecz­nie zła. Na chwilę bły­snęły zie­lone oczy, kiedy reflek­tory samo­chodu z naprze­ciwka oświe­tliły jej twarz. Była taka blada… czy ona w ogóle jadała cokol­wiek? Kasz­ta­nowe włosy miała w strą­kach, potar­gane. Gryzł się tym, mar­twił się o nią.

– Świet­nie jest widzieć, że naresz­cie się uśmie­chasz – rzu­cił, siląc się na obo­jętny ton.

– Wiesz, co jest świetne? – odparła, szcze­rząc zęby w uśmie­chu. – Publiczne toa­lety. Nie sądzisz, że są cudowne?

– Jasne. Są nie­sa­mo­wite. Sie­dzia­łaś tam… bo ja wiem…? Z dzie­sięć minut. Już myśla­łem, żeś się uto­piła.

Ber­nard wyj­rzał przez boczną szybę na pustą ulicę. Naprawdę nie ist­niał żaden roz­sądny powód, żeby o tak póź­nej porze krę­cić się po mie­ście. Na dwo­rze było lodo­wato. W samo­cho­dzie wła­ści­wie też było zimno jak cho­lera, a do zimy jesz­cze daleko. W taką noc jak ta facet powi­nien leżeć pod koł­drą z żoną, a nie wozić się samo­cho­dem z jakimś dile­rem.

W sumie Ber­nard zgo­dził się na tę obser­wa­cję tylko dla­tego, że bar­dzo zale­żało na tym jego part­nerce. Han­nah zawsze była okrop­nie zasad­ni­cza, tak że cza­sami róż­nicy w tem­pie ich pracy nie dawało się poko­nać. Przed mie­sią­cem, po całej tej histo­rii z Jova­nem Sto­ke­sem, zro­biło się jesz­cze gorzej. Ber­nard na okrą­gło pró­bo­wał prze­ko­ny­wać Han­nah, że nie powinna mieć do sie­bie pre­ten­sji. Ale – tak jak w przy­padku innych kobiet w jego życiu – rów­nie dobrze mógłby gadać do ściany. Widział, jak bar­dzo spięta była od tam­tej pory, cią­gle sta­rała się prze­kra­czać gra­nice wytrzy­ma­ło­ści, haro­wała po osiem­dzie­siąt godzin na tydzień, zapra­co­wy­wała się na śmierć. Jeśli to potrwa dłu­żej, będzie musiał coś z tym zro­bić.

– Zaraz się porzy­gam – ode­zwał się diler.

Ber­nard spoj­rzał na niego: tłu­sta, czarna twarz, na gło­wie nie­równa szcze­cina, pie­przyk na policzku… Straszny brzy­dal, pomy­ślał.

Ber­nard był bar­dzo przy­stojny. Wysoki, bar­czy­sty, ciem­no­skóry, z nie­na­gan­nie przy­strzy­żoną krótką brodą i gęstymi, czar­nymi wło­sami. W dzie­ciń­stwie wszy­scy mu powta­rzali, że kiedy doro­śnie, będzie łysy. Jego ojciec był łysy, łysi byli jego wujo­wie oraz dziad­ko­wie z obu stron. Świa­do­mość, że wkrótce wyły­sieje, nie dawała mu spo­koju. A jed­nak, choć dorósł, włosy na­dal trzy­mały się jego głowy. Prze­po­wied­nia oka­zała się nie­trafna, co jego rodzinę naj­wy­raź­niej dopro­wa­dzało do szału. Cią­gle mu powta­rzali, że kie­dyś się obu­dzi i zoba­czy, że wszyst­kie włosy zostały mu na poduszce. On jed­nak jakoś w to wąt­pił.

– Jedziemy na poste­ru­nek – powie­dział zatrzy­ma­nemu. – Wyrzy­gasz się w celi.

– Ej! – rzu­cił diler. – Czy to chipsy Gar­lic Caesar? – Wska­zał małą torebkę na pod­ło­dze.

– Ow­szem – przy­znał Ber­nard.

– Dobre są.

– A żebyś wie­dział, Devin.

– Dostanę tro­chę?

– Nie, Devin, nie dosta­niesz.

– Dla­czego cią­gle mówisz na mnie Devin?

– Bo tak masz na imię.

– Ja jestem Mikey.

– Nie wci­skaj nam kitu. Jesteś Devin Der­kins. Wiemy, jak się nazy­wasz.

– Devin Der­kins? To mój kum­pel. – Zatrzy­many uda­wał zasko­cze­nie. – Chwila. Wzię­li­ście mnie za Devina Der­kinsa? Ha! Zła­pa­li­ście nie tego, co trzeba! Devin ma grypę, pro­sił, żebym go zastą­pił… Zresztą nie­ważne. Macie nie tego, co trzeba! Puść­cie mnie!

Han­nah i Ber­nard poro­zu­mieli się wzro­kiem. To mogło skom­pli­ko­wać sytu­ację. Ber­nard widział, jak Han­nah zaci­ska zęby, zauwa­żył wście­kły błysk w jej oku. Wes­tchnął.

– Posłu­chaj, Mikey – powie­dział. – Mam to gdzieś. Zła­pa­li­śmy cię z czter­na­stoma dział­kami koki. I robi­łeś to w ramach przy­sługi dla kum­pla? No to dosta­łeś lek­cję. Kapu­jesz? Taką, że przy­jaźń i crack nie idą w parze.

– Ale zła­pa­li­ście nie tego, co trzeba!

– Nie przej­muj się, nie jeste­śmy wybredni.

Poje­chali na komendę, nie do miej­sco­wego aresztu. Mikey pew­nie jak naj­szyb­ciej powi­nien tra­fić za kratki, ale areszt mie­ścił się na obrze­żach mia­sta, więc musie­liby jechać tam teraz po nocy, żeby go zapusz­ko­wać, a rano wró­cić, by go prze­słu­chać. Nie uśmie­chało im się takie jeż­dże­nie tam i z powro­tem, posta­no­wili więc wpa­ko­wać go do celi na komen­dzie, prze­słu­chać rano, a potem wezwać ludzi sze­ryfa, żeby go odsta­wili do aresztu.

Zosta­wili samo­chód na par­kingu przed komendą, wycią­gnęli Mic­keya z tyl­nego sie­dze­nia, dopro­wa­dzili na poste­ru­nek i ruszyli pro­sto do wind.

– Możemy pójść scho­dami? – zapy­tał Mikey.

Ber­nard i Han­nah puścili to mimo uszu.

– W win­dach się dener­wuję. Raz utkną­łem w takiej na kilka godzin.

– To rze­czy­wi­ście mia­łeś prze­srane! – wark­nęła Han­nah.

– Cho­dze­nie po scho­dach to dobra gim­na­styka. – Mic­key nie ustę­po­wał.

– Jasne – par­sk­nął Ber­nard. – Widać, że ty nic tylko się gim­na­sty­ku­jesz.

Wsie­dli do windy i zwieźli go na dół, do celi. Ostry blask jarze­niówki oświe­tlał smutne pomiesz­cze­nie, gdzie pijacy, pro­sty­tutki, człon­ko­wie gan­gów i jesz­cze gorsi spę­dzali cza­sami noce w ocze­ki­wa­niu na roz­strzy­gnię­cie ich dal­szego losu. Kiedy wsta­nie słońce, część z nich trafi do aresztu. A część zosta­nie zwol­niona.

Pobyt tam w żad­nym razie nie nale­żał do przy­jem­no­ści, ale tej nocy było względ­nie pusto. W dyżurce sie­dział Richie, gapił się na moni­tory i popi­jał kawę. Ber­nard poczuł się, jakby nie pił kawy od tygo­dni. Z gorą­cego kubka buchała para. Cie­pło to kolejna rzecz, któ­rej Ber­nard nie czuł chyba od tygo­dni. Richie miał gęste, jasne wąsy, kom­plet­nie zakry­wa­jące mu górną wargę. W rezul­ta­cie odno­siło się wra­że­nie, że nie tyle pił kawę, ile moczył w niej wąsy.

– Hej! – rzu­cił Richie. – Co tam macie?

– To jest Mikey – odparł Ber­nard. – Zła­pa­li­śmy go z crac­kiem w kie­szeni.

– Aha. Okej. W celi sie­dzi tylko jeden gość. Far­ciarz, będzie miał nawet pry­czę, żeby się prze­ki­mać. – Richie wstał i ruszył do żela­znych drzwi wiel­kiej celi.

– Mikey, to ty? – zawo­łał ktoś zza kraty.

Zatrzy­many był wyraź­nie zado­wo­lony.

– Rufus? Kupa śmie­chu, spo­tkać cię aku­rat tutaj!

Kupa śmie­chu, pomy­ślał Ber­nard. Boki zry­wać.

Richie gme­rał przy zamku, tak zwi­chro­wa­nym, że otwar­cie go zawsze tro­chę trwało.

– Za co cię zgar­nęli, Mikey?

– Wzięli mnie za Devina.

– Za Devina Der­kinsa? Z głu­pim na łby się poza­mie­niali czy co? Ty nie jesteś Devin Der­kins.

– Prze­cież wiem, mówi­łem im to samo.

– Nawet go nie przy­po­mi­nasz. Devin jest wyż­szy i ma jaśniej­sze włosy.

– Wiem, czło­wieku, to też im mówi­łem.

– Poza tym on ma tatuaż. A ty, kurwa, nie masz tatu­aży.

– Wiem, Rufus. Zgar­nęli nie tego, co trzeba.

– A co u Devina? Dawno go nie widzia­łem.

– Zła­pał grypę. Mówię ci, nie­źle go roz­ło­żyła.

– Mar­nie. W zeszłym tygo­dniu moja sio­stra też miała grypę.

Richie otwo­rzył drzwi. Han­nah pchnęła Mikeya do celi, może tro­chę zbyt bru­tal­nie.

Odcho­dząc, sły­szeli dal­szą rado­sną wymianę zdań kum­pli, któ­rzy od dawna się nie widzieli.

– Za co cię wsa­dzili, Rufus?

– Przy­ło­ży­łem takiemu jed­nemu w barze.

– No nie! I za to cię aresz­to­wali?

– Nie znasz tych poje­bów? Jak nie zapeł­nią celi, czują się, jakby sami byli puści w środku.

Śled­czy wsie­dli do windy.

– Szlag! – Han­nah trza­snęła drzwiami kabiny. – Dali­śmy ciała, a tego na pewno nam nie potrzeba.

Ber­nard wzru­szył ramio­nami.

– Mamy faceta.

– Mamy faceta, ale nie tego, o któ­rego cho­dziło – odparła Han­nah. – Cho­lerny gan­gus! Powie­dział, że Devin Der­kins będzie tam dzi­siaj sprze­da­wał crack. Mówił, że Devin zawsze jest tam we wto­rek w nocy, że to jego teren i że to pewne jak dwa a dwa cztery.

– Wiesz, nawet dile­rzy idą cza­sami na cho­ro­bowe. Zgar­nę­li­śmy faceta, co miał przy sobie czter­na­ście dzia­łek. Kogo obcho­dzi, jak się nazywa?

– Mnie! To jego zwi­nę­li­śmy? Mikeya? Nie chcę żad­nego Mikeya! Czy ten gość wie, kto jest dostawcą? Raczej nie. Pew­nie dostał towar od Devina. Szlag!

Otwo­rzyły się drzwi windy i wysie­dli.

– Wiesz co? – rzu­ciła wciąż wku­rzona Han­nah. – Idę o zakład, że jego papuga to wyko­rzy­sta w sądzie. Na pewno jest na to jakaś for­mułka po łaci­nie. „Wysoki sądzie, to oczy­wi­sty przy­kład Arre­stum Mikus inste­dum Devi­num”. Kurwa mać!

– Wylu­zuj, Han­nah – powie­dział Ber­nard sta­now­czo. Zatrzy­mał się w kory­ta­rzu i spoj­rzał na nią. Odwró­ciła się do niego, a wtedy w jej oczach ujrzał cały jej gniew, despe­ra­cję, zmę­cze­nie. – Przy­skrzy­ni­li­śmy gościa – cią­gnął już łagod­niej­szym tonem. – O jed­nego dilera na uli­cach mniej.

Zgar­biła się.

– Tak – przy­znała ledwo sły­szal­nym szep­tem. Zoba­czył for­mu­jącą się łzę. Odwró­ciła się szybko i odma­sze­ro­wała do pokoju docho­dze­niówki. Ruszył za nią, uda­jąc, że niczego nie zauwa­żył.

Wydział kry­mi­nalny mie­ścił się w śred­niej wiel­ko­ści pomiesz­cze­niu bez podziału na boksy; stały tam cztery drew­niane biurka, po jed­nym dla każ­dego ze śled­czych. Pod prze­ciw­le­głymi ścia­nami umiesz­czono dwie tablice; jeśli sprawa była skom­pli­ko­wana, śled­czy zapi­sy­wali na nich oś czasu, nazwi­ska podej­rza­nych oraz ich zwią­zek ze sprawą, a także pomy­sły zro­dzone pod­czas burzy mózgów. A gdy nie mieli waż­nego śledz­twa, tablice słu­żyły do robie­nia roz­ma­itych nota­tek, ryso­wa­nia zwie­rza­ków z kre­skó­wek i zosta­wia­nia wia­do­mo­ści kole­gom. Teraz jedna tablica była czy­sta, a na dru­giej ktoś naba­zgrał: „Jacob, dzwo­niła twoja żona”.

Przy ścia­nie naprze­ciwko wej­ścia stała szafka na akta, a na niej dro­go­cenny eks­pres do kawy. Obok były drzwi do gabi­netu kapi­tana Baileya. Cały wydział kry­mi­nalny skła­dał się z czworga śled­czych i kapi­tana. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści innych wydzia­łów, nie mieli sier­żanta ani porucz­nika. Pani komen­dant uznała, że na kapi­tana korzyst­nie wpły­nie bli­ska współ­praca ze śled­czymi, bez śred­niego szcze­bla kie­row­ni­czego pośrodku. Ber­nard w głębi ducha uwa­żał, że komen­dantka jest w błę­dzie, cho­ciaż wie­dział, że kapi­ta­nowi bar­dzo to odpo­wiada. Ber­nard nie­złom­nie wie­rzył w hie­rar­chię służ­bową. A w takim ukła­dzie Fred Bailey za bar­dzo się roz­pra­szał, przez co cza­sami śledz­twa uty­kały w mar­twym punk­cie.

Ber­nard ziew­nął, patrząc, jak Han­nah siada na swoim krze­śle i włą­cza moni­tor. Wstępny raport zosta­wił na jej gło­wie. Gdyby od razu poszedł do domu, mógłby liczyć na pięć godzin snu.

– Słu­chaj, Han­nah, ja już spa­dam, dobrze?

– Jasne… – Zadzwo­nił jej tele­fon. – Zacze­kaj.

Ber­nard się skrzy­wił. Tak się nie godzi. Prze­cież wła­śnie miał wyjść do domu.

Han­nah pod­nio­sła słu­chawkę.

– Śled­cza Shor – powie­działa, a potem rzu­ciła: – A, cześć, Can­dace.

Can­dace była jedną z poli­cyj­nych dys­po­zy­to­rek. Ber­nard poczuł, że cały się spina.

Han­nah słu­chała przez chwilę, a potem bez­gło­śnie powie­działa do Ber­narda: mor­der­stwo.

– Nie, nie, nie! – szep­nął. – Powiedz jej, że nie możemy. Wyja­śnij, że wła­śnie wró­ci­li­śmy z obser­wa­cji, że w ogóle nie spa­li­śmy…

– Uhm – mruk­nęła Han­nah, pisząc coś w notat­niku przed sobą. – Tray­nor Road. Uhm.

– Powiedz jej, żeby obu­dziła Jacoba! – szep­tał Ber­nard w despe­ra­cji. – Rory wczo­raj całą noc nie spał. A ja jestem wykoń­czony. Nie dam rady…

– Tak, jasne, już jedziemy.

Ber­nard jęk­nął, gdy Han­nah odkła­dała słu­chawkę.

– Jacob wziął ostat­nie dwa mor­der­stwa – powie­działa Han­nah szorstko. – To jest nasze.

Ber­nard zamknął oczy, przez sekundę nie­na­wi­dził swo­jej part­nerki. Mikey pew­nie kładł się wła­śnie do snu na wąskiej pry­czy w celi. Żadne mor­der­stwo nie wycią­gnie go z łóżka. I żadne dzieci co dwa­dzie­ścia minut nie będą go budziły pła­czem.

W sumie taki aresz­to­wany diler miał jak w raju.

Roz­dział 2

Can­dace wysłała Han­nah pod jakiś adres przy Tray­nor Road. Han­nah znała tę oko­licę. Była popu­larna wśród mło­dych ludzi szu­ka­ją­cych sto­sun­kowo tanich miesz­kań w pobliżu cen­trum mia­sta. Mimo że budynki wyglą­dały na stare i brudne, sta­no­wiły nie­złą miej­scówkę, a prze­stęp­czość była tu niż­sza, niż się wyda­wało. Pod­jeż­dża­jąc do miej­sca zbrodni, Han­nah zwol­niła. Omia­tała wzro­kiem oko­licę, szu­ka­jąc cze­goś odbie­ga­ją­cego od normy.

Wal­czyła z pra­gnie­niem, by przy­śpie­szyć i jak naj­szyb­ciej dotrzeć na miej­sce. Mor­derca wła­śnie mógł stam­tąd pierz­chać, cho­wać się za bil­l­bo­ar­dem albo za drze­wem na rogu. A nawet jeśli już od dawna go tam nie było, chciała zacho­wać w pamięci obraz oko­licy. Czy tę część ulicy obej­mo­wały kamery moni­to­ringu? A może był tam cało­nocny sklep i sprze­dawca mógł coś zauwa­żyć?

Ulice były cał­ko­wi­cie wylud­nione. W środę o pierw­szej w nocy więk­szość pija­ków i bez­dom­nych z Glen­more Park raczej nie krę­ciła się w tej dziel­nicy. Okna oko­licz­nych domów były ciemne. Tylko ona i Ber­nard poru­szali się po pustej ulicy, jadąc na spo­tka­nie z nie­bosz­czy­kiem.

– Jacob chęt­nie popro­wa­dziłby śledz­two w spra­wie tego mor­der­stwa – mruk­nął Ber­nard. – Nie ma prze­cież nic lep­szego do roboty. Na wia­do­mość, że jakiś trup czeka do zba­da­nia, wysko­czyłby z łóżka jak opa­rzony. Ale nieee. Śled­cza Han­nah Shor nie chciała mu prze­ry­wać cen­nego snu. Broń Boże, żeby ktoś miał obu­dzić Jacoba przed świ­tem.

Han­nah nie odpo­wie­działa. Ber­nard był w marud­nym nastroju, ale wie­działa, że wkrótce mu przej­dzie. Był zmę­czony. Miał troje małych dzieci i rzadko spał wię­cej niż dwie godziny bez prze­rwy. Cie­kawe, czy żałuje, że ma dzieci? – zasta­na­wiała się. Bo narze­kał na nie bez prze­rwy.

Zapar­ko­wała obok radio­wozu, przed trzy­pię­tro­wym budyn­kiem z fron­tową ścianą upstrzoną graf­fiti. Była to dziwna mie­szanka arty­stycz­nych wizji, w oczy­wi­sty spo­sób prze­my­śla­nych i nary­so­wa­nych z dba­ło­ścią, oraz wyko­na­nych czar­nym spre­jem zdań typu „Jebać Dana Smi”. Albo w poło­wie kom­po­zy­cji skoń­czył się sprej, albo jej boha­ter naprawdę nazy­wał się Dan Smi.

Przed wej­ściem do budynku cze­kała na nich funk­cjo­na­riuszka Tanessa Lon­nie, popi­ja­jąc coś z paru­ją­cego kubka. Ktoś tu był gościnny. Han­nah miała nadzieję, że ten, kto zapew­nił cie­pły napój, chęt­nie dostar­czy go wię­cej. Gdy śled­czy wysie­dli z samo­chodu, Ber­nard trza­snął drzwiami gło­śniej niż zwy­kle. Razem pode­szli do Tanessy.

– Cześć, Tanessa – powi­tała ją cie­pło Han­nah.

– Cześć, Han­nah! – odparła poli­cjantka z powagą na ide­al­nej twa­rzy.

Jakim cudem w mun­du­rze służby patro­lo­wej można wyglą­dać tak nie­sa­mo­wi­cie? W cza­sach, gdy Han­nah nosiła jesz­cze mun­dur, wyglą­dała jak prze­brany ziem­niak. Mogłoby się wyda­wać, że nie spo­sób dobrze się pre­zen­to­wać w kami­zelce tak­tycz­nej, pasie z osprzę­tem oraz nija­kim mun­du­rze, Tanes­sie jed­nak jakoś się to uda­wało. Jak całe rodzeń­stwo Lon­nie, wyglą­dała fan­ta­stycz­nie. Była sza­tynką, jak Han­nah, ale na tym ich podo­bień­stwo się koń­czyło. O ile Han­nah miała zawsze włosy nija­kie, o tyle włosy Tanessy były dłu­gie, gęste i lśniące. Odno­siło się wra­że­nie, że powinna wystę­po­wać w rekla­mach szam­po­nów. Miała gładką, nie­ska­zi­tel­nie białą skórę, pod­kre­śla­jącą wiecz­nie uśmiech­nięte różowe usta. A w jej oczach – w kształ­cie mig­dała, skrzą­cych się zie­le­nią – można by się z roz­ko­szą zato­pić.

Dwa tygo­dnie temu Tanessa wró­ciła ze zwol­nie­nia lekar­skiego. Porwał ją i zra­nił Jovan Sto­kes, seryjny zabójca. Han­nah domy­ślała się, że Tanessa docho­dzi do sie­bie nie tylko po ranie na szyi, po któ­rej została jej paskudna bli­zna. I na jej widok zawsze dopa­dały ją wyrzuty sumie­nia. Bo czę­ściowo pono­siła winę za to, co się stało.

– Co my tu mamy, Tanesso? – zapy­tał Ber­nard. Han­nah zwró­ciła uwagę na jego łagodny ton. Paskudny nastrój Ber­narda Gla­dwina znik­nął jak ręką odjął. A spra­wiła to ta poli­cjantka.

Usta Tanessy wygięły się w pod­kówkę.

– Straszny baj­zel. Ten facet, Frank Gul­liepe, został zamor­do­wany w swoim miesz­ka­niu… numer trzy­na­ście, na ostat­nim pię­trze. Zabój­stwo zgło­sił jego przy­ja­ciel Jerome Piet.

– Czy ten Jerome był świad­kiem mor­der­stwa? – spy­tała Han­nah.

– Nie, nie­zu­peł­nie. Powin­ni­ście z nim poga­dać, żeby mieć pełny obraz. Teraz jest w miesz­ka­niu sąsiadki pana Gul­liepe. Funk­cjo­na­riusz Ber­tini pil­nuje wej­ścia na miej­sce zbrodni i drzwi do miesz­ka­nia sąsiadki, na wypa­dek gdyby Jerome posta­no­wił się odda­lić.

– Jasne. A kiedy tu dotar­li­ście?

– Przy­je­cha­li­śmy o zero trzy­dzie­ści pięć, rów­no­cze­śnie z karetką pogo­to­wia. Spraw­dzi­li­śmy miesz­ka­nie. Tam… To nie jest miły widok. – Jej wzrok stał się nie­obecny, jak gdyby odtwa­rzała w pamięci tę scenę. Unio­sła rękę, dotknęła bli­zny na szyi. W ostat­nich tygo­dniach Han­nah wie­lo­krot­nie widziała u niej ten gest. Dla­czego tak szybko zgo­dzili się na jej powrót do służby? To jasne, że dziew­czyna potrze­bo­wała wię­cej czasu, by dojść do sie­bie. A teraz, krótko po powro­cie, na swo­jej zmia­nie tra­fiła na miej­sce zbrodni. Oględ­nie mówiąc, miała pecha.

Tanessa odchrząk­nęła i pod­jęła ofi­cjal­nym, nie­mal mecha­nicz­nym tonem:

– Poza poszko­do­wa­nym w miesz­ka­niu nie było nikogo. Ratow­nicy medyczni natych­miast przy­stą­pili do dzia­ła­nia. Po kilku minu­tach, kiedy uznali, że ofiara jest nie do ura­to­wa­nia, zadzwo­nili do koro­nera i dostali zgodę na stwier­dze­nie zgonu. Następ­nie wyszli z miesz­ka­nia, żeby nie naru­szyć miej­sca zbrodni. Natych­miast skon­tak­to­wa­li­śmy się z dys­po­zy­tor­nią i zabez­pie­czy­li­śmy wej­ście do miesz­ka­nia. Spi­sa­li­śmy wstępne zezna­nie Jerome’a Pieta oraz sąsiadki. Tech­nik kry­mi­na­li­styki… cią­gle zapo­mi­nam jego nazwi­ska… ten taki niski… – Z jed­nej z licz­nych kie­szeni pasa tak­tycz­nego wyjęła kartkę, rejestr miej­sca zbrodni. Prze­bie­gła po nim wzro­kiem. – O, już mam. Matt. Matt Lowery i Vio­let Todd dotarli tutaj o godzi­nie zero pięć­dzie­siąt pięć. Matt kazał nam zabez­pie­czyć też wej­ście do budynku, żeby unik­nąć zanie­czysz­cze­nia miej­sca zbrodni, więc wyszłam przed dom.

– I po dro­dze jakimś cudem skom­bi­no­wa­łaś kawę – wtrą­ciła Han­nah.

Tanessa się zaczer­wie­niła.

– Kawę zapa­rzyła nam sąsiadka – wyja­śniła.

– Jasne. Przy­po­mnij mi, które miesz­ka­nie jest miej­scem zbrodni – rze­kła Han­nah.

– Nie wiem, czy do miej­sca zbrodni Matt posta­no­wił zali­czyć też schody i kory­tarz, w każ­dym razie mor­der­stwo popeł­niono w miesz­ka­niu numer trzy­na­ście. A sąsiadka mieszka pod czter­nastką.

– Coś jesz­cze? – spy­tał Ber­nard.

– Sąsiadka coś sły­szała. Coś, co ją obu­dziło.

– Ale nie wezwała poli­cji?

– Nie.

– Dzięki, Tanesso – powie­dział Ber­nard.

– Tylko wpisz­cie się do reje­stru, zanim wej­dzie­cie – rze­kła Tanessa, poda­jąc śled­czym kartkę.

Pod­pi­sali się i weszli do budynku. Kiep­sko oświe­tlony kory­tarz, popę­kane, szare ściany, cały par­ter pusty. Nie było windy, więc Han­nah i Ber­nard ruszyli po scho­dach, trzy­ma­jąc się pra­wej strony i omia­ta­jąc wzro­kiem oto­cze­nie. Naj­praw­do­po­dob­niej to tędy zabójca szedł przed mor­der­stwem i po nim. Jeżeli klatkę scho­dową ktoś mył, to chyba raz do roku; wszę­dzie zale­gał brud. W tym kurzu, pośród setek innych, znaj­do­wały się pew­nie odci­ski stóp zabójcy, ale jeśli ist­niała jakaś metoda na usta­le­nie, które to z nich, Matt na pewno ją znał.

Dotarli na ostat­nie pię­tro, gdzie funk­cjo­na­riusz Ser­gio Ber­tini – part­ner Tanessy – stał przed drzwiami do miesz­ka­nia numer trzy­na­ście. Śled­czy przy­wi­tali się ski­nie­niem głowy, a on zre­wan­żo­wał się tym samym. Nie bawili się z nim w poga­duszki. Ser­gio to nie Tanessa.

Na zwy­czaj­nych, bia­łych drew­nia­nych drzwiach wisiała mała, czarna tabliczka z wypi­sa­nym nume­rem 13. Ber­nard pchnął je i uka­zał im się widok na salon. Wzrok Han­nah padł naj­pierw na zwłoki leżące na pod­ło­dze mniej wię­cej metr od wej­ścia. Na pierw­szy rzut oka męż­czy­zna miał dwa­dzie­ścia pięć, trzy­dzie­ści lat, był śred­niego wzro­stu i łysy. Jego twarz wykrzy­wiał gry­mas zasko­cze­nia i bólu.

Pod sze­roko roz­chy­lo­nym szla­fro­kiem był cał­kiem goły. Han­nah ujrzała kilka ran na jego piersi i strużki zaschnię­tej krwi, która z nich wycie­kła. Ciało leżało na dywa­nie w kolo­rze zła­ma­nej bieli; tam, gdzie wsią­kła wypły­wa­jąca z denata krew, wid­niały wiel­kie, brą­zowe plamy. W powie­trzu uno­sił się zna­jomy zapach – mie­dziany, krwi­sty odór śmierci. I cho­ciaż Han­nah wiele razy miała z nim do czy­nie­nia, to zawsze przy­pra­wiał ją o mdło­ści.

Przy zwło­kach klę­czał Matt Lowery, jeden z naj­niż­szych męż­czyzn, jakich Han­nah znała. Miał nie­wiele ponad metr pięć­dzie­siąt wzro­stu. W docho­dze­niówce żar­to­wano, że dzięki temu lepiej dostrzega dowody rze­czowe, pod warun­kiem, że są na pod­ło­dze, cha, cha. W jed­nej ręce trzy­mał apa­rat foto­gra­ficzny; biel latek­so­wej ręka­wiczki kon­tra­sto­wała z jego ciemną skórą.

Po dru­giej stro­nie pokoju stała Vio­let Todd, blada dziew­czyna o gład­kich, szo­ku­jąco różo­wych wło­sach, i ryso­wała coś w małym note­sie. Praw­do­po­dob­nie szki­co­wała miej­sce zbrodni. Śled­czy dosko­nale znali nie­sa­mo­wi­cie dokładne i pre­cy­zyjne szkice Vio­let. O ile Han­nah wie­działa, Matt i Vio­let byli kole­gami z pracy i żadne nie było prze­ło­żo­nym dru­giego. A jed­nak wszy­scy trak­to­wali Matta, jakby to on rzą­dził. Vio­let ni­gdy to nie prze­szka­dzało, za to Han­nah draż­niło jak cho­lera.

Matt zer­k­nął na śled­czych; w jego wiel­kich oczach malo­wał się smu­tek i zmę­cze­nie.

– Przy drzwiach są ręka­wiczki – powie­dział.

Ber­nard schy­lił się i pod­niósł pudełko. Wyjął jedną parę dla sie­bie i podał opa­ko­wa­nie Han­nah, która z roz­tar­gnie­niem też wzięła ręka­wiczki i je wło­żyła. Przy­sta­nęła w drzwiach, a Ber­nard wszedł w głąb pokoju. Było to ich typowe zacho­wa­nie: Han­nah sta­rała się utrwa­lić w pamięci cało­ściowy obraz, ana­li­zo­wać go i wczuć się w to, co się stało, nato­miast Ber­nard wolał zbie­rać szcze­góły i roz­dzie­lać tropy i poszlaki na ele­menty, z któ­rych póź­niej pró­bo­wał zło­żyć ukła­dankę.

Świa­tło małej lampy na sufi­cie padało na twarz ofiary w taki spo­sób, że Han­nah aż się wzdry­gnęła. Przez krótką chwilę nie­bosz­czyk nie­sa­mo­wi­cie przy­po­mi­nał jej wujka Reu­bena, któ­rego widziała w ostatni week­end pod­czas wizyty u matki. Miał taką samą łysą głowę z kil­koma kłacz­kami dookoła, taką samą szcze­cinę na bro­dzie i policz­kach oraz taki sam nos, ciut dłuż­szy i szer­szy niż prze­ciętny.

Mimo że Frank Gul­liepe nie był, rzecz jasna, jej wuj­kiem, zde­ner­wo­wała się tym podo­bień­stwem i stwier­dziła, że krę­puje ją odsło­nięty czło­nek ofiary. Krew napły­nęła jej do twa­rzy; odwró­ciła wzrok, uda­jąc, że bada prze­wró­cone krze­sło, żeby obecni w miesz­ka­niu nie zauwa­żyli, że się zaczer­wie­niła. Taka reak­cja ją ziry­to­wała, więc zmu­siła się, by znów spoj­rzeć na zwłoki i sku­pić się na cechach cha­rak­te­ry­stycz­nych. Zakrwa­wiona klatka pier­siowa była zaska­ku­jąco pozba­wiona owło­sie­nia, choć od członka w górę bie­gło pasemko czar­nych wło­sów.

Wła­śnie tam, na dole brzu­cha, wid­niała naj­niż­sza rana kłuta. Pozo­stałe rany znaj­do­wały się wyżej, cię­cia bie­gły po całej klatce pier­sio­wej. W trak­cie dzie­wię­ciu lat służby Han­nah widziała wiele ran kłu­tych, a te zde­cy­do­wa­nie wyglą­dały jak zro­bione nożem. Wię­cej dowie­dzą się po zba­da­niu ich przez medyka sądo­wego.

– Masz już coś? – zapy­tał Ber­nard Matta.

Tech­nik kry­mi­na­li­styki pokrę­cił głową.

– Dopiero przy­je­cha­łem. Wygląda na to, że miej­sce zbrodni ogra­ni­cza się do miesz­ka­nia i pro­wa­dzą­cego do niego kory­ta­rza. Tro­chę potrwa, zanim skoń­czę doku­men­ta­cję cało­ści. Na razie mogę wam powie­dzieć tyle, że nie ma śla­dów wła­ma­nia, jego port­fel leży na noc­nym sto­liku przy łóżku i na pierw­szy rzut oka wszystko w miesz­ka­niu jest na swoim miej­scu. Moim zda­niem to nie była kra­dzież, w któ­rej coś poszło nie tak.

– A co ze scho­dami? – spy­tała Han­nah.

– No cóż… wąt­pię, żeby mi się udało zdjąć z nich coś przy­dat­nego. Zro­bię zdję­cia naj­śwież­szych śla­dów stóp na samej górze.

Han­nah rozej­rzała się. Natych­miast zwró­ciła uwagę na roz­bry­zgi krwi, jaskrawo kon­tra­stu­jące z czy­stym i schlud­nym miesz­ka­niem. Pomi­ja­jąc krew wokół ciała, na dywa­nie w trzech róż­nych miej­scach wid­niały krwawe cętki i smugi. Ślady na ścia­nie, jakieś pół metra od drzwi, świad­czyły, że tam także try­snęła krew.

Han­nah przy­po­mniała sobie jedno z ulu­bio­nych powie­dzo­nek swo­jego ojca: ściana zawsze wydaje się biel­sza, jeśli jest na niej czarna plama. Cie­kawe, co by powie­dział na widok tej ściany? Wie­działa, że Matt wymie­rzy te ślady, by stwier­dzić, skąd pocho­dziły, i usta­lić, gdzie znaj­do­wał się Frank, kiedy mu zada­wano rany. Zosta­wiła ślady prze­mocy i sku­piła się na pokoju.

Było to typowo kawa­ler­skie miesz­ka­nie. Wypo­sa­żone ze sma­kiem, ale tylko w nie­zbędne meble. Dwie kanapy, w rogu biurko ze sto­ją­cym na nim lap­to­pem. Obok kom­pu­tera na ścia­nie wisiał wielki, pła­ski tele­wi­zor. Śro­dek pokoju zaj­mo­wał niski sto­lik, na któ­rym stała butelka tequ­ili oraz dwa puste kie­liszki do wódki. W ścia­nie naprze­ciwko drzwi wej­ścio­wych było małe okno z wido­kiem na ulicę. Na regale stało kilka ksią­żek i coś, co wyglą­dało na brzydki, ozdobny posą­żek Buddy, cho­ciaż z miej­sca, gdzie stała, Han­nah nie widziała go zbyt dokład­nie.

Pra­wie całą pod­łogę pokry­wał dywan, co nie­wąt­pli­wie wycho­dziło miesz­ka­niu na dobre, ponie­waż pod­łoga była szara i nijaka. Tuż przy drzwiach stała mała komoda, a na niej opra­wione zdję­cie przed­sta­wia­jące Franka z jakąś kobietą przed miej­skim par­kiem. Kobieta bez­myśl­nie gapiła się w obiek­tyw, a Frank obej­mo­wał ją z uśmie­chem. W pew­nym sen­sie byli do sie­bie podobni. Brat i sio­stra? Han­nah znowu pomy­ślała o wujku, ale czym prę­dzej wyrzu­ciła te myśli z głowy.

– Powi­nie­neś spraw­dzić roombę, Matt – powie­dział Ber­nard, wska­zu­jąc mały, okrą­gły robot sprzą­ta­jący, sto­jący na bazie. Han­nah wie­działa, że miał rację. Odku­rza­cze roboty cza­sami zaczy­nały pracę już po tym, jak popeł­niono mor­der­stwo, i zasy­sały ważne dowody rze­czowe. Matt ski­nął głową i wró­cił do foto­gra­fo­wa­nia klatki pier­sio­wej denata.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki