Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autor bestsellerów „New York Timesa” i „The Washington Post” Mike Omer nadchodzi z nową serią pełną psychologicznych zwrotów akcji oraz zaskakujących posunięć policji, które jego wierni fani znają z poprzednich serii i kochają.
Abby Mullen w dzieciństwie przebywała w sekcie Wilcox, ale uciekła, gdy siedziba sekty spłonęła. Lata później jest najlepszym negocjatorem policji nowojorskiej, wychowuje córkę i uważa, że najgorszą część życia ma już za sobą. Wtedy dochodzi do ataku na miejscową szkołę, do której uczęszcza córka Abby. Grupa uzbrojonych zwolenników teorii spiskowych, nazywających siebie Watchers, bierze dziewczynę na zakładniczkę.
Nieuchwytni Watchers przetrzymują Samanthę. Abby musi opanować emocje, mimo że jest u granic wytrzymałości. Czas ucieka, a ona nie ma wyjścia – musi negocjować z grupą szaleńców i odkryć sekret ich przywódcy, zanim będzie za późno. Choć wydaje jej się, że jest blisko rozwiązania, wciąż odkrywa kolejne tajemnice. Co gorsza, porywacze mają powiązania z sektą, o której Abby próbowała zapomnieć.
Mike Omer powraca w świetnej formie i znów oferuje doskonałą, mrożącą krew w żyłach rozrywkę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 441
Nadchodzili.
Potykając się, krążył po ciemnym domu, gorączkowo rozglądając się na boki i łkając ze strachu. Ile czasu mu zostało? Godzina? Może mniej. Wiedział, co mu zrobią, kiedy tutaj dotrą. Starał się o tym nie myśleć, lecz wiedział. Wysłuchał dostatecznie wielu zeznań, widział aż nadto zdjęć. Boże, błagam, nie pozwól, żeby mnie też to spotkało.
W garażu na górnej półce dostrzegł skrzynkę z narzędziami. Stanął na palcach, szarpnął ją gwałtownie, a wtedy wieko odskoczyło, wypadł śrubokręt i uderzył go w głowę. Syknął z bólu, postawił skrzynkę na podłodze i zaczął w niej grzebać. W zakurzonym pomieszczeniu odbijał się echem szczęk metalowych przedmiotów. No już, szybciej! Odwrócił skrzynkę do góry dnem. Głośne stuknięcie sprawiło, że się skrzywił. Czy ktoś to usłyszał? Sąsiedzi? Przypadkowy przechodzień, który właśnie dzwoni na policję? Albo oni?
Są! Chwycił kombinerki i czując, jak serce łomocze mu w piersi, wybiegł z garażu.
Przede wszystkim pozbyć się nadajnika GPS! Klęcząc na podłodze, próbował sobie przypomnieć schematy, których się nauczył na pamięć. Nie mógł się jednak skupić, oddech miał nierówny, w głowie kotłowały mu się wizje męczarni, jakim go poddadzą, kiedy już tu dotrą. Oparzenia. Rany.
Odetchnął głęboko, zmusił się do koncentracji. Nadeszła chwila, żeby się sprawdzić. Pokazać, ile jest wart. Godziny treningów, wkuwania na pamięć, szykowania się na tę chwilę.
Tak, wreszcie sobie przypomniał.
Złapał kombinerkami ukryty nadajnik i wyrwał go z zębodołu. Wstał roztrzęsiony, przeszedł do łazienki. Chciał wyrzucić nadajnik do toalety, ale do muszli wpadły też szczypce. Ożeż jasna cholera! Wyłowił je z sedesu, spuścił wodę.
Teraz mikrofon. Ten był schowany bardziej z tyłu, trudniej było się do niego dobrać.
Kiedy próbował wetknąć szczypce, by wyrwać mikrofon, w ciemności coś błysnęło. Zamigotało białe światło – telefon komórkowy. Podniósł go i spojrzał na ekran. Dostał nową wiadomość.
Czerwona_Królowa: Gąsienico, jesteś tam?
Rzecz jasna, nie nazywał się Gąsienica. Ale w sieci każdy krył się za nickiem, chował w mętnej wodzie, by nie dało się go wyśledzić. Musiał odpowiedzieć, żeby zmylić każdego, kto podsłuchiwał, obserwował, robił notatki.
Jestem.
Wystukał to drżącym palcem. Na ekranie została smuga krwi, czerwona lepka plama. Jego DNA oraz odcisk palca.
Czerwona_Królowa: Widziałeś ich wcześniejszy post? Na temat tych dzieci?
Najchętniej roztrzaskałby ekran i wydarł się na Czerwoną Królową, że to nie jest dobry moment, że może już po niego jadą, że może jest spalony. Zmusił się jednak do wystukania odpowiedzi – spokojnej, krótkiej i bez literówek.
Gąsienica: Zajęty. Przeczytam później.
Zgasił ekran, znowu wziął kombinerki.
Gdzie jest mikrofon?
Pierwszy dolny ząb trzonowy po prawej. Zadarł brodę, wsunął szczypce do ust, złapał ząb. Wyrwał go jednym silnym szarpnięciem, zatoczył się i wylądował na tyłku. Czuł, jak krew z podłogi wsiąka w jego dżinsy.
Powrót do łazienki, pewniejszym krokiem. Tym razem do sedesu wpadł ząb, nie kombinerki. Stuknął o dno, zostawiając po drodze czerwony ślad krwi.
Spuścił wodę i pozwolił sobie na uśmiech. Zrobił to! Załatwił jednego z ich agentów. Był pierwszym, któremu to się udało. Ponad trzy lata walczyli z tą szemraną grupą i czasami odnosił wrażenie, że ich walka jest beznadziejna. Że potężna sitwa tych porąbanych sukinsynów jest absolutnie nietykalna. Krąg sterował przecież rządem, wojskiem, policją, mediami. Czy komuś takiemu mogła się przeciwstawić śmiesznie mała grupka zwyczajnych ludzi?
Może jednak nie bez powodu wybrano go wraz z innymi? Oto dowód – zrobił to!
Zabił jednego z wrogów. A skoro dokonał tego w pojedynkę, to działając razem, mogą wykończyć resztę.
Odwrócił się, spojrzał na swoją twarz w lustrze. Rozczochrany, umazany krwią. Ale zwycięski.
Umył ręce w umywalce, zostawiając na białej porcelanie czerwone plamy, i myślał o tamtych. Usiłował przewidzieć ich ruchy. Prawdopodobnie wkrótce spróbują nawiązać kontakt ze swoim agentem. Przekonają się, że nie odbiera. A namierzając nadajnik GPS, będą szukali wiatru w polu, wzdłuż całej miejskiej kanalizacji. To mu dawało trochę czasu. Niewiele, wroga nie wolno lekceważyć. Ale dostatecznie dużo, by zdążył zatrzeć za sobą ślady.
Wrócił do salonu, zapalił światło i stanął bez ruchu. Po raz pierwszy mógł w pełni ocenić swoje dzieło. Na całej podłodze plamy krwi. I leżące ciało – martwe, szklany wzrok, szeroko otwarte usta, brak dwóch zębów, a do tego ślady krwi oraz kawałki chrząstki.
Zakręciło mu się w głowie, oparł się o ścianę. Zrobił, co należało. To jest wojna, a jego wybrano, żeby chronił niewinnych i bezbronnych.
A na wojnie leje się krew.
I nagła, kłopotliwa myśl. A jeśli się pomylił?
Jeżeli w zębach, które wyrwał, nie było nadajnika ani mikrofonu? Jeśli schemat zawierał błąd, zmyłkę wprowadzoną umyślnie w ramach działań kontrwywiadowczych wroga?
Nie wierz nikomu. Zawsze myśl z wyprzedzeniem.
Nadajnik i mikrofon mogły się znajdować w nieusuniętych zębach. Czekało go jeszcze mnóstwo roboty. Po raz trzeci ukląkł przy zwłokach i chwycił szczypcami kolejny ząb.
Zawahał się. To jakiś obłęd. W skrzynce z narzędziami był przecież młotek.
Zapachy niemiłych wspomnień wdzierają nam się w nozdrza i potrafią zagnieździć się w naszym mózgu na wiele godzin, dni, a nawet tygodni.
Abby Mullen patrzyła przez przednią szybę auta z wypożyczalni i oddychała głęboko, próbując wypełnić nos zapachem odświeżacza powietrza w samochodzie. Chyba sosnowego, w każdym razie była to jakaś nędzna imitacja roślinnej woni. Nic to nie dało. Nie udało jej się pobyć smrodu, który czuła od tygodnia, który śnił jej się po nocach i nawiedzał ją za dnia.
Ludzie często zachwycają się tym, jak zapachy potrafią przywoływać wspomnienia. Jak aromat cynamonu przywodzi na myśl niedzielne poranki u babci i wypiekane przez nią babeczki. Albo jak czując woń świeżo ściętych kwiatów, mają przed oczami wiosenny piknik.
Mało kto jednak mówi o tym, że odór środka dezynfekującego kojarzy im się z chwilą, kiedy w szpitalu trzymali za rękę umierającego ojca. Albo jak fetor gnijącego mięsa przenosi ich w czasy dzieciństwa, kiedy znaleźli w lesie martwego psa i po raz pierwszy zetknęli się ze śmiercią.
Nikt nigdy nie mówił o dymie. Duszącym, wszechobecnym dymie i o wspomnieniach, które mu towarzyszyły.
Siedząc za kierownicą, Abby zaciskała zęby. Z jednej strony była dorosłą kobietą, matką dwojga dzieci, porucznikiem nowojorskiej policji. Z drugiej – siedmioletnią dziewczynką potykającą się w drewnianym korytarzu, bo przez gęsty dym niewiele widziała.
Zaniosła się kaszlem, do półprzymkniętych oczu napłynęły łzy. Zza zaryglowanych drzwi dobiegały stłumione krzyki, jakaś kobieta błagała, żeby ją wypuścić. Mamusia? Czy ktoś inny? Musiała ich uwolnić.
Ze ścian buchał żar, po drugiej stronie rozszalało się piekło. Były tam dziesiątki uwięzionych ludzi. To ona ich tam zamknęła. Popełniła błąd, może coś źle zrozumiała. Ale otworzy zasuwę, a wtedy…
„Abihail, uciekaj stamtąd!” – krzyknęła za jej plecami Eden; także kaszlała, w jej głosie brzmiały rozpacz i strach. Ale ona nic nie rozumiała… to była pomyłka, a mamusia i tatuś wołają teraz o pomoc.
Abihail miała do drzwi już tylko kilka kroków, wyciągnęła rękę do rygla, żeby ich wypuścić.
Czyjaś dłoń chwyciła ją za ramię, odciągnęła, próbowała ją odwrócić.
Krzyknęła ze złości i strachu, usiłując się wyrwać.
I wtedy nastąpił wybuch, jego siła odrzuciła ją do tyłu, nagle poczuła w karku palący ból, pochłonęły ich płomienie…
Abby zadrżała, odetchnęła głęboko i jej ręka mimowolnie powędrowała do blizny na karku. Dotknęła zgrubienia na skórze, przypominając sobie, że nie jest już dzieckiem. Że pożar, nazwany przez prasę masakrą Wilcoxa, to przeszłość sprzed kilku dekad.
A teraz, po raz pierwszy od ponad trzydziestu lat, znów była w Karolinie Północnej, na terenie należącym kiedyś do Rodziny Wilcoxa.
Rzecz jasna, olbrzymi drewniany budynek, w którym mieściła się ich kaplica, a także jadania, biura oraz sypialnia Mosesa Wilcoxa, zniknął. Spalił się doszczętnie, a to, co z niego zostało, już dawno usunięto. Nie było też trzech wielkich chat służących za sypialnie.
Na ich miejscu obok drogi stanął wielki prostokątny pomnik z granitu. Za nim rosło kilka całkowicie teraz bezlistnych drzew. Były to klony zasadzone ku pamięci tych, którzy zginęli w pożarze. Abby widziała zdjęcia tego pomnika zrobione jesienią, jaskrawa czerwień listowia drzew kontrastowała z posępnym charakterem monumentu. Teraz ten efekt zanikł – drzewa pasowały szarością do nieba oraz granitowej płyty. Były szare jak dym.
Wysiadła z wypożyczonego samochodu i podeszła do wielkiego kamienia. Przesuwając palcem po szorstkiej powierzchni granitu, przeczytała dedykację:
DLA UCZCZENIA PAMIĘCI
PIĘĆDZIESIĘCIU DZIEWIĘCIU NIEWINNYCH OSÓB,
KTÓRYCH ŻYCIE PRZERWANO
23 KWIETNIA 1987 ROKU.
DZIEWIĘĆ Z NICH MIAŁO NIE WIĘCEJ NIŻ OSIEM LAT.
Pod inskrypcją widniały nazwiska, w czterech kolumnach.
Szybko przebiegła wzrokiem listę. Pośrodku trzeciej kolumny znalazła Marthę Richardson i Davida Richardsona. Swoich rodziców.
Sięgnęła pamięcią wstecz, próbując ich sobie przypomnieć. Bez trudu wyobraziła sobie matkę zbierającą kwiaty na polu albo układającą bukiety dla kwiaciarni, ponieważ spędzała z nią dużo czasu. Tak jak Abby, była blondynką, a jej bujne włosy sięgały aż do pasa. Zbierała je w koński ogon, nie próbując maskować tej skazy urody, która prześladowała Abby do dziś – wielkich uszu.
Co innego z ojcem. Pamiętała, jak podczas modlitwy dziękczynnej trzymała go za rękę – wielką i zawsze niezwykle ciepłą. Miał podrapaną skórę – rezultat codziennej pracy z kolczastymi roślinami. Ale oprócz jego dłoni nie pamiętała nic więcej.
Na dole kolumny kolejne nazwisko. Moses Wilcox. Wpatrywała się w nie przez chwilę, zaciskając zęby. Nagle zmarszczyła czoło i przyjrzała się bliżej. Sądziła, że nazwiska wypisano w kolejności alfabetycznej, wówczas jednak Moses znalazłby się w czwartej kolumnie, przy końcu listy. Szybko uświadomiła sobie, że tak nie jest – z niewiadomego powodu ostatnie osiem ofiar wymieniono tylko z imienia, bez nazwisk.
Znalazłszy rodziców, jeszcze raz przejrzała nazwiska i znalazła więcej takich, które zapamiętała. Rodziców Eden. Matki Isaaca – jego ojciec nigdy nie wstąpił do sekty. Hanny, która pracowała w kuchni i często piekła dzieciom ciasteczka. Erica, który łaził po całej farmie i gapił się na nią tak dziwnie, że aż się bała.
Zdziwiła się, że przypomniała sobie tyle nazwisk, i to ludzi, o których nie myślała od ponad trzydziestu lat. A jednak… gdzieś tu tkwił jakiś błąd.
Kierowca ciężarówki, który zawoził bukiety jej matki do kwiaciarni, miał na imię George. Ale choć przejrzała listę czterokrotnie, nie znalazła jego nazwiska. Figurował tam inny George – Fletcher – on jednak był ojcem Eden i Abby wiedziała z całą pewnością, że chodzi o dwie różne osoby.
Wyjęła telefon i zadzwoniła do Eden.
– Cześć, Abby! – rzuciła Eden wesoło; w niczym nie przypominała przerażonej, zrozpaczonej kobiety, której Abby pomogła przed dwoma miesiącami.
– Hej. – Rozmawiając, Abby odruchowo rzuciła wzrokiem na nazwiska rodziców Eden. – Słuchaj, właśnie stoję przed pomnikiem.
Rozmawiały o tym, zanim przyleciała do Karoliny Północnej. Niedawne spotkanie po latach trojga ocalałych z masakry sekty Wilcoxa – Abby, Eden i Isaaca – wskrzesiło pozostające bez odpowiedzi pytania i przywołało mroczne, pogrzebane wspomnienia. Abby chciała do tego wrócić i dociekać prawdy, ale Eden i Isaac nie byli zachwyceni jej pomysłem. Woleli zostawić przeszłość za sobą. Mimo to Eden poprosiła Abby, żeby informowała ją, jeśli coś odkryje.
– I jak wygląda? – spytała Eden.
– Bo ja wiem? Jak kamień pamiątkowy. Jest na nim lista nazwisk.
Krótkie milczenie.
– Uhm.
– Mam do ciebie pytanie… czy pamiętasz George’a? Nie twojego tatę… tego drugiego.
– Mówisz o kierowcy ciężarówki? Jasne. Czasami zabierał mnie ze sobą.
– On tam był aż do… – Abby odchrząknęła. – Aż do końca, tak?
– Tak… Jestem tego prawie pewna. Dlaczego pytasz?
– Bo wygląda na to, że zapomnieli go tutaj umieścić. Pamiętasz może, jak miał na nazwisko?
– Nie mam pojęcia. Byłam małym dzieckiem. – W głosie Eden pojawiła się obronna nuta.
– Jasne. Jak my wszyscy. No nic, dzięki.
– A widziałaś się już z tamtym facetem?
– Nie, to mój następny przystanek.
– No to powodzenia.
– Dzięki. Odezwę się potem. – Abby rozłączyła się i rozejrzała. Podniosła nieduży kamień z pobocza drogi, położyła go na pomniku i przesunęła palcem po konturze litery „M” w imieniu matki.
A potem wróciła do samochodu, zapaliła silnik i nastawiła się na spotkanie z człowiekiem, który był świadkiem jednego z najgorszych wydarzeń w jej życiu.
Dom stał przy ulicy, gdzie drzew było dwadzieścia razy więcej niż budynków. Usiana maleńkimi puszystymi kwiatkami trawa w ogrodzie tworzyła nieco baśniowy nastrój. Na werandzie w fotelu z wikliny siedział siwowłosy mężczyzna i palił papierosa. U jego boku leżał wielki golden retriever, z głową spoczywającą na przednich łapach i zamkniętymi oczami.
Abby wysiadła z samochodu i podeszła bliżej.
– Przepraszam pana…
– Wszystkie są za domem. – Mężczyzna machnął ręką, w której niedbale trzymał papierosa. – Zajrzyj za róg, może znajdziesz swój.
– Może co…? Ja szukam Normana Lewisa.
– To ja. Mówiłem ci, zajrzyj za… zresztą nieważne, sam ci pokażę.
Wstał, postękując i trzymając się za krzyż. Golden retriever zerwał się żwawo i poszedł za Normanem Lewisem, który wolno poczłapał za dom. Abby, nic z tego nie rozumiejąc, ruszyła za nimi. Norman skręcił za róg, zatrzymał się przy wielkiej stercie butów i wlepił w nią wzrok. Abby dołączyła do niego i też zapatrzyła się na obuwie. Pies spoglądał na nią wyczekująco, merdając ogonem.
Zniszczone, zabłocone buty wyglądały dość żałośnie. Były wszelkich rodzajów i rozmiarów – kilka tenisówek, dziecięcy botek i kobieca czerwona szpilka.
– Chodzi o ten? – Norman wskazał czerwoną szpilkę. – Tak na oko to chyba twój rozmiar.
– Nie, ja…
– Nie widzisz go tu? A nie masz przypadkiem ze sobą drugiego, co? Poszukam go. Ale to może potrwać kilka dni, bo zanim je tu przyniesie, czasem je zakopuje.
– Panie Lewis, nie przyjechałam szukać zaginionego buta. Nazywam się Abby Mullen. Mówił pan, że mogę wpaść w tym tygodniu o dowolnej porze.
– A! – Raptownie uniósł brwi. – Jesteś tą policjantką z Nowego Jorku. Tak naprawdę nie sądziłem, że się zjawisz.
Abby uniosła ręce, jakby z zażenowaniem chciała powiedzieć „ale jestem”.
Norman znowu spojrzał na buty.
– Od kilku dni jest coraz gorzej. W sobotę lało jak z cebra, po ulicach płynęło błoto. Wszyscy zostawiają brudne buty przed drzwiami domów, więc Cooper ma używanie. – Wzruszył ramionami. – No nic. Wejdźmy do środka.
Zaprowadził ją do przytulnego małego salonu i usiadł na kanapie, która pewnie była starsza od Abby. Ona zajęła jedyne pozostałe miejsce do siedzenia – fotel bujany. Cooper położył się na dywanie między nimi i westchnął głęboko.
– Napijesz się czegoś? Kawy? Herbaty? – zapytał Norman.
– Nie, dziękuję.
– Może soku jabłkowego? Piwa? Albo zwykłej wody?
– Nie, naprawdę niczego mi nie trzeba.
Rozparł się na kanapie.
– Po śmierci mojej żony, przed dwoma laty, Cooper zaczął kraść buty. Nie wiem, czy to jakiś dziwaczny mechanizm radzenia sobie ze stresem, czy uważa, że znosząc mi tu cudze buty, sprawi, że poczuję się lepiej.
Na dźwięk swojego imienia Cooper uniósł łeb. Kiedy Abby nachyliła się, by go podrapać po głowie, zamerdał ogonem i postukał nim w podłogę. Abby nigdy nie widziała równie uroczego fetyszysty butów.
– Z początku przynosił tylko lewe buty. Dziewięć lewych butów. Nic tylko geniusz, pomyślałem. Słyszałaś, żeby jakiś pies potrafił odróżniać lewe buty od prawych?
– Nie. – Uśmiechnęła się do niego szeroko. Najwyraźniej był spragniony towarzystwa, więc nie miała ochoty odgrzebywać przeszłości i psuć nastroju. Postanowiła odczekać kilka minut.
– Ale potem przyniósł też kilka prawych, więc uznałem, że to tylko zbieg okoliczności. Kiedyś przyniósł mi but klauna. Miał trzy czwarte metra długości i był fioletowy. Na pewno nie chcesz czegoś do picia?
– Nie, dzięki.
– Jak sobie życzysz. A więc co sprowadza policjantkę z Nowego Jorku do Ayden?
Westchnęła.
– Chciałam pana zapytać o coś, co się wydarzyło dawno temu. O pożar na terenie sekty Wilcoxa.
– Aha. – Jego twarz spochmurniała.
Przez chwilę Abby miała ochotę skłamać, że rzeczywiście zgubiła but i właśnie w związku z tym przyjechała. Spytała jednak:
– Był pan przy tym, prawda?
– Byłem tam – przyznał ponuro. – Dlaczego cię to interesuje?
– Miałam wtedy na imię Abihail – powiedziała po chwili wahania.
Wytrzeszczył na nią oczy, ale zaraz otworzył usta i krew odpłynęła mu z twarzy.
– Dobry Boże – wyszeptał.
– Pamięta mnie pan?
– Dziewczyno, pamięć mi szwankuje. Trzy razy z rzędu zapomniałem o rocznicy ślubu. Ale tamtego dnia nigdy nie zapomnę. A wierz mi, próbowałem.
Uśmiechnęła się do niego smutno.
– Cieszę się. Bo liczyłam, że uzyskam odpowiedzi na kilka pytań.
Zacisnął usta i siedział tak przez dłuższą chwilę.
– Wiesz co? Chyba muszę się napić. Zaczekaj tu.
Cooper wstał i w ślad za Normanem opuścił pokój, ale przed wyjściem przystanął, jakby nie wiedział, czy może zostawić gościa bez nadzoru. Zawrócił, podszedł do Abby i położył łeb na jej kolanie. Podrapała go, a on z rozkoszy zamknął oczy. Kiedy przestała, szturchnął ją nosem w rękę i powtarzał to tak długo, aż w końcu się poddała i znowu zaczęła go czochrać po łbie.
Norman wrócił kilka minut później, w jednej ręce niosąc butelkę piwa, a w drugiej parujący kubek.
– Dopóki go będziesz drapać, za nic się od ciebie nie odczepi. – Podał jej kubek. – Herbata cynamonowa. Na dworze jest ziąb.
– Dzięki – odparła uprzejmie i upiła łyk. Zdziwiła się, bo napój był naprawdę pyszny. Cooper trącił ją w rękę, domagając się dalszych pieszczot, i w rezultacie oblała się herbatą.
– Cooper, wynocha – polecił mu Norman, otwierając drzwi frontowe.
Pies popatrzył na niego wyraźnie urażony.
– Jazda, już cię tu nie ma.
Pies westchnął i powlókł się na dwór. Norman zamknął drzwi, usiadł i wypił łyk piwa.
– Czyli nie przyjechałaś w związku ze śledztwem?
– Raczej nie.
Skinął głową.
– A wiesz, że często myślałem o waszej trójce. Gdzie wylądowaliście. Bo wtedy wydawałaś się taka… zagubiona. Raz nawet próbowałem cię odszukać, ale nie chcieli mi zdradzić, gdzie jesteś.
– Trafiłam do rodziny zastępczej, która z czasem mnie adoptowała.
Jego twarz nieco się rozpromieniła.
– Miło słyszeć. A nie wiesz czasem, co się stało z tamtą dwójką? Z Eden i Isaakiem?
– Eden założyła rodzinę. A Isaac jest księgowym. – Ogólnikowe fakty, niedotykające mrocznej prawdy. Ale Norman zmrużył oczy i spojrzał na nią przebiegle; nie dał się wyprowadzić w pole.
– No dobrze – powiedział. – To o co mnie chciałaś zapytać?
– No… Tak sobie myślałam o naszej rozmowie. Tej przez telefon. Wiem, że istnieją transkrypty. Czytałam je. Ale mam pytanie… czy jest coś, czego w tych transkryptach nie ma?
– Na przykład?
– Na przykład, jakie wrażenie na panu zrobiłam.
– Słychać było, że jesteś przerażona. Przystawił ci pistolet do głowy.
– Czy płakałam?
Zawahał się.
– Chyba tak.
– Chyba? Mówił pan, że pamięta wszystko z tamtego wieczoru.
– Tak, ale cię nie widziałem – zauważył. – Połączenie było kiepskie, nic tylko trzaski. Jak mówiłem, trzymał cię na muszce. Która siedmiolatka by się nie rozpłakała?
Siedmiolatka, której wcale nie grożono pistoletem. Siedmiolatka, która powtarzała tylko to, co Moses Wilcox kazał jej powiedzieć.
– Powiedziałam wam, że jesteśmy zebrani w sali jadalnej, wszyscy członkowie wspólnoty – rzekła Abby. – Słyszał ich pan?
Norman zmarszczył czoło.
– Przypominam sobie, że w tle słyszałem czyjś płacz.
– Sześćdziesiąt dwie osoby w zatłoczonym pomieszczeniu. Musieli jakoś hałasować.
– Nie sądzę. Ten cały Moses Wilcox miał pistolet. Myślę, że bali się odezwać.
– Czyli pamięta pan tylko czyjś płacz? – naciskała Abby.
– Tak.
– No trudno – mruknęła. Przez chwilę popijała herbatę.
Liczyła na coś innego. Że usłyszy, że szlochała do telefonu. Że Norman słyszał w tle wołanie o pomoc. Sama pamiętała ten wieczór jak przez mgłę, wszystko jej się mieszało. Jeszcze do niedawna wierzyła, że byli w sali jadalnej wszyscy razem. I że Moses przystawił jej pistolet do głowy i mówił, co ma przekazywać policji.
Ale dwa miesiące temu, gdy znowu spotkała się z Eden, zaczęła inaczej postrzegać te wydarzenia. Eden, Isaac i ona znajdowali się w innym pokoju niż reszta wspólnoty. Moses kazał jej rozmawiać z policjantami i powiedzieć im, żeby się trzymali z daleka, bo ma ją na muszce.
„Powiedz im o broni”. Jego palec przyciśnięty do jej skroni, zupełnie jak lufa. „Powiedz im, że jesteśmy tu razem, sześćdziesiąt dwie osoby”.
A potem wyszedł z pokoju. I kiedy rozmawiała z policją – z Normanem, który siedział teraz przed nią z butelką piwa w ręku – powtórzyła wszystko to, co Moses kazał jej powiedzieć. Mimo że wcale nie przyciskał jej lufy do głowy. Jego nawet nie było w tym pomieszczeniu. A potem, kiedy skończyła rozmowę, podeszła do drzwi sali jadalnej i je zaryglowała, zgodnie z rozkazem Mosesa. Zamykając w środku wszystkich członków wspólnoty.
Nie mogła tego sprawdzić na pewno, ale wszystko, co powiedział teraz Norman, najwyraźniej potwierdzało jej wspomnienia. Przyłożyła rękę do śmierci w płomieniach pięćdziesięciu dziewięciu osób, w tym swoich rodziców.
Zamrugała i odchrząknęła.
– Po drodze do pana obejrzałam pomnik. Niektóre osoby wymienione są tylko z imienia, bez nazwiska.
– Tak. Nie mieliśmy wykazu wszystkich członków sekty… to znaczy wspólnoty.
– Może pan mówić „sekta”.
– Myślę, że niektórzy wyznawcy przywędrowali z innych stanów. Jedni przychodzili, inni odchodzili. A zwłoki były… wyobraź sobie, jak wyglądały. Były w strasznym stanie, prawie niemożliwe do zidentyfikowania. Zasięgnęliśmy języka, większość ofiar ludzie znali. Wy, dzieciaki, też podaliście nam trochę nazwisk. Z czasem zgłosiło się kilka rodzin i zidentyfikowały swoich bliskich. Ale tożsamości ośmiu osób nigdy nie udało się ustalić.
– Właśnie. Brakuje nazwiska jakiegoś George’a.
Uniósł brew.
– Nie brakuje. George Fletcher.
Pokręciła głową.
– W sekcie było dwóch George’ów. George Fletcher i jeszcze jeden.
– Według nas nikogo takiego nie było. Może wcześniej opuścił sektę?
– Nie. Czy to możliwe, że przeżył pożar?
– Nie przeżył nikt oprócz was trojga.
– Na pewno panował chaos. Było ciemno, olbrzymi pożar i wszędzie pełno dymu. Może przegapiliście…
– Zwłok był pięćdziesiąt dziewięć. Plus troje ocalałych. Sześćdziesiąt dwie osoby. Rachunek się zgadza. – Pochylił się. – Dlaczego sądzisz, że ktoś jeszcze przeżył?
– Mówiłam panu, że był tam jeszcze jeden mężczyzna imieniem George. Nie jest wymieniony na pomniku.
Przyglądał jej się uważnie.
– Dlaczego chciałaś ze mną rozmawiać? Nie przyjechałaś tu z powodu pomnika. Zadzwoniłaś do mnie ponad tydzień temu. Więc o co chodzi?
Zastanowiła się nad odpowiedzią. W końcu zdecydowała, że skoczy na głęboką wodę.
– Po tym pożarze utrzymywałam kontakt z Isaakiem. Napisał do mnie kilka listów, a ja w końcu zaczęłam odpisywać. Potem wysyłał mi mejle. A od kilku lat prawie codziennie rozmawiamy na czacie.
Norman się nie odzywał, patrzył jej tylko w oczy. Zobaczyła przed sobą takiego policjanta, jakim był kiedyś. Glinę, który wiedział, że kiedy ktoś mówi, to się słucha.
– Przysyłał mi nawet zdjęcia. Wie pan, „Ja z rodzicami zastępczymi”. „To ja na rowerze, który dostałem na urodziny”. „A tutaj idę z dziewczyną na studniówkę”, takie tam głupoty. W każdym razie kilka tygodni temu Eden i ja postanowiłyśmy zrobić mu niespodziankę i go odwiedzić. Znalazłam adres i pojechałyśmy. A na miejscu okazało się, że to nie on się ze mną kontaktował.
Norman uniósł brwi.
– To znaczy, że pomyliłaś adres?
– Adres był dobry. Isaac, z którym się spotkałyśmy, był dzieciakiem, z którym się wychowałam, trzecim ocalałym z masakry. Ale nie z nim korespondowałam, to był ktoś inny. Na zdjęciach wyglądał inaczej. A Isaac, ten prawdziwy Isaac, nie miał z nami kontaktu od trzydziestu lat.
– Uważasz, że ktoś się pod niego podszywał? – Zmrużył oczy, w jego głosie brzmiało niedowierzanie.
– Tak.
– Po co?
– Właśnie tego chcę się dowiedzieć.
– I sądzisz, że ten ktoś musiał należeć do sekty Wilcoxa?
– Znał sprawy, o których mógł wiedzieć tylko ktoś wychowany w sekcie. Sprawy, o których wiedzieli wyłącznie ludzie, którzy mnie znali w tamtych czasach.
– Niektórzy odeszli z sekty przed pożarem. Na przykład ten gość, który napisał książkę.
– Leonard Holt – podpowiedziała Abby. Leonard napisał autobiografię o latach spędzonych w Rodzinie Wilcoxa. Odszedł na rok przed pożarem. – Z biegiem lat odeszło też kilka innych osób. Więc pewnie to możliwe.
– W każdym razie nie był to ten twój George, masz na to moje słowo. – Wstał. – Poczekaj chwilkę. Mam coś, co cię może zainteresować.
Wyszedł z pokoju. Abby wypiła łyk herbaty, która tymczasem wystygła. Odstawiła kubek na podręczny stolik. Z głębi domu doleciał ją jakiś łomot, a po nim stek przekleństw.
– Wszystko w porządku? – Wstała.
– Tak, daj mi jeszcze chwilkę. – W głosie Normana brzmiało napięcie.
Od drzwi frontowych dobiegało nieustające drapanie; towarzyszył mu piskliwy skowyt.
– Bądź tak dobra i otwórz Cooperowi! – zawołał Norman.
Podeszła do drzwi wyjściowych i je otworzyła. Cooper stał w progu, trzymając w pysku błyszczący czarny kozak za kolano, na szpilce. Upuścił go u jej stóp i spojrzał na nią wyczekująco, machając ogonem.
– Dziękuję, chociaż raczej nie jest w moim stylu. – Podniosła but. – Ale rozmiar się zgadza.
Pies dyszał radośnie, z wywieszonym językiem.
– O matko, jeszcze jeden? – rzucił za jej plecami Norman i jęknął.
Odwróciła się. Trzymał zakurzony karton. Postawił go na podłodze i wyciągnął rękę. Abby podała mu but.
– Chyba był drogi – zauważył. – Cały zaśliniony. Mam nadzieję, że nie należy do tej pani, która tu była w zeszłym tygodniu. Jak mam jej odkupić coś, co nabyła w Paryżu?
Cooper wszedł do domu, wyraźnie zadowolony z dobrze wykonanego zadania. Abby zamknęła drzwi.
– W tym pudle jest pewnie wszystko, co udało mi się zebrać na temat pożaru w sekcie Wilcoxa – oznajmił Norman, podsuwając jej karton. – Raporty, transkrypty przesłuchań, zdjęcia. Jest tu nawet przesłuchanie ciebie. Inna sprawa, że powiedziałaś tyle co nic.
Abby uklękła obok pudła i je otworzyła. Sterty pożółkłych papierów. Przekartkowała je. Zeznania świadków. Notatka służbowa z FBI. Wyniki sekcji zwłok. Uciekła spojrzeniem, gdy natrafiła na zdjęcie zwęglonego ciała. Plik artykułów prasowych. A także egzemplarz książki Leonarda Holta.
– Zbierałem to nawet po przejściu na emeryturę – mruknął Norman, drapiąc Coopera po łbie. – W sumie sam nie wiem po co.
– Od niektórych spraw nie sposób się uwolnić – stwierdziła Abby z roztargnieniem, przerzucając wycinki prasowe. „Wstrząsająca masakra w sekcie Wilcoxa”, „Troje ocalałych z koszmarnego pożaru”. I nagle…
– Och – bąknęła.
– Co jest? – zapytał Norman.
Artykuł wydrukowano miesiąc przed pożarem. Był to wywiad w lokalnej gazecie z tamtejszym kwiaciarzem, który zdobył nagrodę. Przedstawiono go jako członka pobliskiej wspólnoty chrześcijańskiej.
Tekst ilustrowało zdjęcie.
Abby podniosła wzrok na Normana.
– To mój tata.
Kiedy Gąsienica był zestresowany, przez sen zaciskał szczęki. Mało tego, zgrzytał zębami, które bez przerwy tarły o siebie. Była dziewczyna narzekała, że to upiorny dźwięk, że słyszy, jak jego zęby ścierają się na proch. Zażądała, żeby poszedł do dentysty, ale odmówił.
Już wtedy nie ufał dentystom. Jeszcze zanim poznał prawdę. Intuicja go nie zawodziła.
Ostatnio jednak każdy dzień był niezwykle stresujący i co rano budził się z koszmarnym bólem głowy i obolałą szczęką. Nie był wypoczęty, tak jak zwykle po przespanej nocy. Mięśnie miał napięte, a ciało zesztywniałe.
Wstał z jękiem i poczłapał do kuchni. Zaparzył sobie dzbanek kawy. Codziennie rano parzył świeżą kawę, bardzo mocną, i popijał ją przez cały dzień, choć nierzadko po południu musiał robić drugi dzbanek. Dzięki kawie miał wyostrzony umysł i dostrzegał prawidłowości.
Prawidłowości to podstawa.
Popijając z kubka, wyglądał przez okno na podwórko za domem. Część kwiatów w ogrodzie zwiędła. Zmarszczył czoło, jego mina odbiła się w szybie. Siedział tak, że na tle roślin jego odbita w szkle głowa wyglądała jak w koronie. Wieniec usychających kwiatów. Prychnął, uświadomiwszy sobie, że sam też jest śmiertelny, i przeczesał ręką rzadkie kasztanowe włosy. Miał wprawdzie blisko czterdzieści pięć lat, ale uważał, że wygląda o wiele młodziej. Niestety codzienny stres dawał mu się we znaki. Był blady i zmęczony. No i powinien się ogolić.
Wyszedł z kuchni i stanął przy biurku. Położył na nim kartkę papieru, a na niej postawił kubek, żeby nie poplamić blatu. Włączył laptop i zabrał się do pracy. Tak to ostatnio nazywał, nie „przeglądaniem internetu” ani „czytaniem prasy”. Te nijakie określenia brzmiały tak, jakby chodziło o czczą rozrywkę. Tymczasem jego czekała gorączkowa harówka, codziennie przybierająca inne formy. Kto tylko „czyta prasę”, nie ma pojęcia o tym, co się dzieje naprawdę. Jest elementem bezmyślnej masy, owcą, tym, co on i pozostali Obserwatorzy z upodobaniem nazywali „śpiącą Alicją”.
Nie, żeby wiedzieć, co się dzieje naprawdę, trzeba solidnie popracować. Zaangażować w to całe ciało, cały umysł. Przedzierać się przez bezmiar informacji w sieci. Oddzielać prawdę od kłamstw, rzeczywistość od iluzji.
Jednym kliknięciem otworzył wiele okienek przeglądarki. Twittera, Facebooka, „New York Timesa”, CNN, Fox News, TMZ, „People”… To tak na początek. A dalej trzeba było brnąć przez to bagno po omacku.
Ale po kolei: najpierw zalogował się na forum Obserwatorów i przebiegł wzrokiem nowe posty, które pojawiły się od jego ostatniej wizyty. Wylogował się o trzeciej w nocy, a teraz była dziewiąta rano. Minęło bite sześć godzin. Wieczność.
Na forum panował duży ruch.
Gąsienica uwielbiał logować się co rano. Nie on jeden toczył tę wojnę. Stanowili zespół. A właściwie armię, z setkami żołnierzy przeglądających sieć dwadzieścia cztery godziny na dobę, dzień w dzień, szukających informacji wywiadowczych, wszystkiego, co się rzucało w oczy. Prawidłowości.
Pojawił się nowy wątek, trzęsienie ziemi w Portoryko, które spowodowało wyłączenie prądu. Część żyjących złudzeniami Obserwatorów uważała, że to trzęsienie ziemi wywołała tajemna technologia sitwy. Gąsienica wzniósł oczy do nieba. Jak gdyby katastrofy naturalne pojawiły się dopiero z nastaniem cywilizacji! Natomiast przerwa w dostawie prądu… a, to już inna bajka. Czy mieli uwierzyć, że tak łatwo można wyłączyć elektryczność na całej wyspie? Ktoś z forumowiczów zauważył, że dostawcą prądu na Portoryko jest Puerto Rico Electric Power Authority – firma, która w 2018 roku została sprywatyzowana! Kto jest jej właścicielem? Kto zyskał na odcięciu prądu? Czasami pytania są ważniejsze niż odpowiedzi.
O, jest coś ciekawego. Nowy komentarz w wątku na temat ujawnionych agentów.
Nikt nie wiedział, kim są członkowie Kręgu, tej szemranej grupy, która kontrolowała wszystko. Zachowywali całkowitą anonimowość, działając za pośrednictwem firm krzaków oraz setek agentów. Ale Obserwatorzy mieli listę domniemanych agentów pracujących dla sitwy; co do jednych mieli większą pewność, co do innych – mniejszą. Agentem był gubernator stanu Utah, tak samo zastępca prokuratora generalnego Stanów Zjednoczonych. Niemal na pewno agentami byli dwaj sędziowie Sądu Najwyższego, a być może jeszcze trzech innych, co gwarantowało, że nie zapadną tam żadne decyzje, których sitwa sobie nie życzy. Często trudno było dociec, kto był agentem, a kogo Krąg zdołał nakłonić do działania dzięki PS – przekupstwu i szantażowi.
A Gąsienicę mało co aż tak wkurzało. Ludzie codziennie wyzbywali się człowieczeństwa, bo byli chciwi bądź słabi. Wiedział, że gdyby ci z Kręgu kiedykolwiek zwrócili się do niego, roześmiałby im się w twarz, bez względu na to, ile by mu zaproponowali.
Obserwatorzy bynajmniej nie byli bezradni. Umieli zastraszać agentów i ich wspólników, bombardując ich mejlami, esemesami i telefonami. Potrafili dać im do zrozumienia, że ktoś ich przejrzał na wylot i wie, kim są naprawdę.
Nowy post dotyczył Sofii Lopez.
Sofia Lopez rzekomo była matką jedenastolatka zastrzelonego przez farmera, któremu się przywidziało, że chłopiec trzyma pistolet. Wstrząsające, potworne. Dopóki nie zweryfikowało się faktów.
W mediach krążyło zdjęcie portretowe chłopca. Jeden z Obserwatorów zauważył jego podobieństwo do dziecka z reklamy owsianki sprzed dwóch lat. Podobieństwo? Przy bliższym spojrzeniu było widać, że bez wątpienia jest to ten sam chłopiec. Czy ten dziecięcy aktor nazywał się Lopez? Ależ skąd. Kiedy już to ustalili, kolejne elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce. Zdjęcie rancza w „Timesie” zostało w oczywisty sposób przerobione – ucięto część cienia drzewa. A wspomniany farmer od dawna toczył spór prawny z nikim innym jak z rządem federalnym, który po raz kolejny ograniczył mu dostęp do pobliskiego źródła wody.
A odpowiedź na pytanie numer jeden – kto zyskuje? – była widoczna gołym okiem.
Z Sofii Lopez była taka pogrążona w żałobie matka, jak z Gąsienicy baletnica. To jedna z agentek Kręgu. A teraz ktoś właśnie odkrył jej adres, mejl i numer telefonu. I zamieścił je w wątku dotyczącym ujawnionych agentów.
Gąsienica wstał i krążył po domu, czując, jak wzbiera w nim gniew. To było jeszcze gorsze niż zwykle. Krąg i jego agenci cynicznie wykorzystywali to jedyne coś, co łączy wszystkich. Empatię. Kto nie współczuje matce pogrążonej w bólu po stracie syna? Kto nie zapłacze na samą myśl o tym uroczym, uśmiechniętym chłopcu? Ile ta dziwka wzięła za wylewanie krokodylich łez? Więcej, niż Gąsienica zarobi przez całe życie. Przeszedł do garażu i rzucił okiem na kolekcję broni palnej na półce. Miał ją zaledwie od tygodnia i już sam jej widok sprawiał, że czuł się lepiej.
Wrócił do laptopa i zalogował się na stronę umożliwiającą wysyłanie mejli z adresów tymczasowych. Założył sobie nową skrzynkę, adres złożony z szeregu liter i cyfr i korzystający z pośrednictwa dark webu, dzięki czemu nie da się go namierzyć.
Przez chwilę się zastanawiał, co chce napisać. Nie ma powodu bawić się w subtelność. Wyłącznie wielkie litery. WIEMY, GDZIE MIESZKASZ. Już ona zrozumie. Wszedł w Google Street View, znalazł adres Sofii i zrobił zrzut ekranu. Ładne zbliżenie domu tej larwy. Dołączył je do mejla, którego wysłał także na adres forum. Inni Obserwatorzy pójdą w jego ślady. Będą do niej wydzwaniać z groźbami, aż zrozumie, że nie powinna była brać pieniędzy od sitwy.
Uśmiechnął się z zadowoleniem. Niegdyś czuł się bezsilny, jego życiem sterowały siły, na które nie miał wpływu. Odkąd jednak został Obserwatorem, wywalczył sobie władzę.
Przeniósł się na YouTube i obejrzał trzydziestopięciominutowy film popularnego Obserwatora, który szczegółowo pokazał, jak na Florydzie używa się usuniętych płodów do produkcji paszy dla bydła. Stale powtarzał oglądającym, żeby mu nie wierzyli na słowo. Niech zbadają to sami.
To właśnie Gąsienica uwielbiał u Obserwatorów. W przeciwieństwie do mediów i polityków żaden z nich nie upierał się, że ma monopol na wiedzę i prawdę. Wiedza była wszędzie. Wystarczyło tylko się rozejrzeć i przeprowadzić własne badania. Bo przede wszystkim należy ufać samemu sobie. Właśnie tak Obserwatorzy chronili swoją tożsamość. Wiedzieli z całą pewnością, że Krąg ma na ich forach i czatach swoich ludzi, którzy jedynie udają Obserwatorów. Tyle że te dranie i tak nic nie mogły zrobić, bo Obserwatorzy byli szkoleni, żeby wszystko sprawdzać samemu i nikomu nie wierzyć na słowo.
Jego uwagę przykuł tytuł z Fox News. Na ostatniej konferencji prasowej komendant nowojorskiej policji wychwalał funkcjonariuszy, którzy aresztowali jedenastu podejrzanych podczas nalotu na siatkę handlarzy narkotyków w Queens. Panie i panowie, błyskawiczny quiz. O ilu aresztowanych donoszono dzień wcześniej?
Zgadza się. O dziewięciu.
Czyżby ze strony komendanta nowojorskiej policji była to jedynie niewinna pomyłka? A może freudowskie przejęzyczenie, potwierdzenie tego, o czym Gąsienica pisał na forum już poprzedniego dnia? Że aresztowali więcej niż dziewięć osób i że część z zatrzymanych „zniknęła”?
Gdy coś zaczyna się kleić, następuje ruch w interesie. A to się nie zdarza codziennie. Bywają dni, gdy mnożą się pytania bez odpowiedzi i elementy niepasujące do układanki z miliarda części, którą mamy przed oczami. Aż nagle jakiś fakt pasuje do teorii, dwa niepowiązane ze sobą wydarzenia łączą się z trzecim i tworzy się całość. W takiej chwili można zrozumieć, jak to wszystko działa. Przejrzeć strategie zgniłej cywilizacji.
I widać wtedy, jak małej grupce ludzi udało się wszystko zmanipulować, podporządkować sobie życie każdego obywatela tego kraju i wpływać na losy świata.
Przecież to jasne jak słońce.
Lot powrotny Abby do Nowego Jorku trwał niecałe dwie godziny – nie do wiary, ilu niewygód i jakiego niepokoju można doświadczyć w tak krótkim czasie. Siedzący obok pasażer był spocony, a ponadto gadatliwy, uznała więc, że tego już za dużo. Jawna niesprawiedliwość. Poza tym jak można się aż tak spocić w styczniu, na lodowatym i klimatyzowanym lotnisku? Tajemnicza sprawa.
Przez cały lot występowały turbulencje, zdawało się, że co kilka minut samolot nurkuje o trzysta metrów, więc żołądek podchodził Abby do gardła. A Spocony za każdym razem tylko chichotał i mówił: „To było dobre!”. W połowie lotu poprosił stewardesę o sok pomidorowy. Gdy mu go podawała, trafiła się kolejna turbulencja i połowa soku chlusnęła na kolana Abby.
Kiedy w końcu wylądowali, Spocony pożegnał się z nią w taki sposób, jakby od teraz byli serdecznymi przyjaciółmi, i przez jedną koszmarną chwilę Abby pomyślała, że chce ją uściskać. A gdy już opuściła ten piekielny samolot, przez ponad trzydzieści minut nie mogła sobie przypomnieć, gdzie zostawiła samochód.
Była na skraju płaczu.
Kiedy wyjeżdżała z lotniska, zadzwonił Steve, jej były mąż. Powiedział, że odwiezie dzieci do domu i zrobi im kolację, więc niech przyjeżdża i o nic się nie martwi. Ten troskliwy gest był tak zaskakujący, że w nadwątlonym obecnie stanie ducha Abby zaczęła wspominać najmilsze chwile, jakie przeżyli razem.
Gdy wreszcie dotarła do domu, wytaszczyła z bagażnika samochodu walizkę. Ważyła teraz z pięć kilogramów więcej niż wcześniej, bo upchała do niej wszystkie papiery, które dostała od Normana; zamierzała przejrzeć je dokładnie wieczorem.
Otworzyła drzwi i przez chwilę stała w progu, mrugając. Samantha i Ben siedzieli na kanapie po bokach Steve’a, który coś im pokazywał. Scena jak żywcem wyjęta z innego życia, w którym się nie rozwiedli, a ich rodzina wciąż była pełna. Kiedy weszła do środka, wszyscy podnieśli głowy, a Ben zerwał się z kanapy i podbiegł do niej, żeby się przytulić.
– Mamusia!
Z uśmiechem przyklęknęła, by go objąć; w jednej chwili ostatnie kilka godzin poszło w niepamięć. Przytulanie syna nadal sprawiało jej największą frajdę, choć miała świadomość, że ta przyjemność z roku na rok będzie malała. Miał osiem lat, ani się obejrzy, a będzie nastolatkiem. Ile jeszcze lat zechce się przytulać? Rok, góra dwa? Trzeba korzystać z chwili, dopóki trwa.
W końcu ją puścił i podekscytowany zaczął opowiadać. Miał taki nawyk, robił to zawsze, gdy wracał do domu po kilku dniach spędzonych u ojca. Palił się, żeby wprowadzić ją we wszystkie szczegóły tego, co straciła. Niestety z przejęcia zawsze zapominał o gramatyce i dzieleniu zdań, więc niełatwo było zrozumieć, co mówi. W dodatku opowiadając, krążył dookoła Abby, przez co zawsze kręciło jej się w głowie.
– …a potem tata zabrał nas na lody, ja wziąłem czekoladowe, a w parku było pełno kaczek i chleb im dałem, a potem przyszedł łabędź i nic dla niego nie miałem, więc myślałem, że będzie płakał, ale tata powiedział, że one mają ptasie móżdżki, ale on był taki duży i podskakiwał, a potem znalazłem kamień, mam go i ci pokażę, jest fajowski, i…
– Widzę, że miałeś wrażeń co niemiara – powiedziała Abby i ruszyła do Sam, która też w końcu wstała. – Cześć, skarbie. – Objęła ją. Tulenie przez matkę czternastoletniej córki wypadło niezręcznie, sztywno i wcale nie było miłe.
– Cześć, mamo – odparła Sam. – Jak ci minął lot?
Pytanie przywołało Abby wizję Spoconego.
– Koszmarnie, ciągłe turbulencje. Miło wrócić do domu. A jak wam było u taty?
– Świetnie. – Wypowiedzi Sam, w przeciwieństwie do jej brata, były zwięzłe. I gramatycznie bez zarzutu.
– W szkole działo się coś ciekawego?
– Raczej nie. Aha, dzisiaj wpadł jakiś ważniak z policji i dał nam wykład o narkotykach. Może go znasz – zamilkła. – Nie pamiętam, jak się nazywa.
– O, jak widzę, zrobił na tobie niemałe wrażenie. Dobry był ten wykład?
Sam wzruszyła ramionami.
Abby westchnęła i zerknęła na Steve’a.
– Dzięki, że je odwiozłeś.
– Drobiazg. – Spoglądał na nią dziwnie, kolejna powtórka z przeszłości. Już od dawna tak na nią nie patrzył. Na kolanach miał album ze zdjęciami… z ich ślubu. Właśnie to pokazywał dzieciom, kiedy wróciła do domu.
– Oglądasz stare zdjęcia? – spytała.
Zerknął na album i zamknął go z trzaskiem.
– Eee, tak. Sam chciała zobaczyć stare fotografie. A pamiętam, gdzie trzymałaś albumy. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu?
Owszem, miała. Nie podobało jej się, że Steve grzebie w jej rzeczach. Ale była zmęczona, skołowana, a on naprawdę pomógł jej z dziećmi, więc tylko się uśmiechnęła.
– Nie ma sprawy.
Odwróciła się w stronę kuchni.
– Muszę się napić herbaty. Tobie też zrobić, Steve? – Końcówka zdania, „zanim wyjdziesz”, została niedopowiedziana.
– Nie, dzięki – powiedział za jej plecami.
Jej ulubiony kubek stał na blacie, a nie na swoim miejscu. Wzięła go.
Nagle zza pleców doleciał ją dziwnie naglący głos Steve’a.
– Abby, zaczekaj…
Coś było w kubku! Coś włochatego. Mysz, z szeroko otwartymi oczami i rozwartym pyszczkiem, w takiej pozycji, jakby się szykowała do skoku. Abby krzyknęła, kubek wypadł jej z ręki na blat. Odskoczyła do tyłu, w głowie miała pustkę, ale choć kubek leżał na boku, o dziwo mysz nie uciekła.
Steve i Ben wpadli do kuchni.
– Przepraszam, mamo – bąknął syn ze skruszoną miną. – Rozmrażałem jedzenie dla Precla i nie mogłem znaleźć zwykłego plastikowego pojemnika.
– Fuj! – skwitowała Abby. Precel był ulubionym wężem Bena. Żywił się myszami, które Ben trzymał zamrożone w lodówce, obok normalnej żywności dla ludzi. No cóż, jej życie składało się z szeregu koszmarnych kompromisów.
– Chciał ją włożyć do swojej miski na owsiankę – wyjaśnił Steve. – Dasz wiarę? Ale potem znalazłem w szafce ten wyszczerbiony kubek, więc kazałem mu go użyć zamiast miski.
Jej ulubiony kubek. Dostała go od mamy. Doskonały kształt, idealna wielkość, krawędź nie za gruba i nie za wąska. Fakt, był wyszczerbiony, ale tak to jest, jeśli używa się kubka codziennie od wielu lat. Jej. Ulubiony. Kubek.
– Nie gniewasz się, mamo, prawda?
– Nie, nie gniewam się – odparła tonem na tyle szorstkim, żeby nie uszło to jego uwadze.
On jednak niczego nie zauważył. Dziecięca niewinność.
– A wiesz, jak na nie mówi tata? Myszaki. Dobre, co? To tak jak lizaki, tylko…
– Ben, myślę, że mamie przyda się chwila spokoju – przerwał mu Steve. – Idź nakarmić węża.
– Umyję potem ten kubek, mamusiu. Słowo.
– Nie ma potrzeby – odparła słabym głosem. – Od tej pory możesz go sobie używać. – I tak oto jej ulubiony kubek stał się naczyniem do rozmrażania myszy.
– Przepraszam – powiedział Steve po wyjściu Bena. – Właśnie miałem cię ostrzec. Ale i tak chyba lepiej, że nie pozwoliłem mu jej włożyć do miski na owsiankę?
– Zjedli kolację, co? – Cierpliwość Abby się wyczerpała.
– Tak, zrobiłem spaghetti. Zaproponowałem, żeby rozmroził mysz w kuchence mikrofalowej, ale powiedział, że mu nie pozwalasz.
Nie wychodził. I nie wiedzieć czemu, gadał jak najęty. Czy on…
Nagle uświadomiła sobie, co oznacza jego mina i dlaczego wydaje jej się tak znajoma. Tego wyrazu twarzy nie widziała od lat. Od czasu, gdy odkryła jego romans. Tak wyglądał, kiedy był skruszony. Gdzieś dał ciała. I wcale nie chodziło o mysz.
Splotła ręce pod biustem i spojrzała na niego.
Skurczył się pod jej spojrzeniem, zwiesił ramiona.
– Powinienem ci o czymś powiedzieć.
– Uhm.
Obejrzał się szybko przez ramię, jakby chciał się upewnić, że w pobliżu nie kręcą się dzieci, i zniżył głos.
– Sam spytała mnie, po co poleciałaś do Karoliny Północnej.
Żołądek podszedł Abby do gardła.
– I co jej powiedziałeś?
– To, co mi kazałaś, że w związku z prowadzonym śledztwem.
– Dobrze.
– Ale ona… Znasz te jej zagrania? Odpowiada, jak trzeba, ale robi tę swoją dziwną minę i cię… Nie wiem, jak to nazwać. Skłania do mówienia? I zmusza, żebyś się wygadał… Moim zdaniem nasza córka ma moc Jedi.
– Ona nie ma żadnej mocy Jedi – wycedziła Abby przez zęby. – Co jej powiedziałeś, Steve?
– Chyba wspomniałem, że urodziłaś się w Karolinie Północnej – bąknął żałośnie.
– No i?
– I że w dzieciństwie przydarzyło ci się coś strasznego. Zrozumiałem, że właśnie dlatego tam poleciałaś, dobrze mówię? Ten pomnik Wilcoxa…
Abby walnęła dłonią w blat.
– Powiedziałeś Sam, że urodziłam się w sekcie Wilcoxa? – syknęła.
– Nie! Kiedy tylko uświadomiłem sobie, że ona nic nie wie, zamknąłem się, przysięgam. Ale potem zrobiła się jakaś dziwna i bez przerwy prosiła, żeby jej pokazać stare zdjęcia. – Bezradnie rozłożył ręce. – Zawsze zakładałem, że powiedziałaś o tym dzieciom. Mówiłaś, że powiesz im, jak podrosną.
Abby się odwróciła, łzy, które o mały włos nie pojawiły się wcześniej, w końcu się polały.
– Jeszcze nic im nie powiedziałam.
– A powinnaś była to zrobić. – Nagła zmiana strategii i tonu. Koniec skruszonego Steve’a. Oto był Steve protekcjonalny i karcący. Boże, tylko nie teraz. I nie w kuchni, obok wszystkich tych ostrych noży.
– Powiem im, kiedy sama uznam to za stosowne – wycedziła przez zęby.
– Nie podoba mi się, że masz tajemnice przed moimi…
Odwróciła się do niego gwałtownie i zmierzyła go takim wzrokiem, że od razu się zamknął. Jak widać, w razie potrzeby nadal potrafiła go uciszyć.
– Naprawdę bardzo mi przykro, Abby – mruknął w końcu.
To jej przypomniało, jak bardzo nie znosiła jego pustych przeprosin.
– Nie ma sprawy – rzuciła. – Załatwię to.
– Dobrze. – A po chwili dodał: – Daję głowę, że ona jest rycerzem Jedi. Była jak w tej scenie z „To nie są droidy, których szukacie”, a ja…
– Dziękuję, że odwiozłeś dzieci, Steve – wpadła mu w słowo.
– Drobiazg. Dobranoc, Abby.
Słuchała, jak żegnał się z dziećmi, ale dopiero na dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi odetchnęła głęboko. Teraz naprawdę musiała się napić herbaty.
Najpierw jednak trzeba będzie wybrać inny ulubiony kubek.
Tweet komendanta nowojorskiej policji pojawił się dokładnie o wpół do ósmej wieczorem. Gąsienica zobaczył go trzy minuty później.
Treść była pozornie niewinna, ot, tweet jakich wiele, i śpiąca Alicja nie poświęciłaby mu uwagi.
Podczas pościgu za dziewięcioma podejrzanymi o udział w siatce handlarzy narkotyków policjanci dahowali w swoich Autah.
Rzecz jasna, chodziło o te aresztowania, które już wcześniej zwróciły uwagę Gąsienicy. A kiedy bliżej przyjrzał się wiadomości, zauważył w niej trzy błędy. Literówki w „dahowali” oraz „Autah”, poza tym „Autah” napisane było wielką literą. Trzy błędy w jednym tweecie.
Jasne, wszyscy robią literówki i Gąsienica nie był tu wyjątkiem. Ale czy miał uwierzyć, że komendant nowojorskiej policji popełnił trzy błędy w oficjalnej wypowiedzi? Przecież ten człowiek miał ludzi, których jedynym obowiązkiem była korekta jego publicznych komunikatów.
Te błędy muszą być celowe. To sygnał.
Przejęty, kliknął zakładkę przeglądarki forum i już miał zamieścić post, ale się zawahał.
Jak powszechnie wiadomo, forum było zinfiltrowane przez agentów. Omawiano to na niektórych wątkach, czasami wręcz jawnie oskarżając tego czy innego forumowicza. Gdyby więc zbyt szybko doniósł o swoim odkryciu, wyłożył karty przed sitwą, zmieniliby kurs i tyle by ich widziano.
Nie, to może być zbyt ważna sprawa.
Otworzył więc prywatny czat z kilkoma Obserwatorami – utworzoną parę miesięcy wcześniej grupą, do której miał bezwzględne zaufanie. Zwrócił im uwagę na tweet i dziwne błędy i zapytał, co to ich zdaniem oznacza.
Była 19.38
W pokoju Dennisa śmierdziało stopami, pleśnią i zepsutym jedzeniem. Chętnie otworzyłby okno, ale uniemożliwiały to liczne pełne papierów kartony. Tata obiecał, że je gdzieś przeniesie, ale choć minęły trzy dni, nic w tym kierunku nie zrobił. Dennis wiedział, że w najbliższej przyszłości nic się w tej sprawie nie zmieni. Cokolwiek jego ojciec gdzieś położył, zostawało tam na dobre. Tak jak sterta gazet w nogach jego łóżka. Albo plątanina kabli na jego biurku. Torby ze starymi ubraniami na podłodze. I puste plastikowe pojemniki za jego plecami.
Dennis siedział zgarbiony przy biurku, wpatrzony w ekran laptopa. Po prawej ręce miał piramidę pudeł ze swoimi starymi zabawkami, których ojciec nie pozwalał mu wyrzucić. Po lewej stos ulotek, który niechcący przewrócił, więc stopniowo zakrywały całą podłogę. Ocenił, że ma dla siebie dwadzieścia osiem centymetrów.
Garbienie się, kiedy siedział, weszło mu w nawyk.
Jeden z dawnych kumpli zamieścił na Instagramie zdjęcie, na którym jest w Wendy’s, razem z grupką chłopaków z klasy. Gdy Dennis był młodszy, z większością z nich się przyjaźnił. Teraz miał czternaście lat, ale oni już z nim nie esemesowali, w ogóle nie odzywali się do niego. Właściwie kiedy zaczęli go unikać? I zerkać na siebie porozumiewawczo, gdy ich zapraszał do siebie?
Na pewno minął już rok. A może i dwa.
Zaniósł się kaszlem, suchym kaszlem – od zalegającego w pokoju kurzu drapało go w gardle. Co to za smród? Doprowadzał go do szału. Zapewne tak śmierdziało kilka rzeczy naraz.
Na jednym z czatów wyskoczyła nowa wiadomość. Jego drugie życie. Życie w sieci, gdzie nikt go nie znał ani nie wiedział o jego ojcu. Nikt nigdy nie widział jego domu – stert śmieci walających się na podwórku ani pokoju, w którym z dnia na dzień miał coraz mniej miejsca. Nikt nawet nie wiedział, ile ma lat. Dla nich był tylko kolejnym Obserwatorem o nicku Suseł.
Tę ekscytującą wiadomość zobaczył na ich prywatnej grupie, pochodziła od Gąsienicy, jeszcze jednego Obserwatora, który coś zauważył. Trzy błędy w jednym tweecie. Dennis od razu się zainteresował. Całkowicie podzielał zdanie Gąsienicy. To nie mógł być przypadek.
Nie umiał wprawdzie zaprowadzić porządku w swoim pokoju, ale tym potrafił się zająć. Znaleźć prawidłowości. Był w tym dobry. Z tego, co wiedział, lepszego Obserwatorzy nie mieli.
W tweecie została zakodowana wiadomość. Wiadomość przeznaczona dla pewnych ludzi, niewidoczna dla innych. Tylko jaka?
Przepuścił tweet przez kilka programów deszyfrujących, sprawdzając, czy nie jest to jakiś prosty kod, ale niczego nie znalazł. Skupił się więc na tych dwóch słowach z błędami. To je szef wydziału dochodzeniowo-śledczego jakoś wyróżnił.
„Dahowali”. „Autah”. Co takiego jest zawarte w tych słowach?
Musiał się wysikać. Łazienka była w korytarzu, niedaleko pokoju, czyli w normalnym świecie raptem kilka kroków. Ale w swoim domu, żeby wyjść zza biurka, musiałby ostrożnie odjechać fotelem obrotowym. Potem zaś lawirować między pełnymi ciuchów torbami i uważać, żeby się nie pośliznąć na ulotkach rozsypanych po całej podłodze. Otworzyć drzwi – nie otwierały się na oścież, bo blokowało je pudło – a w każdym razie uchylić je na tyle, by można się przecisnąć. Następnie przejść korytarzem, przyciskając się do ściany po lewej, bo wzdłuż tej po prawej piętrzyły się kartony mleka i jajek. Gdyby przewrócił któryś stos, ojciec dostałby szału, więc Dennis musiałby się zatrzymać i przed ruszeniem w dalszą drogę na nowo ustawić kartony. A potem już tylko odsunąć stertę gazet sprzed drzwi do łazienki; zablokowałby wprawdzie korytarz, ale za to mógłby skorzystać z toalety.
Jeszcze przez chwilę wytrzyma.
„Dahowali”. „Autah”.
W tych słowach zakodowano jakieś inne. Rozszyfrował je, zaprowadził ład w chaosie.
Idaho i Utah. Dwa stany.
Na czacie grupy zamieścił informację, że odcyfrował wiadomość. Była 19.43.
Alma nie wierzyła w teorie spiskowe. Uważała, że są kretyńskie. Płaskoziemcy? Wariaci, którzy dali się przekonać do bredni Davida Icke’a o zmiennokształtnych reptilianach? Wszystko to jedna wielka ściema i kto jak kto, ale ona nigdy w to nie uwierzy.
Obserwatorzy też jej nie interesowali. Przynajmniej z początku. Dopóki nie dowiedziała się o dzieciach.
Zaczęło się od tego, że obejrzała film dokumentalny o handlu dziećmi w celach seksualnych. Przez cały tydzień płakała i myślała o tym. A potem od jednej z matek z komitetu rodzicielskiego dowiedziała się o istnieniu sitwy. Kobieta wyjaśniła jej, że to właśnie ta sitwa stoi za większością przypadków handlu ludźmi w celach seksualnych i że „to się dzieje pod naszym nosem”. Alma wzniosła oczy do nieba, ale jej znajoma tylko się uśmiechnęła i powiedziała: „Nie wierz mi na słowo. Sprawdź sama”.
To wzbudziło zainteresowanie Almy. Kto w dzisiejszych czasach mówi jeszcze ludziom, żeby sami podejmowali decyzje? Każdy chciał narzucić innym swoje poglądy, swój sposób myślenia.
Tak więc Alma poszperała na własną rękę. Na temat sitwy nazywającej się Kręgiem oraz Obserwatorów. Poszukała filmów na YouTubie, artykułów, wykresów i wykładów. Na lekturę i własne badania tygodniami poświęcała po pięć, sześć godzin dziennie. I ku swojemu przerażeniu stwierdziła, że to jest prawda.
Dostrzegła jednak iskierkę nadziei. Mogła z tym walczyć. Wraz z innymi ludźmi, którzy odkryli prawdę.
Sprzątnęła po kolacji, próbując nie zwracać uwagi na kłótnię syna z jej mężem o to, czy wieczorem zagrają na Xboksie. Jej telefon pisnął… jeden raz, a potem drugi. Wzięła go i przeczytała esemesy od Gąsienicy i Susła.
Utah i Idaho? Brzmiało znajomo.
Przeszła do komputera. Córka akurat oglądała film o tym, jak zrobić slime. Doprawdy, szczytowe osiągnięcie ludzkości – coraz lepsze komputery, fotografia oraz internet powstały po to, żeby jej córka mogła poświęcać czas na naukę produkcji glutów w warunkach domowych. Jakby ta kleista masa miała w sobie coś atrakcyjnego, a nie była czymś, czego lepiej unikać.
– Skarbie, muszę skorzystać z komputera.
– Film zaraz się kończy.
Wcale nie, zostało jeszcze siedem minut glutów.
– Potrzebuję go w ważnej sprawie.
– To jest ważne.
Alma wciągnęła powietrze przez nos.
– Marsz od komputera! Ale już!
Córka wstała i wściekła wymaszerowała z pokoju. Alma usiadła przy komputerze i otworzyła plik. Był zabezpieczony hasłem. Krąg miał hakerów, którzy potrafili wykradać dane, więc nie zamierzała ryzykować.
Wpisała hasło i przejrzała listę. Utah i Idaho. Przed dwoma tygodniami w Utah zaginęła dziewczyna. A ponad sześć tygodni temu w Idaho chłopiec nie wrócił ze szkoły.
Zaginione dzieci. A teraz agent Kręgu robił aluzję do tamtych spraw.
Wiadomość była przeznaczona dla klientów Kręgu. Ludzi kupujących dzieci do seksu. Wyjaśniało to, dlaczego skorzystali z ogólnie dostępnej sieci społecznościowej, jaką jest Twitter.
Z mocno bijącym sercem skopiowała linki do artykułów prasowych i wkleiła je na czat grupy pod swoim nickiem – Czerwona Królowa. Była 19.48.
Zachary siedział w szlafroku przed laptopem. Już od trzech dni nie wkładał normalnych ubrań. Ot, zalety bycia na bezrobociu. Oglądał swój najnowszy film, zajadając się chipsami; tłuste okruszki spadały mu z ust i palców na odsłonięty brzuch.
Na ekranie mężczyzna posuwał od tyłu jęczącą kobietę. Był to aktor porno. Zacharego nie interesowało, kim jest ten człowiek. Kobietą była Natalie, która cztery lata temu siedziała naprzeciwko niego na lekcjach angielskiego.
Natalie nie miała pojęcia o istnieniu tego filmu. Ba, gdyby ktoś ją spytał, w ogóle nie pamiętałaby, że przespała się z tym człowiekiem. Bo wcale z nim nie spała.
Ten film to był tak zwany deepfake. Zachary stworzył go, korzystając z pierwszego lepszego pornola oraz kilku zdjęć Natalie z kroniki szkolnej i jej konta na Instagramie.
Było to, jak dotąd, jego najlepsze dzieło.
Zrobił takie filmiki z większością dziewcząt, z którymi chodził do szkoły. Niektóre zasłużyły nawet na kilka.
Pewnego dnia, kiedy ukończy całą kolekcję, wyśle te filmy wszystkim chłopakom ze szkoły. A może także dziewczynom. Oraz ich rodzicom. Będzie to jego ostateczna zemsta za to, jak te dziwki traktowały go przed laty.
Odkąd wyleciał z roboty, cały czas poświęcał na tworzenie tych filmów, a także na badania dotyczące Kręgu, tych skurwieli, którzy kręcili wszystkim. Wiedział, że to Krąg kazał go wywalić. Kilku Obserwatorów podzielało jego zdanie. Ludzi stale wyrzucano z pracy na polecenie sitwy. Te dranie miały swoje powody, żeby wskaźnik bezrobocia wciąż rósł. On był dla nich tylko statystyką. Liczbą w cholernym arkuszu kalkulacyjnym.
Ale on ich ujawni. Jeszcze się na nich zemści.
Z drugiej strony, może i powinien podziękować tym gnojkom. Siedzenie w domu zmobilizowało go do podjęcia własnej działalności. Powiedzmy, że jakaś dziewczyna rzuciła faceta. Jeśli gość był wkurzony, musiał jedynie wysłać Zachary’emu kilka zdjęć, a Zachary tworzył dla niego śliczny film. Była panna z dwoma facetami. Z sześcioma. Z kobietami. Wedle życzenia. Dopóki gość płacił, Zachary dostarczał towar. A za niewielką dodatkową opłatą wrzucał też filmiki na rozmaite strony z pornolami.
Zemsta była bardziej dochodowa niż praca w Walmarcie.
Jego telefon wciąż popiskiwał. Zachary zebrał palcem z brzucha kilka okruszków i zlizał je po kolei. Potem, wciąż oblizując palce, sprawdził esemesy. Zdaniem jego przyjaciół z grupy Obserwatorów, Krąg dał znać swoim klientom pedofilom, że ma dwoje dzieci na sprzedaż. Psychole! Pytanie, gdzie i kiedy. To drugie było proste. Na forum rozprawiano o tym, że na dziewiątego stycznia o jedenastej rano, czyli na jutro, szykuje się jakiś grubszy numer. To musiało być to.
Ale gdzie?
Sprawdził konto na Twitterze tamtego gliniarza. Publiczne, więc każdy w sieci mógł sobie poczytać, ale nikt nawet nie kiwnął palcem.
Nagle w oko wpadł mu tweet tego samego faceta sprzed dwóch godzin:
Miałem dziś pogadankę w liceum Krzysztofa Kolomba o zagrożeniach związanych z narkotykami. Nasza przyszłość to nasze dzieci.
Kolejna literówka. Powinno być „Kolumba”, nie „Kolomba”. A tweet zamieszczono dokładnie przed dwiema godzinami. Dwie godziny. Dwoje dzieci. W dodatku kończył się słowem „dzieci”. Kilka miesięcy temu Zachary nie zwróciłby na to uwagi, ale teraz już wiedział, jak tamci się komunikują. Poznał ich szyfry.
Czym prędzej wystukał wiadomość do pozostałych członków grupy. Było ich pięciu – Gąsienica, Czerwona Królowa, Suseł, Jabberwocky i, ma się rozumieć, on. Wybrał sobie najlepszy możliwy nick – Kapelusznik. Taki jak zagrany przez Johnny’ego Deppa – kawał odrażającego skurczysyna – a nie ten laluś z durnej, odjechanej kreskówki Disneya.
Już znają lokalizację. Liceum Krzysztofa Kolumba.
Liceum. W dodatku w mieście. Zachary się zamyślił. Dumał o swojej szkole. O dziewczynach i o tym, jak go traktowały. Ciekawe, jak to wygląda w liceum Krzysztofa Kolumba. Czy jest takie samo? Pełne zadzierających nosa nastolatek?
Wyobraził sobie, jak tam wparowuje. Wyważa kopniakiem drzwi, mając wsparcie przyjaciół. O tak! Jego usta wykrzywił uśmiech. Napisał:
Powinniśmy to sprawdzić.
Ostatni jęk i na ekranie pojawiła się wykrzywiona w spazmie rozkoszy twarz Natalie. Zegar w rogu ekranu wskazywał 19.56.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki