Paląca obsesja - Mike Omer - ebook + audiobook

Paląca obsesja ebook

Mike Omer

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trzecia część trylogii ,,Tajemnice Abby Muller".

W książce podsumowującej trylogię policyjna negocjatorka Abby Mullen ma ostatnią szansę, aby powstrzymać śmiertelne zagrożenie ze swojej przeszłości.

Kiedy w wyniku serii podejrzanych pożarów ginie wielu ludzi, Abby w głębi duszy wie, że powróciły koszmary z jej dzieciństwa. Jako młoda dziewczyna cudem uniknęła pożaru wywołanego przez Mosesa Wilcoxa, fanatycznego przywódcę sekty, którego od trzydziestu lat uważa się za zmarłego. Na tych podpaleniach są jego odciski palców.

Tymczasem ostra jak brzytwa profilerka Zoe Bentley prowadzi śledztwo w sprawie podpaleń, ale nigdy nie miała do czynienia z takim sprawcą. Zoe potrzebuje pomocy od kogoś, kto rozumie umysł przywódcy sekty. Kogoś takiego jak Abby Mullen.

Gdy ten niezwykły duet łączy siły w sprawie, nadchodzi czas, aby Abby stanęła twarzą w twarz ze wspomnieniami, o których zawsze chciała zapomnieć: kultem, który naznaczył jej dzieciństwo, pożarem, który zabił jej rodzinę, i mężczyzną, który do tego doprowadził. Rozpoczyna się wyścig o złapanie zabójcy – nawet jeśli oznacza to stawienie czoła palącym się szczątkom przeszłości Abby.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 430

Oceny
4,6 (94 oceny)
61
29
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Nie oderwiesz się od lektury

Ostatnio miałam przyjemność przeczytać książkę "Paląca obsesja" autorstwa Mike'a Omera i muszę przyznać, że była to lektura pełna napięcia i emocji. W "Palącej obsesji" fabuła ponownie wciąga nas w mroczny świat seryjnych morderców, tym razem z jeszcze większymi stawkami i bardziej skomplikowanymi zagadkami do rozwiązania. Zoe Bentley staje przed jednym z najbardziej wyzywających śledztw w swojej karierze. W tej części ściga seryjnego podpalacza, którego motywacje są równie zagadkowe, co przerażające. Każdy krok naprzód w śledztwie prowadzi do nowych, zaskakujących odkryć. Omer mistrzowsko splata różne wątki, wprowadzając nowe postaci i wątki poboczne, które dodają fabule głębi i wielowarstwowości. Podpalacz, którego ściga Zoe, to postać skomplikowana psychologicznie, a jego działania są napędzane przez mroczne i skrupulatnie skrywane sekrety. Każda kolejna zbrodnia odsłania kawałek jego przeszłości, jednocześnie coraz bardziej wikłając śledczych w jego misterną grę. Szczególnie moc...
10
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna jak każda z książek autora
10
paulciaaa92_2

Dobrze spędzony czas

Znacie powieści spod pióra Mike Omer'a? Zostały u nas wydane trzy jego serie, z Zoe Bentley, od której moja przygoda z ksiązkami tego autora się rozpoczęła i w nich totalnie przepadłam. Następna to Glenmore Park i najnowsza, czyli tajemnice Abby Mullen. "Paląca obsesja" jest trzecim i ostatnim tomem serii z Abby Mullen. I przede wszystkim należy ją czytać w odpowiedniej kolejności, bo są ze sobą wszystkie trzy tomy bardzo powiązane. a o czym właściwie są? Nasza główna bohaterka, Abby, jest policyjną negocjatorką i jednocześnie postacią bardzo silną, ale nie przesadzoną, jak to bywa w kryminałach czy thrillerach. Tym razem musi się ona zmierzyć z wieloma pożarami, które wydają się podejrzane, ale także z niebezpieczeństwem z przeszłości, które nadal ją prześladuje. Te dwie sprawy są ze sobą powiązane, bowiem Abby jako dziecko uniknęła śmierci właśnie w pożarze, który wywołał przywódca pewnej sekty. Wszystko to ciągnie się z Mullen, ma koszmary, a do tego rodzinę, którą ...
10
Jeny_co_tu_czytac

Nie oderwiesz się od lektury

Kulminacja fantastycznej trylogii z serii tajemnice Abby Muller. 📖 Mozes Wilcox przywódca sekty dalej prężnie działa werbując nowe osoby, mimo iż od trzydziestu lat uważa sie go za zmarłego. Jego zamiłowanie do ognia i podpaleń wciąż rośnie, giną kolejne osoby. W tej części Abby Muller negocjatorka oraz była członkini tej sekty będzie musiała zmierzyć się ze zwyrodniałym przywódcą, który przez lata podporzadkował sobie duże grono wiernych. Sprawę prowadzi Zoe Bentley która nigdy wcześniej nie miała doczynienia z podobną sprawą, więc by móc zagłębić się w umysł przywódcy potrzebuje pomocy Abby. Dla negocjatorki będzie to ciężkie starcie rozdrapujące stare bardzo bolesne i trudno gojące się rany. Przede wsztskim wielkie dzięki dla tych z Was co zaproponowali mi przeczytanie całej serii, mieliście rację jest świetna. Historia jest skomplikowana ale nie dla czytelnika, nie pogubisz się w fabule. Nie musisz czytać wcześniejszych serii by zrozumieć jej sens lecz stracisz świetną zabawę...
10
AAJac

Dobrze spędzony czas

Polecam
10

Popularność




Rozdział 1

Od dłu­giego wpa­try­wa­nia się w nocne niebo bolał go kark. Z bie­giem lat prze­je­chał kraj wzdłuż i wszerz, oglą­dał niebo z setek róż­nych miejsc, ale nie pamię­tał, żeby noc była gdzieś tak czy­sta i nie­ska­zi­telna jak tutaj, w Wyoming. Nie­omal czuł, jak cię­żar nie­bios wgniata go w rów­ninę. Tu łatwo było sobie przy­po­mnieć, że Bóg roz­po­czął stwo­rze­nie świata od podzie­le­nia go na pół. Bez względu na to, w którą stronę patrzył, hory­zont był tak pła­ski i pusty, jak pod­czas dru­giego dnia stwo­rze­nia.

I tylko nie­wielki dom po wschod­niej stro­nie psuł ten ide­alny obraz. Moses Wil­cox zamie­rzał usu­nąć tę skazę.

Opu­ścił głowę, powstrzy­mu­jąc chęć poma­so­wa­nia karku. Przy każ­dym odde­chu z jego ust wydo­by­wały się małe kłęby pary, nocny ziąb prze­ni­kał go do szpiku kości, ale na to też nie zwra­cał uwagi. Wyznawcy obser­wo­wali go w ciszy i z nabożną czcią, nie mógł więc sobie pozwo­lić na oka­za­nie sła­bo­ści. Prze­su­nął wzro­kiem po twa­rzach licz­nych wier­nych cze­ka­ją­cych na jego słowa. Odwle­kał tę chwilę, z doświad­cze­nia dosko­nale wie­dział, jak daleko może się posu­nąć. Niech ich napię­cie nara­sta, aż sta­nie się nie do znie­sie­nia, a wtedy prze­rwie je w samą porę, tuż przed tym, nim zaczną się nie­cier­pli­wić.

– „A potem Bóg rzekł: «Nie­chaj powsta­nie skle­pie­nie w środku wód i nie­chaj ono oddzieli jedne wody od dru­gich!». Uczy­niw­szy to skle­pie­nie, Bóg oddzie­lił wody pod skle­pie­niem od wód ponad skle­pie­niem; a gdy tak się stało, Bóg nazwał to skle­pie­nie nie­bem”1.

Z powro­tem uniósł głowę. Wierni uczy­nili to samo, spo­glą­da­jąc w ślad za jego wzro­kiem. Ode­tchnął głę­boko.

– Przy­by­li­śmy tu zale­d­wie osiem­na­ście dni temu. Zro­bi­li­śmy to, licząc, że zna­leź­li­śmy miej­sce, gdzie naresz­cie będziemy mogli odpo­cząć. Gdzie ciężko pra­cu­jący ludzie otwo­rzą przed nami ramiona i będą gotowi na prawdę. – Stop­niowo ści­szał głos, aż led­wie go było sły­chać; w ten spo­sób zmu­szał para­fian, by się zbli­żyli i wstrzy­mali dech. – Nie­stety, nie to zasta­li­śmy.

Ze smut­kiem pokrę­cili gło­wami. Nie, nie to zastali. Wręcz prze­ciw­nie.

– Zasta­li­śmy nie­go­dzi­wość i mroczne serca. Ludzi, któ­rzy pogu­bili się do tego stop­nia, że nie przyj­mują żad­nych wska­zó­wek. Mimo to pró­bo­wa­li­śmy. Anna Clark całymi dniami pukała do wszyst­kich drzwi, bła­ga­jąc miesz­kań­ców, żeby przy­cho­dzili na nasze kaza­nia. Jona­than Hall roz­dał tysiące ulo­tek. – Wymie­nia­nych wier­nych po kolei przy­szpi­lał wzro­kiem i patrzył, jak roz­piera ich duma. Wie­dział, że teraz będą się sta­rali dwa razy bar­dziej, a inni rów­nież solid­niej wezmą się do pracy, widząc, jak wychwala tych, z któ­rych jest zado­wo­lony. – Nie każdy z nas dał z sie­bie wszystko, ale jestem pewny, że za wszelką cenę zechce­cie się popra­wić.

Spoj­rzał na Ben­ja­mina i przez dłuż­szą chwilę mie­rzył go wzro­kiem, by się upew­nić, że repry­menda dotarła. Ben­ja­min zwie­sił głowę, a ci, któ­rzy stali obok niego, nieco się odsu­nęli. Dobrze. Przez kilka tygo­dni nikt się do niego nie ode­zwie. Nawet na niego nie spoj­rzy. A w tak zży­tej spo­łecz­no­ści ktoś, kogo się unika – codzien­nie, w każ­dej sekun­dzie – czuje ból osa­mot­nie­nia.

– Jed­nak pomimo naszych wysił­ków w grun­cie rze­czy więk­szo­ści ludzi nie da się ura­to­wać. Potrze­bują nas, byśmy wska­zali im drogę. Bo jeśli nasze prze­sła­nie ocali przed ogniem pie­kiel­nym choćby jedną istotę, tym samym ura­tu­jemy ją przed wieczną udręką!

Z prze­ko­na­niem pokrę­cił głową i po minach wier­nych poznał, że im także udziela się jego zapał.

– Nie­któ­rzy grzesz­nicy zbłą­dzili tak dalece, że tylko ogień jest w sta­nie oczy­ścić ich dusze. Czy to ogień pie­kielny… – Zatrzy­mał wzrok na pło­ną­cych pochod­niach w rękach swo­ich wyznaw­ców i pod­niósł głos. – Czy ogień ludzki!

Wystą­piło sze­ściu męż­czyzn nio­są­cych kani­stry z ben­zyną. Pode­szli oblo­dzoną szu­trową drogą do domu i oblali bie­lone kru­szą­cym się już wap­nem ściany. Trzej weszli do środka; Moses widział w ciem­no­ści, jak roz­le­wali na pod­ło­dze ben­zynę, a do tego zoba­czył kilka roz­pa­da­ją­cych się mebli.

Pod­szedł do jed­nego z męż­czyzn i wycią­gnął rękę.

– Daj mi to, moje dziecko.

Zwa­li­sty far­mer imie­niem Richard był dużo wyż­szy od Mosesa, ale skur­czył się z trwogi, gdy ten zwró­cił się bez­po­śred­nio do niego.

– Jest bar­dzo ciężki, ojcze.

Moses nie odpo­wie­dział, na­dal stał z wycią­gniętą ręką, mru­żąc oczy. Richard zamru­gał i podał mu kani­ster.

Rze­czy­wi­ście, puszka była ciężka, w dodatku pokryta czymś tłu­stym, co ubru­dziło ręce i ubra­nie Mosesa, ale nie zwra­cał na to uwagi. Ochla­pał pły­nem ścianę, wdy­cha­jąc ostry, ude­rza­jący do głowy odór; serce łomo­tało mu tak, jakby to robił po raz pierw­szy. Z bie­giem lat wszystko mu spo­wsze­dniało. Kaza­nia, jedze­nie, dale­kie podróże, modli­twy. I tylko ta czyn­ność ni­gdy nie prze­stała go eks­cy­to­wać. Jedyna, która urze­kała swą obra­zo­wo­ścią i czy­stym natu­ral­nym pięk­nem.

Śnieg chrzę­ścił pod jego sto­pami, kiedy obcho­dził dom dookoła. Sta­ran­nie roz­le­wał ben­zynę, aż cał­kiem opróż­nił puszkę. Patrzył, jak ostat­nie kro­ple ska­pują na zmro­żoną zie­mię, a potem odsu­nął się i podał kani­ster Richar­dowi, który szedł tuż za nim.

Wra­ca­jąc, spoj­rzał na swo­ich wyznaw­ców i poczuł, że zalewa go fala miło­ści. Za każ­dego z nich gotów był oddać życie. A oni byli gotowi umrzeć dla niego.

Nie­któ­rzy już to zro­bili.

– Główny nurt chrze­ści­jań­stwa się pogu­bił, wpro­wa­dza w błąd swo­ich wier­nych – powie­dział Moses, patrząc, jak pło­mie­nie pochodni falują na wie­trze. – Twier­dzą, że Bóg jest miło­ścią. Ale zapo­mi­nają. Bóg ma różne obli­cza. Jest zemstą.

Gło­śne, emo­cjo­nalne pota­ki­wa­nia, żar­liwe woła­nie „amen”.

– Bóg dla swo­jego ludu pra­gnie spra­wie­dli­wo­ści.

Teraz już wszy­scy krzy­czeli, pochy­leni, z wycią­gnię­tymi do góry rękami i twa­rzami wykrzy­wio­nymi w fana­tycz­nym unie­sie­niu.

– Bóg jest zazdro­sny!

Wzno­sze­nie zaci­śnię­tych pię­ści, hała­śliwe dekla­ra­cje aktów wiary, wytrzesz­czone oczy. Z tru­dem powstrzy­my­wali pra­gnie­nie, by rzu­cić się do przodu. Już czas.

Moses wypro­sto­wał palec unie­sio­nej ręki.

– „Przy­sze­dłem rzu­cić ogień na zie­mię i jakże bar­dzo pra­gnę, żeby on już zapło­nął!”2 – ryk­nął. – Czas na powtórny chrzest!

Jesz­cze sze­rzej otwo­rzyli oczy, na ich twa­rzach malo­wały się eufo­ria i radość. Moses uśmiech­nął się do swo­jej trzódki, wie­dział, co czują. Ta święta chwila, kiedy sta­jemy się czę­ścią woli Boga. Ci, któ­rzy nie­śli pochod­nie, ruszyli przo­dem; pło­mie­nie zami­go­tały na wie­trze. Dotarli do domu i nie­mal jed­no­cze­śnie pod­pa­lili budy­nek.

Pożar wybuchł z hukiem, wiatr mio­tał pło­mie­niami, nagły żar wyssał chłód z powie­trza. Jeden z męż­czyzn, prze­ra­żony, odsko­czył z krzy­kiem. Jego rękaw pło­nął, ale paniczne macha­nie ręką tylko pod­sy­cało ogień. Inni rzu­cili mu się na pomoc, zła­pali go, odcią­gnęli od pożaru, powa­lili na zie­mię i tur­lali po śniegu tak długo, aż zdu­sili ogień. Męż­czy­zna wciąż jęczał, a jed­nak na jego wykrzy­wio­nej z bólu twa­rzy malo­wał się eufo­ryczny uśmiech. W ich Kościele popa­rze­nie świę­tym ogniem chrztu sta­no­wiło zaszczyt, z dumą będzie więc obno­sił swoje bli­zny.

Moses prze­niósł wzrok z męż­czy­zny na pożar; blask pło­mieni pora­ził mu oczy. Kłęby czar­nego dymu wzbi­jały się w górę i opa­dały, porwane przez wiatr. Moses czuł, jak stopy niosą go coraz bli­żej ognia; powie­trze zasnu­wała mgiełka, jego skóra wyschła, łza­wiły mu oczy, ale potęga pło­mieni go hip­no­ty­zo­wała. Nagle z wnę­trza budynku dobiegł krzyk. Grzesz­nik się ock­nął. To dobrze. Pod­czas chrztu lepiej być przy­tom­nym, czuć, jak nasze grze­chy się spa­lają, gdy znów się łączymy z Chry­stu­sem. Moses słu­chał, jak coraz gło­śniej­sze krzyki grzesz­nika prze­pla­tają się z jego roz­pacz­li­wym woła­niem o pomoc.

Sta­nął tyłem do ognia, zwra­ca­jąc się twa­rzą do wier­nych. Patrzyli na niego z nabożną czcią, tań­czący ogień zabar­wiał noc jasno­po­ma­rań­czową łuną i spo­wi­jał go, a nad głową latały migo­cące grudki żaru. Nie­cier­pli­wie cze­kał, aż Bóg do niego prze­mówi, i wkrótce to poczuł. Tak potężną żądzę, tak pier­wotną, że mogła pocho­dzić tylko od Boga, boski znak, że ponow­nie nad­szedł czas. Jego spodnie napięły się, gdy święty wigor spra­wił, że dostał erek­cji.

Pode­szła do niego Anna.

– Ojcze, pora się zbie­rać.

– Jesz­cze nie – odparł. – Nazwi­ska.

– Ojcze, nie ma na to czasu. Zaraz się zja­wią stra­żacy i poli­cja…

– Nazwi­ska! – ryk­nął na nią.

Pośpiesz­nie, drżą­cymi rekami, podała mu kartkę z wypi­sa­nymi trzema nazwi­skami. Moses prze­czy­tał je i pod­niósł wzrok, by wypa­trzyć pośród swo­jej trzódki trzy kobiety. Są. Jedna, z puco­ło­watą twa­rzą, była po trzy­dzie­stce. Druga, młod­sza i chud­sza, na sku­tek wady zgryzu miała ster­czące przed­nie zęby. A trze­cia była… ech!

Jen­ni­fer miała dzie­więt­na­ście lat i wraz z sio­strą nie­dawno dołą­czyła do trzódki. Dłu­gie włosy spły­wa­jące aż na bio­dra. Deli­katna twarz. Pod mate­ria­łem bluzki kształtna obiet­nica. Patrząc na nią, poczuł ucisk w sercu i wie­dział, że Bóg doko­nał wyboru. Tej nocy to będzie ona.

Pod­szedł do niej i wziął ją za rękę. W jego oczach lśniło pod­nie­ce­nie, budziły postrach.

– Chodź ze mną – pole­cił cicho.

Zapro­wa­dził ją na pole, z dala od reszty wier­nych. Za nimi dom pło­nął tak, że aż tutaj czuł żar na ple­cach. Dobie­ga­jące ze środka woła­nie o pomoc prze­szło w wycie.

– Czy jesteś gotowa uro­dzić moje dziecko? – zapy­tał.

– T… tak, oczy­wi­ście. Ale…

– Roz­bierz się.

– Ale… oni nas tu zoba­czą.

Zbył jej obawy lek­ce­wa­żą­cym mach­nię­ciem ręki.

– Taka jest wola Pana. Co za róż­nica, czy nas zoba­czą? Roz­bie­raj się. Ale już.

Drżą­cymi pal­cami zaczęła roz­pi­nać guziki bluzki. Na jej gołej skó­rze zami­go­tały poma­rań­czowe pło­mie­nie, wokół nich wiro­wały kłęby dymu, coraz trud­niej było oddy­chać.

Znie­cier­pli­wiony Moses roze­rwał jej bluzkę. Owład­nięty żądzą, która musiała być ręką Boga, poło­żył dziew­czynę na topią­cym się śniegu.

Za nimi krzyki grzesz­nika naresz­cie ustały.

Rozdział 2

Porucz­nik Abby Mul­len, oparta o maskę swo­jego samo­chodu, patrzyła na zwę­glone szczątki domu. Od trzech tygo­dni prze­glą­dała dzie­siątki przy­pad­ków udo­ku­men­to­wa­nych pod­pa­leń i nawet poje­chała obej­rzeć na wła­sne oczy pięć kom­plet­nie spa­lo­nych budyn­ków. Stwier­dziła, że każdy ze zwę­glo­nych domów wyróż­niał się nie­po­wta­rzal­nym wyglą­dem. W nie­któ­rych ostały się poczer­niałe ściany, w innych zacho­wał się tylko szkie­let kon­struk­cji. Na rumo­wi­skach pozo­stały szczątki życia osób, które tam kie­dyś miesz­kały – na wpół sto­piona lalka, potłu­czone naczy­nia z cera­miki, poła­many regał z set­kami spo­pie­la­łych ksią­żek. W nie­któ­rych domach przez resztki zawa­lo­nych ścian można było zaj­rzeć na podwórka na tyłach.

Z tego budynku nie zostało pra­wie nic. Z ruin ster­czał tylko jeden poczer­niały dźwi­gar. Abby dostrze­gła w rumo­wi­sku coś, co nie­gdyś pew­nie było kanapą. Z tyłu maja­czył zarys meta­lo­wej lodówki. Popiół zabar­wił śnieg wokół domu na szaro, zle­wa­jąc się z licz­nymi śla­dami opon wozów stra­żac­kich, aut poli­cyj­nych i cywil­nych gapiów.

Dom odgro­dzono żółtą taśmą poli­cyjną do ozna­cza­nia miejsc zbrodni, która łopo­tała na lodo­wa­tym wie­trze. Czarna ruina odci­nała się paskud­nie na tle cien­kiej war­stwy zmro­żo­nego śniegu pokry­wa­ją­cego oko­liczne pola. Abby zadrżała z zimna, taki mróz spra­wiał, że jej myśli krą­żyły wokół zupy, kubka gorą­cej cze­ko­lady i cie­płego koca… tyle że tutaj nie mogła na to liczyć.

Stra­żacy i tech­nicy poli­cyjni skoń­czyli pracę na miej­scu zbrodni poprzed­niego dnia, więc teraz cisza i bez­ruch w tej oko­licy dzia­łały na nerwy. I cho­ciaż nikogo tam nie było, Abby nie mogła się pozbyć nie­mi­łego wra­że­nia, że ktoś ją obser­wuje. Zer­k­nęła z ukosa przez pokryte lodem pola na sąsiedni dom sto­jący jakiejś dwie­ście metrów dalej. W oknach ciemno, ani śladu ruchu. Może jakiś cie­kaw­ski sąsiad? Albo to tylko jej wyobraź­nia. Miała za sobą cało­nocny lot do Wyoming i ze zmę­cze­nia jej nerwy były w strzę­pach.

Popra­wiw­szy weł­nianą czapkę, by lepiej przy­le­gała do zmar­z­nię­tych uszu, ode­pchnęła się od maski auta. Zmro­żony śnieg skrzy­piał pod jej sto­pami, gdy pod­cho­dziła do szcząt­ków budynku. Zgięła się wpół, prze­szła pod taśmą i wypro­sto­wała się; jej noz­drza wypeł­niał cierpki swąd spa­le­ni­zny. Już teraz porów­ny­wała w myślach to pogrze­li­sko ze zdję­ciami z podob­nych miejsc zbrodni, które oglą­dała.

Od kilku tygo­dni pro­wa­dziła nie­for­malne śledz­two w spra­wie serii pod­pa­leń naj­wy­raź­niej powią­za­nych z osobą Mosesa Wil­coxa. Przed ponad trzy­dzie­stu laty Wil­cox był przy­wódcą sekty reli­gij­nej w Karo­li­nie Pół­noc­nej. Pomi­ja­jąc inne występki, sekta pro­du­ko­wała hero­inę i sprze­da­wała lokal­nym dile­rom. A kiedy poli­cja zor­ga­ni­zo­wała oblę­że­nie, Wil­cox zamknął wszyst­kich swo­ich wyznaw­ców w jadalni na tere­nie sekty, pod­ło­żył ogień i ich spa­lił. W powszech­nej świa­do­mo­ści tra­ge­dia ta znana była pod nazwą masa­kry sekty Wil­coxa. Ofi­cjal­nie oca­lało tylko troje człon­ków sekty, same dzieci. Wśród nich Abby.

Prze­żyła jed­nak czwarta osoba. Nie­dawno Abby odkryła, że Moses Wil­cox sko­rzy­stał z wywo­ła­nego poża­rem cha­osu i wymknął się poli­cji. A ponie­waż uznano go za zmar­łego, przez trzy dekady nikt go nie szu­kał.

Ostroż­nie weszła do domu, omi­ja­jąc sterty zwę­glo­nych gru­zów, które powstały, gdy pod­czas pożaru runął dach. Nie­chcący kop­nęła coś pla­sti­ko­wego, co poto­czyło się po pod­ło­dze. Schy­liła się i obej­rzała ten przed­miot – pozo­sta­wiony przez poli­cjan­tów znacz­nik. Co znaj­do­wało się na wska­zy­wa­nym przez niego miej­scu? Pusty kani­ster po ben­zy­nie? Albo jakiś mebel, który cudem pozo­stał nie­tknięty? A może szczątki wła­ści­ciela domu, Jim­miego Yatesa?

Bada­jąc przy­padki pod­pa­leń, tra­fiła na docho­dze­nie pro­wa­dzone rów­no­le­gle przez FBI. Kil­ka­krot­nie roz­ma­wiała z kie­ru­jącą nim kobietą, ale choć opo­wie­działa jej o Mose­sie Wil­cok­sie wszystko, co wie­działa, w zamian nie dostała pra­wie żad­nych infor­ma­cji. A przed­wczo­raj zadzwo­nił do niej agent spe­cjalny, nie­jaki Grey, bo miał kilka dodat­ko­wych pytań. Inte­re­so­wało go zwłasz­cza to, czy Moses Wil­cox miał jakieś związki z Wyoming. Abby nic na ten temat nie wie­działa, ale po tej roz­mo­wie pogrze­bała tro­chę i odkryła, że w Douglas w sta­nie Wyoming wła­śnie spło­nął dom, a poli­cja trak­tuje to jako pod­pa­le­nie. W poża­rze poniósł śmierć jego wła­ści­ciel Jim­mie Yates.

Teraz się roz­glą­dała, zasta­na­wia­jąc się, czy rze­czy­wi­ście ma to zwią­zek ze sprawą. Czy to moż­liwe, że Moses Wil­cox kilka dni temu prze­by­wał w Douglas? Czy tylko mar­no­wała czas i pie­nią­dze, bada­jąc jakiś przy­pad­kowy pożar?

Gdyby nie groźba w sto­sunku do jej dzieci, za nic by tu nie przy­je­chała.

„To moje wnuki, Abi­hail. Należą do mojej trzódki”.

Usły­szała to od Mosesa przez tele­fon trzy tygo­dnie wcze­śniej, kiedy się dowie­działa, że pod jej nie­obec­ność pró­bo­wał wejść do ich domu i zoba­czyć się z jej synem Benem.

Od tam­tej pory kilka razy zda­rzyło się, że włosy zje­żyły jej się na karku. Ktoś wydzwa­niał na ich numer domowy i roz­łą­czał się, gdy tylko pod­no­siła słu­chawkę. Jakiś nie­zna­jomy kon­tak­to­wał się z Sam na Twit­te­rze i pisał: „Nie mogę się docze­kać, kiedy usły­szę, jak grasz”. Ben powie­dział Abby, że przed szkołą wystaje jakaś kobieta i przy­gląda się, jak bawi się z kole­gami, patrzy wyłącz­nie na niego.

Abby miała wra­że­nie, że są nie­ustan­nie śle­dzeni. Spi­nała się, jeśli na ulicy ktoś zatrzy­mał na niej wzrok o sekundę dłu­żej, niż wypa­dało. Kiedy szła z Benem przez park, mijana przez nich kobieta aku­rat robiła sobie sel­fie, więc przez ponad dwa­dzie­ścia minut Abby śle­dziła ją dys­kret­nie, pró­bu­jąc usta­lić, czy nie zro­biła im pota­jem­nie zdję­cia. A jeśli komórka Sam pisnęła, rzu­cała się na córkę, wypy­tu­jąc, kto i co do niej napi­sał.

Odbi­jało jej. I wie­działa, że się nie uspo­koi, dopóki Moses nie trafi za kratki. By bro­nić swo­ich dzieci, była gotowa ści­gać Mosesa Wil­coxa na kraj świata. Na razie zapro­wa­dziło ją to do Wyoming.

Dostrze­gła coś w popiele i przy­klęk­nęła, żeby się przyj­rzeć. Kawa­łek czer­wo­nego pla­stiku, pogięty i skrę­cony od gorąca, z poczer­nia­łymi od ognia kra­wę­dziami.

– Nie ruszaj się! – wark­nął za jej ple­cami jakiś męż­czy­zna.

Abby odru­chowo wstała i zaczęła się odwra­cać.

– Nie ruszaj się, powie­dzia­łem! Bo strzelę! – krzyk­nął tam­ten. – Załóż ręce za głowę. Powoli!

Powo­lutku wyko­nała pole­ce­nie.

– Jestem poli­cjantką. Porucz­nik Abby Mul­len. – Ile go od niej dzie­liło? Dom nie był duży. Czy stał w środku, czy na zewnątrz? I czy jest tu gdzie się ukryć, gdyby zaczął strze­lać?

– Co ty powiesz? – rzu­cił drwiąco męż­czy­zna. – Odwróć się.

Zro­biła to, szu­ra­jąc nogami, żeby go nie wystra­szyć. Jej wzrok od razu padł na lufę wyce­lo­wa­nej w nią broni. Pisto­let trzy­mał poli­cjant w mun­du­rze. Zwró­ciła uwagę na jego postawę, na napięte mię­śnie, na drga­nie mocno zaci­śnię­tej szczęki, na wymięte ubra­nie i ner­wo­wość w prze­krwio­nych oczach, któ­rymi patrzył na nią bez zmru­że­nia powiek. Gdy spoj­rzała mu w oczy, serce zało­mo­tało jej w piersi.

Powinna była prze­wi­dzieć, że tak to się skoń­czy. Poli­cja objęła miej­sce zbrodni nad­zo­rem. Ten budy­nek po dru­giej stro­nie pola… czuła, że ktoś ją obser­wuje. Praw­do­po­dob­nie gdy tylko weszła w głąb zruj­no­wa­nego domu, poli­cjant ruszył jej śla­dem. Która godzina? Mniej wię­cej ósma trzy­dzie­ści rano. Zwa­żyw­szy na wygląd tego czło­wieka, nie był na poran­nej zmia­nie. Koń­czył nockę i cze­kał, aż ktoś go wresz­cie zastąpi. Pra­wie pewne, że kipiał z gniewu, zasta­na­wia­jąc się, gdzie się podział jego zmien­nik. Na noc wysy­łano zwy­kle mło­dych poli­cjantów, ale ten miał ze trzy­dzie­ści pięć lat, jeśli nie wię­cej. Mogło to świad­czyć o tym, że dostał nocną zmianę, bo był skoń­czo­nym nie­dojdą. Miała nadzieję, że tak nie jest.

– Niech pan posłu­cha – ode­zwała się cicho i spo­koj­nie. – Jestem porucz­nik Abby Mul­len z poli­cji nowo­jor­skiej. Pro­szę opu­ścić broń. – Ostat­nie słowa akcen­to­wała w spo­sób wska­zu­jący, że po pro­stu stwier­dza fakt. Ten czło­wiek był zmę­czony i pew­nie nabu­zo­wany kofe­iną. Chciał, żeby ktoś prze­jął ini­cja­tywę.

Nie opu­ścił broni, ale zauwa­żyła, że jego mię­śnie ledwo dostrze­gal­nie się roz­luź­niły. Nawet jeśli nie uwie­rzył, że Abby jest poli­cjantką, to widok jej twa­rzy w połą­cze­niu z łagod­nym gło­sem ukoił jego nerwy.

– Czego tu szu­kasz, hę?

Abby usły­szała war­kot sil­nika samo­chodu. Ktoś nad­jeż­dżał. Zapewne zmien­nik tego faceta. Nie chciała, żeby wszedł tu kolejny poli­cjant i zoba­czył, że jego kolega mie­rzy do niej z pisto­letu. Mógłby to źle zro­zu­mieć i sytu­acja wymknę­łaby się spod kon­troli. Usi­łu­jąc nie patrzeć na broń, powie­działa:

– Pro­wa­dzę śledz­two. W spra­wie seryj­nego pod­pa­la­cza. Pro­szę scho­wać broń.

Zła­go­dziła ton, mówiła jak bez­bronna młoda kobieta… ba, zatrze­po­tała nawet rzę­sami. Żało­wała, że ma na sobie weł­nianą czapkę i obszerne palto. Wie­działa, że wyglą­dała w nim tak, jakby mogła coś cho­wać pod spodem. A czapka, choć cie­pła, skry­wała jej jasne włosy i odsta­jące uszy. W obli­czu drob­nej kobiety z odsta­ją­cymi uszami męż­czyźni prze­waż­nie nie czują się zagro­żeni.

– Jeste­śmy w Wyoming – odparł powoli, jakby podej­rze­wał, że przez pomyłkę źle skrę­ciła i wylą­do­wała w innym sta­nie, niż chciała. – Nie w Nowym Jorku.

– Jak pan się nazywa? – spy­tała i lekko się uśmiech­nęła.

– Funk­cjo­na­riusz Fred Moss.

Dla­czego nie opusz­czał pisto­letu? Spoj­rzała na niego zalot­nie.

– Prze­pra­szam, Fred – powie­działa ze skru­chą. – Powin­nam była zadzwo­nić i uzgod­nić to z poli­cją miej­ską Douglas.

– A więc jesteś poli­cjantką z Nowego Jorku? – upew­nił się.

Jako poli­cyjna nego­cja­torka, Abby zawsze wyzna­wała zasadę 7–38–55. Cho­dzi w niej o to, że kiedy ktoś mówi, jego słowa oddają zale­d­wie sie­dem pro­cent tego, co czuje. Trzy­dzie­ści osiem pro­cent przy­pada na ton głosu, a pięć­dzie­siąt pięć pro­cent to wyraz twa­rzy. Słowa tego poli­cjanta w zasa­dzie powinny ją uspo­koić. Ale jego mina zdra­dzała nie­po­kój i iry­ta­cję. A w głu­chym tonie pobrzmie­wało nie­mal roz­cza­ro­wa­nie.

Pró­bo­wała sobie wyobra­zić, co on czuje. Gli­niarz z Douglas w sta­nie Wyoming. W jego pracy praw­do­po­dob­nie wiało nudą – zamy­kał tych samych pija­ków, zgar­niał tych samych ćpu­nów, łapał drob­nych zło­dzie­jasz­ków i szu­kał zagi­nio­nych kotów. Aż tu nagle spa­lił się dom i w pło­mie­niach zgi­nął czło­wiek. Mor­der­stwo. Poli­cja posta­no­wiła obser­wo­wać pogo­rze­li­sko, na wypa­dek gdyby zabójca wró­cił na miej­sce zbrodni, a Fre­dowi Mos­sowi znowu wle­piono nocną zmianę. Więc gapił się na spa­lone szczątki domu Yatesa, usi­ło­wał nie zasnąć, pił kawę za kawą, aż serce omal nie wysko­czyło mu z piersi, a powieki ważyły chyba po pięć kilo­gra­mów. Jego poranny zmien­nik się spóź­niał, praw­do­po­dob­nie tak jak zawsze. I nagle poja­wiła się jakaś postać. Z daleka wyglą­dała jak pierw­szy lep­szy czło­wiek. Mogła być nawet obłą­ka­nym piro­ma­nem, który przy­szedł obej­rzeć swoje dzieło.

Nabu­zo­wany kofe­iną i zło­ścią funk­cjo­na­riusz Moss wyszedł ze swo­jej kry­jówki i pie­szo poko­nał dystans do spa­lo­nego domu. Cie­kawe, o czym myślał po dro­dze? Bał się – sły­szała to w jego gło­sie, kiedy powie­dział, że ma się nie ruszać. Ale może zara­zem wyobra­żał sobie, że oto łapie nie­bez­piecz­nego piro­mana, który zabił Jim­miego Yatesa. Że zakuwa obłą­ka­nego mor­dercę w kaj­danki i wle­cze do samo­chodu, a tam­ten błaga go o litość. I naresz­cie cały komi­sa­riat by się prze­ko­nał, ile jest wart.

A potem oka­zało się, że celuje z pisto­letu w drobną kobietę. Która w dodatku oka­zała się poli­cjantką! Wśród kole­gów z komi­sa­riatu stałby się pośmie­wi­skiem. Cho­ciaż i tak już pogo­dził się z tym, że jest na samym dole łań­cu­cha pokar­mo­wego.

Stał na skraju prze­pa­ści. Zdał sobie z tego sprawę w chwili, gdy opusz­czał broń – dopa­dła go kosz­marna wizja przy­szło­ści.

Posłała mu zawsty­dzony uśmiech.

– Boże, ależ ze mnie kre­tynka! – powie­działa. – Przeze mnie całą tę waszą obser­wa­cję szlag tra­fił. Powin­nam była prze­wi­dzieć, że obser­wu­je­cie to miej­sce. Cho­lera! Mogłam wystra­szyć sprawcę.

– Ja… Ano. – Spoj­rzał na nią gniew­nie, jesz­cze bar­dziej opusz­cza­jąc pisto­let. – Coś ty sobie myślała?

– W ogóle nie myśla­łam. Tak mi przy­kro. – Kiedy lufa pisto­letu się odwró­ciła, jej puls wró­cił do normy. Ode­tchnęła głę­boko, uda­jąc zawsty­dze­nie, by ukryć swój strach. – Chce pan to zgło­sić?

– Ja… – urwał i zamilkł, gdy dole­ciał ich chrzęst zbli­ża­ją­cych się kro­ków. Na pogo­rze­li­sko po spa­lo­nym domu weszły jesz­cze trzy osoby. Był wśród nich mun­du­rowy, zapewne zmien­nik Freda. Wyż­szy od niego o dobre dzie­sięć cen­ty­me­trów i co naj­mniej pięć lat młod­szy.

Pozo­stała dwójka nie była z poli­cji. Męż­czy­zna – wyż­szy od poli­cjan­tów i bar­dziej bar­czy­sty – miał gęstą grzywę czar­nych wło­sów i uśmie­chał się od nie­chce­nia; ten uśmiech miał być roz­bra­ja­jący, ale Abby nie dała się zwieść. Jego oczy bie­gały od opusz­czo­nej broni w dłoni Freda do jej twa­rzy i znów do poli­cjanta, kiedy oce­niał sytu­ację. Szczwany lis.

Towa­rzy­szyła mu kobieta nieco wyż­sza od Abby, w sza­rej czapce z włóczki, spod któ­rej wymy­kały się nie­sforne kasz­ta­nowe loki. Jej blada twarz była deli­katna, pomi­ja­jąc nos – długi i zakrzy­wiony. Tak jak jej kolega, naj­pierw popa­trzyła na Freda, który jakby zwiądł pod jej spoj­rze­niem. Potem odwró­ciła się do Abby i wpa­try­wała się w nią jasno­zie­lo­nymi oczami. Zupeł­nie jakby ją czy­tała, tak jak ktoś prze­glą­da­jący nagłówki gazety.

– Hej, Moss – rzu­cił wesoło poli­cjant, który przy­je­chał zmie­nić Freda. – To ci fede­ralni, z któ­rymi gada­li­śmy wczo­raj. A kim jest twoja zna­joma?

Abby uśmiech­nęła się do trójki nowo przy­by­łych.

– Cześć, jestem porucz­nik Abby Mul­len z Nowego Jorku.

Fede­ralni zamru­gali.

– Mul­len? – ode­zwała się kobieta. – A co pani tu robi?

Sto­jący obok niej męż­czy­zna odchrząk­nął.

– Dzwo­ni­łem do niej wczo­raj – wyja­śnił. Z uśmie­chem odwró­cił się do Abby. – Agent Tatum Gray – przed­sta­wił się. – Roz­ma­wia­li­śmy przez tele­fon. A to jest…

– Zoe Ben­tley, rzecz jasna – wpa­dła mu w słowo Abby. Uśmiech­nęła się. – Miło was w końcu poznać.

– Porucz­nik Mul­len nie poro­zu­miała się z nami przed przy­jaz­dem – burk­nął Fred. – Omal nie wzią­łem jej za pod­pa­laczkę.

Zoe zmie­rzyła go takim wzro­kiem, jakby patrzyła na komara.

– Tylko nie­całe pięt­na­ście pro­cent pod­pa­la­czy to kobiety, w dodatku nie wra­cają na miej­sce zbrodni – wal­nęła pro­sto z mostu. – A wasi tech­nicy zna­leźli tu trzy dwu­dzie­sto­li­trowe kani­stry po ben­zy­nie. Nie wyobra­żam sobie, żeby kobieta o postu­rze Mul­len mogła je przy­tar­gać, a ty?

Fred z zakło­po­ta­niem wbił wzrok w poczer­niałe drzwi. Abby przez chwilę zasta­na­wiała się, co by się stało, gdyby Zoe Ben­tley pierw­sza dotarła do spa­lo­nego domu i to w nią nad­gor­liwy funk­cjo­na­riusz Fred Moss wyce­lo­wałby swój ocho­czy pisto­let.

Rozdział 3

Zoe nie miała poję­cia, co popchnęło Mul­len do przy­by­cia na miej­sce zbrodni. To nie było jej śledz­two; mało tego, nie była to jej jurys­dyk­cja. W naj­lep­szym razie chciała pomóc, choć jeśli tak, to źle to sobie wymy­śliła. W naj­gor­szym zaś zamie­rzała włą­czyć do śledz­twa poli­cję nowo­jor­ską, ale dzięki wiel­kie, już i tak za dużo agen­cji się tym zaj­mo­wało. Jak to się mówi, gdzie kucha­rek sześć, tam nie ma co jeść – a nad­miar służb śled­czych to jest istny kosz­mar. Nie dość, że nie ma co jeść, to nawet nie spo­sób uzgod­nić, czy należy uwa­rzyć zupę, czy może zro­bić deser.

– Pani porucz­nik – ode­zwała się. – Czy agent Gray zako­mu­ni­ko­wał, że potrze­bu­jemy pani pomocy w tym śledz­twie?

Mul­len uśmiech­nęła się do niej i zdjęła czapkę; jasne włosy opa­dły jej na ramiona. Nosiła oku­lary w deli­kat­nej opra­wie, w któ­rych wyglą­dała jak mól książ­kowy. Widząc jej zaró­żo­wione z zimna uszy i nos, Zoe z doświad­cze­nia wie­działa, że jej ptasi nos też jest różowy. Trudno.

– Prze­pra­szam – odparła cicho poli­cjantka. – Powin­nam była was uprze­dzić o swoim przy­jeź­dzie. – Wycią­gnęła rękę do Zoe.

– Ow­szem. Bo wtedy powie­dzia­ła­bym pani, że nie ma takiej potrzeby – przy­tak­nęła Zoe. – Jeśli będą nam potrzebne dodat­kowe infor­ma­cje od pani, ode­zwiemy się. – Popa­trzyła chwilę na wycią­gniętą rękę Abby, ale w końcu nie­cier­pli­wie uści­snęła jej dłoń.

– Skoro już tu jestem, nic nie stoi na prze­szko­dzie, żebym się rozej­rzała – zauwa­żyła Mul­len.

– Lepiej nie – ucięła Zoe.

Poli­cjantka zamru­gała i spoj­rzała na nią ze zdzi­wie­niem.

– Mam wra­że­nie, że pani się boi, że będę się mie­szała w wasze śledz­two – powie­działa takim tonem, jakby zastrze­że­nie Zoe było co naj­mniej dziwne.

– Zga­dza się.

Sto­jący obok Zoe Tatum się skrzy­wił. Pra­co­wała z nim od kilku lat i wie­działa, kiedy iry­tuje go jej bez­po­śred­niość. Ale Mul­len do niczego nie była im potrzebna, więc chciała zdu­sić jej zapał w zarodku.

Abby prze­krzy­wiła głowę.

– Szkoda. Jak mam panią zapew­nić, że nie będę wcho­dziła wam w drogę?

– Nijak – rzu­ciła szybko Zoe. – Z doświad­cze­nia wiem, że będzie się pani wtrą­cała. – Odwró­ciła się od Abby i rozej­rzała wokół sie­bie.

Był to już piąty spa­lony dom, który oglą­dała w ciągu ostat­nich trzech mie­sięcy, odkąd do sprawy przy­dzie­lono Sek­cję Ana­liz Beha­wio­ral­nych FBI. Do pod­pa­leń docho­dziło w róż­nych sta­nach, ale łączył je podobny sche­mat, który zda­niem Zoe był pod­pi­sem zabójcy. Wszyst­kie ofiary spło­nęły żyw­cem, a każda miała skrę­po­wane w kost­kach nogi i zwią­zane w nad­garst­kach ręce.

Spo­sób dzia­ła­nia sprawcy zmie­niał się i roz­wi­jał, co cha­rak­te­ry­zo­wało więk­szość seryj­nych zabój­ców. Uży­wano coraz wię­cej sub­stan­cji zapa­la­ją­cej i zmie­niały się mate­riały uży­wane do krę­po­wa­nia ofiar. A pożary wybu­chały w coraz bar­dziej ustron­nych miej­scach.

Poza tym te incy­denty dzie­liły coraz krót­sze odstępy czasu.

Wszystko to świad­czyło o tym, że zabójcą powo­duje wyjąt­kowo silna obse­sja. Jed­nak wyniki badań kry­mi­na­li­stycz­nych oraz sku­tecz­ność, z jaką doko­ny­wano tych zbrodni, wska­zy­wały na robotę kilku współ­dzia­ła­ją­cych ze sobą pod­pa­la­czy. Do nie­dawna Zoe miała kło­pot z opra­co­wa­niem spój­nego pro­filu jed­no­czą­cego te zbrod­nie. Osta­tecz­nie uznała, że jakimś spo­so­bem – może na forum w dark webie – skrzyk­nęli się męż­czyźni, któ­rych łączyły podobne fan­ta­zje, i posta­no­wili dzia­łać wspól­nie. Jed­nak pod­pa­la­cze prze­waż­nie wyka­zują anty­spo­łeczne zabu­rze­nia oso­bo­wo­ści, a piro­ma­nia jest przy­kła­dem zabu­rze­nia kon­troli impul­sów. Zespół spraw­nych, dzia­ła­ją­cych ręka w rękę pod­pa­la­czy nijak do tego nie paso­wał.

Aż tu nagle, kilka tygo­dni temu, skon­tak­to­wała się z nią porucz­nik Abby Mul­len i zasu­ge­ro­wała, że te zbrod­nie mają zwią­zek z sektą. Wszystko uło­żyło się w całość. Sekta nie potrze­bo­wała kil­korga ludzi z tymi samymi fan­ta­zjami. Wystar­czał cha­ry­zma­tyczny przy­wódca, któ­rego chore fan­ta­zje reali­zo­wali jego wyznawcy.

Powtórka z Rodziny Man­sona.

Z całej opo­wie­ści Mul­len wyni­kało, że miała rację. Seryj­nym zabójcą, któ­rego szu­kała Zoe, był nie kto inny, tylko uznany za zmar­łego Moses Wil­cox. Mul­len udało się nawet zro­bić zrzut ekranu z nie­wy­raźną podo­bi­zną Wil­coxa, gdy skon­tak­to­wał się z nią na wide­ocza­cie. Kobieta uwa­żana za wyznaw­czy­nię Wil­coxa pod­pa­liła się w szkole w Nowym Jorku w dziw­nych oko­licz­no­ściach, a nowo­jor­ska poli­cja wciąż pró­bo­wała roz­wi­kłać tę sprawę. Przez ostat­nie dwa tygo­dnie Zoe i Tatum roz­ma­wiali ze świad­kami, poka­zu­jąc im zdję­cia Wil­coxa – zarówno naj­now­szą nie­wy­raźną odbitkę, jak i nie­sławną foto­gra­fię uży­waną przed laty do ilu­stro­wa­nia arty­ku­łów o masa­krze sekty Wil­coxa.

Krótko mówiąc, Zoe cie­szyła się, że Mul­len się z nią skon­tak­to­wała. Jej rada była bar­dzo uży­teczna. Nie widziała jed­nak, w czym poli­cjantka mogłaby pomóc. Wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa spę­dzo­nego w sek­cie w zasa­dzie nie miały zna­cze­nia, a zało­że­nie, że na sku­tek wie­lo­let­niej zna­jo­mo­ści „wie”, jak myśli Wil­cox, było śmie­chu warte.

Ziry­to­wana Zoe spró­bo­wała nie myśleć o Mul­len. No pro­szę, ona już jej wcho­dziła w paradę. Zoe powinna się zaj­mo­wać odtwa­rza­niem ostat­niego mor­der­stwa, a nie oce­niać wkład poli­cjantki do śledz­twa.

Ode­szła od niej i od Tatuma i ode­tchnęła głę­boko. Wyjęła ze swo­jej torby zdję­cia z miej­sca zbrodni i rozej­rzała się. Pierw­sze zdję­cie przed­sta­wiało zwę­glone szczątki denata. Kabel elek­tryczny, któ­rym go zwią­zano, był pokryty sadzą i na zdję­ciu nie­mal nie­do­strze­galny. Ale choć wię­zów nie było widać, można je było okre­ślić na pod­sta­wie nie­na­tu­ral­nego uło­że­nia ciała. Zoe omi­nęła kupę gru­zów i sta­nęła w miej­scu, gdzie zna­le­ziono zwłoki – leżące pośród spa­lo­nych resz­tek łóżka. W szcze­li­nach pod­łogi wokół łóżka tech­nicy zna­leźli ślady ben­zyny, ale nie było jej ani na łóżku, ani pod nim. Naj­bar­dziej wypa­lone miej­sca w pokoju znaj­do­wały się pod ścia­nami. Świad­czyło to o tym, że naj­praw­do­po­dob­niej tam wła­śnie wylano ben­zynę. Pod­pa­lili więc pokój, nie męż­czy­znę. Musiało to być celowe i paso­wało do czte­rech z pię­ciu pozo­sta­łych zbrodni. Miało też jakiś zwią­zek z fan­ta­zją Wil­coxa. Sta­no­wiło część jego pod­pisu.

Na mgnie­nie oka wyobraź­nia pod­su­nęła jej kosz­marną wizję – denat leży na łóżku, zwią­zany i bez­bronny, wokół niego wzbi­jają się pło­mie­nie, żar jest nie do wytrzy­ma­nia… Wyrzu­ciła ten suge­stywny obraz z głowy i zamknęła oczy. Póź­niej.

Obe­szła budy­nek dookoła, dopa­so­wu­jąc zdję­cia do kon­kret­nych miejsc. W każ­dym pomiesz­cze­niu leżał porzu­cony kani­ster po ben­zy­nie. Ale ślady dowo­dziły, że ben­zyną oblano też zewnętrzne ściany. Zapewne pod­pa­la­cze pod­ło­żyli ogień, sto­jąc na dwo­rze, ina­czej w środku byłoby wię­cej zwłok.

Przej­rzała plik zdjęć i wyjęła foto­gra­fie zewnętrz­nych ścian domu. Błot­ni­sty grunt był zryty kole­inami po opo­nach i pełen śla­dów stóp stra­ża­ków i poli­cjan­tów, któ­rzy przy­byli na miej­sce.

– O któ­rej zja­wiły się tu pierw­sze służby? – zapy­tała gło­śno.

– O pierw­szej trzy­dzie­ści dwie – odpo­wie­dział jeden z poli­cjan­tów. – Straż pożarna ode­brała wezwa­nie sie­dem­na­ście minut po pierw­szej. Dotar­liby szyb­ciej, gdyby nie to że Fitz­pa­tric­ko­wie wypu­ścili się aku­rat na waka­cje.

– Fitz­pa­tric­ko­wie? – powtó­rzył Tatum.

– Miesz­kają za tym polem. – Poli­cjant poka­zał pal­cem. – Jak co roku wyje­chali na waka­cje na Flo­rydę.

– Kiedy? – spy­tała Abby.

Dwaj poli­cjanci spoj­rzeli na sie­bie.

– Bo ja wiem? Jakiś tydzień temu.

– Nie – spro­sto­wał młod­szy z nich. – Trzy dni temu widzia­łem Pippę na zum­bie.

– Na zum­bie? Cho­dzisz na coś takiego?

– Bo co? Zumba wcale nie jest zła. W każ­dym razie widocz­nie jesz­cze tu byli, czyli że wyje­chali tuż przed poża­rem.

Zoe i Tatum poro­zu­mieli się wzro­kiem. Wąt­pliwe, by był to zwy­kły zbieg oko­licz­no­ści. Pod­pa­la­cze zaata­ko­wali, wie­dząc, że naj­bliż­szy dom będzie pusty. A skoro tak, nasu­wało się kilka wnio­sków. Po pierw­sze ozna­czało to, że Wil­cox nie zamie­rzał spa­lić pustego budynku. Bo łatwiej­sze i mniej ryzy­kowne byłoby pusz­cze­nie z dymem domu Fitz­pa­tric­ków. Poza tym był to dowód na pla­no­wa­nie i cier­pli­wość. A ktoś, kogo trawi obse­syjna fan­ta­zja, rzadko kiedy jest cier­pliwy. Piro­mani zazwy­czaj kiep­sko sobie radzą z kon­trolą odru­chów. W jaki spo­sób Moses potra­fił opa­no­wać swoje natręc­twa?

– Były tu ostat­nio jakieś inne pożary? – spy­tała Zoe.

– Żaden nie umy­wał się do tego tutaj. – Jeden z poli­cjan­tów wzru­szył ramio­nami. – Ktoś pod­pa­lił dro­go­wskaz. I porzu­cony samo­chód, koło Ante­lope Creek Drive. Wie pani, takie szcze­niac­kie wybryki.

– Czy tutej­sze nasto­latki czę­sto coś pod­pa­lają?

– No… raczej nie, na szczę­ście to nie jest norma. Ale wie pani, jakie są dzie­ciaki.

– Co o tym myślisz? – spy­tał Tatum. – Odre­ago­wy­wa­nie?

Zoe przy­tak­nęła ruchem głowy.

– Musiał wznie­cać nie­wiel­kie pożary, żeby utrzy­mać na wodzy swój przy­mus. I cze­kał na wielki dzień.

– Moses Wil­cox nie pod­kłada ognia dla­tego, że jest piro­ma­nem – wtrą­ciła się Abby. – Jego motywy są natury reli­gij­nej. Robi tak, bo w swoim wyna­tu­rzo­nym umy­śle wie­rzy, że jest to forma oczysz­cze­nia. On nie pod­pala dro­go­wska­zów.

– Prze­ko­na­nia reli­gijne mogą sta­no­wić dla niego wymówkę, ale nie są bez­po­śred­nią przy­czyną – odparła Zoe. – On pali ludzi, bo tak mu naka­zuje jego popęd. Przy­mus. A kiedy ten przy­mus staje się nie do znie­sie­nia, sięga po coś, co na chwilę pozwala mu odre­ago­wać. W jego przy­padku jest to wznie­ca­nie poża­rów na chy­bił tra­fił.

– To by zna­czyło, że oni są tu już od pew­nego czasu – zauwa­żył Tatum. – Czy ostat­nio zja­wili się w mia­steczku jacyś obcy?

– Nikogo takiego nie zauwa­ży­li­śmy – odparł Moss. – A to mała dziura.

– Cho­dzi o nie­wielką grupkę. Pięć, sześć osób – spre­cy­zo­wała Zoe. – Może się nie wychy­lali.

– Moses na pewno miał dużo więk­szą grupę – zaopo­no­wała Abby. – Garstka wyznaw­ców to dla niego za mało.

Zoe nie zamie­rzała dys­ku­to­wać. Nie inte­re­so­wało jej, co myśli ta poli­cjantka. Moż­liwe, że Wil­cox miał wielu zwo­len­ni­ków. Ale tak jak to było w przy­padku „Rodziny” Man­sona, popeł­nie­nie zbrodni zle­ciłby raczej gar­stce naj­bar­dziej fana­tycz­nych wyznaw­ców.

Wyszła z domu, schy­liła się i prze­szła pod taśmą poli­cyjną odgra­dza­jącą miej­sce zbrodni. Odwró­ciła się do poczer­nia­łych szcząt­ków budynku i zro­biła kilka kro­ków do tyłu. Gdzie sta­nęli, żeby podzi­wiać swoje dzieło? Bucha­jący żar, wszę­dzie pełno gęstego dymu. Podej­rze­wała jed­nak, że Wil­cox chciał stać jak naj­bli­żej. Cof­nęła się jesz­cze tro­chę. Tutaj pew­nie wciąż było gorąco, ale do znie­sie­nia. I nie gro­ziło, że spadną na kogoś pło­nące kawałki drewna.

Potra­fiła to sobie wyobra­zić. Wil­coxa sto­ją­cego ze swo­imi ludźmi i wpa­tru­ją­cego się w ogień. Czy to zaspo­ka­jało jego popęd?

Oce­niła, że od domu dzieli ją nie­całe dzie­sięć metrów. Prze­rzu­ciła kartki wstęp­nego raportu tech­ni­ków, który sko­pio­wała, i zna­la­zła spis przed­mio­tów zabra­nych z miej­sca zbrodni.

W odle­gło­ści dzie­się­ciu metrów od wschod­niej ściany spa­lo­nego domu ekipa tech­ni­ków zna­la­zła dwa guziki z kości sło­nio­wej, o śred­nicy szes­na­stu mili­me­trów. Ale może nie miały żad­nego związku z pod­pa­le­niem.

Z dru­giej strony nie­wy­klu­czone, że Moses Wil­cox potrze­bo­wał cze­goś wię­cej niż pożar, by uga­sić tra­wiącą go żądzę.

Rozdział 4

Będąc w liceum, Abby po raz pierw­szy wbiła się na imprezę. Kosz­marne prze­ży­cie! Nie mogła się pozbyć uczu­cia, że w każ­dej chwili ktoś może wska­zać ją pal­cem i zapy­tać na głos, co tu robi. Trzy­mała się z dala od prze­ką­sek, bo zje­dze­nie cze­goś uwa­ża­łaby za kra­dzież. W rezul­ta­cie pra­wie cały czas sie­działa ukryta za wielką rośliną i wyszła zza niej tylko raz, kiedy – o zgrozo! – jeden z pija­nych gości pró­bo­wał się wysi­kać do donicy. Zło­żyła sobie wtedy uro­czy­stą przy­sięgę, że ni­gdy wię­cej tego nie zrobi.

Zła­mała tę przy­sięgę trzy lata póź­niej, na stu­diach. Dru­gie podej­ście oka­zało się bez porów­na­nia bar­dziej udane niż pierw­sze. Uświa­do­miła sobie, że gdy tylko z entu­zja­zmem przy­wi­tała się z kil­koma oso­bami, od razu uznali ją za swoją. Wciąż sły­szała zda­nia typu: „Nie wie­dzia­łam, że też tu będziesz” albo: „Skąd znasz Heather?”. Jedy­nym minu­sem było to, że po przy­ję­ciu tak się jakoś stało, że gor­li­wie poma­gała Heather w sprzą­ta­niu domu. Przez kilka lat na stu­diach tak dosko­na­liła wbi­ja­nie się na imprezy, że wynio­sła to do rangi praw­dzi­wej sztuki. W sumie na takich przy­ję­ciach bawiła się lepiej niż na tych, na które była zapro­szona.

A teraz wła­śnie miała się wbić na kolejną imprezkę. I cho­ciaż miała tu mniej­sze szanse na gorzałkę czy eks­cy­tu­jące roman­tyczne unie­sie­nia, to serce biło jej samo mocno jak przed laty.

Kiedy na kory­ta­rzach komendy poli­cji w Douglas minęło ją kilku mun­du­ro­wych, zatę­sk­niła za zna­jo­mymi wnę­trzami Aka­de­mii Poli­cyj­nej w Nowym Jorku. Nie zwa­ża­jąc na zale­wa­jącą ją falę nostal­gii, zastu­kała do drzwi sali kon­fe­ren­cyj­nej. I weszła, nie cze­ka­jąc na zapro­sze­nie.

Rzecz jasna, spo­tka­nie już się toczyło. Spe­cjal­nie spóź­niła się dzie­sięć minut. Gdyby przy­szła punk­tu­al­nie na naradę, na którą nikt jej nie zapra­szał, od razu kaza­liby jej wyjść. A skoro weszła w trak­cie nasia­dówki, uczest­nicy naj­praw­do­po­dob­niej dojdą do wnio­sku, że szkoda fatygi na spory, i pozwolą jej zostać.

Z jed­nej strony stołu sie­dzieli Zoe oraz agent Tatum Gray, a z dru­giej komen­dant Powell, szef poli­cji miej­skiej w Douglas, i dwaj inni poli­cjanci. Ściany sali kon­fe­ren­cyj­nej były ozdo­bione opra­wio­nymi zdję­ciami poprzed­nich komen­dantów – rzę­dem uśmiech­nię­tych twa­rzy, jedy­nych, któ­rych nie obe­szło bez­par­do­nowe wtar­gnię­cie Abby.

– Prze­pra­szam za spóź­nie­nie – powie­działa ze skru­szoną miną. – Cze­ka­łam na naradę w innym pokoju. Na szczę­ście ktoś mnie zoba­czył i wska­zał wła­ściwą salę. – Mówiąc to, ruszyła do pustego krze­sła obok Tatuma.

Powell spoj­rzał na nią nie­chęt­nie.

– Pani wyba­czy, ale kim…

– A tak, prze­pra­szam. Jestem porucz­nik Abby Mul­len z poli­cji Nowego Jorku. Jako eks­pertka od sekt badam sze­reg pod­pa­leń, które naj­wy­raź­niej są zwią­zane z tą sprawą. Współ­pra­cuję z dok­tor Zoe Ben­tley i agen­tem Grayem. – Usia­dła, wycią­gnęła grubą teczkę i dwa ołówki, po czym sta­ran­nie uło­żyła je na stole. Następ­nie wyjęła notes i kart­ko­wała go, aż zna­la­zła pustą stronę. Mruk­nęła z satys­fak­cją, wzięła ołó­wek i pedan­tycz­nie zapi­sała w rogu datę.

Zoe prze­szyła ją wzro­kiem.

– Mul­len, chyba wyra­zi­łam się jasno, że…

– Agent Gray zapro­sił mnie do udziału w tej nara­dzie – prze­rwała jej Abby. – Żebym podzie­liła się swoim doświad­cze­niem.

Zasko­czony Tatum Gray zamru­gał, pró­bu­jąc dopa­so­wać to do tre­ści ich roz­mowy. To prawda, że poin­for­mo­wał ją o tym spo­tka­niu. I podzię­ko­wał jej za wkład w sprawę. Ale rzecz jasna, wcale jej nie zapra­szał. Widocz­nie jed­nak Abby posta­no­wiła czy­tać mię­dzy wier­szami.

Odwró­cił się do niej. Czy oświad­czy, że niczego takiego nie zro­bił?

Ale on jedy­nie uśmiech­nął się sze­roko.

– Jasne! Cie­szę się, że przy­szłaś.

Zoe spio­ru­no­wała go wzro­kiem. Słab­szy męż­czy­zna pew­nie by usechł pod jej lase­ro­wym spoj­rze­niem, jed­nak Tatum tylko roz­siadł się wygod­niej. Pra­cu­jąc z Zoe, zapewne przy­wykł do jej napa­dów zło­ści.

– Aha… – bąk­nął Powell. – Jak już mówi­łem, nie jestem prze­ko­nany, czy ta sprawa ma zwią­zek ze śledz­twem FBI.

Zoe prze­nio­sła swój gniew na komen­danta.

– A ja mówi­łam, że pod­pis tego mor­dercy jest iden­tyczny z pię­cioma innymi w spra­wach, które bada­li­śmy. Ofiara mor­der­stwa została zwią­zana w swoim domu, który następ­nie spa­lono. W każ­dym przy­padku więzy są nie­mal iden­tyczne…

– Nie, jeśli wie­rzyć przy­sła­nym przez was mate­ria­łom. – Powell prze­ło­żył kilka kar­tek. – Macie dwóch dena­tów skrę­po­wa­nych łań­cu­chami, jed­nego dru­tem kol­cza­stym, jed­nego kablem elek­trycz­nym, a jeden w ogóle nie był zwią­zany.

– Medycy sądowi twier­dzą, że piąta ofiara mor­der­stwa była zwią­zana w taki sam spo­sób, tyle że sznu­rem, który spło­nął w poża­rze – spro­sto­wała Zoe nie­cier­pli­wie. – Spo­sób dzia­ła­nia zmie­nia się i ewo­lu­uje, ale pod­pis mor­der­ców jest taki sam. Zwią­zane nad­garstki i nogi w kost­kach.

– Dok­tor Ben­tley, takie coś trudno uznać za nie­po­wta­rzalny… pod­pis. Jeśli się kogoś krę­puje, wiąże mu się wła­śnie nad­garstki i kostki. A nie małe palce u rąk.

Przez chwilę Zoe wyglą­dała, jakby miała ochotę prze­sko­czyć przez stół i udu­sić komen­danta, ale Tatum odchrząk­nął.

– W porządku. Ta sprawa jest podobna do przy­pad­ków zabójstw, które badamy. Nie prze­są­dzajmy niczego zawczasu.

– Niech wam będzie. – Powell żar­to­bli­wie uniósł ręce, jakby się pod­da­wał. – A więc uwa­ża­cie, że Moses Wil­cox zabił Jim­miego Yatesa. Dla­czego?

– Wil­co­xem kie­ruje kom­pul­sywna fan­ta­zja – wyja­śniła Zoe. – On czuje nie­ustanną potrzebę jej zaspo­ka­ja­nia. I kiedy żądza staje się nie do znie­sie­nia, musi pójść za jej gło­sem. Potrafi odwle­kać tę chwilę, odre­ago­wu­jąc stres… W tym celu, naszym zda­niem, pod­kłada ogień. Ale nie jest w sta­nie prze­cią­gać tego w nie­skoń­czo­ność. W pew­nym momen­cie musi kogoś zabić.

– Czy to coś w rodzaju fety­szu?

Zoe zasta­no­wiła się nad odpo­wie­dzią.

– To jesz­cze nie jest jasne. Piro­ma­nia sek­su­alna i zwy­kła piro­ma­nia to dwie różne rze­czy…

– Czym jest piro­ma­nia sek­su­alna? – zapy­tał Powell.

– Czer­pa­niem satys­fak­cji sek­su­al­nej z pod­kła­da­nia ognia.

Komen­dant popra­wił się na krze­śle.

– Myśla­łem, że pod­kła­da­nie ognia pod­nieca wszyst­kich piro­ma­nów.

– Błędne prze­ko­na­nie, ale bar­dzo powszechne. Więk­szość piro­ma­nów nie doznaje żad­nej formy satys­fak­cji sek­su­al­nej z zetknię­cia z ogniem.

– No pro­szę cię, Ben­tley. Może tylko tak twier­dzą, bo ina­czej po co by to robili? – Powell wzniósł oczy do nieba.

– Zba­dano to – odparła zwięźle. – Spraw­dzono poziom pod­nie­ce­nia sek­su­al­nego dwu­dzie­stu sze­ściu piro­ma­nów i pięt­na­stu osób nie­bę­dą­cych pod­pa­la­czami, mie­rząc reak­cje prą­cia na bodźce dźwię­kowe…

– Bar­dzo pro­szę, darujmy sobie roz­mówki o tym, jak pani zna­jom­ko­wie od psy­cho­lo­gii mie­rzyli erek­cje czter­dzie­stu face­tów – komen­dant pod­niósł głos.

– Czter­dzie­stu jeden – spro­sto­wała ostro Zoe. – I żad­nych erek­cji nie było, o czym wła­śnie mia­łam powie­dzieć.

Abby stwier­dziła, że o dziwo nabiera do Zoe sym­pa­tii. Trzeba być nie­zwy­kłą kobietą, by tak swo­bod­nie mówić o braku erek­cji w pokoju peł­nym męż­czyzn. Powell i jego poli­cjanci wyraź­nie poczuli się nie­swojo. Za to Tatum spra­wiał wra­że­nie, jakby bra­ko­wało mu tylko pudełka popcornu.

– W porządku – wark­nął Powell. – A więc na razie nie jest jasne, czy Wil­coxa pod­nieca to, co robi. On lubi zabi­jać. Ale dla­czego zabił aku­rat Yatesa?

– Praw­do­po­dob­nie dla­tego, że Yates był łatwym celem – odparła Zoe. – Miesz­kał sam, w domu na ubo­czu.

– W oko­licy jest wię­cej ustron­nych domów – powie­dział Powell. – I wiele osób mieszka tu samot­nie. Yates to był kawał chłopa, powa­le­nie go i zwią­za­nie na pewno wyma­gało dużo wysiłku. Więc dla­czego wybrali jego?

Komen­dant cho­wał asa w ręka­wie. Wie­dział o Yate­sie coś, czego tamci nie wie­dzieli. I żeby dopiąć swego, zamie­rzał się tym posłu­żyć.

Zoe jed­nak nie zda­wała sobie z tego sprawy.

– Być może Wil­coxa przy­cią­gają domy okre­ślo­nego typu – oznaj­miła. – Na pewno pale­nie nie­któ­rych budyn­ków spra­wia mu wię­cej satys­fak­cji. Nie­wy­klu­czone też, że Yates kogoś mu przy­po­mi­nał, miał szcze­gólne cechy fizyczne. Nie­ła­two okre­ślić powód wyboru takiej, a nie innej ofiary.

Powell sie­dział z zaci­śnię­tymi ustami; wyglą­dał, jakby hamo­wał się przed napro­wa­dze­niem Zoe na wła­ściwy trop.

– Może cho­dziło o to, kim był Yates – wtrą­ciła się Abby. – Wil­cox jest przede wszyst­kim przy­wódcą sekty. Wszystko, co robi, służy utrzy­ma­niu jego wła­dzy nad wyznaw­cami. Wzmac­nia­niu ich wiary w niego i w to, co robią. Jeśli cho­dziło o mor­der­stwo, pew­nie chciał ich prze­ko­nać, że jest konieczne albo uspra­wie­dli­wione.

Z Powella uszło powie­trze; Abby wie­działa, że tra­fiła.

– Jim­mie Yates był ska­zany za pedo­fi­lię – oświad­czył komen­dant. – Wpadł, kiedy pró­bo­wał uwieść w sieci poli­cjanta pod przy­krywką, myśląc, że roz­ma­wia z ośmio­lat­kiem. Kiedy prze­szu­ka­li­śmy jego dom, zna­leź­li­śmy całą kupę por­no­gra­fii dzie­cię­cej. Sześć tygo­dni temu wyszedł na wol­ność.

– We wstęp­nym rapor­cie ze śledz­twa nie ma ani słowa na ten temat – zauwa­żył Tatum.

Powell wzru­szył ramio­nami.

– Tutaj wszy­scy wie­dzą, kim był Yates. Zaj­mo­wa­li­śmy się doku­men­ta­cją dowo­dów rze­czo­wych, nie było potrzeby dołą­cza­nia do wewnętrz­nego raportu cze­goś, o czym wszy­scy wie­dzie­li­śmy.

– I dla­tego uwa­ża­cie, że sprawcą jest ktoś stąd – powie­działa Abby.

– Pół mia­sta chęt­nie upie­kłoby kieł­ba­ski na ogniu, w któ­rym spło­nął, gdyby ktoś ich zapro­sił. Odkąd wyszedł z pudła, bez prze­rwy wydzwa­niają do mnie z infor­ma­cjami, gdzie go widziano. Yates prze­jeż­dża samo­cho­dem obok miej­sco­wej szkoły, Yates łypie pożą­dli­wie na dziew­czynkę w super­mar­ke­cie, Yates robi podej­rzane zdję­cia tele­fo­nem… – Powell roz­parł się na krze­śle. – I wie­cie co? Sam chęt­nie upiekł­bym sobie kieł­ba­ski na tym ogniu.

– Macie jakichś kon­kret­nych podej­rza­nych? – zapy­tał Tatum.

Ze stosu papie­rów przed sobą Powell wyjął jedną kartkę.

– Wczo­raj ojciec sie­dem­na­sto­let­niej Gret­chen Wood zgło­sił jej znik­nię­cie. Zabrała więk­szość ubrań i około czte­ry­stu dola­rów, które ukra­dła rodzi­com. Gret­chen to nie­złe ziółko. Nar­ko­tyki, drobne kra­dzieże, wyle­ciała ze szkoły. Rodzice wysy­łali ją kilka razy na obozy mło­dzie­żowe, podobno miały pomóc, ale w jej przy­padku to była prze­grana sprawa. A u Yatesa zna­leź­li­śmy kilka fotek, na któ­rych Gret­chen pływa w base­nie… wtedy jesz­cze była dziec­kiem.

– Waszym głów­nym podej­rza­nym jest pogu­biona nasto­latka? – upew­nił się Tatum, uno­sząc brwi.

– To nie wszystko. Matka Gret­chen zeznała, że tydzień temu przy­ła­pała ją na pod­pro­wa­dza­niu ben­zyny z jej samo­chodu. – Na twa­rzy Powella malo­wał się pełen zado­wo­le­nia uśmiech. – Uznała, że córka chce sprze­dać ben­zynę, żeby mieć pie­nią­dze na nar­ko­tyki.

– A jak się tłu­ma­czyła Gret­chen? – spy­tała Abby.

– W ogóle nic nie mówiła. Od jakie­goś czasu nie roz­ma­wia z rodzi­cami.

– Prze­py­ta­li­ście jej kole­gów? – zain­te­re­so­wała się Abby.

– Tak. Mówią, że ostat­nio była bar­dzo tajem­ni­cza i pod­eks­cy­to­wana. A jeśli wie­rzyć jej rodzi­com, nie była to jej pierw­sza ucieczka w ostat­nim cza­sie. W zeszłym mie­siącu zni­kała dwu­krot­nie. I wra­cała po kilku dniach.

– Skoro zni­kała już wcze­śniej, dla­czego zgło­sili to aku­rat tym razem?

– Dla­tego, że poprzed­nio nie zabie­rała ze sobą swo­ich rze­czy. I według nich po powro­cie do domu za każ­dym razem była w lep­szej for­mie. Jej matka uznała, że córka wzięła się w garść. Ale teraz wygląda na to, że zabrała wszystko, co mogła. No i ukra­dła im pie­nią­dze.

– Czy widziano, jak pod­kła­dała ogień albo kupo­wała ben­zynę? – spy­tał Tatum.

– Nie mie­li­śmy jesz­cze czasu, żeby to zba­dać dokład­nie, ale jak dotąd nikt niczego takiego nie zauwa­żył.

– Czy mówiła o Yate­sie?

– Całe mia­sto mówiło o Jim­miem Yate­sie. Zakła­dam więc, że ona też.

– A co z namie­rza­niem jej tele­fonu?

– Zosta­wiła komórkę w domu.

– Myśli­cie, że Gret­chen spa­liła Yatesa w jego domu, a potem zwiała, zosta­wia­jąc swój tele­fon? – spy­tała Abby scep­tycz­nie.

– Tak, naszym zda­niem Gret­chen spo­tkała Yatesa kilka lat temu. Może ją mole­sto­wał, a może tylko chciał się z nią zaprzy­jaź­nić. Kiedy go zwol­nili, pew­nie zaczęła o tym myśleć. I posta­no­wiła roz­pra­wić się z nim raz na zawsze. Ale kiedy już spa­liła jego dom, wystra­szyła się poli­cji, a jak usły­szała, że śledz­two popro­wa­dzi FBI, posta­no­wiła dać nogę.

W zasa­dzie było to moż­liwe, ale nie­praw­do­po­dobne. Zabój­stwa Yatesa doko­nano z pre­me­dy­ta­cją i w wymyślny spo­sób. Szu­ka­jąca zemsty nasto­latka raczej chwy­ci­łaby nóż bądź pisto­let i spró­bo­wała go zała­twić. Ale nawet gdyby posta­no­wiła spa­lić jego dom, to młoda dziew­czyna w poje­dynkę nie dałaby rady przy­tar­gać takiej ilo­ści ben­zyny i skrę­po­wać Yatesa wewnątrz budynku. Tyle że Powell przy­jął już postawę obronną i nie był skłonny słu­chać żad­nych argu­men­tów. Chciał zacho­wać poczu­cie, że panuje nad sytu­acją i że to on tu rzą­dzi. W końcu, pomimo jego reak­cji na to, jak Zoe opi­sała bada­nia, nie było mu obce porów­ny­wa­nie, kto ma więk­szego.

Abby szu­kała spo­sobu na moż­li­wie deli­katne przed­sta­wie­nie swo­ich prze­my­śleń, ale ubie­gła ją Zoe, która wal­nęła pro­sto z mostu:

– To idio­tyzm.

Cóż, można i tak. Tatum wes­tchnął gło­śno. Powell się zaczer­wie­nił i splótł ręce na piersi.

– Nawet gdyby przy­jąć za praw­do­po­dobne, że ofiara mole­sto­wa­nia posta­no­wiła spa­lić żyw­cem swo­jego prze­śla­dowcę, to nie faty­go­wa­łaby się i nie zno­siła pod dom Yatesa co naj­mniej trzech cięż­kich kani­strów ben­zyny. Ona obla­łaby Yatesa od razu, a nie bawiła się w całą tę skom­pli­ko­waną pro­ce­durę. Nie mówiąc o tym, że z waszego opisu tej małej wynika, że nie star­czy­łoby jej cier­pli­wo­ści, by cze­kać, aż sąsie­dzi wyjadą na waka­cje. A poza tym zna­ko­mitą więk­szość pod­pa­la­czy sta­no­wią męż­czyźni, nie kobiety.

– Dość tego! – rzu­cił ostro Powell. – Nie pro­si­łem o pomoc FBI w tym śledz­twie. Nie jeste­ście nam potrzebni.

– Jak już mówi­łem, ta sprawa może być zwią­zana z naszym śledz­twem. – Tatum spró­bo­wał zała­go­dzić sytu­ację. – Może sprawcą jest Gret­chen, może Wil­cox, a może cał­kiem ktoś inny. My tylko chcemy dotrzeć do prawdy.

– Jeśli cokol­wiek usta­limy, na pewno damy wam znać – oświad­czył komen­dant, stu­ka­jąc w papiery na stole. Było jasne, że dla niego spo­tka­nie już się skoń­czyło.

– Nie tak prędko – powie­działa sta­now­czo Zoe. – Musimy omó­wić następne kroki. Jest oczy­wi­ste, że jesz­cze przez kilka dni należy utrzy­mać obser­wa­cję szcząt­ków domu Yatesa. Musimy też prze­trzą­snąć miej­sca innych pod­pa­leń w tej oko­licy, w poszu­ki­wa­niu pły­nów ustro­jo­wych.

Powell wstał.

– Będziemy w kon­tak­cie.

Abby z roz­tar­gnie­niem zbie­rała swoje rze­czy. Pod­czas gdy Zoe mówiła, coś jej przy­szło do głowy. W zeszłym mie­siącu Gret­chen dwu­krot­nie znik­nęła z domu. I według matki po powro­cie była w lep­szej for­mie. W przy­padku takich zabu­rzo­nych dzie­cia­ków jak Gret­chen „w lep­szej for­mie” zazwy­czaj ozna­czało „inna”. Pod­nie­cona, tajem­ni­cza. A teraz ode­szła, zabie­ra­jąc wszyst­kie ubra­nia, ale zosta­wia­jąc tele­fon. Nasto­latka prę­dzej odda­łaby nerkę, niż zre­zy­gno­wała z tele­fonu. Skoro zosta­wiła komórkę, praw­do­po­dob­nie namó­wił ją do tego ktoś o wiel­kiej sile per­swa­zji.

Moż­liwe, że Gret­chen po pro­stu ucie­kła z domu, a zbież­ność w cza­sie jest przy­pad­kowa. Ale nie­wy­klu­czone, że rozu­mo­wa­nie Powella czę­ściowo było słuszne i dziew­czyna miała zwią­zek z pod­pa­le­niem. Przez kilka dni z dala od domu wiele może się zda­rzyć. Cał­kiem moż­liwe, że Gret­chen Wood została zwer­bo­wana do sekty Mosesa.

Rozdział 5

Deli­lah Eckert stała w cia­snej kuchni i przy­glą­dała się swoim pal­com. Jak zahip­no­ty­zo­wana przy­ło­żyła prawą dłoń do lewej i je porów­nała. Cztery palce pra­wej były nie­mal dwu­krot­nie grub­sze. Zupeł­nie jak w postach, które widy­wała na Face­bo­oku – przed jakąś cudowną dietą i po niej. Wła­śnie takie były teraz jej palce – pro­stym przy­kła­dem na przed i po. Przed Bra­dem, po Bra­dzie.

Palce sprzed Brada były deli­katne i ele­ganc­kie, takie jak sama Deli­lah przed Bra­dem – rów­nież deli­katna i ele­gancka. Miała gęste, gład­kie blond włosy, skórę o bar­wie kości sło­nio­wej i ubie­rała się ze sma­kiem, z czego była bar­dzo dumna. Na pal­cach po Bra­dzie wid­niały wiel­kie fio­le­towe sińce. Każda próba zaci­śnię­cia dłoni wywo­ły­wała ostry ból, wędru­jący aż do łok­cia. Ale po Bra­dzie cała Deli­lah była wła­śnie taka. Posi­nia­czona, spa­ra­li­żo­wana, a każdy nie­baczny ruch skut­ko­wał bólem.

Przy­trza­snął jej palce szu­fladą, gdy wyj­mo­wała łyżeczkę dla córki Emily. Odro­czona zapłata za błąd, który popeł­niła poprzed­niego wie­czoru. Brad uwiel­biał odro­czone kary. Ni­gdy nie tra­cił pano­wa­nia nad sobą, ni­gdy jej nie bił. Gdy popeł­niała błąd, zapo­wia­dał tylko: „Zapła­cisz mi za to”. Spo­koj­nym, bez­na­mięt­nym gło­sem. Niczym bari­sta w kawiarni, poda­jący cenę dużego cap­puc­cino. Wtedy żołą­dek pod­cho­dził jej do gar­dła. Nosiła w sobie ten strach minu­tami, godzi­nami, cza­sami mijały nawet dni. Aż nie­mal zaczy­nała wie­rzyć, że zapo­mniał. I wtedy, gdy prze­sta­wała się mieć na bacz­no­ści, wymie­rzał karę.

Zabra­kło papieru toa­le­to­wego? „Zapła­cisz mi za to”.

Przy­pad­kiem pod­nio­sła na niego głos? „Zapła­cisz mi za to”.

Przy­ła­pał ją, kiedy roz­ma­wiała z sąsia­dem? „Zapła­cisz mi za to”.

Ale mówił to tak cicho, żeby nikt oprócz niej go nie usły­szał.

Życie Deli­lah skła­dało się z dłu­gów i odro­czo­nych płat­no­ści. Z hipo­teki stra­chu i bólu.

– Mamu­siu, chce mi się pić. – W jej myśli wdarł się głos Emily. Melo­dyjny i cichy. Odwró­ciła się i uśmiech­nęła do córki. Zazwy­czaj Emily nosiła jedną z sukie­nek kupio­nych dla niej przez matkę Brada. Brzyd­kie sztruk­sowe rze­czy, któ­rych Deli­lah nie­na­wi­dziła, choć ni­gdy nie ośmie­liła się ich skry­ty­ko­wać („Zapła­cisz mi za to”). Tyle że te sukienki miały z tyłu guziczki oraz zamki bły­ska­wiczne, więc trzeba było córce pomóc. A teraz zapię­cie ich nie wcho­dziło w rachubę, dla­tego ubrała ją w pro­stą białą sukienkę, którą sama kupiła. Emily wyglą­dała w niej jak anio­łek, z jasnymi lokami opa­da­ją­cymi falami na jej ramiona i z uro­czym, małym okrą­głym noskiem. Emily wro­dziła się w Brada, ale ku uldze Deli­lah oczy odzie­dzi­czyła po niej – piwne i łagodne. Deli­lah powta­rzała sobie, że oczy są zwier­cia­dłem duszy. Więc cho­ciaż córka była podobna do Brada, to łączył ją z nim jedy­nie wygląd.

– Wiesz co? – zwró­ciła się do Emily. – Dziś możesz się napić soku.

Córka uśmiech­nęła się do niej rado­śnie. Zazwy­czaj Deli­lah dokład­nie pil­no­wała, jaką ilość cukru spo­żywa jej dziecko. Jed­nak w trud­nych chwi­lach przyda się tro­chę szczę­ścia. Skoro więc nie mogła zapew­nić szczę­ścia sobie, to wystar­czało jej szczę­ście córki.

Nie prze­my­ślała tej decy­zji. Do opa­ko­wa­nia soku dołą­czona była słomka owi­nięta w pla­stik. Musiała więc wyjąć sok z szafki, wysu­nąć słomkę z pla­stiku i wetknąć ją do kar­to­nika, po czym wrę­czyć go córce. A był to jeden z tych dni, kiedy każde dzia­ła­nie skła­dało się z mnó­stwa drob­niej­szych dzia­łań, przez co miała wra­że­nie, że to jedna nie­koń­cząca się praca. Gdy wresz­cie Emily usia­dła przy stole, popi­ja­jąc sok, Deli­lah oddy­chała szybko, a w oczach miała łzy z bólu.

Zamknęła szafkę, odwra­ca­jąc wzrok. Od jakie­goś czasu bała się sza­fek i szu­flad. Odkąd stwier­dziła, że w rękach Brada stają się narzę­dziem zemsty na niej. Tak samo jak drzwi, ściany, tale­rze, dłu­go­pisy i mnó­stwo innych rze­czy znaj­du­ją­cych się w ich domu. Brad potra­fił korzy­stać z nie­mal wszyst­kiego, co posia­dali. W tym był naprawdę dobry. Uczył ją nowych rodza­jów stra­chu. Tak jak Inu­ici mają dzie­siątki czy setki okre­śleń na śnieg, tak Deli­lah potra­fiła już odróż­niać całą masę stra­chów. Ten nie­okre­ślony lęk, gdy od jakie­goś czasu nie popeł­niła żad­nego błędu i wie­działa, że lada chwila to zrobi. Silny strach, kiedy mówił: „Zapła­cisz mi za to”. Nie­usta­jące prze­ra­że­nie w ocze­ki­wa­niu na zapłatę. Strach, że tak wygląda jej życie. Strach, że któ­ryś z sąsia­dów znów się z czymś wygada. Strach, że pew­nego dnia on weź­mie się za ich dzieci.

Jesz­cze kilka mie­sięcy temu nie przy­szłoby jej do głowy, że mógłby się wyła­do­wać na dzie­ciach. Nie dla­tego, że uwa­żała to za nie­moż­liwe – nie miała poję­cia, jak podły i do czego jest zdolny Brad – ale sądziła, że gdyby skrzyw­dził dzieci, byłby to osta­teczny koniec. Bo ni­gdy w życiu nie pozwo­li­łaby mu ich tknąć. Gdyby ude­rzył któ­reś z nich, ode­szłaby. Cza­sami nawet fan­ta­zjo­wała na ten temat – ot, taki okruch nadziei. Brad zwraca się do Emily i mówi: „Zapła­cisz mi za to”. A wtedy ona pakuje walizki, łapie auto­bus i jedzie na drugi koniec kraju. Cza­sami w tych fan­ta­zjach Brad pła­kał i bła­gał ją, żeby została. A znów innym razem przed wyjaz­dem go zabi­jała, dźgała naj­ostrzej­szym kuchen­nym nożem. Cudowne oczysz­cza­jące fan­ta­zje!

Aż tu pew­nego dnia Emily zachciało się cukierka, a Deli­lah go jej nie dała. Zde­ner­wo­wana dziew­czynka zaczęła krzy­czeć. Na co Brad zerwał się z krze­sła i ruszył w jej stronę. Tego już było za wiele. Nad­szedł moment, kiedy Deli­lah posta­no­wiła go zatrzy­mać. Za nic nie pozwo­li­łaby skrzyw­dzić dzieci. Zagro­dziła mu drogę. Ale on sta­now­czo szedł dalej, na jego szyi pul­so­wały nabrzmiałe żyły…

Zeszła mu z drogi. Owład­nięty histe­rią mózg pod­po­wia­dał jej, że Brad dotych­czas nie ude­rzył dzieci, więc nie ma powodu dener­wo­wać go jesz­cze bar­dziej. Zasty­gła, patrząc, jak pod­cho­dzi do Emily, kuca przed nią i ryczy: „Milcz!”.

Nie ude­rzył córki. Choć mógł to zro­bić. W tym momen­cie Deli­lah zdała sobie sprawę, że chyba jed­nak powinna była spró­bo­wać go zatrzy­mać. A może nie?

Nowy strach. Strach, że gdyby zaata­ko­wał dzieci, nie zdo­ła­łaby mu prze­szko­dzić.

Cichy płacz oznaj­mił, że Ron się obu­dził. Prze­szła do sypialni i nachy­liła się nad koły­ską. Ron posłał jej bez­zębny uśmiech, gawo­rząc.

– Cześć, malu­chu – szep­nęła. Nie­zdar­nie spró­bo­wała pod­nieść go lewą ręką, ale oka­zało się to nie­wy­ko­nalne. Ron się roz­pła­kał. Pod­nio­sła go obu­rącz, zaci­ska­jąc zęby i nie zwa­ża­jąc na prze­szy­wa­jący ból. Pie­lu­cha była ciężka, jak­żeby ina­czej. Od poran­nego incy­dentu z szu­fladą zmie­niała ją dwu­krot­nie i na myśl o tym robiło jej się słabo. Zasta­na­wiała się, czy nie zawo­łać Emily i nie popro­sić jej, żeby zmie­niła pie­lu­chę. Bez trudu mogła jej wmó­wić, że to tylko taka zabawa. Bawiły się w pro­wa­dze­nie domu, a wtedy Emily odgry­wała rolę matki. Albo urzą­dzały sobie Dzień Odwrotny i zamie­niały się rolami. Emily to uwiel­biała.

Coś jej jed­nak pod­po­wia­dało, że Emily zorien­to­wa­łaby się, jak wygląda prawda. Że mamu­sia prosi ją o zmianę pie­lu­chy bra­cisz­kowi, bo tatuś znowu ją skrzyw­dził.

Nie. Do dia­bła z tym! Poło­żyła Rona na prze­wi­jaku i sama dała sobie radę; zmu­siła się nawet, by spraw­dzić, czy czy­sta pie­lu­cha jest dopa­so­wana jak należy, mimo że jęczała przy tym z bólu.

Gdy skoń­czyła, zanio­sła Rona do kuchni i powie­działa do Emily:

– Chodź, przej­dziemy się.

Posa­dziła Rona w wózeczku i nagle znie­ru­cho­miała. Szlag! Nie ubrała go na spa­cer. W nor­mal­nej sytu­acji wier­cił się tak, że ubie­ra­nie go było pra­wie nie­moż­liwe, ale teraz… Wstrzy­mała oddech. W tej chwili omal nie zre­zy­gno­wała ze spa­ceru. Mogła posa­dzić Emily przed tele­wi­zo­rem i… i cze­kać, aż ten dzień się skoń­czy. A jutro będzie lepiej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Księga Rodzaju 1,6–8. Ten i dal­sze cytaty z Biblii w prze­kła­dzie za Biblią Tysiąc­le­cia, Wydaw­nic­two Pal­lo­ti­num. (Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]

2. Ewan­ge­lia wg św. Łuka­sza, 12,49. [wróć]