Zlot - Daniel Komorowski - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Zlot ebook i audiobook

Komorowski Daniel

2,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

48 osób interesuje się tą książką

Opis

Grupa znajomych wyjeżdża do podkrakowskiej wsi na majówkę. Znają się od dwóch lat, pochodzą z całej Polski. Wiele ich różni, lecz łączy wataha, jak mówią o swojej grupie. Grupie, którą połączył youtuber robiący cosplay Wiedźmina i nagrywający wiedźmińskie filmy.

Majówka to ich drugie spotkanie, lecz pierwsze na taką skalę. Czy wyjazd przebiegnie pomyślnie?

Każda osoba z grupy jest zmęczona codziennością swojego życia. Każdy dzień to samo, praca-dom, praca-dom. Wyjazd jest szansą na złapanie oddechu, oderwanie się. Niestety dla nich, sielanką okaże się tylko na początku...

To nie jest kolejna książka o grupie przyjaciół, w której wszyscy będą ginąć jeden po drugim i przeżyje zaledwie garstka, bądź jeden szczęśliwiec.

Mściwy morderca, wieś kultywująca słowiańskie zwyczaje, rytuał, zadania przyprawiające o gęsią skórkę….

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 524

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 35 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Tomasz Ignaczak

Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kinga_mazur

Z braku laku…

Nudna i za długa,absolutnie mnie nie porwała bo tak naprawdę nic się w niej nie dzieje
31



Re­dak­cjaBe­ata Goł­kow­ska
Ko­rektaDo­rota Ho­nek-Sac
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Da­niel Ko­mo­row­ski, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-819-1
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

I. SŁOWO OD AU­TORA

Ma­jówkę 2024 roku spę­dzi­łem wraz z żoną Do­rotą i ekipą zna­jo­mych, z któ­rymi po­zna­li­śmy się pół roku wcze­śniej. Być może nie jest to zbyt długi czas, ale to kwe­stia in­dy­wi­du­al­nej oceny. Co istotne, po­je­cha­li­śmy ra­zem do Kra­kowa, aby wy­po­cząć i... działo się wiele, lecz spo­koj­nie, nic pod­cho­dzą­cego pod kry­mi­nał. Nikt nie zgi­nął, ni­komu nie gro­ziło żadne nie­bez­pie­czeń­stwo. Było tak świet­nie, że wra­ca­jąc po­cią­giem do domu, z żoną śpiącą na moim ra­mie­niu, za­da­łem so­bie py­ta­nie: „A co gdy­bym wplótł do na­szego wy­padu tro­chę kry­mi­nału i na­pi­sał książkę?”. Pu­ści­łem wo­dze fan­ta­zji, a kiedy uko­chana się prze­bu­dziła, po­roz­ma­wia­li­śmy o tym i w na­stęp­nej ko­lej­no­ści po­dzie­li­łem się po­my­słem ze zna­jo­mymi z na­szej ma­jówki. Byli za­chwy­ceni i wzru­szeni, że chcę o nich pi­sać. Ich re­ak­cje na­pa­wały mnie ogrom­nym za­do­wo­le­niem i spra­wiły mi ra­dość. Każdy ofe­ro­wał mi po­moc i wspie­rał mnie z ca­łych sił. Nie­któ­rzy na­wet, oczy­wi­ście żar­tem, a tak przy­naj­mniej to ode­bra­łem, su­ge­ro­wali mo­jej żo­nie, żeby za­jęła się czymś przez naj­bliż­sze mie­siące i po­zwo­liła mi pra­co­wać w spo­koju, po­nie­waż mimo że do­piero co zro­dził się po­mysł na książkę, oni już nie mogą się jej do­cze­kać. Od po­czątku to­wa­rzy­szył nam en­tu­zjazm, któ­rym się ze sobą dzie­li­li­śmy.

W dniu, w któ­rym do­sta­łem od grupy przy­zwo­le­nie na pi­sa­nie o na­szym wy­jeź­dzie, roz­po­czą­łem pracę. Pod­da­łem swo­jej gło­wie mul­tum ma­te­ria­łów i po­my­słów. Ta prze­tra­wiła wszyst­kie, prze­mie­liła i tak oto po­wstał ogólny za­rys Zlotu. Za­zna­czę, że nie jest to książka oparta na fak­tach. Jest to książka in­spi­ro­wana je­dy­nie ma­jów­ko­wym wy­pa­dem przy­ja­ciół i wszyst­kim, co się wów­czas wy­da­rzyło. Po­staci bo­ha­te­rów nie są rze­czy­wi­ste. Żadna z ży­ją­cych osób nie po­ja­wia się na kar­tach po­wie­ści. Wy­gląd, cha­rak­ter, po­dej­ście do ży­cia, praca mo­ich zna­jo­mych były dla mnie in­spi­ra­cją do stwo­rze­nia fik­cyj­nych po­staci o od­mien­nych imio­nach. Bio­rący udział w wy­jeź­dzie naj­pew­niej od­kryją swo­jego po­wie­ścio­wego od­po­wied­nika, lecz my­śli, de­cy­zje, za­cho­wa­nia, ja­kie przed­sta­wi­łem w Zlo­cie nie­ko­niecz­nie są ta­kie, ja­kie dane osoby mo­głyby pod­jąć w praw­dzi­wym ży­ciu. Tak samo przed­sta­wiają się opisy re­la­cji w gru­pie. Przy­kła­dowo, je­śli osoba A z osobą B coś do sie­bie czują, w żad­nym ra­zie nie ozna­cza to au­ten­tycz­nych ich od­czuć. Tak jak wspo­mnia­łem, Zlot jest je­dy­nie in­spi­ro­wany ma­jów­ko­wym wy­jaz­dem. Nie­ko­niecz­nie od­po­wied­nicy bo­ha­te­rów książ­ko­wych zro­bi­liby to samo w swo­jej co­dzien­no­ści. Bar­dzo tu­taj na­mie­sza­łem. Wszel­kie zmiany zo­stały przeze mnie wpro­wa­dzone na po­trzeby stwo­rze­nia cie­ka­wej fa­buły. Zwy­kły wy­pad czter­na­sto­oso­bo­wej ekipy za­mie­ni­łem w kry­mi­nalną hi­sto­rię i mam ogromną na­dzieję, że wszy­scy będą z tej po­wie­ści czer­pać przy­jem­ność nie mniej­szą niż na­sza grupa ze wspól­nie spę­dzo­nych dni.

Po­czy­nię jesz­cze jedną małą uwagę. Nie każdy książ­kowy bo­ha­ter od­po­wia­da­jący rze­czy­wi­stej oso­bie otrzy­mał tyle samo uwagi Au­tora i nie każdy po­ja­wia się rów­nie czę­sto. Było to po pro­stu nie­moż­liwe. Mu­sia­łem wy­brać kil­koro głów­nych bo­ha­te­rów do nar­ra­cji, o czym wszyst­kich swych przy­ja­ciół uprze­dzi­łem i wie­rzę, że nie ob­rażą się za to na mnie, jak mi obie­cali.

A te­raz za­pra­szam wszyst­kich na „Zlot” i ży­czę wy­padu peł­nego wra­żeń. Jedna rada, za­wsze oglą­daj­cie się za sie­bie.

Da­niel Ko­mo­row­ski

Au­tor

II. PRO­LOG

Jest ciemno. Długo cze­ka­łem na tę noc, a kiedy na­resz­cie ob­jęła wszystko ra­mio­nami, w końcu mo­głem przejść do rze­czy. Do rze­czy kon­kret­nych. Do rze­czy krwa­wych i... na­leż­nych.

– Je­ste­śmy – od­zy­wam się do pół­na­giego męż­czy­zny przy­wią­za­nego so­lid­nie do me­ta­lo­wego słupa, wmu­ro­wa­nego głę­boko w zie­mię. Ani drgnie. Słup, nie fa­cet. Ten trzę­sie się jak osika na wie­trze, lecz li­czę, że tym ra­zem nie ob­sika ani sie­bie, ani mnie. Nie zno­szę, kiedy to ro­bią. Leją w ga­cie i strasz­li­wie od nich capi. Mu­szę wą­chać ich smród do­póty, do­póki nie skoń­czę, a z tym za­wsze się scho­dzi i psują mi na­strój. Nie­istotne, że znaj­du­jemy się na świe­żym po­wie­trzu, na po­la­nie w środku lasu. Mocz wszę­dzie wali tak samo, może w za­mknię­tym po­miesz­cze­niu jesz­cze bar­dziej. Po pro­stu nie zno­szę tego odoru i tyle.

– Ty i ja – kon­ty­nu­uję. – Ty, ja i... ofiara, którą za­raz się sta­niesz. Sam je­steś so­bie wi­nien. Tak się nie robi i po­wi­nie­neś o tym wie­dzieć. Nie je­steś dziec­kiem, nie je­steś gno­jem, który nie zna za­sad, ja­kie obo­wią­zują na tym świe­cie. Nie trzeba ci tłu­ma­czyć, co jest złe, a co do­bre, co można, a czego zde­cy­do­wa­nie nie po­winno się ro­bić. Nie będę do­py­ty­wał, czemu by­łeś na tyle głupi, czy ra­czej durny... Gdy­bym wy­jął ci szmatę z ust, z pew­no­ścią za­czął­byś zrzu­cać winę na wszystko, tylko nie do­strze­gał jej u sie­bie. Na wszystko, by­leby nie przy­znać się do błędu. Eh, tacy już je­ste­ście. Szko­dzi­cie. Szko­dzi­cie i co w tym naj­gor­sze, uwa­ża­cie, że wam wolno. Otóż nie. Nie na na­szej war­cie. Nie, kiedy sto­imy na straży. Masz pe­cha, że na nas tra­fi­łeś, a w za­sa­dzie, że to my tra­fi­li­śmy na cie­bie. Strze­żemy miej­sca, w któ­rym mia­łeś czel­ność po­sta­wić swe plu­gawe stopy i ka­rzemy cię za to. Ka­rzemy na ca­łego. Bez li­to­ści. Bez opa­mię­ta­nia. Do końca. Wy­mie­rzana przez nas kara uczy po­prawy, lecz uka­rani nie mają już czasu się zmie­nić. Tak jak i ty nie bę­dziesz go miał.

Fa­cet szar­pie się jak opa­rzony. Jest prze­ra­żony, a prze­cież tak na­prawdę kara roz­po­częła się za­le­d­wie przed chwilą. Do­piero co go tu­taj prze­trans­por­to­wa­łem i ro­ze­bra­łem. Nie za­częła się jesz­cze część główna ca­łego przed­się­wzię­cia, a on jest już cały w spa­zmach. Pod­cho­dzi pod pięć­dzie­siątkę, a pa­ni­kuje jak chło­pa­czek w rur­kach na wi­dok przy­pa­tru­ją­cego mu się ze wzgardą dresa.

– Czło­wieku – mó­wię do niego – nie wy­cią­gną­łem jesz­cze na­wet ta­saka. Sie­kiera też czeka w tor­bie, po­cze­kaj cho­ciaż, aż ją zo­ba­czysz.

W od­po­wie­dzi za­rzę­ził jak stary sa­mo­chód. Bez kne­bla mó­wiłby wy­raź­niej, ale nie chce mi się go już słu­chać. Prze­pra­sza­nia, bła­ga­nia... Na­słu­cha­łem się tego już wy­star­cza­jąco. Ulewa mi się od ich wy­nu­rzeń. Poza tym, po co tra­cić czas na coś, co nie ma te­raz dla mnie żad­nego zna­cze­nia? Na coś, co w ża­den spo­sób nie od­mieni losu tego ża­ło­snego typa? Ma do­stać za swoje i czego by nie po­wie­dział, to nic nie zmieni. Ja­sny szlag mnie tra­fia, kiedy za­czy­nają mó­wić o Bogu, co prę­dzej czy póź­niej robi każdy z nich. O tym „Bogu”, który na­wet nie do­ro­bił się po­rząd­nego imie­nia. Bogu, któ­rego wzy­wają w den­nej na­dziei na ra­tu­nek, a On bez­ce­re­mo­nial­nie olewa każ­dego jed­nego idiotę. Mimo to lu­dzie wciąż wie­rzą... Mi­liony... Co ja mó­wię mi­liony? Mi­liardy ża­ło­snych głup­ców. Wie­rzą w Boga, w któ­rego do wiary trzeba było zmu­szać siłą. Siłą i okru­cień­stwem. Że­la­zem i krwią. Na samą myśl o je­ba­nej chry­stia­ni­za­cji, przy­by­łej z pier­do­lo­nego Za­chodu, która roz­lała się na na­sze zie­mie ni­czym plu­gawa za­raza, mam chęć wy­rżnąć w pień tych wszyst­kich tę­pa­ków. Tę­pa­ków, któ­rzy wy­znają imię Boga, przez któ­rego gi­nęły setki, ty­siące, a na­wet wię­cej na­szych przod­ków. Nie wie­rzy­łeś? Nie chcia­łeś wy­rzec się swo­jej wiary wy­zna­wa­nej na tych zie­miach od po­ko­leń? No to co? Ostrzem po gar­dle albo prze­bić ta­kiego na wy­lot i ko­niec pie­śni. Księża re­kla­mo­wali bez­i­mien­nego jako wszech­mo­gą­cego. Je­śli On taki jest, kurwa, wszech­mo­gący, to czemu nie prze­ko­nał lu­dzi do sie­bie w cy­wi­li­zo­wany spo­sób, lecz po­trze­bo­wał ofiar? Co to za wiara, je­śli zo­stała wy­mu­szona siłą? Po­noć miał być mi­ło­sierny... Je­śli tak, to chyba nie znam zna­cze­nia tego słowa albo nie znali go mi­sjo­na­rze i cała ich zgraja. „Nasz Bóg jest mi­ło­sierny i żeby udo­wod­nić wam jego do­broć, wy­rżniemy w pień wszyst­kich, któ­rzy przed nim nie uklękną. Co wy na to? Prawda, że Bóg jest święty?”. Pier­do­lone re­we­la­cje z Za­chodu...

Ale do­bra. Wiara wiarą, a fa­cet sty­gnie. On wy­brał złą drogę, po­peł­nił błąd i już za­raz osty­gnie cał­ko­wi­cie, raz na za­wsze. Po­każę mu, czym jest mi­ło­sier­dzie. Okażę je światu, gdy po­zbędę go tego syfu.

– Go­towy?

Fa­cet bez chwili zwłoki po­ki­wał głową, lecz bądź tu mą­dry i oceń, czy po­ki­wał na zgodę, czy prze­ciw­nie. Sza­mo­cze się jak ryba wy­rzu­cona na brzeg, targa łbem w każdą stronę, jakby chciał go so­bie urwać, po­zbyć się go. No cóż, je­śli ta­kie jest jego ży­cze­nie... I tak mia­łem za­miar to zro­bić, więc upiekę dwie pie­cze­nie na jed­nym ogniu.

Stoję nad nim. Jest ciemno, lecz księ­życ oświe­tla nas wy­star­cza­jąco. Moja ofiara ma mnie za­pewne za ja­kie­goś upiora. Być może kimś ta­kim fak­tycz­nie je­stem. Upio­rem. Upio­rem spra­wie­dli­wo­ści. Wy­mie­rzam karę.

Pro­stuję się. Czas za­czy­nać, dla­tego zro­bię to jak na­leży.

– Ty – zwra­cam się do zwią­za­nego. Mo­men­tal­nie drgnął. – Twoje imię i na­zwi­sko są nie­ważne. Li­czy się je­dy­nie twoja prze­wina. Do­pu­ści­łeś się czy­nów nie­god­nych. Czy­nów wy­mie­rzo­nych w siły, w które nie wie­rzysz i lek­ce­wa­żysz. W siły, które były tu na długo przed tymi, do któ­rych obec­nie wzno­sisz mo­dły. Siły, które prze­trwały po­mimo ty­siąc­let­nich szka­lo­wań i bez­u­stan­nych prób wrzu­ca­nia ich w za­po­mnie­nie. Prze­trwały i cho­ciaż ich zna­cze­nie jest znacz­nie mniej­sze, niż im na­leżne, to ist­nieją i po­sia­dają swych wier­nych po­plecz­ni­ków. Je­stem jed­nym z nich. Na­szą rolą jest za­cho­wa­nie ich w pa­mięci i tę­pie­nie plu­ga­stwa, które na nie pluje.

Fa­cet z każdą chwilą trząsł się co­raz bar­dziej. Przy­glą­da­łem mu się prze­jęty, lecz nie z po­wodu żalu czy in­nych pier­dół. Czu­łem mi­sję. Czu­łem się czę­ścią cze­goś wiel­kiego. Uwiel­biam uczu­cie, ja­kie to­wa­rzy­szy mi, gdy od­bie­ram ży­cie tym gni­dom. Czuję się wtedy ręką bo­gów. Je­dy­nych praw­dzi­wych. Je­dy­nych słusz­nych.

Na­chy­li­łem się nad torbą i wy­grze­ba­łem z niej sie­kierę o obłęd­nie ostrym ostrzu. Wcho­dzi w ludz­kie ciało ni­czym nóż w ma­sło. Ko­ści pę­kają pod jego na­po­rem ni­czym drobne ga­łązki. Typ wy­ba­łu­szył oczy jesz­cze moc­niej niż do­tych­czas. My­śla­łem, że już bar­dziej nie bę­dzie w sta­nie tego zro­bić, a jed­nak. Miło, że lu­dzie po­tra­fią mnie cza­sem po­zy­tyw­nie za­sko­czyć.

Przy­twier­dzony do słupa ze sto­pami wi­szą­cymi tuż nad zie­mią, z głową nie­wiele po­wy­żej mo­jej i rę­koma zwią­za­nymi ra­zem na gó­rze sznu­rem. Ma je przy­wią­zane do ma­syw­nego wy­pu­stu na skraju słupa. Do­brze go okrę­ci­łem, żeby ofiara się nie zsu­nęła. Fa­cet cią­gle pró­buje się oswo­bo­dzić, lecz nie ma opcji, żeby mu się to udało. Nie­mniej wciąż pró­buje i aż dziw, że do tej pory się nie pod­dał. Wi­dać, ła­two nie re­zy­gnuje.

Dru­gim sznu­rem uwią­za­łem go do słupa w pa­sie, trze­cim przy­wią­za­łem nogi. Fa­cet jest tak mocno przy­twier­dzony, jak­bym go do­słow­nie przy­spa­wał. Wy­gląda tro­chę ni­czym mu­cha, która wpa­dła w sieć pa­jąka.

Unio­słem broń. Z czy­stą pre­me­dy­ta­cją zbli­ży­łem mu ją do twa­rzy. Za­czął pła­kać. No, tego się nie spo­dzie­wa­łem po do­ro­słym męż­czyź­nie...

– Po­proś swo­jego Boga o po­moc, może przyj­dzie i cię ura­tuje – za­drwi­łem, bę­dąc nie­mal prze­ko­nany, że typ zro­bił to już wiele razy. I co? Jaki efekt? Póki co nikt się nie po­ja­wił.

Od­wró­ci­łem wzrok od męż­czy­zny, kie­ru­jąc spoj­rze­nie w prze­strzeń po­mię­dzy drze­wami i za­krzyk­ną­łem:

– O, Le­szy! Władco la­sów i mój pa­nie – zwró­ci­łem się do ro­ga­tego de­mona, mo­men­tal­nie wy­czu­wa­jąc jego obec­ność. Cof­ną­łem się o krok od poj­ma­nego głupca i wska­za­łem na niego że­leź­cem sie­kiery. – Ta ofiara jest dla cie­bie! Bez­cze­ścił twój dom, twoje kró­le­stwo. Wy­ci­nał twoje piękne drzewa, za­bie­ra­jąc domy ich miesz­kań­com. Przy tym nisz­czył młode drzewa, które kie­dyś mo­gły za­stą­pić stare. Za to wszystko wy­mie­rzam mu karę – za­ko­mu­ni­ko­wa­łem krótko i do­no­śnie i wzią­łem so­lidny za­mach aż zza ple­ców, po czym ude­rzy­łem w uwią­za­nego, mie­rząc w klatkę pier­siową.

Tra­fi­łem ide­al­nie, a ostrze skryło się nie­mal cał­ko­wi­cie w ciele. Try­snęła krew. Ob­fi­cie mnie obry­zgała, pla­miąc mi twarz, ręce i szatę. Tak, szatę. Nie mia­łem na so­bie zwy­kłych ubrań, a szatę, w ja­kiej nasi ka­płani, na­zy­wani żer­cami, skła­dali daw­niej ofiary za­równo ze zwie­rząt, a w wy­jąt­ko­wych przy­pad­kach na­wet z lu­dzi. Nie zwa­ża­łem na tań­czącą pur­purę. De­lek­to­wa­łem się nią. Była zna­kiem, że wła­śnie na świe­cie bę­dzie o jedno plu­ga­stwo mniej.

W chwili za­da­nia ciosu męż­czy­zna jęk­nął gar­dłowo, a na twa­rzy wi­dać było bez­kre­sne prze­ra­że­nie. Ból wy­zie­rał mu z oczu, wzmac­niany nie­koń­czą­cymi się łzami. Te spły­wały po po­licz­kach i ska­py­wały na pierś, mie­szały się z krwią, tą ży­cio­dajną cie­czą pa­nicz­nie ucie­ka­jącą z prze­bi­tego ciała. Nie skoń­czy­łem jesz­cze swo­jej pracy. O, nie, nie. To ciało czeka tej nocy jesz­cze sporo cier­pie­nia.

Wy­rwa­łem to­po­rek. Utkwił mocno po­mię­dzy że­brami, lecz po­do­ła­łem, i nie zwle­ka­jąc, ude­rzy­łem nim po­now­nie. Tym ra­zem nieco wy­żej. Fa­ce­tem tar­gnęło. Znowu jęk­nął, po­now­nie wy­strze­liła ju­cha, jakby nie mo­gąc się do­cze­kać, by wy­rwać się i uwol­nić z oko­wów pę­ta­ją­cego ją ciała. Jej dro­biny tań­czyły w po­wie­trzu, spa­da­jąc to na mnie, to na swego nie­daw­nego wła­ści­ciela albo na zie­mię. Głowa opa­dła mu na pierś i wy­dał ostat­nie tchnie­nie.

W jed­nej chwili ze­rwał się wiatr. Za­szu­miały drzewa. Le­szy przy­jął ofiarę. Do­ko­nało się.

To te­raz jesz­cze fi­na­li­za­cja...

III. WTO­REK, 30 IV 2024

1.Ar­tur

I ko­lejna runda z tor­bami. Moja yari­ska w ży­ciu nie wi­działa ta­kich za­ku­pów. Za­pchany jest cały ba­gaż­nik, a i tak nie wszystko się do niego zmie­ściło i resztę mu­sia­łem za­ła­do­wać na tylne sie­dze­nia. Do tego wa­lizka z ubra­niami oraz miecz tre­nin­gowy na miej­scu dla pa­sa­żera. Mogę się cie­szyć, że sam się ja­koś zmie­ści­łem. Nie ma co, suk­ces pełną gębą.

Ko­chane au­tko ob­ła­do­wane jakby na wy­jazd czte­ro­oso­bo­wej ro­dziny nad mo­rze. Jed­nak ja je­cha­łem sam. Ciu­chy oraz po­zo­stały ba­gaż wy­peł­niały za­le­d­wie uła­mek wol­nej prze­strzeni. Po co więc tyle je­dze­nia? Otóż wio­złem za­opa­trze­nie dla mo­jej wa­tahy, z którą to za­pla­no­wa­li­śmy wspólną wy­dłu­żoną ma­jówkę w dworku. Czter­na­ście sztuk ga­tunku ludz­kiego, które mu­szą coś jeść i – co naj­waż­niej­sze – pić, i nie mam na my­śli wody. Sza­nujmy się. Do tego po­zo­staje kwe­stia, że wbrew po­zo­rom nie sza­la­łem ja­koś z za­ku­pami. Mia­łem za­jąć się za­pa­sami w stop­niu umoż­li­wia­ją­cym prze­trwa­nie za­le­d­wie obec­nego i na­stęp­nego dnia, z lek­kim ha­kiem na ko­lejny. Wtedy mie­li­śmy udać się na za­kupy po­now­nie.

Na­sze za­soby za­wie­rają kil­ka­dzie­siąt ja­jek na ju­trzej­sze śnia­da­nie, pie­czywo, tro­chę wę­dlin oraz kiełbę i kar­kówkę na grilla. Na dzi­siej­szą zaś ko­la­cję coś za­mó­wimy.

Za­stu­kały torby, a w za­sa­dzie ich za­war­tość. Dwie naj­waż­niej­sze, a w nich wóda i ły­cha, a więc te­raz ostroż­nie. Ze szkłem trzeba de­li­kat­nie.

Na miej­sce przy­je­cha­łem jako pierw­szy. Wieś Bo­rowy po­wi­tała mnie przy­jemną po­godą. Dwa­dzie­ścia cztery stop­nie w słońcu. Czy ma­jówka mo­gła za­po­wia­dać się le­piej? Otóż tak. Mia­łem ją spę­dzić ze zna­jo­mymi. To nasz pierw­szy taki wy­pad. Głów­nie znamy się z in­ter­netu, cho­ciaż już raz spo­tka­li­śmy się w Kra­ko­wie, może nie w iden­tycz­nym skła­dzie, ale więk­szość była obecna. Tamto spo­tka­nie ochrzci­li­śmy zlo­tem, więc i ten nosi po­dobne miano, ale z do­pi­skiem ade­kwat­nego nu­meru.

Skąd w ogóle po­mysł na zloty? Wszystko za­częło się ja­kieś dwa lata temu, w dniu, gdy za­czą­łem na­gry­wać filmy na Tik­Toka i YouTube’a. Filmy, w któ­rych pod imie­niem We­zy­rian wcie­lam się w le­gen­dar­nego Wiedź­mina. Co­splay i te sprawy. Ubie­ram się, far­buję włosy, ro­bię sztuczne bli­zny i prze­waż­nie z mie­czem w dłoni, któ­rym już od dłuż­szego czasu uczę się wal­czyć, od­twa­rzam sceny z se­rialu do­stęp­nego na Net­flik­sie lub tej star­szej wer­sji z Mi­cha­łem Że­brow­skim. Na Tik­Toku pro­wa­dzę live’y i tak się po­to­czyło, że z bie­giem czasu utwo­rzy­łem na Di­scor­dzie, po­pu­lar­nym ko­mu­ni­ka­to­rze, grupę, do któ­rej za­pra­sza­łem naj­bar­dziej ak­tywne osoby na­da­jące na tych sa­mych fa­lach co ja. I oto je­ste­śmy. Na­zy­wamy sie­bie wa­tahą i przed nami wspólna ma­jówka, któ­rej mam na­dzieję, że długo nie za­po­mnimy. Po­trze­buję tego. Po­trze­buję na maksa się wy­lu­zo­wać, wy­chil­lo­wać, ode­rwać się od co­dzien­no­ści, w któ­rej każdy je­den dzień to prak­tycz­nie ko­pia po­przed­niego. Z tego, co wiem, mamy po­dobne po­trzeby, je­śli nie iden­tyczne.

Wy­na­ję­li­śmy cztery po­koje w kli­ma­tycz­nym dworku. Każdy z ła­zienką i wy­god­nymi łóż­kami. Mamy do użytku po­kaźną kuch­nię oraz sa­lon. Obok dworku znaj­duje się przy­na­leżna do niego stad­nina, co jest ko­lej­nym plu­sem, bo kto nie lubi koni? Jesz­cze nie ob­sze­dłem ca­łego te­renu, ale już wi­dzia­łem wy­biegi dla tych pięk­nych i ma­je­sta­tycz­nych zwie­rząt. Pla­nuję póź­niej zaj­rzeć i do bok­sów. Może wy­biorę swoją wiedź­miń­ską Płotkę? Cu­dow­nie by­łoby mieć wła­snego ko­nia, może kie­dyś bę­dzie to moż­liwe? Na ra­zie jed­nak nie jest to przy­jem­ność na moją kie­szeń.

Ten dwo­rek zna­la­zła nam Ba­sia. Za­jęła się re­zer­wa­cją i ze­bra­niem kasy od wszyst­kich. Na­leżą się jej słowa uzna­nia, bo dziew­czyna się spi­sała. Je­dy­nym mi­nu­sem tego miej­sca jest brak za­sięgu i in­ter­netu, choć w ofer­cie przed­sta­wione jest to jako plus gwa­ran­tu­jący ci­szę i spo­kój od no­wo­cze­sno­ści. Nie każdy z na­szej grupy zgo­dzi się, że jest to wa­lor, ale ja­koś damy radę. Gdyby było ciężko, to na osłodę mamy przy­naj­mniej te­le­wi­zję. Nie­mniej usta­li­li­śmy wcze­śniej, że wo­bec tu­tej­szych ogra­ni­czeń od­ci­namy się od świata i je­ste­śmy tylko my, wa­taha. Każdy wie, na co się pi­sze, a poza tym spę­dze­nie kilku dni bez dzwo­nie­nia i in­ter­netu jesz­cze ni­komu nie za­szko­dziło. Nie­mniej nie­któ­rzy zo­sta­wili w domu mę­żów czy dzieci i będą mieli trud­niej, ale zo­ba­czymy, jak to wyj­dzie.

Je­stem te­raz w kuchni. Otwarta lo­dówka otula mnie przy­jem­nym chło­dem. Pa­kuję do niej po pierw­sze al­ko­hol. Niech się ko­chany chło­dzi, mamy przed sobą długi wie­czór. Li­czę na peł­nię do­znań i kon­kretne wej­ście w zlot.

Torby opróż­nione, a więc czas wra­cać. Przede mną jesz­cze jedna tura.

Spo­glą­dam na go­dzinę w te­le­fo­nie. Po­woli do­cho­dzi sie­dem­na­sta. Nie­długo po­winna po­ja­wiać się reszta. Dzi­siaj bę­dzie nas dwu­nastka, a dwie osoby do­łą­czą ju­tro.

2.

– Co jest, no? – mruk­nęła pod no­sem Ka­ro­lina, wpa­tru­jąc się w ekran te­le­fonu. Od do­brych kilku mi­nut nie mo­gła do­dzwo­nić się ani do Ar­tura, ani do Basi. Nie było żad­nego sy­gnału. Na grupę wa­tahy wy­słała wia­do­mość z in­for­ma­cją, że do­tarła do Kra­kowa, ale chciała też do ko­goś za­dzwo­nić. Nie­po­wo­dze­nie ją iry­to­wało, lecz sta­rała się nie de­ner­wo­wać. W końcu przed nią upra­gniony wy­po­czy­nek, nie da się spro­wo­ko­wać pierw­szemu lep­szemu pro­ble­mowi. Pa­mię­tała, że tam, gdzie mają się za­trzy­mać, ma nie być mię­dzy in­nymi za­sięgu, lecz do ostat­niej chwili ja­koś nie brała tego pod uwagę. Bo niby dla­czego? Cy­wi­li­zo­wany świat i ta­kie ogra­ni­cze­nia? Te­raz jed­nak otrzy­mała po­twier­dze­nie tego faktu, dla­tego wciąż po­wta­rzała so­bie, że to prze­cież nie jest ja­kaś wielka tra­ge­dia.

Na Di­scor­dzie od­pi­sała jej Mi­lena, in­for­mu­jąc, że nie­długo do­je­dzie na miej­sce. Po­zo­stali jak na ra­zie mil­czeli. Od osób, które były już na miej­scu, nie ocze­ki­wała wia­do­mo­ści.

Opu­ściła kra­kow­ski dwo­rzec. Na ze­wnątrz ude­rzyło w nią cie­pło, od razu się ucie­szyła, że w po­ciągu scho­wała skó­rzaną kurtkę do wa­lizki.

Nie dzwo­niła wię­cej do Ar­tura i do Basi. Za­miast tego wy­brała po­łą­cze­nie do męża, Łu­ka­sza, po­nie­waż zgod­nie z przy­jętą w gru­pie za­sadą przez cały wy­jazd mieli być od­cięci od świata. Ten wy­pad to ze­rwa­nie z co­dzien­no­ścią. W domu zo­sta­wiła męża i synka, a ten czas miał być tylko dla niej. Zero stresu, zero trosk. Pe­łen re­laks.

Za­do­wo­lona, że tym ra­zem usły­szała sy­gnał, po­trzą­snęła głową, spra­wia­jąc, że za­fa­lo­wały jej drobne war­ko­czyki. Chciała po­wia­do­mić uko­cha­nego, że do­je­chała, a ich po­cie­chę po­pro­sić raz jesz­cze, żeby słu­chała taty i była grzeczna. Łu­kasz ode­brał, Ka­ro­lina w mię­dzy­cza­sie włą­czyła apli­ka­cję Ubera i już po dzie­się­ciu mi­nu­tach ru­szyli pro­sto do pod­kra­kow­skiej wsi Bo­rowy.

3.Ja­goda

– To tam – wska­zuję Ga­brie­lowi ulicę, na któ­rej ma nas ode­brać Uber. Nie za­re­ago­wał, więc po­wta­rzam.

– Ja­sne, ja­sne – od­parł po pew­nym cza­sie mój mąż. Jest dzi­siaj tro­chę wy­co­fany, za­my­ślony. Nie po­tra­fię go z tego wy­rwać, cho­ciaż pró­buję. Jesz­cze na do­miar złego w Ło­dzi do­sta­li­śmy ja­kiś za­stęp­czy au­to­bus, a że na dwo­rzec do­je­cha­li­śmy na kilka mi­nut przed pla­no­wa­nym od­jaz­dem, to nie do­sta­li­śmy miejsc obok sie­bie, mimo że za­pła­ci­łam okrą­głą dy­szkę za moż­li­wość ich wy­boru. Ga­briel za­re­ago­wał na to ze spo­ko­jem, cho­ciaż wiem, że wcale nie był z tego po­wodu za­do­wo­lony. Nie lubi, kiedy coś idzie ina­czej, niż było za­pla­no­wane.

Na szczę­ście do­je­cha­li­śmy do Kra­kowa bez żad­nych do­dat­ko­wych pro­ble­mów. Bar­dzo chciał tu przy­je­chać. Ra­zem chcie­li­śmy. Co prawda, długo się wa­ha­li­śmy, czy po­je­chać ze względu na jego pracę, lecz jak tylko za­pa­dła de­cy­zja, wspól­nie cie­szy­li­śmy się na ten wy­pad. Oby­dwoje po­trze­bu­jemy od­po­czynku. Ja od pracy w la­bo­ra­to­rium, a Ga­briel od cią­głego my­śle­nia o no­wych książ­kach. Le­d­wie przed dwoma ty­go­dniami miała miej­sce pre­miera jego kry­mi­nału, a on za­miast w pełni się z tego cie­szyć, od razu sku­pił się na przy­go­to­wa­niu ko­lej­nej książki. Eh, ten czło­wiek nie po­trafi na­wet na chwilę wy­łą­czyć się z pi­sar­skiego ży­cia. Mam na­dzieję, że uda mu się to, jak już do­je­dziemy do dworku. Taki mie­li­śmy przede wszyst­kim cel wy­jazdu. Znam dość do­brze mo­jego męża i wiem, że na każ­dym kroku bę­dzie wy­pa­try­wał te­matu na nową książkę, do­szu­ku­jąc się po­ten­cjału do­słow­nie we wszyst­kim. Ta­kie zbo­cze­nie za­wo­dowe pi­sa­rza.

– Wszystko w po­rządku? – py­tam, przy­glą­da­jąc mu się ba­daw­czo.

– Tak, a czemu ma nie być w po­rządku? – od­po­wie­dział, spo­glą­da­jąc na mnie ką­tem oka.

– Je­steś ja­kiś taki za­du­many, bez en­tu­zja­zmu. My­ślisz o no­wej książce?

– Po tro­chu o wszyst­kim.

Ski­nę­łam głową, ale nie za­mie­rza­łam tak tego zo­sta­wić.

– Pa­mię­tasz, że mie­li­śmy tro­chę wy­lu­zo­wać? Ja wiem, że po­mysł na nowy kry­mi­nał jest ważny, ale nie przy­je­cha­li­śmy na ma­jówkę, aby pra­co­wać. Po­sta­raj się tak o tym nie my­śleć, co?

– Spró­buję – od­parł, lecz ja­koś bez prze­ko­na­nia. Łyp­nę­łam na niego zna­cząco. – Mocno się po­sta­ram, le­piej? – za­py­tał z uśmie­chem, który od­wza­jem­ni­łam. Je­śli Ga­briel my­śli, że tak ła­two mnie zbę­dzie, to się myli. Grubo się myli. Nie od­pusz­czę i będę czu­wać. Nie praca, a chill. To ma być pro­gram na naj­bliż­sze dni.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki