Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zdecydowana większość polskiego społeczeństwa kompletnie nie zdaje sobie dziś sprawy, w jakim stanie są nasze finanse publiczne. Tymczasem, jak pisze Janusz Szewczak, zamiast zieloną wyspą - Greenlandią - możemy być, niestety, drugą Irlandią, o której jeszcze kilka lat temu tak bardzo marzył premier Donald Tusk. Poruszane przez autora zagadnienia to m.in. kryzys, dług publiczny, sprzedaż narodowego majątku, system emerytalny i polityka monetarna.
Janusz Szewczak (ur. 1953) - prawnik, analityk gospodarczy, specjalista z zakresu finansów i prawa finansowego, bankowości, makroekonomii. Ekspert i doradca sejmowych komisji śledczych do spraw prywatyzacji PZU oraz do spraw prywatyzacji banków. Nieugięty krytyk procesu prywatyzacji systemu bankowego w Polsce. Były pracownik naukowy i wykładowca na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego oraz Wyższej Szkoły Ekonomiczno-Informatycznej. Publicysta ekonomiczny, autor licznych opinii i ekspertyz dotyczących procesów gospodarczych i przekształceń własnościowych. Główny ekonomista SKOK.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 203
Ponieważ nasi rodacy ostatnimi laty uwierzyli w bajki i cuda gospodarcze, podejmując próbę opisania naszej coraz mniej „zielonej” wyspy — Greenlandii — zacznijmy od bajki Ignacego Krasickiego Wół minister. Zresztą Polacy oprócz bajek kochają obietnice, puste deklaracje, a nawet wirtualną rzeczywistość serwowaną ze szklanych ekranów i politycznych blogów.
Kiedy wół był ministrem i rządził rozsądnie,
Szły, prawda, rzeczy z wolna, ale szły porządnie.
Jednostajność na koniec monarchę znudziła;
Dał miejsce woła małpie lew, bo go bawiła.
Dwór był kontent, kontenci poddani — z początku;
Ustała wkrótce radość — nie było porządku.
Pan się śmiał, śmiał minister, płakał lud ubogi.
Kiedy więc coraz większe nastawały trwogi,
Zrzucono z miejsca małpę. Żeby złemu radził,
wzięto lisa: ten pana i poddanych zdradził.
Nie osiedział się zdrajca i ten, który bawił;
Znowu wół był ministrem i wszystko naprawił.
Ta bajka doskonale ilustruje rozwój ostatnich wydarzeń politycznych i gospodarczych nie tylko u nas. I byłoby dobrze, gdyby taki finał i morał jak w bajce Krasickiego miał zastosowanie do naszego kraju. Kraju wystawionego na sprzedaż, bez majątku narodowego, z gigantycznymi długami, czarnymi dziurami w budżecie, gdzie liberalny bożek zaćmił umysły i zwykły zdrowy rozsądek, a przyzwoitość popadła w pogardę.
Przyszłość „zielonej wyspy”, która na naszych oczach zmienia się w ruchome piaski, nie musi się skończyć takim mądrym bajkowym happy endem. Zamiast Greenlandią możemy być, niestety, drugą Irlandią, o której jeszcze kilka lat temu tak bardzo marzył premier Donald Tusk. Może się nawet okazać, że nie będziemy drugą Irlandią, ale drugą Islandią. Zdecydowana większość polskiego społeczeństwa kompletnie nie zdaje sobie dziś sprawy, w jak dramatycznym stanie są nasze finanse publiczne. Zwłaszcza młode pokolenie, które przez ostatnie 20 lat uczono jedynie tego, jak pożyczać, żyć na kredyt, konsumować, śpiewać czy tańczyć z gwiazdami, ale nie nauczono, jak oszczędzać czy przetrwać trudne chwile, np. kryzys gospodarczy. Jako naród na dorobku rozpoczęliśmy zabójczy wręcz flirt z kredytami. Polacy zapożyczyli się po uszy, często biorąc po kilka kredytów naraz — na dom, samochód, meble, wycieczki zagraniczne, a nawet na świąteczne prezenty. Niektórzy nasi rodacy mają po 10 kredytów. Rekordzista zadłużył się na ok. 80 mln zł. W wielu wypadkach są to kredyty w walucie zagranicznej, franku szwajcarskim i euro. Blisko 2 mln Polaków skorzystało do tej pory z jakże kosztownych usług Providenta, a 2,5 mln figuruje w Krajowym Rejestrze Długów, z czego 2 mln to potencjalni bankruci.
To już nie są przelewki, problem dotyczy blisko 500 tys. Polaków — głównie ludzi młodych, na dorobku. Ich zobowiązania w ramach kredytów mieszkaniowych w walutach obcych wobec banków to równowartość ok. 170 mld zł. Polskie rodziny mają blisko 500 mld zł długów w bankach.
Swoje zrobiły płynące codziennie z komercyjnych mediów hasła typu: chcesz mieć ładne mieszkanie, nowy dom — przyjdź do nas, damy ci korzystny kredyt, a jak nie będziesz mógł go spłacić, otrzymasz następny. Masz problemy ze starymi kredytami? Nie martw się, dostaniesz kredyt konsolidacyjny. Ogłupiająca, skomasowana reklama, przychylność polskich władz i nadzoru finansowego, chciwość banków i naiwność polskich kredytobiorców zrobiły swoje. Uśmiechnięte twarze celebrytów, z Markiem Kondratem na czele, zapewniały nas, że to proste jak mycie rąk. Bajkowy wątek w reklamie holenderskiego banku był również mocno wykorzystywany. Czyli „baju, baju, będziesz w raju” zagościło nad Wisłą na dobre. Pożyczanie stało się naszym narodowym sportem.
Słowa byłego premiera Węgier Ferenca Gyurcsányiego: „Kłamaliśmy rano, kłamaliśmy wieczorem, kłamaliśmy cały czas, gdy idzie o stan naszej gospodarki”, również nad Wisłą nabierają coraz bardziej realnego i złowrogiego kształtu. Pamiętamy przecież niedawne, jakże buńczuczne wypowiedzi przedstawicieli naszego rządu na tle zielonej wyspy kłującej w oczy na całkowicie czerwonej — kryzysowej — mapie Europy. Premier i minister finansów z uśmiechem zapewniali nas, że co jak co, ale kryzys nas nie dotyczy, że jesteśmy zieloną, kwitnącą gospodarczo wyspą na morzu europejskiego kryzysu. Nasz wybitny sztukmistrz z Londynu, minister Jan Vincent Rostowski, nazywany też przez niektórych „tajfunem Vincent”, pouczał wówczas Europę, Niemcy, a zwłaszcza naszych przyjaciół Węgrów, którzy wpadli w tarapaty, jak należy gospodarować, osiągać wzrost gospodarczy i zapewniać stabilność finansom publicznym. Puszono się w mediach, udowadniając, że wszystko jest pod kontrolą i wkrótce poziomem życia dogonimy zachodnią Europę, ba, może nawet prześcigniemy zamożnością Niemców. TVN24 piał z zachwytu nad zdolnościami nadprzyrodzonymi naszych decydentów. Śmieszne to, ale wielu widzów „Szkła kontaktowego” uwierzyło w polskiego tygrysa gospodarczego i wyspę skarbów. Mistrz bajeru z ulicy Świętokrzyskiej (siedziba Ministerstwa Finansów) reklamował nasz kraj jako bezpieczną przystań, a premier jako wręcz fenomenalne miejsce na mapie Europy. Uwierzono, że Polska to zwykła spółka prawa handlowego, a nie wspólnota interesów i tradycji. Polskie państwo miało być słabe, coraz słabsze, zgodnie z doktryną, a mimo to ludzie mieli żyć dostatnio.
Krytycznych i dalekowzrocznych analityków nieśmiało tonujących nastrój euforii i przebijających się przez cenzurę mediów Rostowski i „Gazeta Wyborcza” nazywali kasandrami, czarnowidzami albo po prostu ignorantami ekonomicznymi. W ośmieszaniu krytyków brylował minister finansów, który niczym prawdziwy tajfun hulał w mediach i na warszawskich salonach. Polski prymus na europejskim titanicu rozdawał ukłony i klapsy, puszył się z dumy, ale niewiele robił w walce z kryzysem, bo go podobno nie było i nie miało być. Szliśmy od sukcesu do sukcesu, choć w państwowej kasie robiło się coraz puściej.
Warto przypomnieć kilka historycznych przykładów i scenariuszy krajów, które z prymusów zmieniły się w maruderów, z równie zielonych wysp i ulubieńców rynków finansowych oraz krótkoterminowych inwestorów — w czarne owce światowych rynków, popadając w stan bankructwa i wieloletniej recesji.
Argentyna, która zbankrutowała 11 lat temu, miała dług zagraniczny w wysokości zaledwie 100 mld dolarów. Polska i Polacy mają dziś zagraniczny dług na kwotę — bagatela! — 260 mld dolarów, w tym ok. 100 mld to dług samego skarbu państwa i nadal rośnie on gwałtownie. Jest go więc dużo, dużo więcej niż w Argentynie w 2000 r., nie mówiąc o dekadzie Edwarda Gierka (1970–1980), kiedy pożyczyliśmy 25 mld dolarów. Choć jednocześnie sporo wówczas zbudowano, to spłacanie tego długu skończyliśmy w 2009 r., czyli po 30 latach.
Grecja, która dopiero co popadła w bardzo poważne tarapaty, przez ostatnie lata skutecznie stosowała kreatywną księgowość, czyli różnego rodzaju sztuczki i zwykłe oszustwa, m.in. oparte na tzw. swapach walutowych, czyli podejrzanych operacjach z zakresu inżynierii finansowej. Było to coś na kształt niechlubnych opcji walutowych, które wyrządziły tak wielkie szkody polskim przedsiębiorcom w 2009 r. Nasz minister finansów zastosował tę samą sztuczkę (swapy walutowe) z długiem pod koniec 2009 r., i to na niebagatelną skalę ok. 3 mld euro, czyli blisko 12 mld zł. Mniej więcej o tyle w sztuczny sposób zmniejszyliśmy wielkość naszego długu, podobnie jak to czynili Grecy. To zamiatanie pod dywan długów i problemów zostało twórczo powtórzone, i to na znacznie większą skalę, w 2010 r. Mówi się nawet o 4 mld euro (blisko 16 mld zł). Tyle ponownie zamieniono na złote z możliwością późniejszego odkupu. Ot, takie przelewanie z pustego w próżne, aby nieco lepiej wypaść w ocenie rynków finansowych. Dawniej nazywano to zwykłą lipą, oszustwem czy po prostu szwindlem, dziś się mówi o nowoczesnej inżynierii finansowej i strategii zarządzania długiem.
Islandia, która jeszcze kilka lat temu była w ścisłej czołówce państw o najwyższych dochodach obywateli, potężnej strukturze bankowej i prawdziwym dobrobycie, gdzie do pracy emigrowały dziesiątki, a nawet setki tysięcy Polaków, dziś jest bankrutem, a jej premier Geir Haarde będzie wkrótce sądzony za wywołanie i skutki kryzysu.
Jakże prorocze stały się słowa polskiego premiera Donalda Tuska, że będziemy drugą Irlandią. Niestety, Irlandia przeżywająca dziś dramatyczne kłopoty z bankrutującym systemem bankowym, ten chory człowiek Europy, stała się kolejnym klientem Unii Europejskiej po Grecji. Będzie potrzebowała gigantycznej pomocy rzędu 100 mld euro z Europejskiego Funduszu Stabilności. Polski premier liczył też, że rodacy będą wracać z Irlandii do kraju — zielonej wyspy. Ten proces, paradoksalnie, właśnie się zaczął, bo w Dublinie brakuje pracy, a irlandzki rząd ma dość fundowania świadczeń socjalnych w wysokości ok. 200 euro tygodniowo obcokrajowcom. Wielu Polaków woli jednak socjal w ogarniętej ponoć kryzysem Irlandii niż poziom życia i płace w ojczyźnie — zielonej wyspie nad Wisłą. Ot, takie memento dopisane do planów na wyrost, mrzonek i snów o potędze.
Z drugiej strony wywołujemy jako kraj jakieś fatum i rzucamy urok na każdy inny, na jakim chcemy się wzorować. Mieliśmy być drugą Japonią, a ona popadła w dekadę recesji, drugą Irlandią — a ta jest bliska bankructwa. Strach pomyśleć, że teraz Polska ma być wzorem gospodarczym. W dobie szalejącej spekulacji, braku zwykłej przyzwoitości w biznesie, w pogoni za zyskiem za wszelką cenę widać, jak łatwo prymus może spaść do oślej ławki i stać się bankrutem. A może tam w Londynie, Berlinie czy Rzymie tylko brakuje polskiego PR-u, doprowadzonego ostatnio do perfekcji, dobrego samopoczucia albo przychylności mediów? Nasze bajkopisanie w dziedzinie ekonomii i finansów przerosło nawet bajki Krasickiego.
Premier Tusk w najnowszym Planie dla Polski.Trzecia fala nowoczesności zapowiedział utworzenie w polskich gminach astrobaz, czyli niewielkich obserwatoriów nieba, żeby polska młodzież mogła sobie popatrzeć w gwiazdy, skoro nie ma dla niej pracy.
Kryzys przychodzi do nas z opóźnieniem, choć na razie nikt formalnie go jeszcze nie ogłosił, a niektórzy zdążyli już obwieścić nawet jego koniec. Jednak ostatnie posunięcia władz zamrażające płace w sferze budżetowej, cięcia świadczeń socjalnych, w tym nawet zasiłku pogrzebowego — przywodzące na myśl stare hasło z czasów PRL: „Popieraj rząd czynem i umieraj przed terminem” — podwyżki podatków (VAT, akcyzy), likwidacja nielicznych ulg podatkowych — to przecież ewidentne cechy działań antykryzysowych. Podobne do tych podjętych na Węgrzech, w Grecji, Irlandii, Islandii czy krajach nadbałtyckich. Czyli kryzysu u nas nie ma, może lekkie spowolnienie, przynajmniej tak twierdzi władza, a powtarzają media, ale cięcia i oszczędności kryzysowe — i owszem. Sceptycy mówią, że to nic nowego i nadzwyczajnego, bo kryzys to my mamy permanentnie od 20 albo nawet 40 lat. Po prostu umiemy żyć w kryzysie. Starsi pamiętają jeszcze kartki na mięso. Problem z tymi młodszymi Polakami, którzy chcą już dziś mieć auto i dom na kredyt — oni uwierzyli, że cuda w gospodarce są możliwe. Ci młodzi, zdolni i bezkrytyczni, m.in. dziennikarze TVN CNBC, popędzili wręcz stadnie po kredyty hipoteczne we franku szwajcarskim i euro.
Niestety, liczby potwierdzają najgorsze obawy o realizację również nad Wisłą czarnego — argentyńskiego, greckiego czy węgierskiego — scenariusza. W ciągu ostatnich 20 lat sprzedaliśmy prawie cały wartościowy i dochodowy majątek narodowy, z bankami, instytucjami ubezpieczeniowymi i energetyką, którą właśnie kończymy wyprzedawać. Wszystko to raptem za kwotę ok. 130 mld zł, czyli ok. 33 mld euro. Tyle dziś trzeba, by zapłacić za dwa duże banki. Mimo to nadal nie mamy tanich autostrad, sprawnej, nowoczesnej i przyjaznej służby zdrowia, czystych i punktualnych kolei czy wyższych emerytur i zasiłków socjalnych. Mimo totalnej wyprzedaży „narodowych sreber” mamy kolejną gigantyczną dziurę budżetową (ok. 44 mld zł), jeszcze większą czarną dziurę w fi nansach publicznych (ok. 135 mld zł) i prawdziwy ocean długów zagranicznych (260 mld dolarów) oraz wewnętrznych (łącznie dług publiczny wynosi już ok. 800 mld zł). Chciałoby się zadać proste pytanie: Gdzie się podziały te miliardy z prywatyzacji? Wyparowały czy wpadły w czarną dziurę? Gdzie jest autor tego cudu gospodarczego?
Dziś wręcz toniemy w długach. Dług publiczny skarbu państwa pogalopował m.in. dzięki wysiłkowi ministra Rostowskiego do gigantycznej kwoty ok. 800 mld zł na koniec 2010 r. W roku 2011 nie będzie lepiej, dług publiczny powinien oscylować między 870 a 900 mld zł. A na przełomie 2012 i 2013 r. polski dług wzrośnie do astronomicznej wielkości ok. 1 bln zł, kwoty nie do spłacenia nawet przez nasze prawnuki.
W ostatnich latach dług przyrastał nam średnio ok. 100 mld zł rocznie. Kłania się grecki i argentyński scenariusz. Edward Gierek musi się przewracać w grobie, wychodzi bowiem na prawdziwego Szkota i sknerę, pożyczył przecież zaledwie 25 mld dolarów, a nie 260, i w dodatku jeszcze coś zbudował, m.in. to, co teraz właśnie wyprzedajemy w ramach tzw. prywatyzacji.
Podsumowując, można powiedzieć, że teraz mamy już nie tyle dług publiczny, co dług kosmiczny i Lorda Vadera przy sterach. Oczywiście to oznacza murowane kłopoty w niezbyt odległej przyszłości i przekroczenie wszelkich tzw. progów ostrożnościowych relacji naszego długu do produktu krajowego brutto. Przeraziło to na tyle ulubieńca mediów i rynków finansowych profesora Leszka Balcerowicza, który ma przecież swój bardzo znaczący udział w tworzeniu tej kuli śnieżnej, jaką jest nasze zadłużenie, że postanowił uruchomić w centrum Warszawy zegar polskiego zadłużenia bijący na alarm.
Nasi zaklinacze finansów i gospodarki, panowie na Świętokrzyskiej i w Alejach Ujazdowskich, z pewnością i na to znajdą jakieś PR-owskie rozwiązanie, albo zmieni się zapisy Konstytucji RP ograniczające zadłużenie (artykuł 216 punkt 5 czy artykuł 220) bądź też ustawę o ostatnim państwowym banku — Banku Gospodarstwa Krajowego — żeby bez przeszkód dalej finansować owe czarne polskie dziury, co właśnie stało się faktem pod koniec 2010 r. Obecnie bank centralny — NBP — nie może tego robić. Widać wyraźnie, że minister finansów utracił kontrolę nad naszym długiem publicznym i polskim złotym. Dziś nieudolnie i nieuczciwie zrzuca się winę to na opozycję, to na samorządy, których wkład w zadłużenie jest niewielki, ok. 7 proc. zaledwie, choć samorządy ukrywają część swojego zadłużenia w miejskich spółkach, ale też wykonują wiele zadań za polskie państwo, które przerzuca na nie kolejne kosztowne obowiązki, nie dając na to środków. Staliśmy się wręcz zakładnikiem kapitału spekulacyjnego, a zarazem prawdziwym eldorado dla tzw. gorącego pieniądza, który szuka wysokich, pewnych i szybkich zysków.
Wygląda na to, że naszego włodarza finansów, Rostowskiego, nie należało od samego początku traktować poważnie. Szkoda, że w tym wypadku nie działa reguła z bajki o Pinokiu wydłużająca nos w miarę ilości kłamstw i kłamstewek. Przecież minister zapewniał nas, że finanse publiczne są pod pełną kontrolą, kryzys nam nie grozi, dług publiczny będzie malał, podatki nie wzrosną, a euro przyjmiemy w 2011 r., no, najpóźniej w 2012. Defi cyt finansów publicznych według Rostowskiego miał wynieść w 2010 r. 6,9 proc. PKB. Na razie, minister przyznał oficjalnie, że było to sporo więcej, bo około 8 proc. PKB (112 mld zł). Gdyby jednak policzyć wszystko to, co poukrywano, pozamiatano pod dywan, będzie tego deficytu jeszcze więcej, raczej gdzieś w okolicach 9,5 proc. PKB (ok. 135 mld zł), a to więcej niż na Węgrzech, w Hiszpanii i prawie jak w Portugalii czy Grecji. I nie tylko nasz dług publiczny, deficyt finansów publicznych czy kolejna czarna dziura budżetowa powinny nam jeżyć włos na głowie. Mimo wyprzedaży prawie całego majątku narodowego, z bankami na czele, nadal jesteśmy bardzo ubogim społeczeństwem i znacznie odstajemy od zachodniej części Europy. Zafundowaliśmy sobie np. system ubezpieczeń emerytalnych, znany jako II filar czy OFE (Otwarte Fundusze Emerytalne), który bardziej przypomina filar pod mostem. Jak stwierdził premier Tusk, system charakterystyczny dla krajów bogatych. Ten system niczym pijawka wysysa co roku z budżetu państwa ok. 23–25 mld zł, nie gwarantując nic w zamian — ani godziwych emerytur na starość, ani wysokiej stopy zastąpienia, czyli przyzwoitej relacji emerytury do ostatniego wynagrodzenia, choć Polacy również w tę bajkę wierzą.
Wbrew różnym bajkom dogmatycznych liberałów nasze świadczenia socjalne są skandalicznie niskie, niezapewniające jakiejkolwiek egzystencji. Dla porównania kilka przykładów. Płaca minimalna w Polsce jest na poziomie ok. 350 euro, w krajach Unii 600–1000 euro, w kryzysowej Irlandii 1220 euro. Polski próg ubóstwa wynosi ok. 175 euro, brytyjski 1048 euro. Jest różnica, prawda? Dziś polski odpis podatkowy na dzieci to ok. 1112 zł, czyli ok. 280 euro, w sąsiednich Niemczech to ok. 1100, tyle że euro. Kwota wolna od podatku PIT w Polsce to 3091 zł, w Niemczech 8004 euro. Najniższe renty i emerytury w Polsce to raptem 150–200 euro, przy minimum socjalnym w Unii między 400 a 800 euro. Polski zasiłek na dziecko to 15–25 euro, w Niemczech 204 euro plus cała gama odpisów i ulg, ale pod warunkiem, że dochód netto w rodzinie nie przekracza na głowę żenującej kwoty 504 zł. Świadczenia minimalne z tytułu całkowitej niezdolności do pracy czy też renty rodzinnej, wynoszącej po przeliczeniu równowartość 160 euro, dodatek dla sieroty zupełnej — 80 euro po przeliczeniu — czy dodatek pielęgnacyjny dla inwalidy wojennego, wynoszący, o zgrozo, ok. 60 euro, wołają o pomstę do nieba i nie dają się porównać z czymkolwiek w Portugali, Grecji czy Hiszpanii, nie mówiąc o reszcie Europy z wyjątkiem byłych demoludów. To niewątpliwie nie jest kraj dla starych, chorych ludzi czy wielodzietnych rodzin. Raczej miejsce permanentnego kryzysu. Robienie tu oszczędności jest igraniem z ludzkim życiem i gwarancją nowych nieszczęść i tragedii. Pomimo 20 lat rzekomo bardzo udanych przemian i wyprzedaży całego wartościowego majątku wynagrodzenia Polaków są nadal trzy-, czterokrotnie niższe niż wynagrodzenia w Eurolandzie. Jeśli idzie jednak o ceny, to błyskawicznie dogoniliśmy Unię Europejską, a niektóre z nich mamy najwyższe w Europie, zwłaszcza gdy porównać je do naszej siły nabywczej. Najwyższe lub jedne z najwyższych w Europie mamy ceny energii elektrycznej, gazu, usług bankowych, telekomunikacyjnych, internetowych, koszty utrzymania mieszkań czy przejazdów autostradami. Nawet ceny żywności w Polsce zaczynają być porównywalne z cenami w innych krajach UE. Koszty te nadal mają rosnąć. Pewne są dalsze podwyżki cen energii, ubezpieczeń, żywności, podatków, usług komunalnych.
Z pewnością niskie płace i emerytury to na razie nasza jedyna przewaga konkurencyjna (Polacy to najtańsza siła robocza obok Ukraińców, Białorusinów, Rumunów i Bułgarów), ale jako metoda na gonienie poziomu życia krajów Unii wydaje się szkodliwa i absurdalna. Nędzne zarobki jako Polska wunderwaffe nie gwarantują przecież sukcesu w konkurencyjnym wyścigu Europy. A przecież naprawdę nie leniuchujemy, pracujemy jak mróweczki — ponad 2 tys. godzin rocznie spędzamy w pracy. To więcej niż Japończycy, jesteśmy prawdziwymi pracoholikami. Zamiast do lekarza czy na urlop pędzimy do roboty, byle tylko nie wypaść z wyścigu szczurów i zadowolić szefa. Pracujemy dziś więcej i ciężej, często bez przerwy na obiad, za znacznie niższe wynagrodzenia niż Francuzi, Brytyjczycy, Niemcy, Włosi, nie mówiąc już o Szwedach, Holendrach czy nawet naszych sąsiadach Czechach.
Czy z tego tytułu czekają nas wyższe emerytury albo renty? A może pracujemy na sprawną, życzliwą służbę zdrowia? Czy przed nami perspektywa tanich, wygodnych autostrad, dróg ekspresowych, punktualnej i czystej kolei? Nic z tego, przynajmniej w perspektywie najbliższego dziesięciolecia. W dłuższej perspektywie jedno jest pewne: wszyscy kiedyś umrzemy. Gdy więc idzie o polskie świadczenia socjalne czy emerytalne, a zwłaszcza nasze wynagrodzenia, państwo, a także polscy i zagraniczni pracodawcy nad Wisłą przypominają wyjątkowo skąpego Szkota. A przecież prof. Balcerowicz domaga się obniżenia naszych dotychczasowych, już i tak niskich wynagrodzeń. Gdy zaś idzie o koszty utrzymania, cenę usług bankowych, powszechną wręcz drożyznę i chęć drenowania naszych kieszeni, to pazerność fi skusa, zwłaszcza wobec najuboższych, i bezwzględność dużych koncernów czy struktur bankowofi nansowych nie zna żadnych granic. Tu nad Wisłą przez lata było i nadal jest prawdziwe eldorado, zresztą zgodnie z doktryną liberalną — róbta, co chceta. Zgodnie zaś z hasłem „śmierć frajerom” widać wyraźnie, jak słabe jest polskie państwo, instytucje kontroli i nadzoru. Więc kroi się pacjenta, doi klienta i goli do gołej skóry petenta. Słabe państwo, jak widać, wcale nie gwarantuje silnego i zamożnego społeczeństwa.
Polskie państwo w sposób fatalny wywiązuje się dziś ze swych podstawowych obowiązków wobec obywateli. Wiele jego funkcji i konstytucyjnych powinności jest dziś w zaniku lub realizowanych bardzo iluzorycznie. Nic dziwnego, że niemało obywateli — naszych rodaków — zadaje sobie pytanie: Po co mi takie państwo, na które w razie kłopotów i tak nie mogę liczyć? Najlepszą ilustracją tych wątpliwości była bezradność i brak realnej, szybkiej i skutecznej pomocy dla wielu powodzian, którzy zostali jak zwykle sami ze swoimi problemami. Dramatyczna samotność, rozpacz i bezradność mieszkańców Wilkowa, Sandomierza czy Bogatyni to smutna ilustracja tego, na co dziś stać nasze państwo. Wystarczy tylko zapamiętać, kto spieprzył, jak mawia premier.
Nadal przecież blisko 19 proc. Polaków żyje poniżej granicy ubóstwa, mimo że mamy już ponoć prawie 100 tys. milionerów. Ponad 60 proc. rodaków nie ma żadnych oszczędności, niemal 25 proc. polskich dzieci cierpi biedę, a znaczna ich część chodzi głodna. I to nie te kwestie stanowią dziś główny problem czy narodowy dramat dla polskich mediów, w tym telewizji biznesowych, tylko wypadek polskiego rajdowca Roberta Kubicy czy koniec kariery sympatycznego Adama Małysza. To dzisiaj jest prawdziwą tragedią narodową w oczach mediów.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Autor: Janusz Szewczak
Tytuł: Zielona wyspa czy ruchome piaski. Prawda o polskiej gospodarce
Copyright © 2011 by Janusz Szewczak All rights reserved
Część artykułów zamieszczonych w tomie została już opublikowana w „Gazecie Bankowej”, „Gazecie Finansowej”, „Gazecie Polskiej”, „Fakcie”.
Projekt graficzny okładki, wg pomysłu Autora Mikołaj Wyrąbkiewicz
www.amtstudio.pl
Redaktor Bogusław Jusiak
ISBN 978-83-7506-861-0
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67
Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
www.zysk.com.pl
www.woblink.com
Plik opracowany przez Woblink i eLib.pl