Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzecia część trylogii ,,Tajemnice Abby Muller".
W książce podsumowującej trylogię policyjna negocjatorka Abby Mullen ma ostatnią szansę, aby powstrzymać śmiertelne zagrożenie ze swojej przeszłości.
Kiedy w wyniku serii podejrzanych pożarów ginie wielu ludzi, Abby w głębi duszy wie, że powróciły koszmary z jej dzieciństwa. Jako młoda dziewczyna cudem uniknęła pożaru wywołanego przez Mosesa Wilcoxa, fanatycznego przywódcę sekty, którego od trzydziestu lat uważa się za zmarłego. Na tych podpaleniach są jego odciski palców.
Tymczasem ostra jak brzytwa profilerka Zoe Bentley prowadzi śledztwo w sprawie podpaleń, ale nigdy nie miała do czynienia z takim sprawcą. Zoe potrzebuje pomocy od kogoś, kto rozumie umysł przywódcy sekty. Kogoś takiego jak Abby Mullen.
Gdy ten niezwykły duet łączy siły w sprawie, nadchodzi czas, aby Abby stanęła twarzą w twarz ze wspomnieniami, o których zawsze chciała zapomnieć: kultem, który naznaczył jej dzieciństwo, pożarem, który zabił jej rodzinę, i mężczyzną, który do tego doprowadził. Rozpoczyna się wyścig o złapanie zabójcy – nawet jeśli oznacza to stawienie czoła palącym się szczątkom przeszłości Abby.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 430
Od długiego wpatrywania się w nocne niebo bolał go kark. Z biegiem lat przejechał kraj wzdłuż i wszerz, oglądał niebo z setek różnych miejsc, ale nie pamiętał, żeby noc była gdzieś tak czysta i nieskazitelna jak tutaj, w Wyoming. Nieomal czuł, jak ciężar niebios wgniata go w równinę. Tu łatwo było sobie przypomnieć, że Bóg rozpoczął stworzenie świata od podzielenia go na pół. Bez względu na to, w którą stronę patrzył, horyzont był tak płaski i pusty, jak podczas drugiego dnia stworzenia.
I tylko niewielki dom po wschodniej stronie psuł ten idealny obraz. Moses Wilcox zamierzał usunąć tę skazę.
Opuścił głowę, powstrzymując chęć pomasowania karku. Przy każdym oddechu z jego ust wydobywały się małe kłęby pary, nocny ziąb przenikał go do szpiku kości, ale na to też nie zwracał uwagi. Wyznawcy obserwowali go w ciszy i z nabożną czcią, nie mógł więc sobie pozwolić na okazanie słabości. Przesunął wzrokiem po twarzach licznych wiernych czekających na jego słowa. Odwlekał tę chwilę, z doświadczenia doskonale wiedział, jak daleko może się posunąć. Niech ich napięcie narasta, aż stanie się nie do zniesienia, a wtedy przerwie je w samą porę, tuż przed tym, nim zaczną się niecierpliwić.
– „A potem Bóg rzekł: «Niechaj powstanie sklepienie w środku wód i niechaj ono oddzieli jedne wody od drugich!». Uczyniwszy to sklepienie, Bóg oddzielił wody pod sklepieniem od wód ponad sklepieniem; a gdy tak się stało, Bóg nazwał to sklepienie niebem”1.
Z powrotem uniósł głowę. Wierni uczynili to samo, spoglądając w ślad za jego wzrokiem. Odetchnął głęboko.
– Przybyliśmy tu zaledwie osiemnaście dni temu. Zrobiliśmy to, licząc, że znaleźliśmy miejsce, gdzie nareszcie będziemy mogli odpocząć. Gdzie ciężko pracujący ludzie otworzą przed nami ramiona i będą gotowi na prawdę. – Stopniowo ściszał głos, aż ledwie go było słychać; w ten sposób zmuszał parafian, by się zbliżyli i wstrzymali dech. – Niestety, nie to zastaliśmy.
Ze smutkiem pokręcili głowami. Nie, nie to zastali. Wręcz przeciwnie.
– Zastaliśmy niegodziwość i mroczne serca. Ludzi, którzy pogubili się do tego stopnia, że nie przyjmują żadnych wskazówek. Mimo to próbowaliśmy. Anna Clark całymi dniami pukała do wszystkich drzwi, błagając mieszkańców, żeby przychodzili na nasze kazania. Jonathan Hall rozdał tysiące ulotek. – Wymienianych wiernych po kolei przyszpilał wzrokiem i patrzył, jak rozpiera ich duma. Wiedział, że teraz będą się starali dwa razy bardziej, a inni również solidniej wezmą się do pracy, widząc, jak wychwala tych, z których jest zadowolony. – Nie każdy z nas dał z siebie wszystko, ale jestem pewny, że za wszelką cenę zechcecie się poprawić.
Spojrzał na Benjamina i przez dłuższą chwilę mierzył go wzrokiem, by się upewnić, że reprymenda dotarła. Benjamin zwiesił głowę, a ci, którzy stali obok niego, nieco się odsunęli. Dobrze. Przez kilka tygodni nikt się do niego nie odezwie. Nawet na niego nie spojrzy. A w tak zżytej społeczności ktoś, kogo się unika – codziennie, w każdej sekundzie – czuje ból osamotnienia.
– Jednak pomimo naszych wysiłków w gruncie rzeczy większości ludzi nie da się uratować. Potrzebują nas, byśmy wskazali im drogę. Bo jeśli nasze przesłanie ocali przed ogniem piekielnym choćby jedną istotę, tym samym uratujemy ją przed wieczną udręką!
Z przekonaniem pokręcił głową i po minach wiernych poznał, że im także udziela się jego zapał.
– Niektórzy grzesznicy zbłądzili tak dalece, że tylko ogień jest w stanie oczyścić ich dusze. Czy to ogień piekielny… – Zatrzymał wzrok na płonących pochodniach w rękach swoich wyznawców i podniósł głos. – Czy ogień ludzki!
Wystąpiło sześciu mężczyzn niosących kanistry z benzyną. Podeszli oblodzoną szutrową drogą do domu i oblali bielone kruszącym się już wapnem ściany. Trzej weszli do środka; Moses widział w ciemności, jak rozlewali na podłodze benzynę, a do tego zobaczył kilka rozpadających się mebli.
Podszedł do jednego z mężczyzn i wyciągnął rękę.
– Daj mi to, moje dziecko.
Zwalisty farmer imieniem Richard był dużo wyższy od Mosesa, ale skurczył się z trwogi, gdy ten zwrócił się bezpośrednio do niego.
– Jest bardzo ciężki, ojcze.
Moses nie odpowiedział, nadal stał z wyciągniętą ręką, mrużąc oczy. Richard zamrugał i podał mu kanister.
Rzeczywiście, puszka była ciężka, w dodatku pokryta czymś tłustym, co ubrudziło ręce i ubranie Mosesa, ale nie zwracał na to uwagi. Ochlapał płynem ścianę, wdychając ostry, uderzający do głowy odór; serce łomotało mu tak, jakby to robił po raz pierwszy. Z biegiem lat wszystko mu spowszedniało. Kazania, jedzenie, dalekie podróże, modlitwy. I tylko ta czynność nigdy nie przestała go ekscytować. Jedyna, która urzekała swą obrazowością i czystym naturalnym pięknem.
Śnieg chrzęścił pod jego stopami, kiedy obchodził dom dookoła. Starannie rozlewał benzynę, aż całkiem opróżnił puszkę. Patrzył, jak ostatnie krople skapują na zmrożoną ziemię, a potem odsunął się i podał kanister Richardowi, który szedł tuż za nim.
Wracając, spojrzał na swoich wyznawców i poczuł, że zalewa go fala miłości. Za każdego z nich gotów był oddać życie. A oni byli gotowi umrzeć dla niego.
Niektórzy już to zrobili.
– Główny nurt chrześcijaństwa się pogubił, wprowadza w błąd swoich wiernych – powiedział Moses, patrząc, jak płomienie pochodni falują na wietrze. – Twierdzą, że Bóg jest miłością. Ale zapominają. Bóg ma różne oblicza. Jest zemstą.
Głośne, emocjonalne potakiwania, żarliwe wołanie „amen”.
– Bóg dla swojego ludu pragnie sprawiedliwości.
Teraz już wszyscy krzyczeli, pochyleni, z wyciągniętymi do góry rękami i twarzami wykrzywionymi w fanatycznym uniesieniu.
– Bóg jest zazdrosny!
Wznoszenie zaciśniętych pięści, hałaśliwe deklaracje aktów wiary, wytrzeszczone oczy. Z trudem powstrzymywali pragnienie, by rzucić się do przodu. Już czas.
Moses wyprostował palec uniesionej ręki.
– „Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął!”2 – ryknął. – Czas na powtórny chrzest!
Jeszcze szerzej otworzyli oczy, na ich twarzach malowały się euforia i radość. Moses uśmiechnął się do swojej trzódki, wiedział, co czują. Ta święta chwila, kiedy stajemy się częścią woli Boga. Ci, którzy nieśli pochodnie, ruszyli przodem; płomienie zamigotały na wietrze. Dotarli do domu i niemal jednocześnie podpalili budynek.
Pożar wybuchł z hukiem, wiatr miotał płomieniami, nagły żar wyssał chłód z powietrza. Jeden z mężczyzn, przerażony, odskoczył z krzykiem. Jego rękaw płonął, ale paniczne machanie ręką tylko podsycało ogień. Inni rzucili mu się na pomoc, złapali go, odciągnęli od pożaru, powalili na ziemię i turlali po śniegu tak długo, aż zdusili ogień. Mężczyzna wciąż jęczał, a jednak na jego wykrzywionej z bólu twarzy malował się euforyczny uśmiech. W ich Kościele poparzenie świętym ogniem chrztu stanowiło zaszczyt, z dumą będzie więc obnosił swoje blizny.
Moses przeniósł wzrok z mężczyzny na pożar; blask płomieni poraził mu oczy. Kłęby czarnego dymu wzbijały się w górę i opadały, porwane przez wiatr. Moses czuł, jak stopy niosą go coraz bliżej ognia; powietrze zasnuwała mgiełka, jego skóra wyschła, łzawiły mu oczy, ale potęga płomieni go hipnotyzowała. Nagle z wnętrza budynku dobiegł krzyk. Grzesznik się ocknął. To dobrze. Podczas chrztu lepiej być przytomnym, czuć, jak nasze grzechy się spalają, gdy znów się łączymy z Chrystusem. Moses słuchał, jak coraz głośniejsze krzyki grzesznika przeplatają się z jego rozpaczliwym wołaniem o pomoc.
Stanął tyłem do ognia, zwracając się twarzą do wiernych. Patrzyli na niego z nabożną czcią, tańczący ogień zabarwiał noc jasnopomarańczową łuną i spowijał go, a nad głową latały migocące grudki żaru. Niecierpliwie czekał, aż Bóg do niego przemówi, i wkrótce to poczuł. Tak potężną żądzę, tak pierwotną, że mogła pochodzić tylko od Boga, boski znak, że ponownie nadszedł czas. Jego spodnie napięły się, gdy święty wigor sprawił, że dostał erekcji.
Podeszła do niego Anna.
– Ojcze, pora się zbierać.
– Jeszcze nie – odparł. – Nazwiska.
– Ojcze, nie ma na to czasu. Zaraz się zjawią strażacy i policja…
– Nazwiska! – ryknął na nią.
Pośpiesznie, drżącymi rekami, podała mu kartkę z wypisanymi trzema nazwiskami. Moses przeczytał je i podniósł wzrok, by wypatrzyć pośród swojej trzódki trzy kobiety. Są. Jedna, z pucołowatą twarzą, była po trzydziestce. Druga, młodsza i chudsza, na skutek wady zgryzu miała sterczące przednie zęby. A trzecia była… ech!
Jennifer miała dziewiętnaście lat i wraz z siostrą niedawno dołączyła do trzódki. Długie włosy spływające aż na biodra. Delikatna twarz. Pod materiałem bluzki kształtna obietnica. Patrząc na nią, poczuł ucisk w sercu i wiedział, że Bóg dokonał wyboru. Tej nocy to będzie ona.
Podszedł do niej i wziął ją za rękę. W jego oczach lśniło podniecenie, budziły postrach.
– Chodź ze mną – polecił cicho.
Zaprowadził ją na pole, z dala od reszty wiernych. Za nimi dom płonął tak, że aż tutaj czuł żar na plecach. Dobiegające ze środka wołanie o pomoc przeszło w wycie.
– Czy jesteś gotowa urodzić moje dziecko? – zapytał.
– T… tak, oczywiście. Ale…
– Rozbierz się.
– Ale… oni nas tu zobaczą.
Zbył jej obawy lekceważącym machnięciem ręki.
– Taka jest wola Pana. Co za różnica, czy nas zobaczą? Rozbieraj się. Ale już.
Drżącymi palcami zaczęła rozpinać guziki bluzki. Na jej gołej skórze zamigotały pomarańczowe płomienie, wokół nich wirowały kłęby dymu, coraz trudniej było oddychać.
Zniecierpliwiony Moses rozerwał jej bluzkę. Owładnięty żądzą, która musiała być ręką Boga, położył dziewczynę na topiącym się śniegu.
Za nimi krzyki grzesznika nareszcie ustały.
Porucznik Abby Mullen, oparta o maskę swojego samochodu, patrzyła na zwęglone szczątki domu. Od trzech tygodni przeglądała dziesiątki przypadków udokumentowanych podpaleń i nawet pojechała obejrzeć na własne oczy pięć kompletnie spalonych budynków. Stwierdziła, że każdy ze zwęglonych domów wyróżniał się niepowtarzalnym wyglądem. W niektórych ostały się poczerniałe ściany, w innych zachował się tylko szkielet konstrukcji. Na rumowiskach pozostały szczątki życia osób, które tam kiedyś mieszkały – na wpół stopiona lalka, potłuczone naczynia z ceramiki, połamany regał z setkami spopielałych książek. W niektórych domach przez resztki zawalonych ścian można było zajrzeć na podwórka na tyłach.
Z tego budynku nie zostało prawie nic. Z ruin sterczał tylko jeden poczerniały dźwigar. Abby dostrzegła w rumowisku coś, co niegdyś pewnie było kanapą. Z tyłu majaczył zarys metalowej lodówki. Popiół zabarwił śnieg wokół domu na szaro, zlewając się z licznymi śladami opon wozów strażackich, aut policyjnych i cywilnych gapiów.
Dom odgrodzono żółtą taśmą policyjną do oznaczania miejsc zbrodni, która łopotała na lodowatym wietrze. Czarna ruina odcinała się paskudnie na tle cienkiej warstwy zmrożonego śniegu pokrywającego okoliczne pola. Abby zadrżała z zimna, taki mróz sprawiał, że jej myśli krążyły wokół zupy, kubka gorącej czekolady i ciepłego koca… tyle że tutaj nie mogła na to liczyć.
Strażacy i technicy policyjni skończyli pracę na miejscu zbrodni poprzedniego dnia, więc teraz cisza i bezruch w tej okolicy działały na nerwy. I chociaż nikogo tam nie było, Abby nie mogła się pozbyć niemiłego wrażenia, że ktoś ją obserwuje. Zerknęła z ukosa przez pokryte lodem pola na sąsiedni dom stojący jakiejś dwieście metrów dalej. W oknach ciemno, ani śladu ruchu. Może jakiś ciekawski sąsiad? Albo to tylko jej wyobraźnia. Miała za sobą całonocny lot do Wyoming i ze zmęczenia jej nerwy były w strzępach.
Poprawiwszy wełnianą czapkę, by lepiej przylegała do zmarzniętych uszu, odepchnęła się od maski auta. Zmrożony śnieg skrzypiał pod jej stopami, gdy podchodziła do szczątków budynku. Zgięła się wpół, przeszła pod taśmą i wyprostowała się; jej nozdrza wypełniał cierpki swąd spalenizny. Już teraz porównywała w myślach to pogrzelisko ze zdjęciami z podobnych miejsc zbrodni, które oglądała.
Od kilku tygodni prowadziła nieformalne śledztwo w sprawie serii podpaleń najwyraźniej powiązanych z osobą Mosesa Wilcoxa. Przed ponad trzydziestu laty Wilcox był przywódcą sekty religijnej w Karolinie Północnej. Pomijając inne występki, sekta produkowała heroinę i sprzedawała lokalnym dilerom. A kiedy policja zorganizowała oblężenie, Wilcox zamknął wszystkich swoich wyznawców w jadalni na terenie sekty, podłożył ogień i ich spalił. W powszechnej świadomości tragedia ta znana była pod nazwą masakry sekty Wilcoxa. Oficjalnie ocalało tylko troje członków sekty, same dzieci. Wśród nich Abby.
Przeżyła jednak czwarta osoba. Niedawno Abby odkryła, że Moses Wilcox skorzystał z wywołanego pożarem chaosu i wymknął się policji. A ponieważ uznano go za zmarłego, przez trzy dekady nikt go nie szukał.
Ostrożnie weszła do domu, omijając sterty zwęglonych gruzów, które powstały, gdy podczas pożaru runął dach. Niechcący kopnęła coś plastikowego, co potoczyło się po podłodze. Schyliła się i obejrzała ten przedmiot – pozostawiony przez policjantów znacznik. Co znajdowało się na wskazywanym przez niego miejscu? Pusty kanister po benzynie? Albo jakiś mebel, który cudem pozostał nietknięty? A może szczątki właściciela domu, Jimmiego Yatesa?
Badając przypadki podpaleń, trafiła na dochodzenie prowadzone równolegle przez FBI. Kilkakrotnie rozmawiała z kierującą nim kobietą, ale choć opowiedziała jej o Mosesie Wilcoksie wszystko, co wiedziała, w zamian nie dostała prawie żadnych informacji. A przedwczoraj zadzwonił do niej agent specjalny, niejaki Grey, bo miał kilka dodatkowych pytań. Interesowało go zwłaszcza to, czy Moses Wilcox miał jakieś związki z Wyoming. Abby nic na ten temat nie wiedziała, ale po tej rozmowie pogrzebała trochę i odkryła, że w Douglas w stanie Wyoming właśnie spłonął dom, a policja traktuje to jako podpalenie. W pożarze poniósł śmierć jego właściciel Jimmie Yates.
Teraz się rozglądała, zastanawiając się, czy rzeczywiście ma to związek ze sprawą. Czy to możliwe, że Moses Wilcox kilka dni temu przebywał w Douglas? Czy tylko marnowała czas i pieniądze, badając jakiś przypadkowy pożar?
Gdyby nie groźba w stosunku do jej dzieci, za nic by tu nie przyjechała.
„To moje wnuki, Abihail. Należą do mojej trzódki”.
Usłyszała to od Mosesa przez telefon trzy tygodnie wcześniej, kiedy się dowiedziała, że pod jej nieobecność próbował wejść do ich domu i zobaczyć się z jej synem Benem.
Od tamtej pory kilka razy zdarzyło się, że włosy zjeżyły jej się na karku. Ktoś wydzwaniał na ich numer domowy i rozłączał się, gdy tylko podnosiła słuchawkę. Jakiś nieznajomy kontaktował się z Sam na Twitterze i pisał: „Nie mogę się doczekać, kiedy usłyszę, jak grasz”. Ben powiedział Abby, że przed szkołą wystaje jakaś kobieta i przygląda się, jak bawi się z kolegami, patrzy wyłącznie na niego.
Abby miała wrażenie, że są nieustannie śledzeni. Spinała się, jeśli na ulicy ktoś zatrzymał na niej wzrok o sekundę dłużej, niż wypadało. Kiedy szła z Benem przez park, mijana przez nich kobieta akurat robiła sobie selfie, więc przez ponad dwadzieścia minut Abby śledziła ją dyskretnie, próbując ustalić, czy nie zrobiła im potajemnie zdjęcia. A jeśli komórka Sam pisnęła, rzucała się na córkę, wypytując, kto i co do niej napisał.
Odbijało jej. I wiedziała, że się nie uspokoi, dopóki Moses nie trafi za kratki. By bronić swoich dzieci, była gotowa ścigać Mosesa Wilcoxa na kraj świata. Na razie zaprowadziło ją to do Wyoming.
Dostrzegła coś w popiele i przyklęknęła, żeby się przyjrzeć. Kawałek czerwonego plastiku, pogięty i skręcony od gorąca, z poczerniałymi od ognia krawędziami.
– Nie ruszaj się! – warknął za jej plecami jakiś mężczyzna.
Abby odruchowo wstała i zaczęła się odwracać.
– Nie ruszaj się, powiedziałem! Bo strzelę! – krzyknął tamten. – Załóż ręce za głowę. Powoli!
Powolutku wykonała polecenie.
– Jestem policjantką. Porucznik Abby Mullen. – Ile go od niej dzieliło? Dom nie był duży. Czy stał w środku, czy na zewnątrz? I czy jest tu gdzie się ukryć, gdyby zaczął strzelać?
– Co ty powiesz? – rzucił drwiąco mężczyzna. – Odwróć się.
Zrobiła to, szurając nogami, żeby go nie wystraszyć. Jej wzrok od razu padł na lufę wycelowanej w nią broni. Pistolet trzymał policjant w mundurze. Zwróciła uwagę na jego postawę, na napięte mięśnie, na drganie mocno zaciśniętej szczęki, na wymięte ubranie i nerwowość w przekrwionych oczach, którymi patrzył na nią bez zmrużenia powiek. Gdy spojrzała mu w oczy, serce załomotało jej w piersi.
Powinna była przewidzieć, że tak to się skończy. Policja objęła miejsce zbrodni nadzorem. Ten budynek po drugiej stronie pola… czuła, że ktoś ją obserwuje. Prawdopodobnie gdy tylko weszła w głąb zrujnowanego domu, policjant ruszył jej śladem. Która godzina? Mniej więcej ósma trzydzieści rano. Zważywszy na wygląd tego człowieka, nie był na porannej zmianie. Kończył nockę i czekał, aż ktoś go wreszcie zastąpi. Prawie pewne, że kipiał z gniewu, zastanawiając się, gdzie się podział jego zmiennik. Na noc wysyłano zwykle młodych policjantów, ale ten miał ze trzydzieści pięć lat, jeśli nie więcej. Mogło to świadczyć o tym, że dostał nocną zmianę, bo był skończonym niedojdą. Miała nadzieję, że tak nie jest.
– Niech pan posłucha – odezwała się cicho i spokojnie. – Jestem porucznik Abby Mullen z policji nowojorskiej. Proszę opuścić broń. – Ostatnie słowa akcentowała w sposób wskazujący, że po prostu stwierdza fakt. Ten człowiek był zmęczony i pewnie nabuzowany kofeiną. Chciał, żeby ktoś przejął inicjatywę.
Nie opuścił broni, ale zauważyła, że jego mięśnie ledwo dostrzegalnie się rozluźniły. Nawet jeśli nie uwierzył, że Abby jest policjantką, to widok jej twarzy w połączeniu z łagodnym głosem ukoił jego nerwy.
– Czego tu szukasz, hę?
Abby usłyszała warkot silnika samochodu. Ktoś nadjeżdżał. Zapewne zmiennik tego faceta. Nie chciała, żeby wszedł tu kolejny policjant i zobaczył, że jego kolega mierzy do niej z pistoletu. Mógłby to źle zrozumieć i sytuacja wymknęłaby się spod kontroli. Usiłując nie patrzeć na broń, powiedziała:
– Prowadzę śledztwo. W sprawie seryjnego podpalacza. Proszę schować broń.
Złagodziła ton, mówiła jak bezbronna młoda kobieta… ba, zatrzepotała nawet rzęsami. Żałowała, że ma na sobie wełnianą czapkę i obszerne palto. Wiedziała, że wyglądała w nim tak, jakby mogła coś chować pod spodem. A czapka, choć ciepła, skrywała jej jasne włosy i odstające uszy. W obliczu drobnej kobiety z odstającymi uszami mężczyźni przeważnie nie czują się zagrożeni.
– Jesteśmy w Wyoming – odparł powoli, jakby podejrzewał, że przez pomyłkę źle skręciła i wylądowała w innym stanie, niż chciała. – Nie w Nowym Jorku.
– Jak pan się nazywa? – spytała i lekko się uśmiechnęła.
– Funkcjonariusz Fred Moss.
Dlaczego nie opuszczał pistoletu? Spojrzała na niego zalotnie.
– Przepraszam, Fred – powiedziała ze skruchą. – Powinnam była zadzwonić i uzgodnić to z policją miejską Douglas.
– A więc jesteś policjantką z Nowego Jorku? – upewnił się.
Jako policyjna negocjatorka, Abby zawsze wyznawała zasadę 7–38–55. Chodzi w niej o to, że kiedy ktoś mówi, jego słowa oddają zaledwie siedem procent tego, co czuje. Trzydzieści osiem procent przypada na ton głosu, a pięćdziesiąt pięć procent to wyraz twarzy. Słowa tego policjanta w zasadzie powinny ją uspokoić. Ale jego mina zdradzała niepokój i irytację. A w głuchym tonie pobrzmiewało niemal rozczarowanie.
Próbowała sobie wyobrazić, co on czuje. Gliniarz z Douglas w stanie Wyoming. W jego pracy prawdopodobnie wiało nudą – zamykał tych samych pijaków, zgarniał tych samych ćpunów, łapał drobnych złodziejaszków i szukał zaginionych kotów. Aż tu nagle spalił się dom i w płomieniach zginął człowiek. Morderstwo. Policja postanowiła obserwować pogorzelisko, na wypadek gdyby zabójca wrócił na miejsce zbrodni, a Fredowi Mossowi znowu wlepiono nocną zmianę. Więc gapił się na spalone szczątki domu Yatesa, usiłował nie zasnąć, pił kawę za kawą, aż serce omal nie wyskoczyło mu z piersi, a powieki ważyły chyba po pięć kilogramów. Jego poranny zmiennik się spóźniał, prawdopodobnie tak jak zawsze. I nagle pojawiła się jakaś postać. Z daleka wyglądała jak pierwszy lepszy człowiek. Mogła być nawet obłąkanym piromanem, który przyszedł obejrzeć swoje dzieło.
Nabuzowany kofeiną i złością funkcjonariusz Moss wyszedł ze swojej kryjówki i pieszo pokonał dystans do spalonego domu. Ciekawe, o czym myślał po drodze? Bał się – słyszała to w jego głosie, kiedy powiedział, że ma się nie ruszać. Ale może zarazem wyobrażał sobie, że oto łapie niebezpiecznego piromana, który zabił Jimmiego Yatesa. Że zakuwa obłąkanego mordercę w kajdanki i wlecze do samochodu, a tamten błaga go o litość. I nareszcie cały komisariat by się przekonał, ile jest wart.
A potem okazało się, że celuje z pistoletu w drobną kobietę. Która w dodatku okazała się policjantką! Wśród kolegów z komisariatu stałby się pośmiewiskiem. Chociaż i tak już pogodził się z tym, że jest na samym dole łańcucha pokarmowego.
Stał na skraju przepaści. Zdał sobie z tego sprawę w chwili, gdy opuszczał broń – dopadła go koszmarna wizja przyszłości.
Posłała mu zawstydzony uśmiech.
– Boże, ależ ze mnie kretynka! – powiedziała. – Przeze mnie całą tę waszą obserwację szlag trafił. Powinnam była przewidzieć, że obserwujecie to miejsce. Cholera! Mogłam wystraszyć sprawcę.
– Ja… Ano. – Spojrzał na nią gniewnie, jeszcze bardziej opuszczając pistolet. – Coś ty sobie myślała?
– W ogóle nie myślałam. Tak mi przykro. – Kiedy lufa pistoletu się odwróciła, jej puls wrócił do normy. Odetchnęła głęboko, udając zawstydzenie, by ukryć swój strach. – Chce pan to zgłosić?
– Ja… – urwał i zamilkł, gdy doleciał ich chrzęst zbliżających się kroków. Na pogorzelisko po spalonym domu weszły jeszcze trzy osoby. Był wśród nich mundurowy, zapewne zmiennik Freda. Wyższy od niego o dobre dziesięć centymetrów i co najmniej pięć lat młodszy.
Pozostała dwójka nie była z policji. Mężczyzna – wyższy od policjantów i bardziej barczysty – miał gęstą grzywę czarnych włosów i uśmiechał się od niechcenia; ten uśmiech miał być rozbrajający, ale Abby nie dała się zwieść. Jego oczy biegały od opuszczonej broni w dłoni Freda do jej twarzy i znów do policjanta, kiedy oceniał sytuację. Szczwany lis.
Towarzyszyła mu kobieta nieco wyższa od Abby, w szarej czapce z włóczki, spod której wymykały się niesforne kasztanowe loki. Jej blada twarz była delikatna, pomijając nos – długi i zakrzywiony. Tak jak jej kolega, najpierw popatrzyła na Freda, który jakby zwiądł pod jej spojrzeniem. Potem odwróciła się do Abby i wpatrywała się w nią jasnozielonymi oczami. Zupełnie jakby ją czytała, tak jak ktoś przeglądający nagłówki gazety.
– Hej, Moss – rzucił wesoło policjant, który przyjechał zmienić Freda. – To ci federalni, z którymi gadaliśmy wczoraj. A kim jest twoja znajoma?
Abby uśmiechnęła się do trójki nowo przybyłych.
– Cześć, jestem porucznik Abby Mullen z Nowego Jorku.
Federalni zamrugali.
– Mullen? – odezwała się kobieta. – A co pani tu robi?
Stojący obok niej mężczyzna odchrząknął.
– Dzwoniłem do niej wczoraj – wyjaśnił. Z uśmiechem odwrócił się do Abby. – Agent Tatum Gray – przedstawił się. – Rozmawialiśmy przez telefon. A to jest…
– Zoe Bentley, rzecz jasna – wpadła mu w słowo Abby. Uśmiechnęła się. – Miło was w końcu poznać.
– Porucznik Mullen nie porozumiała się z nami przed przyjazdem – burknął Fred. – Omal nie wziąłem jej za podpalaczkę.
Zoe zmierzyła go takim wzrokiem, jakby patrzyła na komara.
– Tylko niecałe piętnaście procent podpalaczy to kobiety, w dodatku nie wracają na miejsce zbrodni – walnęła prosto z mostu. – A wasi technicy znaleźli tu trzy dwudziestolitrowe kanistry po benzynie. Nie wyobrażam sobie, żeby kobieta o posturze Mullen mogła je przytargać, a ty?
Fred z zakłopotaniem wbił wzrok w poczerniałe drzwi. Abby przez chwilę zastanawiała się, co by się stało, gdyby Zoe Bentley pierwsza dotarła do spalonego domu i to w nią nadgorliwy funkcjonariusz Fred Moss wycelowałby swój ochoczy pistolet.
Zoe nie miała pojęcia, co popchnęło Mullen do przybycia na miejsce zbrodni. To nie było jej śledztwo; mało tego, nie była to jej jurysdykcja. W najlepszym razie chciała pomóc, choć jeśli tak, to źle to sobie wymyśliła. W najgorszym zaś zamierzała włączyć do śledztwa policję nowojorską, ale dzięki wielkie, już i tak za dużo agencji się tym zajmowało. Jak to się mówi, gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść – a nadmiar służb śledczych to jest istny koszmar. Nie dość, że nie ma co jeść, to nawet nie sposób uzgodnić, czy należy uwarzyć zupę, czy może zrobić deser.
– Pani porucznik – odezwała się. – Czy agent Gray zakomunikował, że potrzebujemy pani pomocy w tym śledztwie?
Mullen uśmiechnęła się do niej i zdjęła czapkę; jasne włosy opadły jej na ramiona. Nosiła okulary w delikatnej oprawie, w których wyglądała jak mól książkowy. Widząc jej zaróżowione z zimna uszy i nos, Zoe z doświadczenia wiedziała, że jej ptasi nos też jest różowy. Trudno.
– Przepraszam – odparła cicho policjantka. – Powinnam była was uprzedzić o swoim przyjeździe. – Wyciągnęła rękę do Zoe.
– Owszem. Bo wtedy powiedziałabym pani, że nie ma takiej potrzeby – przytaknęła Zoe. – Jeśli będą nam potrzebne dodatkowe informacje od pani, odezwiemy się. – Popatrzyła chwilę na wyciągniętą rękę Abby, ale w końcu niecierpliwie uścisnęła jej dłoń.
– Skoro już tu jestem, nic nie stoi na przeszkodzie, żebym się rozejrzała – zauważyła Mullen.
– Lepiej nie – ucięła Zoe.
Policjantka zamrugała i spojrzała na nią ze zdziwieniem.
– Mam wrażenie, że pani się boi, że będę się mieszała w wasze śledztwo – powiedziała takim tonem, jakby zastrzeżenie Zoe było co najmniej dziwne.
– Zgadza się.
Stojący obok Zoe Tatum się skrzywił. Pracowała z nim od kilku lat i wiedziała, kiedy irytuje go jej bezpośredniość. Ale Mullen do niczego nie była im potrzebna, więc chciała zdusić jej zapał w zarodku.
Abby przekrzywiła głowę.
– Szkoda. Jak mam panią zapewnić, że nie będę wchodziła wam w drogę?
– Nijak – rzuciła szybko Zoe. – Z doświadczenia wiem, że będzie się pani wtrącała. – Odwróciła się od Abby i rozejrzała wokół siebie.
Był to już piąty spalony dom, który oglądała w ciągu ostatnich trzech miesięcy, odkąd do sprawy przydzielono Sekcję Analiz Behawioralnych FBI. Do podpaleń dochodziło w różnych stanach, ale łączył je podobny schemat, który zdaniem Zoe był podpisem zabójcy. Wszystkie ofiary spłonęły żywcem, a każda miała skrępowane w kostkach nogi i związane w nadgarstkach ręce.
Sposób działania sprawcy zmieniał się i rozwijał, co charakteryzowało większość seryjnych zabójców. Używano coraz więcej substancji zapalającej i zmieniały się materiały używane do krępowania ofiar. A pożary wybuchały w coraz bardziej ustronnych miejscach.
Poza tym te incydenty dzieliły coraz krótsze odstępy czasu.
Wszystko to świadczyło o tym, że zabójcą powoduje wyjątkowo silna obsesja. Jednak wyniki badań kryminalistycznych oraz skuteczność, z jaką dokonywano tych zbrodni, wskazywały na robotę kilku współdziałających ze sobą podpalaczy. Do niedawna Zoe miała kłopot z opracowaniem spójnego profilu jednoczącego te zbrodnie. Ostatecznie uznała, że jakimś sposobem – może na forum w dark webie – skrzyknęli się mężczyźni, których łączyły podobne fantazje, i postanowili działać wspólnie. Jednak podpalacze przeważnie wykazują antyspołeczne zaburzenia osobowości, a piromania jest przykładem zaburzenia kontroli impulsów. Zespół sprawnych, działających ręka w rękę podpalaczy nijak do tego nie pasował.
Aż tu nagle, kilka tygodni temu, skontaktowała się z nią porucznik Abby Mullen i zasugerowała, że te zbrodnie mają związek z sektą. Wszystko ułożyło się w całość. Sekta nie potrzebowała kilkorga ludzi z tymi samymi fantazjami. Wystarczał charyzmatyczny przywódca, którego chore fantazje realizowali jego wyznawcy.
Powtórka z Rodziny Mansona.
Z całej opowieści Mullen wynikało, że miała rację. Seryjnym zabójcą, którego szukała Zoe, był nie kto inny, tylko uznany za zmarłego Moses Wilcox. Mullen udało się nawet zrobić zrzut ekranu z niewyraźną podobizną Wilcoxa, gdy skontaktował się z nią na wideoczacie. Kobieta uważana za wyznawczynię Wilcoxa podpaliła się w szkole w Nowym Jorku w dziwnych okolicznościach, a nowojorska policja wciąż próbowała rozwikłać tę sprawę. Przez ostatnie dwa tygodnie Zoe i Tatum rozmawiali ze świadkami, pokazując im zdjęcia Wilcoxa – zarówno najnowszą niewyraźną odbitkę, jak i niesławną fotografię używaną przed laty do ilustrowania artykułów o masakrze sekty Wilcoxa.
Krótko mówiąc, Zoe cieszyła się, że Mullen się z nią skontaktowała. Jej rada była bardzo użyteczna. Nie widziała jednak, w czym policjantka mogłaby pomóc. Wspomnienia z dzieciństwa spędzonego w sekcie w zasadzie nie miały znaczenia, a założenie, że na skutek wieloletniej znajomości „wie”, jak myśli Wilcox, było śmiechu warte.
Zirytowana Zoe spróbowała nie myśleć o Mullen. No proszę, ona już jej wchodziła w paradę. Zoe powinna się zajmować odtwarzaniem ostatniego morderstwa, a nie oceniać wkład policjantki do śledztwa.
Odeszła od niej i od Tatuma i odetchnęła głęboko. Wyjęła ze swojej torby zdjęcia z miejsca zbrodni i rozejrzała się. Pierwsze zdjęcie przedstawiało zwęglone szczątki denata. Kabel elektryczny, którym go związano, był pokryty sadzą i na zdjęciu niemal niedostrzegalny. Ale choć więzów nie było widać, można je było określić na podstawie nienaturalnego ułożenia ciała. Zoe ominęła kupę gruzów i stanęła w miejscu, gdzie znaleziono zwłoki – leżące pośród spalonych resztek łóżka. W szczelinach podłogi wokół łóżka technicy znaleźli ślady benzyny, ale nie było jej ani na łóżku, ani pod nim. Najbardziej wypalone miejsca w pokoju znajdowały się pod ścianami. Świadczyło to o tym, że najprawdopodobniej tam właśnie wylano benzynę. Podpalili więc pokój, nie mężczyznę. Musiało to być celowe i pasowało do czterech z pięciu pozostałych zbrodni. Miało też jakiś związek z fantazją Wilcoxa. Stanowiło część jego podpisu.
Na mgnienie oka wyobraźnia podsunęła jej koszmarną wizję – denat leży na łóżku, związany i bezbronny, wokół niego wzbijają się płomienie, żar jest nie do wytrzymania… Wyrzuciła ten sugestywny obraz z głowy i zamknęła oczy. Później.
Obeszła budynek dookoła, dopasowując zdjęcia do konkretnych miejsc. W każdym pomieszczeniu leżał porzucony kanister po benzynie. Ale ślady dowodziły, że benzyną oblano też zewnętrzne ściany. Zapewne podpalacze podłożyli ogień, stojąc na dworze, inaczej w środku byłoby więcej zwłok.
Przejrzała plik zdjęć i wyjęła fotografie zewnętrznych ścian domu. Błotnisty grunt był zryty koleinami po oponach i pełen śladów stóp strażaków i policjantów, którzy przybyli na miejsce.
– O której zjawiły się tu pierwsze służby? – zapytała głośno.
– O pierwszej trzydzieści dwie – odpowiedział jeden z policjantów. – Straż pożarna odebrała wezwanie siedemnaście minut po pierwszej. Dotarliby szybciej, gdyby nie to że Fitzpatrickowie wypuścili się akurat na wakacje.
– Fitzpatrickowie? – powtórzył Tatum.
– Mieszkają za tym polem. – Policjant pokazał palcem. – Jak co roku wyjechali na wakacje na Florydę.
– Kiedy? – spytała Abby.
Dwaj policjanci spojrzeli na siebie.
– Bo ja wiem? Jakiś tydzień temu.
– Nie – sprostował młodszy z nich. – Trzy dni temu widziałem Pippę na zumbie.
– Na zumbie? Chodzisz na coś takiego?
– Bo co? Zumba wcale nie jest zła. W każdym razie widocznie jeszcze tu byli, czyli że wyjechali tuż przed pożarem.
Zoe i Tatum porozumieli się wzrokiem. Wątpliwe, by był to zwykły zbieg okoliczności. Podpalacze zaatakowali, wiedząc, że najbliższy dom będzie pusty. A skoro tak, nasuwało się kilka wniosków. Po pierwsze oznaczało to, że Wilcox nie zamierzał spalić pustego budynku. Bo łatwiejsze i mniej ryzykowne byłoby puszczenie z dymem domu Fitzpatricków. Poza tym był to dowód na planowanie i cierpliwość. A ktoś, kogo trawi obsesyjna fantazja, rzadko kiedy jest cierpliwy. Piromani zazwyczaj kiepsko sobie radzą z kontrolą odruchów. W jaki sposób Moses potrafił opanować swoje natręctwa?
– Były tu ostatnio jakieś inne pożary? – spytała Zoe.
– Żaden nie umywał się do tego tutaj. – Jeden z policjantów wzruszył ramionami. – Ktoś podpalił drogowskaz. I porzucony samochód, koło Antelope Creek Drive. Wie pani, takie szczeniackie wybryki.
– Czy tutejsze nastolatki często coś podpalają?
– No… raczej nie, na szczęście to nie jest norma. Ale wie pani, jakie są dzieciaki.
– Co o tym myślisz? – spytał Tatum. – Odreagowywanie?
Zoe przytaknęła ruchem głowy.
– Musiał wzniecać niewielkie pożary, żeby utrzymać na wodzy swój przymus. I czekał na wielki dzień.
– Moses Wilcox nie podkłada ognia dlatego, że jest piromanem – wtrąciła się Abby. – Jego motywy są natury religijnej. Robi tak, bo w swoim wynaturzonym umyśle wierzy, że jest to forma oczyszczenia. On nie podpala drogowskazów.
– Przekonania religijne mogą stanowić dla niego wymówkę, ale nie są bezpośrednią przyczyną – odparła Zoe. – On pali ludzi, bo tak mu nakazuje jego popęd. Przymus. A kiedy ten przymus staje się nie do zniesienia, sięga po coś, co na chwilę pozwala mu odreagować. W jego przypadku jest to wzniecanie pożarów na chybił trafił.
– To by znaczyło, że oni są tu już od pewnego czasu – zauważył Tatum. – Czy ostatnio zjawili się w miasteczku jacyś obcy?
– Nikogo takiego nie zauważyliśmy – odparł Moss. – A to mała dziura.
– Chodzi o niewielką grupkę. Pięć, sześć osób – sprecyzowała Zoe. – Może się nie wychylali.
– Moses na pewno miał dużo większą grupę – zaoponowała Abby. – Garstka wyznawców to dla niego za mało.
Zoe nie zamierzała dyskutować. Nie interesowało jej, co myśli ta policjantka. Możliwe, że Wilcox miał wielu zwolenników. Ale tak jak to było w przypadku „Rodziny” Mansona, popełnienie zbrodni zleciłby raczej garstce najbardziej fanatycznych wyznawców.
Wyszła z domu, schyliła się i przeszła pod taśmą policyjną odgradzającą miejsce zbrodni. Odwróciła się do poczerniałych szczątków budynku i zrobiła kilka kroków do tyłu. Gdzie stanęli, żeby podziwiać swoje dzieło? Buchający żar, wszędzie pełno gęstego dymu. Podejrzewała jednak, że Wilcox chciał stać jak najbliżej. Cofnęła się jeszcze trochę. Tutaj pewnie wciąż było gorąco, ale do zniesienia. I nie groziło, że spadną na kogoś płonące kawałki drewna.
Potrafiła to sobie wyobrazić. Wilcoxa stojącego ze swoimi ludźmi i wpatrującego się w ogień. Czy to zaspokajało jego popęd?
Oceniła, że od domu dzieli ją niecałe dziesięć metrów. Przerzuciła kartki wstępnego raportu techników, który skopiowała, i znalazła spis przedmiotów zabranych z miejsca zbrodni.
W odległości dziesięciu metrów od wschodniej ściany spalonego domu ekipa techników znalazła dwa guziki z kości słoniowej, o średnicy szesnastu milimetrów. Ale może nie miały żadnego związku z podpaleniem.
Z drugiej strony niewykluczone, że Moses Wilcox potrzebował czegoś więcej niż pożar, by ugasić trawiącą go żądzę.
Będąc w liceum, Abby po raz pierwszy wbiła się na imprezę. Koszmarne przeżycie! Nie mogła się pozbyć uczucia, że w każdej chwili ktoś może wskazać ją palcem i zapytać na głos, co tu robi. Trzymała się z dala od przekąsek, bo zjedzenie czegoś uważałaby za kradzież. W rezultacie prawie cały czas siedziała ukryta za wielką rośliną i wyszła zza niej tylko raz, kiedy – o zgrozo! – jeden z pijanych gości próbował się wysikać do donicy. Złożyła sobie wtedy uroczystą przysięgę, że nigdy więcej tego nie zrobi.
Złamała tę przysięgę trzy lata później, na studiach. Drugie podejście okazało się bez porównania bardziej udane niż pierwsze. Uświadomiła sobie, że gdy tylko z entuzjazmem przywitała się z kilkoma osobami, od razu uznali ją za swoją. Wciąż słyszała zdania typu: „Nie wiedziałam, że też tu będziesz” albo: „Skąd znasz Heather?”. Jedynym minusem było to, że po przyjęciu tak się jakoś stało, że gorliwie pomagała Heather w sprzątaniu domu. Przez kilka lat na studiach tak doskonaliła wbijanie się na imprezy, że wyniosła to do rangi prawdziwej sztuki. W sumie na takich przyjęciach bawiła się lepiej niż na tych, na które była zaproszona.
A teraz właśnie miała się wbić na kolejną imprezkę. I chociaż miała tu mniejsze szanse na gorzałkę czy ekscytujące romantyczne uniesienia, to serce biło jej samo mocno jak przed laty.
Kiedy na korytarzach komendy policji w Douglas minęło ją kilku mundurowych, zatęskniła za znajomymi wnętrzami Akademii Policyjnej w Nowym Jorku. Nie zważając na zalewającą ją falę nostalgii, zastukała do drzwi sali konferencyjnej. I weszła, nie czekając na zaproszenie.
Rzecz jasna, spotkanie już się toczyło. Specjalnie spóźniła się dziesięć minut. Gdyby przyszła punktualnie na naradę, na którą nikt jej nie zapraszał, od razu kazaliby jej wyjść. A skoro weszła w trakcie nasiadówki, uczestnicy najprawdopodobniej dojdą do wniosku, że szkoda fatygi na spory, i pozwolą jej zostać.
Z jednej strony stołu siedzieli Zoe oraz agent Tatum Gray, a z drugiej komendant Powell, szef policji miejskiej w Douglas, i dwaj inni policjanci. Ściany sali konferencyjnej były ozdobione oprawionymi zdjęciami poprzednich komendantów – rzędem uśmiechniętych twarzy, jedynych, których nie obeszło bezpardonowe wtargnięcie Abby.
– Przepraszam za spóźnienie – powiedziała ze skruszoną miną. – Czekałam na naradę w innym pokoju. Na szczęście ktoś mnie zobaczył i wskazał właściwą salę. – Mówiąc to, ruszyła do pustego krzesła obok Tatuma.
Powell spojrzał na nią niechętnie.
– Pani wybaczy, ale kim…
– A tak, przepraszam. Jestem porucznik Abby Mullen z policji Nowego Jorku. Jako ekspertka od sekt badam szereg podpaleń, które najwyraźniej są związane z tą sprawą. Współpracuję z doktor Zoe Bentley i agentem Grayem. – Usiadła, wyciągnęła grubą teczkę i dwa ołówki, po czym starannie ułożyła je na stole. Następnie wyjęła notes i kartkowała go, aż znalazła pustą stronę. Mruknęła z satysfakcją, wzięła ołówek i pedantycznie zapisała w rogu datę.
Zoe przeszyła ją wzrokiem.
– Mullen, chyba wyraziłam się jasno, że…
– Agent Gray zaprosił mnie do udziału w tej naradzie – przerwała jej Abby. – Żebym podzieliła się swoim doświadczeniem.
Zaskoczony Tatum Gray zamrugał, próbując dopasować to do treści ich rozmowy. To prawda, że poinformował ją o tym spotkaniu. I podziękował jej za wkład w sprawę. Ale rzecz jasna, wcale jej nie zapraszał. Widocznie jednak Abby postanowiła czytać między wierszami.
Odwrócił się do niej. Czy oświadczy, że niczego takiego nie zrobił?
Ale on jedynie uśmiechnął się szeroko.
– Jasne! Cieszę się, że przyszłaś.
Zoe spiorunowała go wzrokiem. Słabszy mężczyzna pewnie by usechł pod jej laserowym spojrzeniem, jednak Tatum tylko rozsiadł się wygodniej. Pracując z Zoe, zapewne przywykł do jej napadów złości.
– Aha… – bąknął Powell. – Jak już mówiłem, nie jestem przekonany, czy ta sprawa ma związek ze śledztwem FBI.
Zoe przeniosła swój gniew na komendanta.
– A ja mówiłam, że podpis tego mordercy jest identyczny z pięcioma innymi w sprawach, które badaliśmy. Ofiara morderstwa została związana w swoim domu, który następnie spalono. W każdym przypadku więzy są niemal identyczne…
– Nie, jeśli wierzyć przysłanym przez was materiałom. – Powell przełożył kilka kartek. – Macie dwóch denatów skrępowanych łańcuchami, jednego drutem kolczastym, jednego kablem elektrycznym, a jeden w ogóle nie był związany.
– Medycy sądowi twierdzą, że piąta ofiara morderstwa była związana w taki sam sposób, tyle że sznurem, który spłonął w pożarze – sprostowała Zoe niecierpliwie. – Sposób działania zmienia się i ewoluuje, ale podpis morderców jest taki sam. Związane nadgarstki i nogi w kostkach.
– Doktor Bentley, takie coś trudno uznać za niepowtarzalny… podpis. Jeśli się kogoś krępuje, wiąże mu się właśnie nadgarstki i kostki. A nie małe palce u rąk.
Przez chwilę Zoe wyglądała, jakby miała ochotę przeskoczyć przez stół i udusić komendanta, ale Tatum odchrząknął.
– W porządku. Ta sprawa jest podobna do przypadków zabójstw, które badamy. Nie przesądzajmy niczego zawczasu.
– Niech wam będzie. – Powell żartobliwie uniósł ręce, jakby się poddawał. – A więc uważacie, że Moses Wilcox zabił Jimmiego Yatesa. Dlaczego?
– Wilcoxem kieruje kompulsywna fantazja – wyjaśniła Zoe. – On czuje nieustanną potrzebę jej zaspokajania. I kiedy żądza staje się nie do zniesienia, musi pójść za jej głosem. Potrafi odwlekać tę chwilę, odreagowując stres… W tym celu, naszym zdaniem, podkłada ogień. Ale nie jest w stanie przeciągać tego w nieskończoność. W pewnym momencie musi kogoś zabić.
– Czy to coś w rodzaju fetyszu?
Zoe zastanowiła się nad odpowiedzią.
– To jeszcze nie jest jasne. Piromania seksualna i zwykła piromania to dwie różne rzeczy…
– Czym jest piromania seksualna? – zapytał Powell.
– Czerpaniem satysfakcji seksualnej z podkładania ognia.
Komendant poprawił się na krześle.
– Myślałem, że podkładanie ognia podnieca wszystkich piromanów.
– Błędne przekonanie, ale bardzo powszechne. Większość piromanów nie doznaje żadnej formy satysfakcji seksualnej z zetknięcia z ogniem.
– No proszę cię, Bentley. Może tylko tak twierdzą, bo inaczej po co by to robili? – Powell wzniósł oczy do nieba.
– Zbadano to – odparła zwięźle. – Sprawdzono poziom podniecenia seksualnego dwudziestu sześciu piromanów i piętnastu osób niebędących podpalaczami, mierząc reakcje prącia na bodźce dźwiękowe…
– Bardzo proszę, darujmy sobie rozmówki o tym, jak pani znajomkowie od psychologii mierzyli erekcje czterdziestu facetów – komendant podniósł głos.
– Czterdziestu jeden – sprostowała ostro Zoe. – I żadnych erekcji nie było, o czym właśnie miałam powiedzieć.
Abby stwierdziła, że o dziwo nabiera do Zoe sympatii. Trzeba być niezwykłą kobietą, by tak swobodnie mówić o braku erekcji w pokoju pełnym mężczyzn. Powell i jego policjanci wyraźnie poczuli się nieswojo. Za to Tatum sprawiał wrażenie, jakby brakowało mu tylko pudełka popcornu.
– W porządku – warknął Powell. – A więc na razie nie jest jasne, czy Wilcoxa podnieca to, co robi. On lubi zabijać. Ale dlaczego zabił akurat Yatesa?
– Prawdopodobnie dlatego, że Yates był łatwym celem – odparła Zoe. – Mieszkał sam, w domu na uboczu.
– W okolicy jest więcej ustronnych domów – powiedział Powell. – I wiele osób mieszka tu samotnie. Yates to był kawał chłopa, powalenie go i związanie na pewno wymagało dużo wysiłku. Więc dlaczego wybrali jego?
Komendant chował asa w rękawie. Wiedział o Yatesie coś, czego tamci nie wiedzieli. I żeby dopiąć swego, zamierzał się tym posłużyć.
Zoe jednak nie zdawała sobie z tego sprawy.
– Być może Wilcoxa przyciągają domy określonego typu – oznajmiła. – Na pewno palenie niektórych budynków sprawia mu więcej satysfakcji. Niewykluczone też, że Yates kogoś mu przypominał, miał szczególne cechy fizyczne. Niełatwo określić powód wyboru takiej, a nie innej ofiary.
Powell siedział z zaciśniętymi ustami; wyglądał, jakby hamował się przed naprowadzeniem Zoe na właściwy trop.
– Może chodziło o to, kim był Yates – wtrąciła się Abby. – Wilcox jest przede wszystkim przywódcą sekty. Wszystko, co robi, służy utrzymaniu jego władzy nad wyznawcami. Wzmacnianiu ich wiary w niego i w to, co robią. Jeśli chodziło o morderstwo, pewnie chciał ich przekonać, że jest konieczne albo usprawiedliwione.
Z Powella uszło powietrze; Abby wiedziała, że trafiła.
– Jimmie Yates był skazany za pedofilię – oświadczył komendant. – Wpadł, kiedy próbował uwieść w sieci policjanta pod przykrywką, myśląc, że rozmawia z ośmiolatkiem. Kiedy przeszukaliśmy jego dom, znaleźliśmy całą kupę pornografii dziecięcej. Sześć tygodni temu wyszedł na wolność.
– We wstępnym raporcie ze śledztwa nie ma ani słowa na ten temat – zauważył Tatum.
Powell wzruszył ramionami.
– Tutaj wszyscy wiedzą, kim był Yates. Zajmowaliśmy się dokumentacją dowodów rzeczowych, nie było potrzeby dołączania do wewnętrznego raportu czegoś, o czym wszyscy wiedzieliśmy.
– I dlatego uważacie, że sprawcą jest ktoś stąd – powiedziała Abby.
– Pół miasta chętnie upiekłoby kiełbaski na ogniu, w którym spłonął, gdyby ktoś ich zaprosił. Odkąd wyszedł z pudła, bez przerwy wydzwaniają do mnie z informacjami, gdzie go widziano. Yates przejeżdża samochodem obok miejscowej szkoły, Yates łypie pożądliwie na dziewczynkę w supermarkecie, Yates robi podejrzane zdjęcia telefonem… – Powell rozparł się na krześle. – I wiecie co? Sam chętnie upiekłbym sobie kiełbaski na tym ogniu.
– Macie jakichś konkretnych podejrzanych? – zapytał Tatum.
Ze stosu papierów przed sobą Powell wyjął jedną kartkę.
– Wczoraj ojciec siedemnastoletniej Gretchen Wood zgłosił jej zniknięcie. Zabrała większość ubrań i około czterystu dolarów, które ukradła rodzicom. Gretchen to niezłe ziółko. Narkotyki, drobne kradzieże, wyleciała ze szkoły. Rodzice wysyłali ją kilka razy na obozy młodzieżowe, podobno miały pomóc, ale w jej przypadku to była przegrana sprawa. A u Yatesa znaleźliśmy kilka fotek, na których Gretchen pływa w basenie… wtedy jeszcze była dzieckiem.
– Waszym głównym podejrzanym jest pogubiona nastolatka? – upewnił się Tatum, unosząc brwi.
– To nie wszystko. Matka Gretchen zeznała, że tydzień temu przyłapała ją na podprowadzaniu benzyny z jej samochodu. – Na twarzy Powella malował się pełen zadowolenia uśmiech. – Uznała, że córka chce sprzedać benzynę, żeby mieć pieniądze na narkotyki.
– A jak się tłumaczyła Gretchen? – spytała Abby.
– W ogóle nic nie mówiła. Od jakiegoś czasu nie rozmawia z rodzicami.
– Przepytaliście jej kolegów? – zainteresowała się Abby.
– Tak. Mówią, że ostatnio była bardzo tajemnicza i podekscytowana. A jeśli wierzyć jej rodzicom, nie była to jej pierwsza ucieczka w ostatnim czasie. W zeszłym miesiącu znikała dwukrotnie. I wracała po kilku dniach.
– Skoro znikała już wcześniej, dlaczego zgłosili to akurat tym razem?
– Dlatego, że poprzednio nie zabierała ze sobą swoich rzeczy. I według nich po powrocie do domu za każdym razem była w lepszej formie. Jej matka uznała, że córka wzięła się w garść. Ale teraz wygląda na to, że zabrała wszystko, co mogła. No i ukradła im pieniądze.
– Czy widziano, jak podkładała ogień albo kupowała benzynę? – spytał Tatum.
– Nie mieliśmy jeszcze czasu, żeby to zbadać dokładnie, ale jak dotąd nikt niczego takiego nie zauważył.
– Czy mówiła o Yatesie?
– Całe miasto mówiło o Jimmiem Yatesie. Zakładam więc, że ona też.
– A co z namierzaniem jej telefonu?
– Zostawiła komórkę w domu.
– Myślicie, że Gretchen spaliła Yatesa w jego domu, a potem zwiała, zostawiając swój telefon? – spytała Abby sceptycznie.
– Tak, naszym zdaniem Gretchen spotkała Yatesa kilka lat temu. Może ją molestował, a może tylko chciał się z nią zaprzyjaźnić. Kiedy go zwolnili, pewnie zaczęła o tym myśleć. I postanowiła rozprawić się z nim raz na zawsze. Ale kiedy już spaliła jego dom, wystraszyła się policji, a jak usłyszała, że śledztwo poprowadzi FBI, postanowiła dać nogę.
W zasadzie było to możliwe, ale nieprawdopodobne. Zabójstwa Yatesa dokonano z premedytacją i w wymyślny sposób. Szukająca zemsty nastolatka raczej chwyciłaby nóż bądź pistolet i spróbowała go załatwić. Ale nawet gdyby postanowiła spalić jego dom, to młoda dziewczyna w pojedynkę nie dałaby rady przytargać takiej ilości benzyny i skrępować Yatesa wewnątrz budynku. Tyle że Powell przyjął już postawę obronną i nie był skłonny słuchać żadnych argumentów. Chciał zachować poczucie, że panuje nad sytuacją i że to on tu rządzi. W końcu, pomimo jego reakcji na to, jak Zoe opisała badania, nie było mu obce porównywanie, kto ma większego.
Abby szukała sposobu na możliwie delikatne przedstawienie swoich przemyśleń, ale ubiegła ją Zoe, która walnęła prosto z mostu:
– To idiotyzm.
Cóż, można i tak. Tatum westchnął głośno. Powell się zaczerwienił i splótł ręce na piersi.
– Nawet gdyby przyjąć za prawdopodobne, że ofiara molestowania postanowiła spalić żywcem swojego prześladowcę, to nie fatygowałaby się i nie znosiła pod dom Yatesa co najmniej trzech ciężkich kanistrów benzyny. Ona oblałaby Yatesa od razu, a nie bawiła się w całą tę skomplikowaną procedurę. Nie mówiąc o tym, że z waszego opisu tej małej wynika, że nie starczyłoby jej cierpliwości, by czekać, aż sąsiedzi wyjadą na wakacje. A poza tym znakomitą większość podpalaczy stanowią mężczyźni, nie kobiety.
– Dość tego! – rzucił ostro Powell. – Nie prosiłem o pomoc FBI w tym śledztwie. Nie jesteście nam potrzebni.
– Jak już mówiłem, ta sprawa może być związana z naszym śledztwem. – Tatum spróbował załagodzić sytuację. – Może sprawcą jest Gretchen, może Wilcox, a może całkiem ktoś inny. My tylko chcemy dotrzeć do prawdy.
– Jeśli cokolwiek ustalimy, na pewno damy wam znać – oświadczył komendant, stukając w papiery na stole. Było jasne, że dla niego spotkanie już się skończyło.
– Nie tak prędko – powiedziała stanowczo Zoe. – Musimy omówić następne kroki. Jest oczywiste, że jeszcze przez kilka dni należy utrzymać obserwację szczątków domu Yatesa. Musimy też przetrząsnąć miejsca innych podpaleń w tej okolicy, w poszukiwaniu płynów ustrojowych.
Powell wstał.
– Będziemy w kontakcie.
Abby z roztargnieniem zbierała swoje rzeczy. Podczas gdy Zoe mówiła, coś jej przyszło do głowy. W zeszłym miesiącu Gretchen dwukrotnie zniknęła z domu. I według matki po powrocie była w lepszej formie. W przypadku takich zaburzonych dzieciaków jak Gretchen „w lepszej formie” zazwyczaj oznaczało „inna”. Podniecona, tajemnicza. A teraz odeszła, zabierając wszystkie ubrania, ale zostawiając telefon. Nastolatka prędzej oddałaby nerkę, niż zrezygnowała z telefonu. Skoro zostawiła komórkę, prawdopodobnie namówił ją do tego ktoś o wielkiej sile perswazji.
Możliwe, że Gretchen po prostu uciekła z domu, a zbieżność w czasie jest przypadkowa. Ale niewykluczone, że rozumowanie Powella częściowo było słuszne i dziewczyna miała związek z podpaleniem. Przez kilka dni z dala od domu wiele może się zdarzyć. Całkiem możliwe, że Gretchen Wood została zwerbowana do sekty Mosesa.
Delilah Eckert stała w ciasnej kuchni i przyglądała się swoim palcom. Jak zahipnotyzowana przyłożyła prawą dłoń do lewej i je porównała. Cztery palce prawej były niemal dwukrotnie grubsze. Zupełnie jak w postach, które widywała na Facebooku – przed jakąś cudowną dietą i po niej. Właśnie takie były teraz jej palce – prostym przykładem na przed i po. Przed Bradem, po Bradzie.
Palce sprzed Brada były delikatne i eleganckie, takie jak sama Delilah przed Bradem – również delikatna i elegancka. Miała gęste, gładkie blond włosy, skórę o barwie kości słoniowej i ubierała się ze smakiem, z czego była bardzo dumna. Na palcach po Bradzie widniały wielkie fioletowe sińce. Każda próba zaciśnięcia dłoni wywoływała ostry ból, wędrujący aż do łokcia. Ale po Bradzie cała Delilah była właśnie taka. Posiniaczona, sparaliżowana, a każdy niebaczny ruch skutkował bólem.
Przytrzasnął jej palce szufladą, gdy wyjmowała łyżeczkę dla córki Emily. Odroczona zapłata za błąd, który popełniła poprzedniego wieczoru. Brad uwielbiał odroczone kary. Nigdy nie tracił panowania nad sobą, nigdy jej nie bił. Gdy popełniała błąd, zapowiadał tylko: „Zapłacisz mi za to”. Spokojnym, beznamiętnym głosem. Niczym barista w kawiarni, podający cenę dużego cappuccino. Wtedy żołądek podchodził jej do gardła. Nosiła w sobie ten strach minutami, godzinami, czasami mijały nawet dni. Aż niemal zaczynała wierzyć, że zapomniał. I wtedy, gdy przestawała się mieć na baczności, wymierzał karę.
Zabrakło papieru toaletowego? „Zapłacisz mi za to”.
Przypadkiem podniosła na niego głos? „Zapłacisz mi za to”.
Przyłapał ją, kiedy rozmawiała z sąsiadem? „Zapłacisz mi za to”.
Ale mówił to tak cicho, żeby nikt oprócz niej go nie usłyszał.
Życie Delilah składało się z długów i odroczonych płatności. Z hipoteki strachu i bólu.
– Mamusiu, chce mi się pić. – W jej myśli wdarł się głos Emily. Melodyjny i cichy. Odwróciła się i uśmiechnęła do córki. Zazwyczaj Emily nosiła jedną z sukienek kupionych dla niej przez matkę Brada. Brzydkie sztruksowe rzeczy, których Delilah nienawidziła, choć nigdy nie ośmieliła się ich skrytykować („Zapłacisz mi za to”). Tyle że te sukienki miały z tyłu guziczki oraz zamki błyskawiczne, więc trzeba było córce pomóc. A teraz zapięcie ich nie wchodziło w rachubę, dlatego ubrała ją w prostą białą sukienkę, którą sama kupiła. Emily wyglądała w niej jak aniołek, z jasnymi lokami opadającymi falami na jej ramiona i z uroczym, małym okrągłym noskiem. Emily wrodziła się w Brada, ale ku uldze Delilah oczy odziedziczyła po niej – piwne i łagodne. Delilah powtarzała sobie, że oczy są zwierciadłem duszy. Więc chociaż córka była podobna do Brada, to łączył ją z nim jedynie wygląd.
– Wiesz co? – zwróciła się do Emily. – Dziś możesz się napić soku.
Córka uśmiechnęła się do niej radośnie. Zazwyczaj Delilah dokładnie pilnowała, jaką ilość cukru spożywa jej dziecko. Jednak w trudnych chwilach przyda się trochę szczęścia. Skoro więc nie mogła zapewnić szczęścia sobie, to wystarczało jej szczęście córki.
Nie przemyślała tej decyzji. Do opakowania soku dołączona była słomka owinięta w plastik. Musiała więc wyjąć sok z szafki, wysunąć słomkę z plastiku i wetknąć ją do kartonika, po czym wręczyć go córce. A był to jeden z tych dni, kiedy każde działanie składało się z mnóstwa drobniejszych działań, przez co miała wrażenie, że to jedna niekończąca się praca. Gdy wreszcie Emily usiadła przy stole, popijając sok, Delilah oddychała szybko, a w oczach miała łzy z bólu.
Zamknęła szafkę, odwracając wzrok. Od jakiegoś czasu bała się szafek i szuflad. Odkąd stwierdziła, że w rękach Brada stają się narzędziem zemsty na niej. Tak samo jak drzwi, ściany, talerze, długopisy i mnóstwo innych rzeczy znajdujących się w ich domu. Brad potrafił korzystać z niemal wszystkiego, co posiadali. W tym był naprawdę dobry. Uczył ją nowych rodzajów strachu. Tak jak Inuici mają dziesiątki czy setki określeń na śnieg, tak Delilah potrafiła już odróżniać całą masę strachów. Ten nieokreślony lęk, gdy od jakiegoś czasu nie popełniła żadnego błędu i wiedziała, że lada chwila to zrobi. Silny strach, kiedy mówił: „Zapłacisz mi za to”. Nieustające przerażenie w oczekiwaniu na zapłatę. Strach, że tak wygląda jej życie. Strach, że któryś z sąsiadów znów się z czymś wygada. Strach, że pewnego dnia on weźmie się za ich dzieci.
Jeszcze kilka miesięcy temu nie przyszłoby jej do głowy, że mógłby się wyładować na dzieciach. Nie dlatego, że uważała to za niemożliwe – nie miała pojęcia, jak podły i do czego jest zdolny Brad – ale sądziła, że gdyby skrzywdził dzieci, byłby to ostateczny koniec. Bo nigdy w życiu nie pozwoliłaby mu ich tknąć. Gdyby uderzył któreś z nich, odeszłaby. Czasami nawet fantazjowała na ten temat – ot, taki okruch nadziei. Brad zwraca się do Emily i mówi: „Zapłacisz mi za to”. A wtedy ona pakuje walizki, łapie autobus i jedzie na drugi koniec kraju. Czasami w tych fantazjach Brad płakał i błagał ją, żeby została. A znów innym razem przed wyjazdem go zabijała, dźgała najostrzejszym kuchennym nożem. Cudowne oczyszczające fantazje!
Aż tu pewnego dnia Emily zachciało się cukierka, a Delilah go jej nie dała. Zdenerwowana dziewczynka zaczęła krzyczeć. Na co Brad zerwał się z krzesła i ruszył w jej stronę. Tego już było za wiele. Nadszedł moment, kiedy Delilah postanowiła go zatrzymać. Za nic nie pozwoliłaby skrzywdzić dzieci. Zagrodziła mu drogę. Ale on stanowczo szedł dalej, na jego szyi pulsowały nabrzmiałe żyły…
Zeszła mu z drogi. Owładnięty histerią mózg podpowiadał jej, że Brad dotychczas nie uderzył dzieci, więc nie ma powodu denerwować go jeszcze bardziej. Zastygła, patrząc, jak podchodzi do Emily, kuca przed nią i ryczy: „Milcz!”.
Nie uderzył córki. Choć mógł to zrobić. W tym momencie Delilah zdała sobie sprawę, że chyba jednak powinna była spróbować go zatrzymać. A może nie?
Nowy strach. Strach, że gdyby zaatakował dzieci, nie zdołałaby mu przeszkodzić.
Cichy płacz oznajmił, że Ron się obudził. Przeszła do sypialni i nachyliła się nad kołyską. Ron posłał jej bezzębny uśmiech, gaworząc.
– Cześć, maluchu – szepnęła. Niezdarnie spróbowała podnieść go lewą ręką, ale okazało się to niewykonalne. Ron się rozpłakał. Podniosła go oburącz, zaciskając zęby i nie zważając na przeszywający ból. Pielucha była ciężka, jakżeby inaczej. Od porannego incydentu z szufladą zmieniała ją dwukrotnie i na myśl o tym robiło jej się słabo. Zastanawiała się, czy nie zawołać Emily i nie poprosić jej, żeby zmieniła pieluchę. Bez trudu mogła jej wmówić, że to tylko taka zabawa. Bawiły się w prowadzenie domu, a wtedy Emily odgrywała rolę matki. Albo urządzały sobie Dzień Odwrotny i zamieniały się rolami. Emily to uwielbiała.
Coś jej jednak podpowiadało, że Emily zorientowałaby się, jak wygląda prawda. Że mamusia prosi ją o zmianę pieluchy braciszkowi, bo tatuś znowu ją skrzywdził.
Nie. Do diabła z tym! Położyła Rona na przewijaku i sama dała sobie radę; zmusiła się nawet, by sprawdzić, czy czysta pielucha jest dopasowana jak należy, mimo że jęczała przy tym z bólu.
Gdy skończyła, zaniosła Rona do kuchni i powiedziała do Emily:
– Chodź, przejdziemy się.
Posadziła Rona w wózeczku i nagle znieruchomiała. Szlag! Nie ubrała go na spacer. W normalnej sytuacji wiercił się tak, że ubieranie go było prawie niemożliwe, ale teraz… Wstrzymała oddech. W tej chwili omal nie zrezygnowała ze spaceru. Mogła posadzić Emily przed telewizorem i… i czekać, aż ten dzień się skończy. A jutro będzie lepiej.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Księga Rodzaju 1,6–8. Ten i dalsze cytaty z Biblii w przekładzie za Biblią Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallotinum. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). [wróć]
2. Ewangelia wg św. Łukasza, 12,49. [wróć]