Złota dziewczyna - Elin Hildebrand - ebook

Złota dziewczyna ebook

Elin Hildebrand

4,5
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

Ostanie lato pożegnań, tajemnic i szans

 

Powieść Elin Hilderbrand „Para idealna” wciągnęła Was bez reszty? Mamy dobre wiadomości – szef policji na wyspie Nantucket, Ed Kapenash, właśnie rozpoczął nowe śledztwo!

 

W czerwcowy dzień Vivian Howe, powieściopisarka i matka trojga dorosłych dzieci, ginie potrącona przez samochód w pobliżu swojego domu. Dociera w zaświaty, skąd przez jakiś czas może obserwować to, co dzieje się na dole z jej dziećmi, najbliższą przyjaciółką, byłym mężem i właśnie wydaną powieścią, a także z policyjnym dochodzeniem. Czy to nieszczęśliwy wypadek, czy umyślne potrącenie?

 

Vivi dostaje niezwykłą szansę: zanim odejdzie na zawsze, może trzykrotnie zmienić bieg wydarzeń na ziemi. Ale na co się zdecydować, gdy dzieci mają problemy, a pamięć o matce może zostać zbrukana ujawnieniem sekretu z jej młodości? Komu z bliskich trzeba pomóc, a kogo lepiej zostawić w spokoju?

 

„Złota dziewczyna” to wyjątkowa powieść nie tylko w dorobku Elin Hilderbrand. Zaskakująca i wzruszająca historia o miłości, która nie pozwala odejść, i szansach, które daje nam los.

O AUTORCE

 

Elin Hilderbrand to niezwykle popularna amerykańska autorka książek obyczajowych. Ich akcja zazwyczaj rozgrywa się na wyspie Nantucket lub w jej okolicach.

 

Hilderbrand  urodziła się i wychowała w Collegeville w Pensylwanii, dzieciństwo spędziła na Cape Cod. Zawsze marzyła o mieszkaniu nad morzem, w 1993 roku przeniosła się na stałe na Nantucket. Jest absolwentką Johns Hopkins University, ze specjalizacją w pisaniu. Zadebiutowała na ostatnim roku studiów w „Seventeen Magazine” opowiadaniem Misdirection. Ma trójkę dorosłych już dzieci.

 

W Poradni K ukazały się inne książki autorki: powieść „Lato ’69”, pierwsza powieść Hilderbrand, która osiągnęła pierwsze miejsce listy bestsellerów „New York Times”, „I nadejdzie lato” – wzruszająca opowieść o skrywanej namiętności, i bestsellerowa „Para idealna’, na podstawie której powstał serial Netfliksa pod tym samym tytułem.

 

 

RECENZJE

 

„Najnowsza, najbardziej filozoficzna i (zapewniam) najlepsza powieść Hilderbrand… To saga rodzinna zawierająca tajemnicę i poruszające spojrzenie w przeszłość, mądre i odważne”. „New York Times”

 

„Jest tu napięcie, sceny z pięknych plaż i inspirujące anegdoty. Naprawdę, trudno to ująć lepiej”. „Cosmopolitan”

 

„Złota dziewczyna” to zaskakująca, wspaniała i – śmiem twierdzić – ekscentryczna powieść. Pełno w niej typowych dla Hilderbrand opisów pięknej scenerii i wyśmienitych dialogów. Ale „Złota dziewczyna” także bada miejsce autorki w literackim panteonie, często z porozumiewawczym mrugnięciem do czytelnika. Zabawna i wzruszająca książka,  która wciąga czytelnika od pierwszej do ostatniej strony”. BookPage

 

„Niezwykle podnosi na duchu… silnie działa na emocje. Wierne czytelniczki pokochały tę pierwszorzędną, odwołującą się do marzeń prozę, nadającą nowe, dramatyczne barwy miłości i stracie w życiu rodzinnym. „Złota dziewczyna” przekroczy ich oczekiwania”. Shelf Awareness

 

„Styl Hilderbrand jest dowcipny, śmiały, zabawny i dramatyczny zarazem”.  Book Reporter

 

„O literaturze plażowej mówi się często z przymrużeniem oka, ale Hilderbrand jest na tej półce najwyżej. Każdemu bohaterowi daje ciekawą biografię i wiarygodne motywacje. Ta wycieczka na Nantucket to znakomita ucieczka od problemów dnia codziennego”  Paulina Reiter, „Wysokie Obcasy”, o „Parze idealnej”

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 533

Oceny
4,5 (26 ocen)
16
7
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miculka

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, magiczna historia o miłości, przyjaźni, wybaczeniu i sile, którą każdy z nas ma w sobie
00
DOBU-20

Całkiem niezła

Przyjemna, ale zaraz o niej zapomnę.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Gol­den Girl
Co­py­ri­ght © 2021 by Elin Hil­der­brand All ri­ghts re­se­rved Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ewa Ho­ro­dy­ska Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2024
Opieka re­dak­cyjna: MAŁ­GO­RZATA WRÓ­BLEW­SKA
Re­dak­cja: KA­TA­RZYNA SARNA
Ko­rekta: JO­LANTA KU­CHAR­SKA, BE­ATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okładki: ILONA GO­STYŃ­SKA-RYM­KIE­WICZ
Fo­to­gra­fia na okładce: New Africa (Adobe Stock Pho­tos)
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67784-13-9
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­twotik­tok.com@po­rad­nia_k
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Moim dzie­ciom: Ma­xwel­lowi, Daw­so­nowi i Shelby.

Ni­gdy was nie opusz­czę

Mar­tha

Otrzy­muje wia­do­mość z biura ob­sługi klienta: nowa du­sza ma wkrótce do nich do­łą­czyć i wła­śnie jej ją przy­dzie­lono.

Mar­tha sięga po oku­lary do czy­ta­nia i bie­rze swoją pod­kładkę do pi­sa­nia. Du­sza przy­bywa z... wy­spy Nan­tuc­ket.

Mar­tha jest za­sko­czona i jed­no­cze­śnie za­chwy­cona. Po pierw­sze, po­nie­waż przed dwoma laty wła­śnie w wo­dach za­toki Nan­tuc­ket nad­szedł nie­uchronny ko­niec jej ży­cia i są­dziła, że biuro ob­sługi ce­lowo trzyma ją z dala od strefy przy­brzeż­nej, aby (jak ma­wia po­ko­le­nie Z) się nie na­krę­cała.

Po dru­gie... No cóż, kto nie ko­cha Nan­tuc­ket?

Pi­kuje z pół­noc­nego wschodu i w pierw­szej chwili wi­dzi la­tar­nię mor­ską sto­jącą na straży na krańcu smu­kłego zło­ci­stego pasa Great Po­int. Do­strzega ba­rasz­ku­jące tuż przy wy­brzeżu foki (i śle­dzące je z pew­nej od­le­gło­ści re­kiny). Po­suwa się da­lej do za­toki Po­lpis, gdzie klasa dwu­na­sto­lat­ków z To­wa­rzy­stwa Wod­niac­kiego Nan­tuc­ket po­biera lek­cje pły­wa­nia łód­kami klasy Opty­mist. Je­den z jach­tów jest za bar­dzo prze­chy­lony i nie­bez­piecz­nie bli­ski wy­wró­ce­nia się do góry dnem. Mar­tha lekko dmu­cha i łódka się pro­stuje.

Zniża się nad wrzo­so­wi­sko – z licz­nymi sta­wami, po­cięte piasz­czy­stymi dro­gami. Wi­dzi je­le­nie kry­jące się w głębi lasu. I je­epa, który utknął w pia­skach przy Je­wel Pond. Obok auta młody męż­czy­zna wy­rzuca z sie­bie wią­zankę prze­kleństw („Oho ho”, my­śli Mar­tha), pod­czas gdy jego dziew­czyna usi­łuje zła­pać za­sięg. Mówi, że prze­pra­sza, ale chciała mieć wcze­sno­po­ranne świa­tło do zdjęć na In­sta­gram.

Mar­tha de­cy­duje się na ma­low­ni­czą trasę bie­gnącą wzdłuż po­łu­dnio­wego wy­brzeża. Po­mimo wcze­snej pory wiele osób wy­szło już z domu. Ko­bieta „w pew­nym wieku” rzuca w prze­ta­cza­jące się fale piłkę te­ni­sową cze­ko­la­do­wemu la­bra­do­rowi „w pew­nym wieku”. (Mar­tha tę­skni za psami! Jest jed­nak zbyt za­jęta, by prze­nieść się do działu zwie­rzę­cego). Si­wo­włosy dżen­tel­men wbiega do wody, by po­pły­wać jak co rano. Są też grupka ry­ba­ków w po­bliżu Smith’s Po­int, ka­dra mło­dych (i bar­dzo atrak­cyj­nych) sur­fe­rów w Ci­sco i czwórka gra­czy wy­bi­ja­ją­cych pi­łeczkę – łups! – przy pierw­szym dołku na polu gol­fo­wym Mia­co­met.

Gdy Mar­tha unosi się nad plażą No­ba­deer, za­uważa ra­tow­ni­ków gro­ma­dzą­cych się na par­kingu. Ich szko­le­nie za­czyna się kwa­drans po siód­mej, a już do­cho­dzi ta go­dzina. Musi się po­spie­szyć.

Ma jesz­cze mi­nutę, by na­pa­wać się wy­spą w po­godny so­botni po­ra­nek dzie­więt­na­stego czerwca – słońce błysz­czy na zło­ci­stej ko­pule ko­ścioła uni­ta­riań­skiego. Szef kuchni w Rud­be­kii pę­dzi In­dia Street spóź­niony na swoją zmianę. Na więk­szej czę­ści wy­spy włą­czają się sys­temy na­wad­nia­jące, zra­sza­jąc traw­niki i skrzynki z kwia­tami, ale nie w wio­sce Scon­set, któ­rej miesz­kańcy kul­ty­wują dawne me­tody: wkła­dają cho­daki ogro­dowe i chwy­tają za ko­newki. Inni z fi­li­żan­kami pierw­szej kawy za­bie­rają się do czy­ta­nia „Nan­tuc­ket Stan­dard”. Trzy­dzie­sto­pię­cio­let­nia ko­bieta, która tego dnia ma wyjść za mąż, otwiera oczy i prze­żywa na prze­mian nie­cier­pliwe ocze­ki­wa­nie i nie­po­kój. Przed­się­biorcy skrę­cają w stronę Ma­rine Home Cen­ter, po­nie­waż mają li­sty spraw do za­ła­twie­nia na wczo­raj; po­ja­wiają się let­nicy, któ­rzy chcą mieć domy go­towe na ich przy­ję­cie. Ło­dzie ry­bac­kie do wy­na­ję­cia wy­pły­wają z portu; piec w Do­wny­flake opusz­cza pierw­sza par­tia pącz­ków po­sy­pa­nych cu­krem – och, ten za­pach!

Mar­tha wzdy­cha. Nan­tuc­ket nie jest nie­bem, ale to raj na ziemi. Nie zna­la­zła się tu jed­nak po to, by oglą­dać wi­doki. Przy­była, aby ode­brać du­szę. Pi­nezka na ma­pie wska­zuje King­sley Road, pra­wie na skrzy­żo­wa­niu z Ma­da­ket, ale nie­zu­peł­nie.

Po­ja­wia się z trzy­dzie­sto­se­kun­dową re­zerwą, co po­zwala jej wdy­chać upa­ja­jący za­pach bzów, które są w pełni roz­kwitu. Ciem­no­włosa ko­bieta o bar­dzo zgrab­nych no­gach bie­gnie ulicą, pod­śpie­wu­jąc w rytm słu­cha­nej mu­zyki, ale oko­lica do­piero bu­dzi się ze snu.

Pięt­na­ście se­kund, dzie­sięć, pięć. Mar­tha po­now­nie spraw­dza współ­rzędne. Tak, znaj­duje się we wła­ści­wym miej­scu...

Kiedy od­rywa wzrok od drogi, do­cho­dzi do tra­ge­dii. To dzieje się bar­dzo szybko, do­słow­nie w mgnie­niu oka. Mar­tha się wzdryga. Jaka szkoda!

No do­brze. Czas wziąć się do ro­boty.

Vivi

Jest piękny czerw­cowy dzień, z ro­dzaju tych, o któ­rych pi­suje. Tak na­prawdę ak­cja wszyst­kich trzy­na­stu po­wie­ści Vi­vian Howe – pla­żo­wych lek­tur osa­dzo­nych na wy­spie Nan­tuc­ket – za­czyna się w czerwcu. Vivi ni­gdy nie roz­wa­żała zmiany, po­nie­waż czer­wiec na Nan­tuc­ket to pora, gdy wszystko się roz­po­czyna. Nowo na­ro­dzone lato jest wciąż nie­winną, nie­ska­zi­telną, nie­za­pi­saną kartą.

Kilka mi­nut po siód­mej Vivi jest go­towa do prze­bieżki. Wy­biera tę samą trasę, którą biega, od­kąd przed dzie­się­cioma laty po roz­wo­dzie wpro­wa­dziła się do Studni bez Dna. Za­mie­rza po­dą­żyć grun­tową drogą King­sley do ścieżki ro­we­ro­wej przy Ma­da­ket Road, która pro­wa­dzi aż do plaży, ale Vivi od lat nie do­tarła tak da­leko. Ze względu na bio­dra. Po­nadto nie ma czasu.

Jest zde­ner­wo­wana po­mimo bla­sku słońca, bez­chmur­nego nieba i prze­pysz­nie kwit­ną­cych pi­wo­nii w ogro­dzie. Po­przed­niego wie­czoru za­dzwo­niła jej córka Willa, by po­wia­do­mić, że znowu jest w ciąży. To ozna­cza czwartą ciążę, li­cząc od po­przed­niego czerwca, kiedy wy­szła za mąż za Ripa.

– Och, Wil­lie! – po­wie­działa Vivi. – Hurra... To wspa­niała wia­do­mość! Od jak dawna?

– Sześć ty­go­dni – od­parła Willa.

„To bar­dzo, bar­dzo krótko”, my­śli Vivi. Wła­ści­wie ozna­cza to, że być może córce spóź­nia się okres.

– Zro­bi­łaś test?

– Tak, mamo.

– Wię­cej niż je­den?

– Dwa – wy­ja­śniła Willa. – Pierw­szy nie był jed­no­znaczny. Na dru­gim po­ka­zały się dwie kre­ski.

Czego Vivi nie po­wie­działa, to: „Nie rób so­bie zbyt wiel­kich na­dziei”. Willa trzy­krot­nie po­ro­niła. Pierw­sza ciąża trwała do pięt­na­stego ty­go­dnia. Willa za­częła krwa­wić pod­czas opro­wa­dza­nia grupy VIP-ów z biura gu­ber­na­tora zwie­dza­ją­cych mu­zeum Ha­dwen Ho­use. Prze­rwała wy­cieczkę i po­je­chała do szpi­tala. To był kosz­marny dzień, naj­bo­le­śniej­sze i naj­trud­niej­sze z trzech po­ro­nień, choć do­piero po trze­cim Willa prze­ko­nała się, że pro­blem na­prawdę ist­nieje.

Do­kładne ba­da­nia w kli­nice płod­no­ści Bri­gham and Wo­men’s w Bo­sto­nie nie wy­ka­zały jed­nak żad­nych nie­pra­wi­dło­wo­ści. Willa jest zdrową dwu­dzie­stocz­te­ro­latką. Nie ma żad­nych kło­po­tów z zaj­ściem w ciążę. Wy­star­czy, że Rip na nią spoj­rzy.

W głębi du­szy Vivi po­dej­rze­wała, że po­ro­nie­nia mają coś wspól­nego z oso­bo­wo­ścią typu A. Je­śli cho­dzi o Willę, to Vivi i jej były mąż JP zwy­kli byli ma­wiać o ty­pie A plus, po­nie­waż kla­syczne za­cho­wa­nia A ni­gdy nie były wy­star­cza­jąco do­bre zda­niem ich córki.

– Je­śli nie wy­cho­dzi, może zro­bi­cie so­bie prze­rwę? Je­ste­ście mło­dzi. Ma­cie przed sobą całe lata, na­wet dzie­się­cio­le­cia na zaj­ście w ciążę. Po co ten po­śpiech?

Jak można było się spo­dzie­wać, Willa przy­jęła po­stawę obronną.

– Dla­czego my­ślisz, że nam nie wyj­dzie? Uwa­żasz, że je­stem wy­bra­ko­wana?

– Od­no­sisz suk­cesy we wszyst­kim, czego się po­dej­miesz – od­parła Vivi. – My­śla­łam tylko, że two­jemu ciału przy­dałby się re­set...

– Je­stem w ciąży, mamo – prze­rwała Willa. – Uro­dzę ide­al­nie zdrowe dziecko.

Za­brzmiało to tak, jakby pró­bo­wała prze­ko­nać samą sie­bie.

– Oczy­wi­ście, że uro­dzisz zdrowe dziecko, Wil­lie. Nie mogę się do­cze­kać, żeby je przy­tu­lić.

Ta­kie słowa pa­dły, choć Vivi nie czuła się na tyle staro, by zo­stać bab­cią. Miała za­le­d­wie pięć­dzie­siąt je­den lat i była w świet­nej for­mie, je­śli można tak po­wie­dzieć. W jej ciem­nych, krótko przy­cię­tych wło­sach nie było ani śladu si­wi­zny (spraw­dzała to każ­dego ranka). Mo­głaby przez po­myłkę zo­stać uznana za matkę tego dziecka. (Cóż, taką przy­naj­mniej miała na­dzieję).

Na tym roz­mowa się skoń­czyła, ale uczu­cie nie­pew­no­ści to­wa­rzy­szyło Vivi przez całą noc. Za­sta­na­wiała się, czy dzieci za­wsze spo­tyka kara za błędy ro­dzi­ców, czy po pro­stu włą­czył się jej umysł po­wie­ścio­pi­sarki.

Obu­dziła się o pią­tej trzy­dzie­ści nie tylko dla­tego, że był czer­wiec i słońce wle­wało się przez okna ni­czym w samo po­łu­dnie, ale także dla­tego, że usły­szała ja­kiś ha­łas. Kiedy wyj­rzała na ko­ry­tarz, zo­ba­czyła swoją córkę Car­son wspi­na­jącą się chwiej­nie po scho­dach, wy­raź­nie za­la­ty­wało od niej ma­ri­hu­aną.

Vivi wi­działa ją po­przed­niego dnia po po­łu­dniu, ubraną do pracy w ob­cięte dżinsy i po­ma­rań­czowy jak na­gie­tek fir­mowy T-shirt Ostry­go­jada, z jesz­cze wil­got­nymi ciem­nymi wło­sami sple­cio­nymi w dwa war­ko­cze fran­cu­skie. Car­son była fi­zycz­nie naja­trak­cyj­niej­sza z jej trojga dzieci, choć oczy­wi­ście Vivi nie po­winna tak my­śleć. Ona jedna przy­po­mi­nała jej by­łego męża – ciemne włosy, przej­rzy­ste zie­lone oczy w ko­lo­rze bu­tel­ko­wego szkła, ład­nie ukształ­to­wany ostry nos i białe równe zęby. Była na wskroś Qu­in­boro, pod­czas gdy Willa i Leo wdali się w Howe’ów. Odzie­dzi­czyli po Vivi przo­do­zgryz i stło­cze­nie zę­bów w dol­nej szczęce, przez lata no­sili apa­raty or­to­don­tyczne.

Car­son na­dal miała na so­bie ob­cięte dżinsy, ale T-shirt za­stą­piła czymś, co wy­glą­dało jak chustka do nosa ze sre­brzy­stej siatki, która le­dwo okry­wała piersi, po­zo­sta­wia­jąc ob­na­żoną ta­lię i plecy, je­śli nie li­czyć jed­nego wą­skiego łań­cuszka. Nie miała bu­tów i roz­pu­ściła war­ko­cze, choć włosy na­dal się jej krę­ciły. Gdy do­strze­gła matkę u szczytu scho­dów, gwał­tow­nie unio­sła brwi.

– Ma­dre – po­wie­działa. – Co do­brego sły­chać?

– Te­raz wra­casz do domu? – za­py­tała Vivi, choć od­po­wiedź wy­da­wała się oczy­wi­sta.

Car­son we­szła o pią­tej trzy­dzie­ści rano, mimo że jej zmiana skoń­czyła się po­przed­niego dnia o je­de­na­stej. Miała dwa­dzie­ścia je­den lat, więc wy­piła drinka w pracy i za­pewne po­szła do Chic­ken Box, żeby po­słu­chać ostat­niej pio­senki, a po­tem na plażę z przy­ja­ciółmi, chyba że po­de­rwała ja­kie­goś nie­zna­jo­mego.

– Tak, pro­szę pani. – Car­son wy­da­wała się trzeźwa, ale to je­dy­nie pod­sy­ciło gniew matki.

– To lato nie tak bę­dzie wy­glą­dało – oznaj­miła Vivi.

– Mam na­dzieję – od­parła Car­son. – In­te­res szedł słabo, na­piwki marne, wszy­scy fa­ceci w Box wy­glą­dali jak z li­ce­al­nej dru­żyny szer­mierki.

– Nie mo­żesz spę­dzać ca­łych nocy poza do­mem, a po­tem wra­cać, cuch­nąc ma­ri­hu­aną...

– Cuch­nąc ma­ri­hu­aną – prze­drzeź­niła ją Car­son.

Vivi sta­rała się wy­krze­sać z sie­bie resztkę cier­pli­wo­ści, co przy­po­mi­nało po­szu­ki­wa­nie za­gu­bio­nego buta w głę­bi­nach mat­czy­nej szafy. Taka była Car­son. Dzie­sięć lat wcze­śniej, kiedy Vivi się do­wie­działa, że jej mąż JP za­ko­chał się w swo­jej pra­cow­nicy Amy, na­tych­miast się wy­pro­wa­dziła. Cała trójka dzieci ciężko to znio­sła, ale naj­go­rzej Car­son. Miała pra­wie je­de­na­ście lat i była bar­dzo przy­wią­zana do Vivi. Tam­tego roku po­wieść Wzdłuż po­łu­dnio­wego wy­brzeża stała się prze­ło­mową książką i Vivi, pra­gnąc unik­nąć nie­uchron­nych skut­ków roz­wodu – czyli lu­dzi do­py­tu­ją­cych się, co za­szło, czy do­brze się czuje, po­wta­rza­ją­cych, że jest dzielna – wy­je­chała w pro­mu­jący książkę ob­jazd z dwu­dzie­stoma dzie­wię­cioma przy­stan­kami, który trwał sie­dem ty­go­dni (była nie­obecna pierw­szego dnia w szkole i na uro­dzi­nach Car­son). Za­nim wró­ciła, Car­son zmie­niła się z za­baw­nej ma­łej zło­śnicy w tak zwane dziecko z pro­ble­mami, które do­sta­wało na­pa­dów fu­rii, prze­kli­nało, wsz­czy­nało bójki z ro­dzeń­stwem i w ogóle ro­biło wszystko, co w jego mocy, by przy­cią­gnąć uwagę. Za tę prze­mianę Vivi wi­niła ro­mans męża (na któ­rego nie­ujaw­nia­nie dzie­ciom na­le­gała ich te­ra­peutka), a on zrzu­cał winę na nią, mó­wiąc o za­nie­dba­niach z jej strony.

Mi­nęło dzie­sięć lat. Car­son nie była już małą dziew­czynką, ale wciąż przy­da­rzały jej się pro­wo­ku­jące za­cho­wa­nia.

– To mój dom – oznaj­miła Vivi. – Ja opła­cam hi­po­tekę, po­datki, ubez­pie­cze­nie, ra­chunki za prąd, ogrze­wa­nie, ka­blówkę. Ro­bię za­kupy i przy­rzą­dzam po­siłki. Do­póki sy­piasz pod tym da­chem, do­póty nie ży­czę so­bie, byś całe noce spę­dzała poza do­mem na pi­ciu, pa­le­niu i upra­wia­niu seksu z nie­zna­jo­mymi. Czy wiesz, jak to wy­gląda? – Za­mil­kła na chwilę, bo już miała przy­po­mnieć córce, że ze­szłego lata zła­pała chla­my­dię. – Da­jesz bar­dzo zły przy­kład bratu.

– Nie musi brać ze mnie przy­kładu – od­parła Car­son. – Ma Willę. Ja je­stem po­chrza­niona. Ro­bię tu za okrutne roz­cza­ro­wa­nie.

– Nikt nie mówi, że je­steś okrut­nym roz­cza­ro­wa­niem, skar­bie.

– Mam dwa­dzie­ścia je­den lat – po­wie­działa Car­son. – Mogę le­gal­nie pić al­ko­hol. Mogę pa­lić trawkę.

– Je­śli je­steś taka do­ro­sła – za­częła Vivi – mo­żesz się wy­pro­wa­dzić do wła­snego lo­kum.

– Taki mam plan – oświad­czyła Car­son. – Oszczę­dzam.

Vivi miała ochotę za­pro­te­sto­wać. Car­son do­sta­wała do­bre na­piwki w Ostry­go­ja­dzie, ale wy­da­wała je na drinki, zioło, ciu­chy od Eriki Wil­son, Milly and Grace, Lo­vely. Po prze­brnię­ciu przez pięć se­me­strów rzu­ciła stu­dia na Uni­wer­sy­te­cie Ver­montu – łączna śred­nia jej ocen wy­nio­sła 1,6. Choć Vivi na po­czątku była prze­ra­żona (wy­kształ­ce­nie spra­wia, że jest się do­brym kom­pa­nem dla sa­mego sie­bie!), zda­wała so­bie sprawę, że stu­dia nie są dla każ­dego.

– Nie wpro­wa­dzam go­dziny po­li­cyj­nej – po­wie­działa. – Ale ta­kie za­cho­wa­nie nie bę­dzie to­le­ro­wane.

– Ta­kie za­cho­wa­nie nie bę­dzie to­le­ro­wane – prze­drzeź­niła ją znowu córka. Była to od­po­wiedź godna sied­mio­latki i wy­wo­łała re­ak­cję, któ­rej Car­son ocze­ki­wała. Vivi po­stą­piła krok w jej stronę, na­pi­na­jąc ra­mię. – Za­mie­rzasz dać mi klapsa? – spy­tała dziew­czyna.

– Oczy­wi­ście, że nie – od­parła Vivi, choć wła­ści­wie miała na to ochotę. – Ale mu­sisz się ogar­nąć, mała, albo po­pro­szę, że­byś się wy­pro­wa­dziła.

– Świet­nie – stwier­dziła Car­son. – Pójdę do taty.

– Je­stem pewna, że Amy bar­dzo chęt­nie cię przyj­mie.

– Nie jest taka zła, jak my­ślisz – po­wie­działa Car­son. – Kiedy ją de­mo­ni­zu­jesz, wy­cho­dzi na jaw, jaka je­steś nie­pewna sie­bie.

Vivi po­pa­trzyła na córkę, ale za­nim zna­la­zła od­po­wiedź, wy­czuła ja­kąś woń.

– Czy ty... coś go­to­wa­łaś? – za­py­tała.

Car­son we­szła do po­koju i za­trza­snęła za sobą drzwi.

Vivi zbie­gła po scho­dach do kuchni, którą wy­peł­niał czarny dym. Na no­wiu­teń­kiej pa­telni ze stali nie­rdzew­nej do go­to­wa­nia bez­tłusz­czo­wego, sto­ją­cej na od­krę­co­nym pal­niku, skwier­czały resztki kieł­ba­sek i ma­ka­ronu z ba­zy­lią z wczo­raj­szej ko­la­cji. Dno pa­telni było osma­lone. Za­krę­ciła pal­nik, zła­pała ścierkę, wy­nio­sła tlącą się pa­tel­nię na ze­wnątrz i po­sta­wiła na wy­ło­żo­nej płyt­kami ścieżce. Na­czy­nie było tak go­rące, że mo­głoby wy­pa­lić ślad na ta­ra­sie albo traw­niku.

Nowa pa­tel­nia do wy­rzu­ce­nia.

Kieł­ba­ski i ma­ka­ron z ba­zy­lią w prze­pysz­nym so­sie musz­tar­dowo-śmie­ta­no­wym, które Vivi za­mie­rzała za­nieść Willi jako ga­łązkę oliwną, prze­pa­dły.

A gdyby tak nie wstała z łóżka? Gdyby kuch­nia sta­nęła w ogniu, a po­tem pło­mie­nie ogar­nęły Stud­nię bez Dna, kiedy Vivi i Leo spali? Wszy­scy mo­gliby zgi­nąć!

Po po­wro­cie do kuchni do­strze­gła bu­telkę te­qu­ili Casa Dra­go­nes na bla­cie, a obok niej małą szklankę. Po­czuła, jak wzbiera w niej fu­ria. Ta te­qu­ila na­le­żała do niej, na­wet Den­ni­sowi, swo­jemu (pra­wie już by­łemu) chło­pa­kowi, nie po­zwa­lała uży­wać jej do mar­ga­rity. Car­son wró­ciła do domu, po­sta­wiła ma­ka­ron na pal­niku, strze­liła so­bie dwie – a może trzy? – szkla­neczki te­qu­ili, która, o czym do­sko­nale wie­działa, nie była do po­wszech­nego użytku, a po­tem zo­sta­wiła ma­ka­ron na ku­chence, żeby się przy­pa­lił.

Vivi we­szła na górę po scho­dach i za­ło­mo­tała do drzwi po­koju Car­son.

– Zo­sta­wi­łaś pa­tel­nię na ogniu! – krzyk­nęła. Z pew­no­ścią obu­dziła Leo i miała z tego po­wodu wy­rzuty su­mie­nia, gdyż był to so­botni ra­nek, ale trudno. – Co się z tobą dzieje, Car­son? Na­prawdę nie my­ślisz o ni­kim poza sobą? Nie my­ślisz i tyle?

Nie było żad­nej re­ak­cji. Vivi kop­nęła w drzwi.

– Idź so­bie, pro­szę – do­bie­gła od­po­wiedź z po­koju. – Pró­buję się prze­spać.

– I pi­łaś moją te­qu­ilę! – do­dała Vivi. – Co, jak wiesz, jest za­bro­nione.

– Nie pi­łam te­qu­ili – od­parła Car­son. – Nie wy­pi­łam drinka od wyj­ścia z Chic­ken Box, a to było kilka go­dzin temu.

Vivi za­mru­gała. Car­son wy­da­wała się mó­wić prawdę i brzmiała, jakby była trzeźwa.

– No więc kto ją pił?

Na­stą­piła pauza, za­nim Car­son spy­tała:

– A kto jesz­cze tu mieszka?

Vivi po­my­ślała o Leo. Spoj­rzała na za­mknięte drzwi do po­koju syna. Leo cho­dził na szkolne im­prezy od dru­giej klasy, ale zde­rze­nie z zio­ło­wym li­kie­rem Jäger­me­ister znie­chę­ciło go do moc­niej­szych trun­ków. Pi­jał piwo Bud Li­ght i cza­sami drinka White Claw.

Vivi od­wró­ciła się z po­wro­tem do drzwi Car­son.

– Wy­szo­ru­jesz tę pa­tel­nię, moja panno – oznaj­miła. – Albo ku­pisz mi nową.

Vivi na­lała so­bie kawy, a po­tem otwo­rzyła wszyst­kie okna, pod­krę­ciła ob­roty obu wia­tra­ków su­fi­to­wych, umyła szkla­neczkę i scho­wała to, co zo­stało z Casa Dra­go­nes, w pralni (dzieci ni­gdy nie znajdą tam bu­telki). Uspo­ko­iła się tro­chę. Była matką trojga mło­dych do­ro­słych, któ­rych wy­cho­wy­wa­nie wy­ma­gało rów­nie wiele cier­pli­wo­ści jak wy­cho­wy­wa­nie ma­łych dzieci. Nikt o tym nie mó­wił, jakby to był ja­kiś wsty­dliwy se­kret. Vivi za­wsze so­bie wy­obra­żała, że gdy jej dzieci osią­gną wiek dwu­dzie­stu czte­rech, dwu­dzie­stu je­den i osiem­na­stu lat, wszy­scy będą po­pi­jać ra­zem wino, sie­dząc przy stole obok ba­senu, a dzie­ciaki przy­go­tują po­si­łek, po­sprzą­tają i udzielą jej mą­drych rad w spra­wach in­we­sty­cji. Ha.

Vivi za­wią­zuje spor­towe buty i roz­ciąga mię­śnie ud, wy­ko­rzy­stu­jąc zde­rzak je­epa, a po­tem włą­cza iTu­nes na te­le­fo­nie i wy­ru­sza.

Car­son na­grywa dla niej play­li­sty do bie­ga­nia, które ty­tu­łuje Nine-Po­und Ham­mer, Straw­berry Co­ugh i White Fire OG. (Tro­chę po­trwało, za­nim Vivi od­kryła, że to na­zwy od­mian ma­ri­hu­any, za­pewne ta­kich, które Car­son pa­liła, ukła­da­jąc po­szcze­gólne ze­stawy na­grań).

Dzi­siaj słu­cha Nine-Po­und Ham­mer.

Pierw­sza pio­senka to All That and More ze­społu Ra­in­bow Kit­ten Sur­prise. Naj­lep­sze w Car­son w roli di­dżeja jest to, że Vivi za­po­znaje się z mu­zyką, któ­rej w in­nym wy­padku w ogóle by nie słu­chała. W ostat­nich kilku mie­sią­cach stała się za­go­rzałą fanką tej pio­senki – jest jed­no­cze­śnie swoj­ska i pełna we­rwy. All I ever wan­ted was to make you happy...

Do­kład­nie w chwili, gdy Vivi pod­kręca gło­śność, te­le­fon gwiż­dże, sy­gna­li­zu­jąc na­dej­ście wia­do­mo­ści od jej (pra­wie by­łego) chło­paka, który łowi ryby da­leko na mo­rzu. Wia­do­mość to zdję­cie Den­nisa w oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych z boczną ochroną, ro­ze­śmia­nego, uka­zu­ją­cego szcze­linę mię­dzy dwiema gór­nymi je­dyn­kami. Trzyma skal­nika prąż­ko­wa­nego. Pod­pis głosi: „Ko­la­cja!”.

Vivi nie od­pi­suje. Mniej wię­cej ty­dzień wcze­śniej po­wie­działa Den­ni­sowi, że po­trze­buje prze­strzeni, i po­pro­siła, aby już u niej nie no­co­wał. Jak było do prze­wi­dze­nia, sku­tek oka­zał się od­wrotny do za­mie­rzo­nego, Den­nis po­zo­sta­wia Vivi jesz­cze mniej prze­strzeni niż zwy­kle. Przy­syła wia­do­mo­ści, dzwoni, „zgła­sza się” i za­kłada, że Vivi ze­chce upiec na grillu rybę, którą zło­wił. Biedny Den­nis. Vivi po­znała go przed trzema laty, kiedy przy­je­chał do Studni bez Dna przed­sta­wić kosz­to­rys zwią­zany z wen­ty­la­cją. (Jest wła­ści­cie­lem nie­wiel­kiej firmy in­sta­lu­ją­cej sys­temy grzew­cze, wen­ty­la­cyjne i kli­ma­ty­za­cję). Kli­ma­ty­za­cja prze­kra­czała bu­dżet Vivi, ale po­mię­dzy nimi za­iskrzyło i za­częli się spo­ty­kać. Den­nis ciężko pra­cuje, ostro się bawi, żyje chwilą – la­tem łowi ryby, gdy tylko nada­rzy się spo­sob­ność, je­sie­nią po­luje i jest pierw­szą osobą, która co roku od­na­wia po­zwo­le­nie na po­łów prze­grzeb­ków. Uwiel­bia jeź­dzić pół­cię­ża­rówką po plaży i wrzo­so­wi­skach. Po­ka­zał Vivi ukryte je­ziorka i ta­jem­ni­cze ja­ski­nie na wy­spie, któ­rych ni­gdy wcze­śniej nie wi­działa, a prze­cież mieszka na Nan­tuc­ket trzy razy dłu­żej niż on. JP raz na­zwał Den­nisa pro­sta­kiem, ale Vivi my­śli o nim jako o męż­czyź­nie nie­skrę­po­wa­nym. Od­świe­ża­jące było rand­ko­wa­nie z kimś, któ­rego uszczę­śli­wiają fi­li­żanka do­brej moc­nej kawy, dzień uczci­wej ro­boty, pły­wa­nie w oce­anie, piwo z ma­łego bro­waru i za­chód słońca. Roz­śmie­szał Vivi, był jej żar­li­wym orę­dow­ni­kiem, no i był świetny w łóżku – przez dłuż­szy czas nie po­trze­bo­wała i nie pra­gnęła ni­czego in­nego.

Nie jest pewna, co się stało. Na­prawdę, zu­peł­nie jakby Bóg pstryk­nął pal­cami i Vivi za­częła wi­dzieć w Den­ni­sie je­dy­nie jego wady, a wszystko, co mó­wił i ro­bił, za­częło ją draż­nić. Ma­gia znik­nęła i Vivi po­dej­rzewa, że ni­gdy nie wróci, a ona znowu jest go­towa zo­stać wolną ko­bietą.

Przy King­sley Road pachną bzy. Wła­śnie osią­gają szczyt roz­kwitu i Vivi za­pi­suje so­bie w pa­mięci, by przyjść póź­niej i ściąć kilka ga­łą­zek na sto­lik nocny. W na­stęp­nym mie­siącu, w lipcu, pełno bę­dzie hor­ten­sji. Czy ja­kieś inne kwiaty fo­to­gra­fo­wano w lipcu na Nan­tuc­ket? In­sta­gram po­wie­działby, że nie. Vivi wdy­cha woń bzów i na­strój jej się po­pra­wia. Kiedy wróci z prze­bieżki do domu, przy­go­tuje dla Car­son to­sty z awo­kado z pla­ster­kiem doj­rza­łego szklar­nio­wego po­mi­dora, ide­al­nie ugo­to­wa­nym jaj­kiem w ko­szulce i krysz­tał­kami soli mor­skiej na wy­śmie­ni­tym chle­bie na za­kwa­sie z Born and Bread. Je­dze­nie jest ję­zy­kiem mi­ło­ści Vivi. Car­son bę­dzie wie­działa, że matka jej wy­ba­czyła.

Tego lata Car­son pra­cuje jako bar­manka w Ostry­go­ja­dzie, du­żym, drew­nia­nym, ba­ła­ga­niar­skim ba­rze, sty­lowo nad­gry­zio­nym zę­bem czasu i miesz­czą­cym się na plaży Jet­ties. Ni­skie krze­sła stoją na pia­sku, a klienci mogą wy­pić drinka, cze­ka­jąc, aż zwolni się miej­sce przy któ­rymś z ja­skrawo po­ma­lo­wa­nych sto­łów pik­ni­ko­wych znaj­du­ją­cych się w ob­szer­nej ja­dalni na świe­żym po­wie­trzu. Kilka stopni wy­żej ulo­ko­wano sta­no­wi­sko dla ho­stess i nie­wielką scenę, na któ­rej miesz­czą się je­den gi­ta­rzy­sta, je­den wzmac­niacz i je­den mi­kro­fon. Kilka stopni w górę znaj­dują się bar ze sko­ru­pia­kami i mię­cza­kami, kuch­nia i skle­pik, w któ­rym można ku­pić na­dmu­chi­wane pon­tony, pla­żowe za­bawki, T-shirty, fil­try prze­ciw­sło­neczne i cu­kierki.

Vivi pierw­szy raz od­wie­dziła Car­son w Ostry­go­ja­dzie w po­ło­wie maja, tuż po otwar­ciu se­zonu. Było tam sporo zna­jo­mych. Vivi i Den­nis przy­sta­wali co chwilę, by za­mie­nić kilka słów z każ­dym, za­nim za­jęli miej­sca przy ba­rze. Car­son po­de­szła do nich, wy­jąt­kowo jak na sie­bie onie­śmie­lona.

– Czy mogę na po­czą­tek po­dać ja­kie­goś drinka? – Była tak pro­fe­sjo­nalna i układna! Ofertę spe­cjalną wy­re­cy­to­wała z prze­ję­ciem, jakby czy­tała po­ezję. – Szef przy­go­to­wał na dzi­siej­szy wie­czór pizzę z owo­cami mo­rza, a przede wszyst­kim...

Tak, tak, zde­cy­do­wa­nie za­mó­wią pizzę z ho­ma­rem i prze­grzeb­kami, a za­czną od tu­zina ostryg, drobno kro­jo­nej sa­łatki i pa­sty z wę­dzo­nego ta­ser­gala.

Car­son przy­jęła za­mó­wie­nie, nie za­pi­su­jąc ni­czego. Wy­glą­dała uro­czo – ob­cięte dżinsy, T-shirt, krótki, czarny płó­cienny far­tu­szek za­wią­zany wo­kół ta­lii, za który miała za­tknięty kor­ko­ciąg i otwie­racz do bu­te­lek.

Za­jęła się wy­cie­ra­niem szkla­nek, po­zo­sta­wia­jąc Vivi z sau­vi­gnon blanc, a Den­nisa z ja­snym pi­wem Bell’s Two He­ar­ted. Gi­ta­rzy­sta roz­po­czął wy­stęp, śpie­wa­jąc Won­der­wall ze­społu Oasis. Słońce za­cho­dziło i zro­biło się chłod­niej. Vivi roz­wa­żała za­py­ta­nie Car­son, czy nie chcia­łaby, żeby przy­nieść jej swe­ter z auta, ale wie­działa, że córka, by od­mó­wiła i za­pewne ka­za­łaby jej prze­stać za­cho­wy­wać się jak ma­muśka, bo to że­nu­jące.

W tej sa­mej chwili Zach i Pa­mela Brid­ge­ma­no­wie za­jęli miej­sca przy końcu baru. Vivi im po­ma­chała, a Den­nis uniósł w ich stronę szklankę piwa, ale nie za­mie­nili ze sobą ani słowa. Pa­mela była star­szą (znacz­nie) sio­strą Ripa Bon­hama, męża Willi, więc w pew­nym sen­sie na­le­żeli do ro­dziny. Pa­mela pra­co­wała z Ri­pem w ro­dzin­nej fir­mie ubez­pie­cze­nio­wej, a jej mąż Zach był kon­tro­le­rem ru­chu na lot­ni­sku Nan­tuc­ket Me­mo­rial. Zach i Pa­mela mieli syna Pe­tera, który był w jed­nej kla­sie z Leo, chłopcy jed­nak się nie przy­jaź­nili. Na po­czątku ostat­niego roku na­uki Pe­ter i Leo wdali się w bójkę na pię­ści w trak­cie jed­nego z me­czów fut­bo­lo­wych dru­żyny Wie­lo­ryb­ni­ków. Pe­ter po­wie­dział coś nie­przy­jem­nego i po­pchnął Leo, chło­pak od­po­wie­dział tym sa­mym, Pe­ter się za­mach­nął i za­częła się awan­tura. Vivi ob­wi­niała Pe­tera – za­wsze był dziw­nym, agre­syw­nym dzie­cia­kiem, a Leo był ko­chany, po­jed­naw­czy, do­ga­dy­wał się ze wszyst­kimi. Co ta­kiego po­wie­dział Pe­ter, że wy­wo­łało to bójkę?

– Coś głu­piego – po­in­for­mo­wał ją syn. – To za­bi­jaka.

Smród po tym in­cy­den­cie ni­gdy tak na­prawdę się nie ulot­nił; z tego względu roz­mowa z Brid­ge­ma­nami sta­no­wiła wy­zwa­nie. Vivi za­zwy­czaj roz­ma­wiała z Za­chem o książ­kach – oboje byli za­fa­scy­no­wani Gre­giem Ile­sem, a po­tem At­ticą Locke – ale w pew­nej chwili Pa­mela wtrą­ciła zło­śliwą uwagę i Vivi zdała so­bie sprawę, że żona Za­cha uważa roz­mowy o książ­kach za nu­żące. Je­śli nie roz­ma­wiali o książ­kach albo o chłop­cach, nie­wiele mieli so­bie do po­wie­dze­nia.

Uwagę Vivi przy­cią­gnęło to, jak obec­ność Brid­ge­ma­nów zde­ner­wo­wała Car­son. Dziew­czyna po­tknęła się o gu­mową wy­cie­raczkę, spró­bo­wała od­zy­skać rów­no­wagę i wpa­dła na rząd szkla­nek.

– O, kur...czę – po­wie­działa, po czym przy­ci­snęła rękę do ust. – Wi­tam was. Co mogę za­pro­po­no­wać? Do pi­cia?

– Cześć. – Pa­mela ob­da­rzyła Car­son zim­nym uśmie­chem. – Czy mo­żemy zo­ba­czyć menu?

– Ja po­pro­szę Ma­ker’s Mark z lo­dem – zwró­cił się do niej Zach.

– Je­den Ma­ker’s z lo­dem – po­wtó­rzyła Car­son. – A dla cie­bie, Pa­melo?

– Menu? – przy­po­mniała Pa­mela.

– Oczy­wi­ście! – od­parła Car­son. Wzięła kartę dań ze sto­siku, a kilka z nich spa­dło na pod­łogę, co zi­gno­ro­wała.

– Nie są­dzi­łam, że na­dal tu pra­cu­jesz – ode­zwała się Pa­mela. – My­śla­łam, że może ro­bisz coś lep­szego i am­bit­niej­szego.

Vivi nie­mal za­krztu­siła się wi­nem. Kto mówi coś ta­kiego? Cóż, naj­wy­raź­niej Pa­mela Bon­ham Brid­ge­man.

Car­son cof­nęła się o krok.

– Pra­co­wa­łam na ty­łach baru. Te­raz je­stem... główną bar­manką.

– Brawo ty! – za­uwa­żył Zach.

– We­zmę die­te­tyczną colę – oznaj­miła Pa­mela.

– Już po­daję – po­wie­działa Car­son. – Czy za­mó­wi­cie ko­la­cję?

Pa­mela się za­śmiała.

– Nie przy­szłam tu wy­łącz­nie dla die­te­tycz­nej coli.

Vivi miała ochotę wtrą­cić się z uwagą: „Czy mo­gła­byś być mil­sza? Wszy­scy tu­taj je­ste­śmy ro­dziną”.

– Tak, oczy­wi­ście – od­parła Car­son. – Po­dam wam na­poje, a po­tem przyjmę za­mó­wie­nie.

Drżały jej ręce, gdy na­le­wała bur­bona, tro­chę ście­kło po ściance, ale wy­tarła szklankę ście­reczką i po­dała ją Za­chowi, mó­wiąc:

– O, dam ci dru­gie menu.

Pa­mela się­gnęła po oku­lary do czy­ta­nia. Naj­bar­dziej ude­rza­jącą ce­chą Pa­meli są jej włosy. Mają nie­zwy­kły ciem­no­rudy od­cień z sym­bo­licz­nym pa­sem­kiem w ko­lo­rze ja­snego blondu z przodu. Ni­gdy się nie ma­lo­wała, a jej skóra wciąż wy­glą­dała na­prawdę nie­źle. (Ża­ło­snym na­wy­kiem Vivi było oce­nia­nie wy­glądu in­nych ko­biet pod ką­tem, czy pre­zen­tują się le­piej, czy go­rzej od niej sa­mej. My­ślała, że po pięć­dzie­siątce nie bę­dzie już dłu­żej przej­mo­wała się swoim wy­glą­dem, ale nie miała ra­cji. Kiedy to na­stąpi? W wieku sześć­dzie­się­ciu pię­ciu lat? Sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu? Osiem­dzie­się­ciu pię­ciu?)

Pa­mela po­chy­liła się ku mę­żowi.

– Po­dzie­limy się.

Den­nis, za­pewne do­strze­gł­szy bli­ski kon­takt Brid­ge­ma­nów, trą­cił Vivi ra­mie­niem i szep­nął:

– Na­prawdę cał­kiem so­bie ra­dzi.

„Ra­dzi so­bie do­brze”, po­my­ślała Vivi. Tak po­wi­nien był po­wie­dzieć. Ale dawno już prze­stała po­pra­wiać błędy ję­zy­kowe Den­nisa. By­łoby to za­ję­cie na pełny etat.

– Tak! – od­parła nieco zbyt ra­do­śnie. – Ra­dzi so­bie. – Od­su­nęła się od Den­nisa i przy­znała sama przed sobą, że ich zwią­zek trzyma się na ostat­nich, bar­dzo zmę­czo­nych no­gach. Przy­wo­łała Car­son. – Prze­pra­szam, naj­wspa­nial­sza z bar­ma­nek, czy mogę pro­sić o jesz­cze je­den kie­li­szek wina?

Drugi raz Vivi od­wie­dziła Car­son w Ostry­go­ja­dzie przed trzema dniami, tuż po tym, jak otrzy­mała dwie nie­zwy­kłe wie­ści. W „McQu­aid” uka­zała się pierw­sza wy­róż­niona gwiazdką re­cen­zja jej ma­ją­cej się wkrótce uka­zać po­wie­ści Złota dziew­czyna, a na do­da­tek Ta­nyi Price z Great Mor­ning USA książka tak bar­dzo się spodo­bała, że chciała prze­pro­wa­dzić z Vivi wy­wiad w te­le­wi­zji o ogól­no­kra­jo­wym za­sięgu.

„Po­trze­buję drinka!”, po­my­ślała Vivi. Była w eu­fo­rii, że książka przy­ciąga tak dużo uwagi, ale czuła się rów­nież za­nie­po­ko­jona. Ten tekst wią­zał się z pew­nymi... przej­ściami.

Pod­słu­chała, jak Nikki, me­ne­dżer Ostry­go­jada, mówi, że na wolny sto­lik czeka się dwie go­dziny. Przy ba­rze stały trzy rzędy lu­dzi, Vivi na­wet nie ma­rzyła o zna­le­zie­niu miej­sca. Trzy­mała się z tyłu i ob­ser­wo­wała córkę. Jak wielką róż­nicę zro­biło kilka ty­go­dni! Car­son grała główną rolę w wie­czor­nym przed­sta­wie­niu – przyj­mo­wała za­mó­wie­nia na drinki, mie­szała kok­tajle w sha­ke­rze, trzy­ma­jąc go nad ra­mie­niem, jakby grała na in­stru­men­cie per­ku­syj­nym, roz­sta­wiała pół­mi­ski z ostry­gami i mał­żami po­da­nymi na kru­szo­nym lo­dzie, wo­łała do kuchni po do­dat­kowy chrzan, przy­bi­jała piątkę klien­tom, uru­cha­miała dzwo­nek za każ­dym ra­zem, gdy ktoś wrzu­cał na­pi­wek do wia­derka na ba­rze. Mu­zyka na żywo jesz­cze się nie za­częła, ale le­ciała li­sta z lat osiem­dzie­sią­tych – pio­senka Ta­in­ted Love prze­szła płyn­nie w Don’t You Want Me. Go­ście wo­łali: „Car­son, tu­taj!”, „Car­son!”.

Vivi w końcu uto­ro­wała so­bie drogę do baru, gdzie utknęła tak mocno ści­śnięta mię­dzy ludźmi, że nie­mal mo­gła czy­tać im w my­ślach. Po­tem ci przy­kle­jeni do ple­ców Vivi wy­szli i – vo­ilà! – zwol­niło się miej­sce. Gdy drink stał się nieco mniej od­le­głym ma­rze­niem, Vivi się od­prę­żyła.

Re­cen­zja w „McQu­aid” była wręcz en­tu­zja­styczna. Vivi miała rze­sze wier­nych czy­tel­ni­czek, ale ni­gdy tak na­prawdę nie przy­cią­gnęła uwagi po­waż­nych re­cen­zen­tów. Po­przed­nie jej książki „McQu­aid” oce­niał zde­cy­do­wa­nie prze­cięt­nie. Pierw­szą po­wieść, Córki wydm, okre­ślono jako „trzy­sta stron sa­łatki słow­nej”, a po­nie­waż Vivi nie przy­wy­kła do tego, by kto­kol­wiek (po­mi­ja­jąc bez­względ­nych uczest­ni­ków kon­fe­ren­cji pi­sa­rzy Bread Loaf w Mid­dle­bury), kry­ty­ko­wał jej pi­sar­stwo, re­cen­zja oka­zała się lo­do­wa­tym prysz­ni­cem. Są­dziła, że i tak do­sta­tecz­nie trudno jest wy­dać książkę, ale oka­zało się, że to do­piero po­czą­tek. Przed­sta­wie­nie tej po­wie­ści światu przy­po­mi­nało po­da­wa­nie serca na pół­mi­sku i po­zwa­la­nie, by pu­blicz­ność je kłuła, sztur­chała, dro­bia­zgowo ba­dała lub – co naj­gor­sze – igno­ro­wała.

A te­raz Vi­vian Howe prze­stała być „sa­łatką słowną”!

Jej pierw­sza wy­róż­niona gwiazdką re­cen­zja w „McQu­aid” za trzy­na­stym po­dej­ściem!

I Great Mor­ning USA! Ogól­no­kra­jowa te­le­wi­zja do­tych­czas po­mi­jała Vivi w swo­ich pro­gra­mach. Vivi po­ża­ło­wała, że jej matka już nie żyje. Uwiel­biała Great Mor­ning USA i za­pro­si­łaby po­łowę Parmy w sta­nie Ohio do wspól­nego oglą­da­nia.

Książkę wska­zano na ekra­nie du­żymi, po­gru­bio­nymi strzał­kami. Naj­wy­raź­niej, aby uzy­skać to bez­pre­ce­den­sowe za­in­te­re­so­wa­nie, Vivi mu­siała tylko opi­sać tę je­dyną rzecz, którą wcze­śniej przy­się­gła so­bie za­cho­wać w ta­jem­nicy.

Stłu­miła tę myśl w chwili, gdy Car­son do­strze­gła ją sie­dzącą przy ba­rze. Córka uśmiech­nęła się szcze­rze.

„Ha, za­sko­czy­łam ją”, po­my­ślała Vivi.

– Mama! – za­wo­łała Car­son. – Co ci po­dać?

Bie­gnąc King­sley Road, Vivi prze­ko­nuje samą sie­bie, jak każ­dego ranka, że z dziećmi wszystko w po­rządku. W naj­lep­szym po­rządku! Willa ma do­brą pracę w To­wa­rzy­stwie Hi­sto­rycz­nym Nan­tuc­ket, a jej mąż Rip wła­śnie odzie­dzi­czył letni do­mek na skraju Smith’s Po­int. Ży­cie Willi i Ripa za­czyna przy­po­mi­nać ma­rze­nie – mają te­raz dom w mie­ście i drugi na plaży. Co waż­niej­sze, Willa znowu jest w ciąży. Czy Vivi może po­zwo­lić so­bie na opty­mizm? Tak. Z Willą wszystko bę­dzie do­brze. Z dziec­kiem także!

Car­son od­nie­sie wielki suk­ces w Ostry­go­ja­dzie – jest na naj­lep­szej dro­dze, by zo­stać miej­scową ce­le­brytką. Za­robi pie­nią­dze, przy­cią­gnie uwagę, po­zna róż­nych lu­dzi i po­dej­mie na­stępny krok: zo­sta­nie kie­row­niczką za­opa­trze­nia w ho­telu albo ja­kimś klu­bie. A może na­wet otwo­rzy wła­sną re­stau­ra­cję. Car­son da so­bie radę!

Co z Leo? (Vivi uznaje, że to on wy­pił te­qu­ilę. Ale dla­czego? To do niego nie­po­dobne). Jako ma­luch był samą sło­dy­czą, ale z każ­dym upły­wa­ją­cym ro­kiem sta­wał się dla Vivi co­raz więk­szą za­gadką. Miał do­bre stop­nie, grał w szkol­nej re­pre­zen­ta­cji fut­bolu i la­crosse, był lu­biany w szkole. Ale czy szczę­śliwy? Vivi nie ma co do tego pew­no­ści. W jej gło­wie, gdy my­śli o synu, po­ja­wia się zda­nie „Ci­cha woda brzegi rwie”. Kto wie, co na­prawdę dzieje się w jego umy­śle i sercu? Naj­lep­szym przy­ja­cie­lem Leo jest Cruz De­San­tis. Z punktu wi­dze­nia Vivi Cruz na­leży do ro­dziny. Ma wła­sne krze­sło przy stole, wie, gdzie wszystko od­kła­dać, kiedy opróż­nia zmy­warkę, a Vivi jest na jego li­ście kon­tak­tów w na­głych przy­pad­kach od cza­sów, gdy dzie­ciaki cho­dziły do przed­szkola. Przez te wszyst­kie lata Leo i Cruz byli nie­roz­łączni – „Frick i Frack”, tak na­zywa ich Vivi. Gdy chłopcy po­szli do szkoły śred­niej, od­kryli dziew­częta. W dzie­sią­tej kla­sie Cruz za­czął się spo­ty­kać z Ja­smine Kelly, a Leo w je­de­na­stej uległ cza­rowi Ma­rissy Lo­pre­sti, która uga­niała się za nim od gim­na­zjum.

Ma­rissa jest piękną dziew­czyną – ale po­dob­nie jak ptak czy owad z ja­skra­wym ubar­wie­niem jest nie­bez­pieczna. Vivi raz przy­pad­kiem usły­szała, jak na­śmie­wała się z po­stów za­miesz­cza­nych w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych przez jedną z kla­so­wych ko­le­ża­nek („Spójrz na Lind­say na pik­niku, taka z niej krowa, po­winna zrzu­cić z czter­dzie­ści pięć ki­lo­gra­mów, a przy oka­zji zro­bić so­bie ope­ra­cję nosa”). Leo, trzeba mu przy­znać, ka­zał jej się uspo­koić albo iść do domu. Ma­rissa nie ma bli­skich przy­ja­ció­łek oprócz star­szej sio­stry Ale­xis – i dla­tego nie uznaje przy­jaźni Leo z Cru­zem. Wścieka się za każ­dym ra­zem, gdy ci dwaj pla­nują wspólne spę­dze­nie czasu – pój­ście na śnia­da­nie czy golfa, po­zo­sta­nie w po­koju Leo i po­gra­nie w Fort­nite’a – i wiele razy wy­my­ślała ro­dzinny dra­mat (kłót­nię z matką) albo kło­poty zdro­wotne (rze­komy lęk przed za­pa­le­niem opon mó­zgo­wych), by sku­pić na so­bie uwagę Leo. Vivi cier­piała, pa­trząc na to.

Po­zo­staje mieć na­dzieję, że Leo przed wy­jaz­dem na stu­dia do Bo­ul­der ze­rwie z Ma­rissą. Znaj­dzie so­bie inną dziew­czynę, w su­mie każda by­łaby miłą od­mianą.

Z Leo wszystko bę­dzie do­brze!

Ko­lejna wia­do­mość na te­le­fo­nie.

„Och, pro­szę, byle nie od Den­nisa”, my­śli Vivi.

Nie, to wia­do­mość od Car­son.

Prze­pra­szam za pa­tel­nię, mamo, a te­qu­ila to nie moja sprawka. Ko­cham cię.

Vivi roz­luź­nia na­pięty kark i za­ci­śnięte szczęki. Jej dzieci są w po­rządku.

Pio­senka prze­cho­dzi w pełne akordy gi­ta­rowe, które przy­cią­gają jej uwagę. To Stone in Love ze­społu Jo­ur­ney. Vivi nie­mal po­tyka się o wła­sne nogi. Przy­staje i spo­gląda na ekran te­le­fonu. Co ta pio­senka robi na li­ście Nine-Po­und Ham­mer? Czy Car­son ją do­dała? Prze­cież ona nie znosi kla­sycz­nego rocka, na­zywa go „mu­zyką zza grobu”.

Vivi czuje strach. Pio­senka przy­wo­łuje tak żywe wspo­mnie­nia z cza­sów szkoły śred­niej, że ma wra­że­nie, iż gdyby od­wró­ciła głowę, zo­ba­czy­łaby Bretta Ca­spiana sto­ją­cego po­środku King­sley Road. Waha się, czy nie prze­sko­czyć da­lej, ale prze­pada za tą pio­senką, choć łą­czy się z nią skom­pli­ko­wana oso­bi­sta hi­sto­ria, poza tym bar­dzo dawno jej nie sły­szała. Gdy znowu za­czyna biec, śpiewa do wtóru: „Pło­mienna mi­łość zda­rza się raz w ży­ciu”.

Ma za­mknięte oczy i za­nim zda so­bie sprawę, że coś jest nie w po­rządku, jest już za późno – jej kręgi szyjne pę­kają, serce zmie­nia się w eks­plo­du­jącą la­skę dy­na­mitu. Vivi fru­nie w po­wie­trzu, leci, aż w końcu jej głowa ude­rza o zie­mię. Noga. Coś jest nie tak z jej nogą.

Me­ta­liczny, da­leki głos śpiewa: „Złota dziew­czyno, za­trzy­mam cię na za­wsze”.

Po­tem mu­zyka cich­nie. Ciem­ność prze­cho­dzi w ak­sa­mitną czerń. Ci­sza staje się ci­szą ab­so­lutną.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki