44,99 zł
Ostanie lato pożegnań, tajemnic i szans
Powieść Elin Hilderbrand „Para idealna” wciągnęła Was bez reszty? Mamy dobre wiadomości – szef policji na wyspie Nantucket, Ed Kapenash, właśnie rozpoczął nowe śledztwo!
W czerwcowy dzień Vivian Howe, powieściopisarka i matka trojga dorosłych dzieci, ginie potrącona przez samochód w pobliżu swojego domu. Dociera w zaświaty, skąd przez jakiś czas może obserwować to, co dzieje się na dole z jej dziećmi, najbliższą przyjaciółką, byłym mężem i właśnie wydaną powieścią, a także z policyjnym dochodzeniem. Czy to nieszczęśliwy wypadek, czy umyślne potrącenie?
Vivi dostaje niezwykłą szansę: zanim odejdzie na zawsze, może trzykrotnie zmienić bieg wydarzeń na ziemi. Ale na co się zdecydować, gdy dzieci mają problemy, a pamięć o matce może zostać zbrukana ujawnieniem sekretu z jej młodości? Komu z bliskich trzeba pomóc, a kogo lepiej zostawić w spokoju?
„Złota dziewczyna” to wyjątkowa powieść nie tylko w dorobku Elin Hilderbrand. Zaskakująca i wzruszająca historia o miłości, która nie pozwala odejść, i szansach, które daje nam los.
O AUTORCE
Elin Hilderbrand to niezwykle popularna amerykańska autorka książek obyczajowych. Ich akcja zazwyczaj rozgrywa się na wyspie Nantucket lub w jej okolicach.
Hilderbrand urodziła się i wychowała w Collegeville w Pensylwanii, dzieciństwo spędziła na Cape Cod. Zawsze marzyła o mieszkaniu nad morzem, w 1993 roku przeniosła się na stałe na Nantucket. Jest absolwentką Johns Hopkins University, ze specjalizacją w pisaniu. Zadebiutowała na ostatnim roku studiów w „Seventeen Magazine” opowiadaniem Misdirection. Ma trójkę dorosłych już dzieci.
W Poradni K ukazały się inne książki autorki: powieść „Lato ’69”, pierwsza powieść Hilderbrand, która osiągnęła pierwsze miejsce listy bestsellerów „New York Times”, „I nadejdzie lato” – wzruszająca opowieść o skrywanej namiętności, i bestsellerowa „Para idealna’, na podstawie której powstał serial Netfliksa pod tym samym tytułem.
RECENZJE
„Najnowsza, najbardziej filozoficzna i (zapewniam) najlepsza powieść Hilderbrand… To saga rodzinna zawierająca tajemnicę i poruszające spojrzenie w przeszłość, mądre i odważne”. „New York Times”
„Jest tu napięcie, sceny z pięknych plaż i inspirujące anegdoty. Naprawdę, trudno to ująć lepiej”. „Cosmopolitan”
„Złota dziewczyna” to zaskakująca, wspaniała i – śmiem twierdzić – ekscentryczna powieść. Pełno w niej typowych dla Hilderbrand opisów pięknej scenerii i wyśmienitych dialogów. Ale „Złota dziewczyna” także bada miejsce autorki w literackim panteonie, często z porozumiewawczym mrugnięciem do czytelnika. Zabawna i wzruszająca książka, która wciąga czytelnika od pierwszej do ostatniej strony”. BookPage
„Niezwykle podnosi na duchu… silnie działa na emocje. Wierne czytelniczki pokochały tę pierwszorzędną, odwołującą się do marzeń prozę, nadającą nowe, dramatyczne barwy miłości i stracie w życiu rodzinnym. „Złota dziewczyna” przekroczy ich oczekiwania”. Shelf Awareness
„Styl Hilderbrand jest dowcipny, śmiały, zabawny i dramatyczny zarazem”. Book Reporter
„O literaturze plażowej mówi się często z przymrużeniem oka, ale Hilderbrand jest na tej półce najwyżej. Każdemu bohaterowi daje ciekawą biografię i wiarygodne motywacje. Ta wycieczka na Nantucket to znakomita ucieczka od problemów dnia codziennego” Paulina Reiter, „Wysokie Obcasy”, o „Parze idealnej”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 533
Moim dzieciom: Maxwellowi, Dawsonowi i Shelby.
Nigdy was nie opuszczę
Martha
Otrzymuje wiadomość z biura obsługi klienta: nowa dusza ma wkrótce do nich dołączyć i właśnie jej ją przydzielono.
Martha sięga po okulary do czytania i bierze swoją podkładkę do pisania. Dusza przybywa z... wyspy Nantucket.
Martha jest zaskoczona i jednocześnie zachwycona. Po pierwsze, ponieważ przed dwoma laty właśnie w wodach zatoki Nantucket nadszedł nieuchronny koniec jej życia i sądziła, że biuro obsługi celowo trzyma ją z dala od strefy przybrzeżnej, aby (jak mawia pokolenie Z) się nie nakręcała.
Po drugie... No cóż, kto nie kocha Nantucket?
Pikuje z północnego wschodu i w pierwszej chwili widzi latarnię morską stojącą na straży na krańcu smukłego złocistego pasa Great Point. Dostrzega baraszkujące tuż przy wybrzeżu foki (i śledzące je z pewnej odległości rekiny). Posuwa się dalej do zatoki Polpis, gdzie klasa dwunastolatków z Towarzystwa Wodniackiego Nantucket pobiera lekcje pływania łódkami klasy Optymist. Jeden z jachtów jest za bardzo przechylony i niebezpiecznie bliski wywrócenia się do góry dnem. Martha lekko dmucha i łódka się prostuje.
Zniża się nad wrzosowisko – z licznymi stawami, pocięte piaszczystymi drogami. Widzi jelenie kryjące się w głębi lasu. I jeepa, który utknął w piaskach przy Jewel Pond. Obok auta młody mężczyzna wyrzuca z siebie wiązankę przekleństw („Oho ho”, myśli Martha), podczas gdy jego dziewczyna usiłuje złapać zasięg. Mówi, że przeprasza, ale chciała mieć wczesnoporanne światło do zdjęć na Instagram.
Martha decyduje się na malowniczą trasę biegnącą wzdłuż południowego wybrzeża. Pomimo wczesnej pory wiele osób wyszło już z domu. Kobieta „w pewnym wieku” rzuca w przetaczające się fale piłkę tenisową czekoladowemu labradorowi „w pewnym wieku”. (Martha tęskni za psami! Jest jednak zbyt zajęta, by przenieść się do działu zwierzęcego). Siwowłosy dżentelmen wbiega do wody, by popływać jak co rano. Są też grupka rybaków w pobliżu Smith’s Point, kadra młodych (i bardzo atrakcyjnych) surferów w Cisco i czwórka graczy wybijających piłeczkę – łups! – przy pierwszym dołku na polu golfowym Miacomet.
Gdy Martha unosi się nad plażą Nobadeer, zauważa ratowników gromadzących się na parkingu. Ich szkolenie zaczyna się kwadrans po siódmej, a już dochodzi ta godzina. Musi się pospieszyć.
Ma jeszcze minutę, by napawać się wyspą w pogodny sobotni poranek dziewiętnastego czerwca – słońce błyszczy na złocistej kopule kościoła unitariańskiego. Szef kuchni w Rudbekii pędzi India Street spóźniony na swoją zmianę. Na większej części wyspy włączają się systemy nawadniające, zraszając trawniki i skrzynki z kwiatami, ale nie w wiosce Sconset, której mieszkańcy kultywują dawne metody: wkładają chodaki ogrodowe i chwytają za konewki. Inni z filiżankami pierwszej kawy zabierają się do czytania „Nantucket Standard”. Trzydziestopięcioletnia kobieta, która tego dnia ma wyjść za mąż, otwiera oczy i przeżywa na przemian niecierpliwe oczekiwanie i niepokój. Przedsiębiorcy skręcają w stronę Marine Home Center, ponieważ mają listy spraw do załatwienia na wczoraj; pojawiają się letnicy, którzy chcą mieć domy gotowe na ich przyjęcie. Łodzie rybackie do wynajęcia wypływają z portu; piec w Downyflake opuszcza pierwsza partia pączków posypanych cukrem – och, ten zapach!
Martha wzdycha. Nantucket nie jest niebem, ale to raj na ziemi. Nie znalazła się tu jednak po to, by oglądać widoki. Przybyła, aby odebrać duszę. Pinezka na mapie wskazuje Kingsley Road, prawie na skrzyżowaniu z Madaket, ale niezupełnie.
Pojawia się z trzydziestosekundową rezerwą, co pozwala jej wdychać upajający zapach bzów, które są w pełni rozkwitu. Ciemnowłosa kobieta o bardzo zgrabnych nogach biegnie ulicą, podśpiewując w rytm słuchanej muzyki, ale okolica dopiero budzi się ze snu.
Piętnaście sekund, dziesięć, pięć. Martha ponownie sprawdza współrzędne. Tak, znajduje się we właściwym miejscu...
Kiedy odrywa wzrok od drogi, dochodzi do tragedii. To dzieje się bardzo szybko, dosłownie w mgnieniu oka. Martha się wzdryga. Jaka szkoda!
No dobrze. Czas wziąć się do roboty.
Vivi
Jest piękny czerwcowy dzień, z rodzaju tych, o których pisuje. Tak naprawdę akcja wszystkich trzynastu powieści Vivian Howe – plażowych lektur osadzonych na wyspie Nantucket – zaczyna się w czerwcu. Vivi nigdy nie rozważała zmiany, ponieważ czerwiec na Nantucket to pora, gdy wszystko się rozpoczyna. Nowo narodzone lato jest wciąż niewinną, nieskazitelną, niezapisaną kartą.
Kilka minut po siódmej Vivi jest gotowa do przebieżki. Wybiera tę samą trasę, którą biega, odkąd przed dziesięcioma laty po rozwodzie wprowadziła się do Studni bez Dna. Zamierza podążyć gruntową drogą Kingsley do ścieżki rowerowej przy Madaket Road, która prowadzi aż do plaży, ale Vivi od lat nie dotarła tak daleko. Ze względu na biodra. Ponadto nie ma czasu.
Jest zdenerwowana pomimo blasku słońca, bezchmurnego nieba i przepysznie kwitnących piwonii w ogrodzie. Poprzedniego wieczoru zadzwoniła jej córka Willa, by powiadomić, że znowu jest w ciąży. To oznacza czwartą ciążę, licząc od poprzedniego czerwca, kiedy wyszła za mąż za Ripa.
– Och, Willie! – powiedziała Vivi. – Hurra... To wspaniała wiadomość! Od jak dawna?
– Sześć tygodni – odparła Willa.
„To bardzo, bardzo krótko”, myśli Vivi. Właściwie oznacza to, że być może córce spóźnia się okres.
– Zrobiłaś test?
– Tak, mamo.
– Więcej niż jeden?
– Dwa – wyjaśniła Willa. – Pierwszy nie był jednoznaczny. Na drugim pokazały się dwie kreski.
Czego Vivi nie powiedziała, to: „Nie rób sobie zbyt wielkich nadziei”. Willa trzykrotnie poroniła. Pierwsza ciąża trwała do piętnastego tygodnia. Willa zaczęła krwawić podczas oprowadzania grupy VIP-ów z biura gubernatora zwiedzających muzeum Hadwen House. Przerwała wycieczkę i pojechała do szpitala. To był koszmarny dzień, najboleśniejsze i najtrudniejsze z trzech poronień, choć dopiero po trzecim Willa przekonała się, że problem naprawdę istnieje.
Dokładne badania w klinice płodności Brigham and Women’s w Bostonie nie wykazały jednak żadnych nieprawidłowości. Willa jest zdrową dwudziestoczterolatką. Nie ma żadnych kłopotów z zajściem w ciążę. Wystarczy, że Rip na nią spojrzy.
W głębi duszy Vivi podejrzewała, że poronienia mają coś wspólnego z osobowością typu A. Jeśli chodzi o Willę, to Vivi i jej były mąż JP zwykli byli mawiać o typie A plus, ponieważ klasyczne zachowania A nigdy nie były wystarczająco dobre zdaniem ich córki.
– Jeśli nie wychodzi, może zrobicie sobie przerwę? Jesteście młodzi. Macie przed sobą całe lata, nawet dziesięciolecia na zajście w ciążę. Po co ten pośpiech?
Jak można było się spodziewać, Willa przyjęła postawę obronną.
– Dlaczego myślisz, że nam nie wyjdzie? Uważasz, że jestem wybrakowana?
– Odnosisz sukcesy we wszystkim, czego się podejmiesz – odparła Vivi. – Myślałam tylko, że twojemu ciału przydałby się reset...
– Jestem w ciąży, mamo – przerwała Willa. – Urodzę idealnie zdrowe dziecko.
Zabrzmiało to tak, jakby próbowała przekonać samą siebie.
– Oczywiście, że urodzisz zdrowe dziecko, Willie. Nie mogę się doczekać, żeby je przytulić.
Takie słowa padły, choć Vivi nie czuła się na tyle staro, by zostać babcią. Miała zaledwie pięćdziesiąt jeden lat i była w świetnej formie, jeśli można tak powiedzieć. W jej ciemnych, krótko przyciętych włosach nie było ani śladu siwizny (sprawdzała to każdego ranka). Mogłaby przez pomyłkę zostać uznana za matkę tego dziecka. (Cóż, taką przynajmniej miała nadzieję).
Na tym rozmowa się skończyła, ale uczucie niepewności towarzyszyło Vivi przez całą noc. Zastanawiała się, czy dzieci zawsze spotyka kara za błędy rodziców, czy po prostu włączył się jej umysł powieściopisarki.
Obudziła się o piątej trzydzieści nie tylko dlatego, że był czerwiec i słońce wlewało się przez okna niczym w samo południe, ale także dlatego, że usłyszała jakiś hałas. Kiedy wyjrzała na korytarz, zobaczyła swoją córkę Carson wspinającą się chwiejnie po schodach, wyraźnie zalatywało od niej marihuaną.
Vivi widziała ją poprzedniego dnia po południu, ubraną do pracy w obcięte dżinsy i pomarańczowy jak nagietek firmowy T-shirt Ostrygojada, z jeszcze wilgotnymi ciemnymi włosami splecionymi w dwa warkocze francuskie. Carson była fizycznie najatrakcyjniejsza z jej trojga dzieci, choć oczywiście Vivi nie powinna tak myśleć. Ona jedna przypominała jej byłego męża – ciemne włosy, przejrzyste zielone oczy w kolorze butelkowego szkła, ładnie ukształtowany ostry nos i białe równe zęby. Była na wskroś Quinboro, podczas gdy Willa i Leo wdali się w Howe’ów. Odziedziczyli po Vivi przodozgryz i stłoczenie zębów w dolnej szczęce, przez lata nosili aparaty ortodontyczne.
Carson nadal miała na sobie obcięte dżinsy, ale T-shirt zastąpiła czymś, co wyglądało jak chustka do nosa ze srebrzystej siatki, która ledwo okrywała piersi, pozostawiając obnażoną talię i plecy, jeśli nie liczyć jednego wąskiego łańcuszka. Nie miała butów i rozpuściła warkocze, choć włosy nadal się jej kręciły. Gdy dostrzegła matkę u szczytu schodów, gwałtownie uniosła brwi.
– Madre – powiedziała. – Co dobrego słychać?
– Teraz wracasz do domu? – zapytała Vivi, choć odpowiedź wydawała się oczywista.
Carson weszła o piątej trzydzieści rano, mimo że jej zmiana skończyła się poprzedniego dnia o jedenastej. Miała dwadzieścia jeden lat, więc wypiła drinka w pracy i zapewne poszła do Chicken Box, żeby posłuchać ostatniej piosenki, a potem na plażę z przyjaciółmi, chyba że poderwała jakiegoś nieznajomego.
– Tak, proszę pani. – Carson wydawała się trzeźwa, ale to jedynie podsyciło gniew matki.
– To lato nie tak będzie wyglądało – oznajmiła Vivi.
– Mam nadzieję – odparła Carson. – Interes szedł słabo, napiwki marne, wszyscy faceci w Box wyglądali jak z licealnej drużyny szermierki.
– Nie możesz spędzać całych nocy poza domem, a potem wracać, cuchnąc marihuaną...
– Cuchnąc marihuaną – przedrzeźniła ją Carson.
Vivi starała się wykrzesać z siebie resztkę cierpliwości, co przypominało poszukiwanie zagubionego buta w głębinach matczynej szafy. Taka była Carson. Dziesięć lat wcześniej, kiedy Vivi się dowiedziała, że jej mąż JP zakochał się w swojej pracownicy Amy, natychmiast się wyprowadziła. Cała trójka dzieci ciężko to zniosła, ale najgorzej Carson. Miała prawie jedenaście lat i była bardzo przywiązana do Vivi. Tamtego roku powieść Wzdłuż południowego wybrzeża stała się przełomową książką i Vivi, pragnąc uniknąć nieuchronnych skutków rozwodu – czyli ludzi dopytujących się, co zaszło, czy dobrze się czuje, powtarzających, że jest dzielna – wyjechała w promujący książkę objazd z dwudziestoma dziewięcioma przystankami, który trwał siedem tygodni (była nieobecna pierwszego dnia w szkole i na urodzinach Carson). Zanim wróciła, Carson zmieniła się z zabawnej małej złośnicy w tak zwane dziecko z problemami, które dostawało napadów furii, przeklinało, wszczynało bójki z rodzeństwem i w ogóle robiło wszystko, co w jego mocy, by przyciągnąć uwagę. Za tę przemianę Vivi winiła romans męża (na którego nieujawnianie dzieciom nalegała ich terapeutka), a on zrzucał winę na nią, mówiąc o zaniedbaniach z jej strony.
Minęło dziesięć lat. Carson nie była już małą dziewczynką, ale wciąż przydarzały jej się prowokujące zachowania.
– To mój dom – oznajmiła Vivi. – Ja opłacam hipotekę, podatki, ubezpieczenie, rachunki za prąd, ogrzewanie, kablówkę. Robię zakupy i przyrządzam posiłki. Dopóki sypiasz pod tym dachem, dopóty nie życzę sobie, byś całe noce spędzała poza domem na piciu, paleniu i uprawianiu seksu z nieznajomymi. Czy wiesz, jak to wygląda? – Zamilkła na chwilę, bo już miała przypomnieć córce, że zeszłego lata złapała chlamydię. – Dajesz bardzo zły przykład bratu.
– Nie musi brać ze mnie przykładu – odparła Carson. – Ma Willę. Ja jestem pochrzaniona. Robię tu za okrutne rozczarowanie.
– Nikt nie mówi, że jesteś okrutnym rozczarowaniem, skarbie.
– Mam dwadzieścia jeden lat – powiedziała Carson. – Mogę legalnie pić alkohol. Mogę palić trawkę.
– Jeśli jesteś taka dorosła – zaczęła Vivi – możesz się wyprowadzić do własnego lokum.
– Taki mam plan – oświadczyła Carson. – Oszczędzam.
Vivi miała ochotę zaprotestować. Carson dostawała dobre napiwki w Ostrygojadzie, ale wydawała je na drinki, zioło, ciuchy od Eriki Wilson, Milly and Grace, Lovely. Po przebrnięciu przez pięć semestrów rzuciła studia na Uniwersytecie Vermontu – łączna średnia jej ocen wyniosła 1,6. Choć Vivi na początku była przerażona (wykształcenie sprawia, że jest się dobrym kompanem dla samego siebie!), zdawała sobie sprawę, że studia nie są dla każdego.
– Nie wprowadzam godziny policyjnej – powiedziała. – Ale takie zachowanie nie będzie tolerowane.
– Takie zachowanie nie będzie tolerowane – przedrzeźniła ją znowu córka. Była to odpowiedź godna siedmiolatki i wywołała reakcję, której Carson oczekiwała. Vivi postąpiła krok w jej stronę, napinając ramię. – Zamierzasz dać mi klapsa? – spytała dziewczyna.
– Oczywiście, że nie – odparła Vivi, choć właściwie miała na to ochotę. – Ale musisz się ogarnąć, mała, albo poproszę, żebyś się wyprowadziła.
– Świetnie – stwierdziła Carson. – Pójdę do taty.
– Jestem pewna, że Amy bardzo chętnie cię przyjmie.
– Nie jest taka zła, jak myślisz – powiedziała Carson. – Kiedy ją demonizujesz, wychodzi na jaw, jaka jesteś niepewna siebie.
Vivi popatrzyła na córkę, ale zanim znalazła odpowiedź, wyczuła jakąś woń.
– Czy ty... coś gotowałaś? – zapytała.
Carson weszła do pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi.
Vivi zbiegła po schodach do kuchni, którą wypełniał czarny dym. Na nowiuteńkiej patelni ze stali nierdzewnej do gotowania beztłuszczowego, stojącej na odkręconym palniku, skwierczały resztki kiełbasek i makaronu z bazylią z wczorajszej kolacji. Dno patelni było osmalone. Zakręciła palnik, złapała ścierkę, wyniosła tlącą się patelnię na zewnątrz i postawiła na wyłożonej płytkami ścieżce. Naczynie było tak gorące, że mogłoby wypalić ślad na tarasie albo trawniku.
Nowa patelnia do wyrzucenia.
Kiełbaski i makaron z bazylią w przepysznym sosie musztardowo-śmietanowym, które Vivi zamierzała zanieść Willi jako gałązkę oliwną, przepadły.
A gdyby tak nie wstała z łóżka? Gdyby kuchnia stanęła w ogniu, a potem płomienie ogarnęły Studnię bez Dna, kiedy Vivi i Leo spali? Wszyscy mogliby zginąć!
Po powrocie do kuchni dostrzegła butelkę tequili Casa Dragones na blacie, a obok niej małą szklankę. Poczuła, jak wzbiera w niej furia. Ta tequila należała do niej, nawet Dennisowi, swojemu (prawie już byłemu) chłopakowi, nie pozwalała używać jej do margarity. Carson wróciła do domu, postawiła makaron na palniku, strzeliła sobie dwie – a może trzy? – szklaneczki tequili, która, o czym doskonale wiedziała, nie była do powszechnego użytku, a potem zostawiła makaron na kuchence, żeby się przypalił.
Vivi weszła na górę po schodach i załomotała do drzwi pokoju Carson.
– Zostawiłaś patelnię na ogniu! – krzyknęła. Z pewnością obudziła Leo i miała z tego powodu wyrzuty sumienia, gdyż był to sobotni ranek, ale trudno. – Co się z tobą dzieje, Carson? Naprawdę nie myślisz o nikim poza sobą? Nie myślisz i tyle?
Nie było żadnej reakcji. Vivi kopnęła w drzwi.
– Idź sobie, proszę – dobiegła odpowiedź z pokoju. – Próbuję się przespać.
– I piłaś moją tequilę! – dodała Vivi. – Co, jak wiesz, jest zabronione.
– Nie piłam tequili – odparła Carson. – Nie wypiłam drinka od wyjścia z Chicken Box, a to było kilka godzin temu.
Vivi zamrugała. Carson wydawała się mówić prawdę i brzmiała, jakby była trzeźwa.
– No więc kto ją pił?
Nastąpiła pauza, zanim Carson spytała:
– A kto jeszcze tu mieszka?
Vivi pomyślała o Leo. Spojrzała na zamknięte drzwi do pokoju syna. Leo chodził na szkolne imprezy od drugiej klasy, ale zderzenie z ziołowym likierem Jägermeister zniechęciło go do mocniejszych trunków. Pijał piwo Bud Light i czasami drinka White Claw.
Vivi odwróciła się z powrotem do drzwi Carson.
– Wyszorujesz tę patelnię, moja panno – oznajmiła. – Albo kupisz mi nową.
Vivi nalała sobie kawy, a potem otworzyła wszystkie okna, podkręciła obroty obu wiatraków sufitowych, umyła szklaneczkę i schowała to, co zostało z Casa Dragones, w pralni (dzieci nigdy nie znajdą tam butelki). Uspokoiła się trochę. Była matką trojga młodych dorosłych, których wychowywanie wymagało równie wiele cierpliwości jak wychowywanie małych dzieci. Nikt o tym nie mówił, jakby to był jakiś wstydliwy sekret. Vivi zawsze sobie wyobrażała, że gdy jej dzieci osiągną wiek dwudziestu czterech, dwudziestu jeden i osiemnastu lat, wszyscy będą popijać razem wino, siedząc przy stole obok basenu, a dzieciaki przygotują posiłek, posprzątają i udzielą jej mądrych rad w sprawach inwestycji. Ha.
Vivi zawiązuje sportowe buty i rozciąga mięśnie ud, wykorzystując zderzak jeepa, a potem włącza iTunes na telefonie i wyrusza.
Carson nagrywa dla niej playlisty do biegania, które tytułuje Nine-Pound Hammer, Strawberry Cough i White Fire OG. (Trochę potrwało, zanim Vivi odkryła, że to nazwy odmian marihuany, zapewne takich, które Carson paliła, układając poszczególne zestawy nagrań).
Dzisiaj słucha Nine-Pound Hammer.
Pierwsza piosenka to All That and More zespołu Rainbow Kitten Surprise. Najlepsze w Carson w roli didżeja jest to, że Vivi zapoznaje się z muzyką, której w innym wypadku w ogóle by nie słuchała. W ostatnich kilku miesiącach stała się zagorzałą fanką tej piosenki – jest jednocześnie swojska i pełna werwy. All I ever wanted was to make you happy...
Dokładnie w chwili, gdy Vivi podkręca głośność, telefon gwiżdże, sygnalizując nadejście wiadomości od jej (prawie byłego) chłopaka, który łowi ryby daleko na morzu. Wiadomość to zdjęcie Dennisa w okularach przeciwsłonecznych z boczną ochroną, roześmianego, ukazującego szczelinę między dwiema górnymi jedynkami. Trzyma skalnika prążkowanego. Podpis głosi: „Kolacja!”.
Vivi nie odpisuje. Mniej więcej tydzień wcześniej powiedziała Dennisowi, że potrzebuje przestrzeni, i poprosiła, aby już u niej nie nocował. Jak było do przewidzenia, skutek okazał się odwrotny do zamierzonego, Dennis pozostawia Vivi jeszcze mniej przestrzeni niż zwykle. Przysyła wiadomości, dzwoni, „zgłasza się” i zakłada, że Vivi zechce upiec na grillu rybę, którą złowił. Biedny Dennis. Vivi poznała go przed trzema laty, kiedy przyjechał do Studni bez Dna przedstawić kosztorys związany z wentylacją. (Jest właścicielem niewielkiej firmy instalującej systemy grzewcze, wentylacyjne i klimatyzację). Klimatyzacja przekraczała budżet Vivi, ale pomiędzy nimi zaiskrzyło i zaczęli się spotykać. Dennis ciężko pracuje, ostro się bawi, żyje chwilą – latem łowi ryby, gdy tylko nadarzy się sposobność, jesienią poluje i jest pierwszą osobą, która co roku odnawia pozwolenie na połów przegrzebków. Uwielbia jeździć półciężarówką po plaży i wrzosowiskach. Pokazał Vivi ukryte jeziorka i tajemnicze jaskinie na wyspie, których nigdy wcześniej nie widziała, a przecież mieszka na Nantucket trzy razy dłużej niż on. JP raz nazwał Dennisa prostakiem, ale Vivi myśli o nim jako o mężczyźnie nieskrępowanym. Odświeżające było randkowanie z kimś, którego uszczęśliwiają filiżanka dobrej mocnej kawy, dzień uczciwej roboty, pływanie w oceanie, piwo z małego browaru i zachód słońca. Rozśmieszał Vivi, był jej żarliwym orędownikiem, no i był świetny w łóżku – przez dłuższy czas nie potrzebowała i nie pragnęła niczego innego.
Nie jest pewna, co się stało. Naprawdę, zupełnie jakby Bóg pstryknął palcami i Vivi zaczęła widzieć w Dennisie jedynie jego wady, a wszystko, co mówił i robił, zaczęło ją drażnić. Magia zniknęła i Vivi podejrzewa, że nigdy nie wróci, a ona znowu jest gotowa zostać wolną kobietą.
Przy Kingsley Road pachną bzy. Właśnie osiągają szczyt rozkwitu i Vivi zapisuje sobie w pamięci, by przyjść później i ściąć kilka gałązek na stolik nocny. W następnym miesiącu, w lipcu, pełno będzie hortensji. Czy jakieś inne kwiaty fotografowano w lipcu na Nantucket? Instagram powiedziałby, że nie. Vivi wdycha woń bzów i nastrój jej się poprawia. Kiedy wróci z przebieżki do domu, przygotuje dla Carson tosty z awokado z plasterkiem dojrzałego szklarniowego pomidora, idealnie ugotowanym jajkiem w koszulce i kryształkami soli morskiej na wyśmienitym chlebie na zakwasie z Born and Bread. Jedzenie jest językiem miłości Vivi. Carson będzie wiedziała, że matka jej wybaczyła.
Tego lata Carson pracuje jako barmanka w Ostrygojadzie, dużym, drewnianym, bałaganiarskim barze, stylowo nadgryzionym zębem czasu i mieszczącym się na plaży Jetties. Niskie krzesła stoją na piasku, a klienci mogą wypić drinka, czekając, aż zwolni się miejsce przy którymś z jaskrawo pomalowanych stołów piknikowych znajdujących się w obszernej jadalni na świeżym powietrzu. Kilka stopni wyżej ulokowano stanowisko dla hostess i niewielką scenę, na której mieszczą się jeden gitarzysta, jeden wzmacniacz i jeden mikrofon. Kilka stopni w górę znajdują się bar ze skorupiakami i mięczakami, kuchnia i sklepik, w którym można kupić nadmuchiwane pontony, plażowe zabawki, T-shirty, filtry przeciwsłoneczne i cukierki.
Vivi pierwszy raz odwiedziła Carson w Ostrygojadzie w połowie maja, tuż po otwarciu sezonu. Było tam sporo znajomych. Vivi i Dennis przystawali co chwilę, by zamienić kilka słów z każdym, zanim zajęli miejsca przy barze. Carson podeszła do nich, wyjątkowo jak na siebie onieśmielona.
– Czy mogę na początek podać jakiegoś drinka? – Była tak profesjonalna i układna! Ofertę specjalną wyrecytowała z przejęciem, jakby czytała poezję. – Szef przygotował na dzisiejszy wieczór pizzę z owocami morza, a przede wszystkim...
Tak, tak, zdecydowanie zamówią pizzę z homarem i przegrzebkami, a zaczną od tuzina ostryg, drobno krojonej sałatki i pasty z wędzonego tasergala.
Carson przyjęła zamówienie, nie zapisując niczego. Wyglądała uroczo – obcięte dżinsy, T-shirt, krótki, czarny płócienny fartuszek zawiązany wokół talii, za który miała zatknięty korkociąg i otwieracz do butelek.
Zajęła się wycieraniem szklanek, pozostawiając Vivi z sauvignon blanc, a Dennisa z jasnym piwem Bell’s Two Hearted. Gitarzysta rozpoczął występ, śpiewając Wonderwall zespołu Oasis. Słońce zachodziło i zrobiło się chłodniej. Vivi rozważała zapytanie Carson, czy nie chciałaby, żeby przynieść jej sweter z auta, ale wiedziała, że córka, by odmówiła i zapewne kazałaby jej przestać zachowywać się jak mamuśka, bo to żenujące.
W tej samej chwili Zach i Pamela Bridgemanowie zajęli miejsca przy końcu baru. Vivi im pomachała, a Dennis uniósł w ich stronę szklankę piwa, ale nie zamienili ze sobą ani słowa. Pamela była starszą (znacznie) siostrą Ripa Bonhama, męża Willi, więc w pewnym sensie należeli do rodziny. Pamela pracowała z Ripem w rodzinnej firmie ubezpieczeniowej, a jej mąż Zach był kontrolerem ruchu na lotnisku Nantucket Memorial. Zach i Pamela mieli syna Petera, który był w jednej klasie z Leo, chłopcy jednak się nie przyjaźnili. Na początku ostatniego roku nauki Peter i Leo wdali się w bójkę na pięści w trakcie jednego z meczów futbolowych drużyny Wielorybników. Peter powiedział coś nieprzyjemnego i popchnął Leo, chłopak odpowiedział tym samym, Peter się zamachnął i zaczęła się awantura. Vivi obwiniała Petera – zawsze był dziwnym, agresywnym dzieciakiem, a Leo był kochany, pojednawczy, dogadywał się ze wszystkimi. Co takiego powiedział Peter, że wywołało to bójkę?
– Coś głupiego – poinformował ją syn. – To zabijaka.
Smród po tym incydencie nigdy tak naprawdę się nie ulotnił; z tego względu rozmowa z Bridgemanami stanowiła wyzwanie. Vivi zazwyczaj rozmawiała z Zachem o książkach – oboje byli zafascynowani Gregiem Ilesem, a potem Atticą Locke – ale w pewnej chwili Pamela wtrąciła złośliwą uwagę i Vivi zdała sobie sprawę, że żona Zacha uważa rozmowy o książkach za nużące. Jeśli nie rozmawiali o książkach albo o chłopcach, niewiele mieli sobie do powiedzenia.
Uwagę Vivi przyciągnęło to, jak obecność Bridgemanów zdenerwowała Carson. Dziewczyna potknęła się o gumową wycieraczkę, spróbowała odzyskać równowagę i wpadła na rząd szklanek.
– O, kur...czę – powiedziała, po czym przycisnęła rękę do ust. – Witam was. Co mogę zaproponować? Do picia?
– Cześć. – Pamela obdarzyła Carson zimnym uśmiechem. – Czy możemy zobaczyć menu?
– Ja poproszę Maker’s Mark z lodem – zwrócił się do niej Zach.
– Jeden Maker’s z lodem – powtórzyła Carson. – A dla ciebie, Pamelo?
– Menu? – przypomniała Pamela.
– Oczywiście! – odparła Carson. Wzięła kartę dań ze stosiku, a kilka z nich spadło na podłogę, co zignorowała.
– Nie sądziłam, że nadal tu pracujesz – odezwała się Pamela. – Myślałam, że może robisz coś lepszego i ambitniejszego.
Vivi niemal zakrztusiła się winem. Kto mówi coś takiego? Cóż, najwyraźniej Pamela Bonham Bridgeman.
Carson cofnęła się o krok.
– Pracowałam na tyłach baru. Teraz jestem... główną barmanką.
– Brawo ty! – zauważył Zach.
– Wezmę dietetyczną colę – oznajmiła Pamela.
– Już podaję – powiedziała Carson. – Czy zamówicie kolację?
Pamela się zaśmiała.
– Nie przyszłam tu wyłącznie dla dietetycznej coli.
Vivi miała ochotę wtrącić się z uwagą: „Czy mogłabyś być milsza? Wszyscy tutaj jesteśmy rodziną”.
– Tak, oczywiście – odparła Carson. – Podam wam napoje, a potem przyjmę zamówienie.
Drżały jej ręce, gdy nalewała burbona, trochę ściekło po ściance, ale wytarła szklankę ściereczką i podała ją Zachowi, mówiąc:
– O, dam ci drugie menu.
Pamela sięgnęła po okulary do czytania. Najbardziej uderzającą cechą Pameli są jej włosy. Mają niezwykły ciemnorudy odcień z symbolicznym pasemkiem w kolorze jasnego blondu z przodu. Nigdy się nie malowała, a jej skóra wciąż wyglądała naprawdę nieźle. (Żałosnym nawykiem Vivi było ocenianie wyglądu innych kobiet pod kątem, czy prezentują się lepiej, czy gorzej od niej samej. Myślała, że po pięćdziesiątce nie będzie już dłużej przejmowała się swoim wyglądem, ale nie miała racji. Kiedy to nastąpi? W wieku sześćdziesięciu pięciu lat? Siedemdziesięciu pięciu? Osiemdziesięciu pięciu?)
Pamela pochyliła się ku mężowi.
– Podzielimy się.
Dennis, zapewne dostrzegłszy bliski kontakt Bridgemanów, trącił Vivi ramieniem i szepnął:
– Naprawdę całkiem sobie radzi.
„Radzi sobie dobrze”, pomyślała Vivi. Tak powinien był powiedzieć. Ale dawno już przestała poprawiać błędy językowe Dennisa. Byłoby to zajęcie na pełny etat.
– Tak! – odparła nieco zbyt radośnie. – Radzi sobie. – Odsunęła się od Dennisa i przyznała sama przed sobą, że ich związek trzyma się na ostatnich, bardzo zmęczonych nogach. Przywołała Carson. – Przepraszam, najwspanialsza z barmanek, czy mogę prosić o jeszcze jeden kieliszek wina?
Drugi raz Vivi odwiedziła Carson w Ostrygojadzie przed trzema dniami, tuż po tym, jak otrzymała dwie niezwykłe wieści. W „McQuaid” ukazała się pierwsza wyróżniona gwiazdką recenzja jej mającej się wkrótce ukazać powieści Złota dziewczyna, a na dodatek Tanyi Price z Great Morning USA książka tak bardzo się spodobała, że chciała przeprowadzić z Vivi wywiad w telewizji o ogólnokrajowym zasięgu.
„Potrzebuję drinka!”, pomyślała Vivi. Była w euforii, że książka przyciąga tak dużo uwagi, ale czuła się również zaniepokojona. Ten tekst wiązał się z pewnymi... przejściami.
Podsłuchała, jak Nikki, menedżer Ostrygojada, mówi, że na wolny stolik czeka się dwie godziny. Przy barze stały trzy rzędy ludzi, Vivi nawet nie marzyła o znalezieniu miejsca. Trzymała się z tyłu i obserwowała córkę. Jak wielką różnicę zrobiło kilka tygodni! Carson grała główną rolę w wieczornym przedstawieniu – przyjmowała zamówienia na drinki, mieszała koktajle w shakerze, trzymając go nad ramieniem, jakby grała na instrumencie perkusyjnym, rozstawiała półmiski z ostrygami i małżami podanymi na kruszonym lodzie, wołała do kuchni po dodatkowy chrzan, przybijała piątkę klientom, uruchamiała dzwonek za każdym razem, gdy ktoś wrzucał napiwek do wiaderka na barze. Muzyka na żywo jeszcze się nie zaczęła, ale leciała lista z lat osiemdziesiątych – piosenka Tainted Love przeszła płynnie w Don’t You Want Me. Goście wołali: „Carson, tutaj!”, „Carson!”.
Vivi w końcu utorowała sobie drogę do baru, gdzie utknęła tak mocno ściśnięta między ludźmi, że niemal mogła czytać im w myślach. Potem ci przyklejeni do pleców Vivi wyszli i – voilà! – zwolniło się miejsce. Gdy drink stał się nieco mniej odległym marzeniem, Vivi się odprężyła.
Recenzja w „McQuaid” była wręcz entuzjastyczna. Vivi miała rzesze wiernych czytelniczek, ale nigdy tak naprawdę nie przyciągnęła uwagi poważnych recenzentów. Poprzednie jej książki „McQuaid” oceniał zdecydowanie przeciętnie. Pierwszą powieść, Córki wydm, określono jako „trzysta stron sałatki słownej”, a ponieważ Vivi nie przywykła do tego, by ktokolwiek (pomijając bezwzględnych uczestników konferencji pisarzy Bread Loaf w Middlebury), krytykował jej pisarstwo, recenzja okazała się lodowatym prysznicem. Sądziła, że i tak dostatecznie trudno jest wydać książkę, ale okazało się, że to dopiero początek. Przedstawienie tej powieści światu przypominało podawanie serca na półmisku i pozwalanie, by publiczność je kłuła, szturchała, drobiazgowo badała lub – co najgorsze – ignorowała.
A teraz Vivian Howe przestała być „sałatką słowną”!
Jej pierwsza wyróżniona gwiazdką recenzja w „McQuaid” za trzynastym podejściem!
I Great Morning USA! Ogólnokrajowa telewizja dotychczas pomijała Vivi w swoich programach. Vivi pożałowała, że jej matka już nie żyje. Uwielbiała Great Morning USA i zaprosiłaby połowę Parmy w stanie Ohio do wspólnego oglądania.
Książkę wskazano na ekranie dużymi, pogrubionymi strzałkami. Najwyraźniej, aby uzyskać to bezprecedensowe zainteresowanie, Vivi musiała tylko opisać tę jedyną rzecz, którą wcześniej przysięgła sobie zachować w tajemnicy.
Stłumiła tę myśl w chwili, gdy Carson dostrzegła ją siedzącą przy barze. Córka uśmiechnęła się szczerze.
„Ha, zaskoczyłam ją”, pomyślała Vivi.
– Mama! – zawołała Carson. – Co ci podać?
Biegnąc Kingsley Road, Vivi przekonuje samą siebie, jak każdego ranka, że z dziećmi wszystko w porządku. W najlepszym porządku! Willa ma dobrą pracę w Towarzystwie Historycznym Nantucket, a jej mąż Rip właśnie odziedziczył letni domek na skraju Smith’s Point. Życie Willi i Ripa zaczyna przypominać marzenie – mają teraz dom w mieście i drugi na plaży. Co ważniejsze, Willa znowu jest w ciąży. Czy Vivi może pozwolić sobie na optymizm? Tak. Z Willą wszystko będzie dobrze. Z dzieckiem także!
Carson odniesie wielki sukces w Ostrygojadzie – jest na najlepszej drodze, by zostać miejscową celebrytką. Zarobi pieniądze, przyciągnie uwagę, pozna różnych ludzi i podejmie następny krok: zostanie kierowniczką zaopatrzenia w hotelu albo jakimś klubie. A może nawet otworzy własną restaurację. Carson da sobie radę!
Co z Leo? (Vivi uznaje, że to on wypił tequilę. Ale dlaczego? To do niego niepodobne). Jako maluch był samą słodyczą, ale z każdym upływającym rokiem stawał się dla Vivi coraz większą zagadką. Miał dobre stopnie, grał w szkolnej reprezentacji futbolu i lacrosse, był lubiany w szkole. Ale czy szczęśliwy? Vivi nie ma co do tego pewności. W jej głowie, gdy myśli o synu, pojawia się zdanie „Cicha woda brzegi rwie”. Kto wie, co naprawdę dzieje się w jego umyśle i sercu? Najlepszym przyjacielem Leo jest Cruz DeSantis. Z punktu widzenia Vivi Cruz należy do rodziny. Ma własne krzesło przy stole, wie, gdzie wszystko odkładać, kiedy opróżnia zmywarkę, a Vivi jest na jego liście kontaktów w nagłych przypadkach od czasów, gdy dzieciaki chodziły do przedszkola. Przez te wszystkie lata Leo i Cruz byli nierozłączni – „Frick i Frack”, tak nazywa ich Vivi. Gdy chłopcy poszli do szkoły średniej, odkryli dziewczęta. W dziesiątej klasie Cruz zaczął się spotykać z Jasmine Kelly, a Leo w jedenastej uległ czarowi Marissy Lopresti, która uganiała się za nim od gimnazjum.
Marissa jest piękną dziewczyną – ale podobnie jak ptak czy owad z jaskrawym ubarwieniem jest niebezpieczna. Vivi raz przypadkiem usłyszała, jak naśmiewała się z postów zamieszczanych w mediach społecznościowych przez jedną z klasowych koleżanek („Spójrz na Lindsay na pikniku, taka z niej krowa, powinna zrzucić z czterdzieści pięć kilogramów, a przy okazji zrobić sobie operację nosa”). Leo, trzeba mu przyznać, kazał jej się uspokoić albo iść do domu. Marissa nie ma bliskich przyjaciółek oprócz starszej siostry Alexis – i dlatego nie uznaje przyjaźni Leo z Cruzem. Wścieka się za każdym razem, gdy ci dwaj planują wspólne spędzenie czasu – pójście na śniadanie czy golfa, pozostanie w pokoju Leo i pogranie w Fortnite’a – i wiele razy wymyślała rodzinny dramat (kłótnię z matką) albo kłopoty zdrowotne (rzekomy lęk przed zapaleniem opon mózgowych), by skupić na sobie uwagę Leo. Vivi cierpiała, patrząc na to.
Pozostaje mieć nadzieję, że Leo przed wyjazdem na studia do Boulder zerwie z Marissą. Znajdzie sobie inną dziewczynę, w sumie każda byłaby miłą odmianą.
Z Leo wszystko będzie dobrze!
Kolejna wiadomość na telefonie.
„Och, proszę, byle nie od Dennisa”, myśli Vivi.
Nie, to wiadomość od Carson.
Przepraszam za patelnię, mamo, a tequila to nie moja sprawka. Kocham cię.
Vivi rozluźnia napięty kark i zaciśnięte szczęki. Jej dzieci są w porządku.
Piosenka przechodzi w pełne akordy gitarowe, które przyciągają jej uwagę. To Stone in Love zespołu Journey. Vivi niemal potyka się o własne nogi. Przystaje i spogląda na ekran telefonu. Co ta piosenka robi na liście Nine-Pound Hammer? Czy Carson ją dodała? Przecież ona nie znosi klasycznego rocka, nazywa go „muzyką zza grobu”.
Vivi czuje strach. Piosenka przywołuje tak żywe wspomnienia z czasów szkoły średniej, że ma wrażenie, iż gdyby odwróciła głowę, zobaczyłaby Bretta Caspiana stojącego pośrodku Kingsley Road. Waha się, czy nie przeskoczyć dalej, ale przepada za tą piosenką, choć łączy się z nią skomplikowana osobista historia, poza tym bardzo dawno jej nie słyszała. Gdy znowu zaczyna biec, śpiewa do wtóru: „Płomienna miłość zdarza się raz w życiu”.
Ma zamknięte oczy i zanim zda sobie sprawę, że coś jest nie w porządku, jest już za późno – jej kręgi szyjne pękają, serce zmienia się w eksplodującą laskę dynamitu. Vivi frunie w powietrzu, leci, aż w końcu jej głowa uderza o ziemię. Noga. Coś jest nie tak z jej nogą.
Metaliczny, daleki głos śpiewa: „Złota dziewczyno, zatrzymam cię na zawsze”.
Potem muzyka cichnie. Ciemność przechodzi w aksamitną czerń. Cisza staje się ciszą absolutną.