Znak z góry - Brol Paweł - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Znak z góry ebook i audiobook

Brol Paweł

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W świecie zaszły poważne zmiany, które docierają też do słynącego niegdyś z nadprzyrodzonych łask miejsca kultu, dziś niemal zapomnianego sanktuarium na Górze Świętej Anny. O pomoc w wyjaśnieniu niepokojących zjawisk zostaje poproszony franciszkanin, ojciec Eliud Greszel, dawniej jeden z największych specjalistów Kościoła od weryfikacji cudów. Zakonnik jest jednak śmiertelnie chory, a jego wiara słabnie pod wpływem odkryć naukowych podających w wątpliwość sens istnienia chrześcijaństwa.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 346

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 9 min

Lektor: Tomasz Urbański
Oceny
3,9 (55 ocen)
23
12
14
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
janol1988

Dobrze spędzony czas

Audiobook puszczony na nocnej zmianie. Ciekawa i wciągająca książka. Życie klasztorne, do tego trzymające w napięciu tajemnice, a w tle objawienia i ocieplanie klimatu.
00
bernadeta68

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa ,trzymającą w napięciu, ucząca historia. Napewno sięgnę po inne książki autora. To był dobrze spędzony czas.
00
Hanczydlo

Nie oderwiesz się od lektury

Książka ma swój klimat. Klasztor, spiski, zdrady dużo się dzieje. Pies Luna też na plus. Polecam.
00
Smyk31

Z braku laku…

dość średnia książka
00
MirekM54

Całkiem niezła

"6" w skali 1-10. 😊
00

Popularność




Redakcja

Barbara Kaszubowska

Korekta

Magdalena Magiera

Współpraca

Robert Ratajczak

Projekt okładki, skład i łamanie

Natalia Jargieło

Zdjęcie na okładce

Adrian Biela

Fotografia Autora

Łukasz Andrzejewski

© Copyright by Paweł Brol

© Copyright by Wydawnictwo Vectra

Druk i oprawa

WZDZ Drukarnia Lega, Opole

Wydanie I

ISBN 978-83-67334-78-5

Wydawca

Wydawnictwo Vectra

Czerwionka-Leszczyny 2024

www.arw-vectra.pl

Marcie i Liliance

Nawet wówczas, gdybyś miał […] wszelkie dowody,

nie doprowadziłoby cię to do prawdziwej wiary. Prawdziwa wiara to decyzja. To także dar. Przyjęcie daru jest zarazem decyzją.

o. Benedict Groeschel CFR

[w: R. Sullivan, „Śladem objawień maryjnych”]

PROLOG

– Wyszła z domu po obiedzie, wróciła nocą, wstrząśnięta. Na dobrą sprawę nawet nie wiadomo, czy zauważyła, że zapadła ciemność. Szła nieoświetlonymi ścieżkami, które znała na pamięć. Zabrała ze sobą tylko to, co przydaje się w drodze. O reszcie nie myślała, próbując zapanować nad dygoczącym ciałem. Gdy dotarła do doliny, zabudowania Mont-Dore wydały jej się opuszczone. Schowane wśród drzew, pomiędzy górami, przypominały średniowieczne romańskie miasteczko wyludnione wskutek epidemii. Pokonując kilka kolejnych kilometrów w stanie wątpliwej świadomości, spostrzegła chmury zwiastujące deszcz. Obok wielkich, drewnianych drzwi leżała hałda węgla brunatnego, którą tego wieczoru miała pomóc zrzucić do piwnicy. Pierwsza myśl, jaka wdarła się do umysłu Jade, była przyziemna: „Jeśli lunie, wszystko nasiąknie wodą”. W progu ojciec spojrzał na nią z niepokojem, lecz poczuł ulgę z powodu jej powrotu. Nie mówiąc nic, wskazał talerz z upieczonym kawałem kaczki i wyszedł. Dziewczyna popędziła na piętro. Wskoczyła pod pościel, nie pamiętając o ubłoconych kolanach. Popatrzyła w stronę krzyża wiszącego na ścianie, który dotychczas traktowała niczym ozdobne dewocjonalia. Tym razem wyglądał realnie, jakby w pośpiechu wyrabiany przez egipskich niewolników, pełen niedoskonałości i drzazg, złączony ze zmasakrowanym, trudnym do zidentyfikowania ciałem. I to była druga myśl, równie przyziemna, co transcendentna. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że przełomowa.

– Dlaczego?

Widoczne nad okularami oczy wpatrywały się we mnie od kilku minut. Krzaczaste brwi dodawały spojrzeniu powagi. Kiedy zacząłem mówić ponownie, zmrużył nieco powieki, przekierowując wzrok na pektorał.

– Jak ksiądz arcybiskup wie, krzyż stał się powszechnym symbolem chrześcijan dopiero w czwartym wieku. Wcześniej był raczej śmiercionośnym narzędziem, które upokarzało, budziło strach i smutek. Gdy cesarz Konstantyn Wielki zakazał stosowania tej kary, skrzyżowane belki przestały nieść bezpośredni ładunek emocjonalny. Dla kolejnych pokoleń mogły stać się emblematem zbawienia. Jednak na cierpienie nikt nie chce po ludzku patrzeć, dlatego ciało Chrystusa zostało wygładzone, rany pozaszywane, a żadna kończyna nie wyglądała na naciągniętą ponad granice możliwości. Rzadko spotyka się dziś inne przedstawienie ostatniej bolesnej tajemnicy różańca. Krzyż ścienny, należący do Jade Daquin, nie odbiega od wielowiekowej tradycji. Mimo to po widzeniu na Puy de Sancy zobaczyła w nim prawdę, którą ostatni raz dostrzegano w pierwszych stuleciach chrześcijaństwa. Jak później twierdziła, owe doświadczenie zrodziło w niej zalążek wiary.

– A nie widzenie? – zdziwił się kapłan.

Przetarłem twarz dłońmi, szukając odpowiednich słów, jakby utkwiły gdzieś w mięśniach mimicznych.

– Objawienie potrafi być przerażające, choćby nawet wypełniło serce największym spokojem. Człowiek włożył świat w określone ramy, które nagle się rozklejają. Proszę przypomnieć sobie Piotra, Jakuba i Jana na górze Tabor. Zobaczyli przemienionego Jezusa, co można uznać za doświadczenie empiryczne, a pomimo tego potem zachowali się tak, jakby nie wierzyli. Piotr się zaparł, Jakub i Jan uciekli. W przypadku Francuzki już najbliższe godziny pokazały, że widzenie potraktowała jak niezwykle realny sen. Dopuszczała możliwość zasugerowania się wytworem wyobraźni. Dla mnie, naukowca, to irracjonalne, bo umysł mógłby stworzyć obraz dopiero wtedy, kiedy jego właściciel bardzo by tego pożądał. W przypadku siedemnastoletniej, zdrowej, pozbawionej nałogów agnostyczki należy odrzucić taką ewentualność. Ona była niepewna i to dobrze o niej świadczy. Dlatego bardziej przekonało ją odmienne spojrzenie na znaną od dawna materię niż domniemane mary z innego wymiaru.

Do gabinetu wdarł się dźwięk tłuczonego szkła. Arcybiskup Albert Nos podszedł do okna i przywołał mnie skinieniem dłoni. Po drugiej stronie ulicy trzech zamaskowanych mężczyzn uciekało w stronę ulicy Łużyckiej. Na skrzyżowaniu dróg pomiędzy rynkiem a placem Świętego Sebastiana płonął amatorsko skonstruowany koktajl Mołotowa. Prawdopodobnie chcieli trafić w zaparkowany tuż obok luksusowy samochód.

– Niech ojciec popatrzy, jakich czasów dożyliśmy – powiedział, wciąż wpatrując się w złowieszczy ogień.

Duchowny był niewiele młodszy ode mnie i nad wyraz bystry. Znałem go krótko. Jego sława przekraczała progi Kościoła katolickiego. Mówiono, że to jeden z ostatnich żyjących mędrców wśród hierarchów. Gdy powitał mnie w kurii przed kilkoma godzinami, wydał się zmęczony zarządzaniem diecezją, która zmierzała ku przepaści. Odniosłem wrażenie, że wolałby doczekać emerytury na uczelni.

– Goniliśmy za nieskończonością, a dotarliśmy do kresu.

Charakterystyczne dla arcybiskupa reranie sprawiło, że dobrze zapamiętałem to zdanie. Mówił niewiele, ale ważył słowa, dzięki czemu zyskiwały na znaczeniu. Być może w ten sposób się umartwiał, próbował okiełznać ciało.

– Ojcze Eliudzie, nasza rozmowa jest bardzo interesująca. Niestety, musimy kończyć. Proszę zrozumieć, obowiązki… – dodał jakby przepraszająco. – Cenię sobie wiedzę specjalisty w zakresie tej trudnej materii, stąd potrzebuję twojej opinii. Czy objawienia na Puy de Sancy są autentyczne?

Patrzyłem na wysokiego, wychudzonego, lekko przygarbionego pasterza, ubranego w czarną sutannę z zapięciami w kolorze fuksji. Piuskę zdjął i schował do szuflady, co odsłoniło łysinę na czubku głowy, rozdzielającą przylizane, siwe włosy po bokach. Zajął ponownie miejsce za biurkiem, szukając słów, które miały sprawić, że przedstawiciele wszystkich obrządków chrześcijańskich potwierdziliby słuszność obranej wspólnie drogi. Był odpowiedzialny za dialog ekumeniczny zramienia Konferencji Episkopatu Polski. Od kiedy prowadzono go postępowo, w przeddzień zjednoczenia, nie wydarzyło się żadne objawienie, choćby z treścią przeznaczoną tylko do wiadomości osób widzących. Niebo wstrzymało również cuda, które spowodowałyby wyniesienie na ołtarze kilkoro sług Bożych. Przeszły już trzy dekady, aż do szóstego sierpnia tego roku.

– Uznanie autentyczności objawień należy do Kościoła. Dopóki trwają, nikt nie postawi pod nimi pieczątki, o ile w ogóle kiedykolwiek to zrobi. Nawet jeśli widzenia okażą się prawdziwe, lecz mało przydatne dla wspólnoty, nikt publicznie ich nie potwierdzi – odpowiedziałem.

Kącik ust arcybiskupa powędrował w stronę ucha. Zrozumiałem subtelny przekaz, więc postanowiłem oszczędzić nam konwenansów.

– Proszę pamiętać, że czytałem tylko raport. Nie odda on tego, co obserwacja na miejscu. Na pewno na plusjest ostrożność dziewczyny wobec własnych przeżyć. Wydaje się osobą racjonalną i praktyczną. Co ważne, poddała się badaniom psychiatrycznym, neurologicznym oraz wywiadowi delegata Stolicy Apostolskiej. Specjalny wysłannik zdał relację do Kongregacji Nauki Wiary – doprecyzowałem. – Zanotowano też kilka nawróceń, abstrahując od przypadku samej widzącej. Pociąg zaczyna jechać po właściwych szynach, ale w historii objawień bywały również wykolejenia. Zło jest przebiegłe, potrafi udawać dobro, do tego dochodzą ułomność człowieka, błędna interpretacja, wesoła twórczość widzących et cetera. Weźmy za przykład naszą rodaczkę, Świętą Faustynę Kowalską. Mistyczka wielkiego formatu, a jednego razu uwierzyła szatanowi pod postacią anioła i spaliła zapiski z dzienniczka. Albo Święta Małgorzata Maria Alcocque… Miała autentyczne widzenia dotyczące Najświętszego Serca Jezusowego, ale najprawdopodobniej do relacji dodała kilka subiektywnych zdań.

– Czy coś się kryje za tą ostrożnością? – wtrącił arcybiskup, wyraźnie odczytując moje myśli.

– Tak – westchnąłem i zrobiłem pauzę. – Jade Daquin twierdzi, że rozmawia ze świetlistą postacią o niewyraźnym kształcie, przypuszczalnie kobietą. Kiedy delegat zapytał, skąd wie, jakiej jest płci, odparła: „Nie mam pewności, ale podczas widzeń odczuwam żeńską obecność”. Na dopytywania o Matkę Bożą reagowała promiennym uśmiechem i odpowiedziami: „Możliwe”. To wątpliwe. Podczas ostatnich objawień Maryja powiedziała, że wzywa świat do nawrócenia po raz ostatni. Od tamtego czasu nikt już jej nie widział. Do tego dochodzą codzienne ekstazy, w czasie których dziewczyna powtarza przepowiednię. Przepowiednię, która jest ni jej, ni świetlistej postaci. Wysłannikowi tłumaczyła, że słowa formułuje ona, ale natchnienie pochodzi z zewnątrz. W takim ułożeniu nie wiadomo, czy traktować je jako obiektywne czy subiektywne.

– Co ci podpowiada intuicja, ojcze? – drążył hierarcha.

– Księże arcybiskupie, objawienia i cuda to materia, którą można badać szczegółowo i na końcu nie wiedzieć nic. Poruszamy się po kruchym lodzie. Nie znam drugiej tak niejednoznacznej dyscypliny jak teologia mistyczna. Często zadawałem sobie pytanie, w jakim celu w ogóle się nią zajmuję. Intuicja została więc wypalona z biegiem lat. Wolę trzymać się zasad przyziemnych, na ile to możliwe.

Arcybiskup uniósł brwi. Nie powiedział tego, był taktowny, ale tym razem ja odczytałem jego myśli. Sądził, że ma do czynienia z kimś, kto jest najbliżej Boga. Kto, mając numery telefonów do mistyków, zna tajemne sprawy, które uratują chrześcijaństwo. W rzeczywistości siedział przed nim pragmatyk, doskonale wpisujący się w filozofię przedstawicieli współczesnego świata. Tego samego, który rozwijając wiedzę, strącał właśnie religie w niebyt. Tak jak zrobiono to z posągami rzymskich lub greckich bogów, tak teraz unicestwiano ostatki wierzeń.

– Stąd nie jestem w stanie ocenić prawdziwości bądź nieprawdziwości widzeń na Puy de Sancy. Trzeba czekać ze świadomością, że cierpliwość najprawdopodobniej nie przyniesie jednoznacznej odpowiedzi – zakończyłem.

Arcybiskup wygładził dłonią włosy, założył piuskę i wstał, dając sygnał o zakończeniu rozmowy. Podeszliśmy do drzwi, a podając mi rękę, powiedział:

– Jesteśmy już starzy. Całe życie poświęciliśmy pracy na roli Pana. Powiem ojcu szczerze, że coraz częściej boję się końca. Nie jestem gotowy na umieranie. Chciałbym jeszcze zobaczyć ten znak, o którym mówi Jade.

Postarałem się o najserdeczniejszy z możliwych uśmiech. Wiedział o mojej chorobie, więc odebrałem te słowa jako gest solidarności.

– Chciałbym, żeby był prawdziwy – dodał, uwzględniając mój sceptycyzm i nieświadomie dostosowując pode mnie definicję wiary. – Jeszcze jedno… – zagadnął, kiedy zmierzaliśmy długim korytarzem w stronę schodów. – Wygładzony Chrystus na krucyfiksach to równocześnie znak zbawienia, jak i symbol bohatera, który wyrwał człowieka z objęć śmierci. Do przedstawienia ciał herosów w sztuce używało się często przesadni. – Poklepał mnie po plecach i życzył zdrowia.

Wielkie krople ciężko uderzały o przednią szybę, zlewając się w przezroczyste, chaotyczne kształty. Jedna nakładała się na drugą, zaś ta pogłębiała kolejną. Niby różne, a stanowiły całość. Pomyślałem o dziele Świętego Augustyna dotyczącego Trójcy Świętej. Wycieraczka szybko wyrwała mnie z zamyślenia. Brat Baruch jak zwykle ekspresyjnie nad czymś rozprawiał. Gdy zacząłem go słuchać, był na etapie rysowania palcem w powietrzu kapusty, którą musiał zobaczyć w markecie. Jego lewa ręka trzymała w żelaznym uścisku kierownicę. Potaknąłem grzecznościowo. Wiedziałem, że z zakonnym kucharzem trzeba żyć dobrze. Poza tym zgodził się zabrać mnie do miasta. Od pewnego czasu wolałem już nie prowadzić. Spojrzałem na wiszący pod lusterkiem wstecznym obrazek Ecce homo, przedstawiający poranionego Jezusa. Wydał mi się bliższy niż kiedykolwiek. Dojeżdżaliśmy do celu. Przed nami wyrastało ciemne wzniesienie, które wyglądało tyle majestatycznie, co tajemniczo. Od strony Lesiska budziło grozę, mimo że kiedyś wiódł tędy popularny szlak pątników. Dzisiaj zapomniano o nim, podobnie jak zatarła się pobożność. Góra stała się enklawą dla tych, którzy szukali miejsca, gdzie nikt nie wymagał odpowiedzi. Z pewnością należałem do tego grona. I tak czułem lęk przed tym, co miało nadejść. Zbliżał się koniec. A to był jego początek.

ZIMA

Rozdział I

Drewniany tron przypominał arkę Noego. Siedziałem na nim miękko, choć duch znajdował się za burtą. Głębiny myśli ciągnęły mnie tam, skąd już nie ma odwrotu. Kiedy kończy się siedemdziesiąt sześć lat, ciężko wygrać z pokusą postawienia jednej stopy na grząskim gruncie. Oderwanie od ciała zazwyczaj ma miejsce dużo wcześniej niż śmierć. To czas na pogodzenie się z nieuniknionym. Im szybciej nadchodziła nowa rzeczywistość, tym prędzej zdawałem sobie sprawę z tego, że świadomość umierania jest formą prorokowania. Uczepiłem się tego jak dryfującej tratwy, która nabiera dystansu. Zajmowanie miejsca na środku ławy, należącego na co dzień do gwardiana, spotęgowało uczucie wyobcowania. Z kolei ojciec Atanazy usiadł pomiędzy braćmi Jeremiaszem a Baruchem i zabawiał ich dowcipami. Postanowiłem patrzeć w stronę drzwi tak długo, aż ktoś uzna, że pora kończyć. Nikt tego nie zrobił. W zamian dolano mi grzecznościowo zupy grochowej, pozostałości po sobotnim eintopfie. Nigdy nie potrafiłem odnaleźć się wśród duchownych, mimo że sam nim byłem. Postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce.

– Dziękuję za wyprawienie wspaniałych urodzin, ale jestem już stary i żywię obawę, że zasnę, zanim zdążę odmówić kompletę – powiedziałem, wstając z miejsca.

Gardłowy śmiech kilku mężczyzn odbił się od desek refektarza. Atanazy kiwnął głową na pożegnanie. Równie dobrze mógłbym wyjść bez słowa, a on by zrozumiał.

Widok ostatnich krużganków Rajskiego Placu sprzed bazyliki odprowadził mnie za mury. Popatrzyłem na zachód, gdzie światła okolicznych miejscowości migotały nad zalesionym zboczem góry. Noc rozpoczęła się mroźnie. Miałem do pokonania kilkadziesiąt stromych stopni. Modliłem się w duchu, żeby nie pozostała na nich żadna woda. Drugi dzień świąt przywrócił uliczne pustki, które tak bardzo ceniłem. Nie mogłem narzekać, bo pielgrzymi pojawiali się w sanktuarium już tylko przy okazji ważniejszych uroczystości. Mimo to towarzyszył mi niepokój: czy tym razem znowu dojdzie do czegoś nieoczekiwanego? Klasztorni franciszkanie patrzyli na odwiedziny zupełnie inaczej, upatrywali w nich szansy.

Zamiast wrócić do pustelni, skierowałem kroki w przeciwną stronę. Jeśli z kimś miałem przetrwać ten czas, to jedynie z młodością. Minąłem maszyny kruszące bazalt i obszedłem zrujnowaną kaplicę Świętego Rafała. Odgłosy dudnienia przyciągnęły mnie pod okienko piwnicy najbliższego budynku. Domyślałem się, że tam go znajdę. Złapałem kij i zastukałem. Za piątym razem otworzył.

– Ojciec Eliud o tej porze? – usłyszałem zdyszany głos Remka, a w nozdrza uderzyła woń potu i taniego alkoholu.

– Nieźle wytłumiłeś tę norę – rzuciłem, przedzierając się przez posklejane wytłaczanki po jajkach.

Usiadł za perkusją, która przypominała zbiór poobijanych, średniowiecznych tarcz. Centrala zamiast wyciętego otworu w membranie miała wepchnięty do środka koc. Kocioł był poklejony solidną warstwą żółtej taśmy. Talerze brzmiały wszystkie tak samo i jedyne, co je odróżniało, to odcienie rdzy. Pod stopą, która wyglądała najsolidniej, Remek wyrył dziurę w betonie. Grał dużo, ale mógł bębnić tylko tutaj, w opuszczonym pustostanie po dziadkach. Rodzice planowali wyburzenie, żeby stworzyć kolejny sad, przeciw czemu gorąco protestował. W miejscu, gdzie stał instrument, prawdopodobnie mieścił się kiedyś garaż.

– Piwo? – zagaił, związując przetłuszczone blond włosy.

Liche światło pojedynczej żarówki odbiło się od złotego kolczyka, który zdobił lewe ucho. Koszulka z Nirvaną i blada cera nie dawały ostatecznej odpowiedzi, czy mam przed sobą kościotrupa, czy już ducha.

– Chętnie.

– A księdzu religia pozwala?

– Zachowuję umiar. Jedno dziennie. – Spojrzałem na zegarek, brakowało dwóch godzin do północy. – Trochę tu pogramy, co?

Zdjąłem płaszcz i zabrałem mu pałeczki. Nie były najlżejsze, wyważone do poziomu brzmienia. Remek złapał gitarę i włączył piec.

– To co ostatnio? – zapytał.

Patrzyłem, jak chwyta struny basowe. Wyczekiwałem momentu, kiedy wejdziemy w dźwięk symultanicznie. Przypomniałem sobie szczegół z widzeń, które badałem czterdzieści lat temu. Byłem wówczas relatorem do spraw cudów w Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych. Już wtedy testowano mnie pod kątem zatrudnienia na podobnym stanowisku przy pracach Kongregacji Nauki Wiary. Prefekt wyznaczył zadanie, bym udał się do jednego z europejskich krajów, gdzie miały miejsce prywatne objawienia. Gdy tam dotarłem, spostrzegłem, że widzący padają na kolana i rozpoczynają modlitwy w tej samej chwili. Po moim raporcie sprowadzono specjalistów z zakresu neuropsychologii, psychiatrii, kardiologii i laryngologii. Zmierzono reakcje co do setnych sekund. Grono naukowe zeznało, że nigdy nie widziano tak dokładnej synchronizacji.

Uderzyłem w bębny, następnie jednocześnie zabrzmiały crash i werbel. Gdy perkusja cichła, uszy zarejestrowały przeciągnięty riff Remka. Młotek odbijał się równo od membrany, jakby wspomagany przez metronom. For Whom the Bell Tolls zawsze wywoływał ciarki na plecach, nawet podczas kierowania sekcją rytmiczną. Młody również wydawał się być w transie.

Noc pełna coverów i improwizacji sprawiła, że zapomniałem o bożym świecie.

– Zanim ojciec wyjdzie, jedno pytanko. – Remek próbował ukryć nieśmiałość, ale zdradziło go energiczne pocieranie nosa. – Ten… Czy według waszej religii brak wiary u drugiego może być przeszkodą? – zapytał na jednym wydechu.

– Przeszkodą do czego?

– Na przykład dla związku.

Przetarłem okulary o habit, żeby złapać ostrość. Zazwyczaj bębniliśmy, niewiele rozmawiając. On miał mnie za klechę, więc utrzymywał dystans. W tej wiosce nikt inny nie potrafił właściwie posługiwać się pałeczkami, stąd musiał ścierpieć mój stan. Ja, jako zakonnik, byłem pozbawiony praw posiadania własności ponad ubranie i brewiarz. Remek za to kilka lat temu kupił perkusję. Zaproponowałem naukę w zamian za użyczanie instrumentu. Z czasem doszła gitara i muzykowaliśmy w tandemie. Współbracia narzekali, bo nasz łomot docierał do przyklasztornego placu, dlatego po długich potyczkach poprosiłem młodszego kolegę, żeby wytłumił piwnicę. Nie mógł sprawić mi lepszego prezentu, choć rozumiałem, że to kolejna transakcja wiązana.

– Pytasz o teorię czy praktykę?

– Teorię znam. Jedno uświęca drugie i tak dalej. Bardziej interesuje mnie, jak to wygląda w zderzeniu z rzeczywistością.

– Nie wiem. Moją lepszą połową jest Bóg, który jak by nie patrzeć, jest osobą wierzącą.

– Ojciec robi sobie jaja. Potrzebuję szczerej odpowiedzi. – Stawał się wyraźnie poirytowany.

– A ja szczerze odpowiedziałem. Mogę ci mówić o duchowości, egzegezie lub hermeneutyce biblijnej czy hagiograficznej, o psychologii, ale nie znam się na związkach. To raczej pytanie do braci z bogatą przeszłością albo do pastorów.

Oczami wyobraźni widziałem, jak w głowie Remka moja postać ewoluuje z klechy w klechę nudziarza. Nie obchodziło mnie to. Wolałem się wycofać niż zaszkodzić. Uważałem, że nie jestem uprawniony do doradzania w sprawach, które znam jedynie z obserwacji.

– No to jestem w ciemnej dupie – westchnął.

Podszedłem bliżej i położyłem mu dłoń na ramieniu.

– Znalazłeś sobie dziewczynę z Kościoła?

– Gorzej. Jesteśmy już długo razem, ale dopiero teraz stało się to problemem.

– Kto ma problem z twoją niewiarą: ty czy ona?

– Ona. A ja nie wiem, jak ją przekonać, że chłopak pomagający rodzicom przy pracach w sadzie to nie uniżony sługa. – Pociągnął ostatni łyk piwa. – Wciąż ma nadzieję mnie zmienić, wyszlifować na swoją modłę.

– W końcu będzie musiała stanąć w prawdzie. – Natychmiast skarciłem się za kościelną nowomowę. – Najwyżej zaczniemy grać kawałki psychodeliczne.

Powiało chłodem, który przyniósł pierwsze płatki śniegu. Nie widziano ich tu co najmniej od dekady. Zatrzymałem się, by popatrzeć, jak lądują na rękawie kurtki. To najpewniej ostatni widok zimowej bieli – pomyślałem. Spojrzałem na zegar, który górował z wieży bazyliki nad całą okolicą. Podświetlał godzinę trzecią.

Remek zapewne już spał, a może mierzył się z bezsennością wywołaną problemem, który dla mnie był totalnie obcy. Dość szybko bowiem postanowiłem wstąpić do zakonu. Wcześniej miałem dziewczynę, lecz nastoletnią miłostkę traktowałem zgodnie z ówczesnym stanem rozwojowym. Później nadal dostrzegałem atrakcyjność kobiet, ale nauka była ważniejsza. Może dlatego tak trudno przyjąłem jej niedawne odkrycie, które zatrzęsło równie drogim mi chrześcijaństwem. Poczułem się, jakby ktoś bardzo bliski wymierzył mi policzek, a ja nie byłem w stanie odpowiedzieć. Nigdy nie miałem wątpliwości co do istnienia Boga, ale teraz musiałem je redefiniować. W gruncie rzeczy, poza jednostkowymi sytuacjami, doświadczenie Jego obecności czerpałem od widzących. Dla nich wiara zmieniała się w wiedzę, do której miałem bliżej. Patrząc z perspektywy siedemdziesięciu sześciu lat, zastanawiałem się, ile było we mnie powołania, a ile religijnej ciekawości.

Stąpałem ostrożnie między drzewami po śliskich pozostałościach odkopanych nefelinitów, które ułożone prowizorycznie, prowadziły drogę na dół. Minąłem kilka zrujnowanych kaplic – tu kończyła się elektryczność. Zszedłem ścieżką w całkowitej ciemności, znając każde źdźbło oszronionej trawy. Przed pustelnią czekał na mnie czarny potwór, który kusił od miesiąca. Mówiłem kościelnemu, że go nie chcę, ale się uparł. „Z ojca kłopotami ze zdrowiem, lepiej mieć ciepło w domu”. Minąłem bryły jak posąg bożka, przywitałem futrzaka i weszliśmy do środka. Byłem pewien, że nie wstanę na jutrznię, więc postanowiłem do niej doczekać, a potem pójść spać.

Tkwiłem na klęczkach od kilku godzin. Taka pozycja rozgrzewała ciało. Czułem pustkę, zmęczenie, tuż przed wschodem słońca doszła rozpacz. Po porannej modlitwie sen odebrał mi jawę. Ostatnie, co zarejestrowałem, zanim zamknąłem oczy, to list zalegający od kilku tygodni obok łóżka. Był na nim napis: „Ojciec Eliud Greszel, Góra Świętej Anny, do rąk własnych”. Przysiągłbym, że w świetle nowego dnia przez kopertę przebijała pieczęć rybaka.

Rozdział II

Zaśnieżone pole przypominało obraz, starodruk odnaleziony w skrzyni na strychu. Niemal czułem ten chłód, który szczypał zakończenia nerwów, dopóki nie przetarłem dłonią twarzy. Lodowata woda ze studni przeżywała drugą młodość, stała się znów ożywcza. Może to wynik nocnego mrozu, a może niewyspania, kiedy organizm odczuwał wszystko intensywniej.

Wiedziałem, że nie zdążę już dotrzeć na mszę do bazyliki, więc postanowiłem się przejść. Gwizdnąłem i zza otwartych krat wybiegła Luna, szczęśliwie wyczuwając moje zamiary. Cierpliwie czekała, aż przypnę jej smycz do szelek. Wpatrywała się ufnie brązowymi oczami w moje niebieskie. Suczce było bliżej do malamuta niż haskiego. Przywiozłem ją z Żagania, gdy jeszcze wykładałem w Gościkowie-Paradyżu. Źle zniosła kolejną przeprowadzkę, ale uroki tutejszych lasów pomogły jej się zadomowić.

Schodziliśmy ścieżką ku południu. Kończyny grzęzły w roztopach. Stanęliśmy przed starą kaplicą Trzeciego Upadku, która była kiedyś ważnym przystankiem na szlaku pielgrzymów. Zachowała się w znośnym stanie jako jedna z nielicznych, być może dlatego, że grzebano tu franciszkanów. Puściłem Lunę wolno, a sam wszedłem do środka, długo mocując się z zaśniedziałym zamkiem. Należało wsunąć wielki klucz, unieść lekko i pociągnąć klamkę do siebie – dokładnie w tej kolejności. Kaplica przypominała raczej plan Wilczego Szańca niż budynek przeznaczony do religijnej celebracji. Z zewnętrznej strony odpadał tynk, lecz wnętrze utrzymało swój majestat. Było kameralne, wsparte kilkoma kolumnami, ze sklepieniem kolebkowym i niewielką absydą z figurą Maryi oraz ołtarzem przy końcu. Centralną część zajmowała rzeźba Jezusa przygniecionego ciężarem krzyża, ustawiona na zdobionym podwyższeniu, w asyście kamiennych aniołów. Posadzka z motywem szachownicy była mocno zabłocona. Będę musiał to posprzątać – pomyślałem i ruszyłem po niepewnych stopniach na piętro, by sprawdzić, czy wiatr nie zamknął okna. Zostawiałem je możliwie często otwarte, żeby poddasze mogło posłużyć za schronienie puszczykom.

Futrzaka znalazłem, obchodząc budynek. Wykopał dziurę w glebie kilkadziesiąt metrów za stacją drogi krzyżowej. Owa droga była kiedyś częścią kalwarii, która rozciągała swoje kaplice z Poręby dwiema alternatywnymi ścieżkami prowadzącymi na Górę Świętej Anny, gdzie zamykał się obwód. Luna udawała, że nie słyszy nawoływania, jak dziecko pochłonięte najlepszą zabawą. Musiałem zejść po stromych i śliskich schodach, żeby zaczęła reagować. Idąc z górki, szedłem pod prąd dawnym duchom pielgrzymów, zmierzając już tylko do ziemi. Zasypałem dołek i przetarłem brudną dłonią czoło. Piach zmieszał się z potem. Kilkudziesięcioletnie lipy zawirowały z elastycznością gimnastyczek. Przysiadłem na pniu. Luna wtuliła łeb pomiędzy moje kolana. Czułem pulsowanie w klatce piersiowej. Lekarz uznał, że specyficzny mikroklimat Góry Świętej Anny z długim latem i wszechobecną florą podreperuje zdrowie, ale koniec mógł nadejść w każdej chwili. Musiałem uważać z wysiłkiem, co dla wiecznego piechura było katorgą.

Gdy drzewa wróciły na swoje miejsca, wolno ruszyliśmy w stronę pustelni. Dwoje staruszków motywujących siebie wzajemną obecnością… Wieżyczka, która imitowała dzwonnicę, była łatwo dostrzegalna, więc tuż po minięciu kaplicy jej widok sprawił ulgę. Wpuściłem Lunę za furtkę i wiedziony głodem dotarłem pod mury klasztoru.

Zapach smażonego mięsa witał już przy schodach. Trochę mnie zemdliło, nie wiedziałem: czy z głodu, czy z powodu zbyt długiego obcowania z naturą. Kiedy stanąłem na placu, do uszu dotarły dźwięki wiercenia w skale. Robiłem wszystko, żeby nie patrzeć w lewo. Od dawna uważałem, że bramę północną należy zamurować. Nie mają wstydu, gonią za kasą nawet w niedzielę! Czułem, jak krew mi buzuje.

Kiedy tylko zakon sprzedał większość okolicznych ziem, od razu pojawili się nabywcy, wietrząc dobry interes. Tym samym Grota Lurdzka została zamieniona w pomniejszy kamieniołom bazaltu. Na wzgórzu założono więcej takich stanowisk, ale żadne inne oprócz sąsiedniego nie podkopywało murów chroniących konwent. Przed miesiącem zawaliła się ich część, tworząc znaczną wyrwę we wschodnim narożniku. Ojciec Atanazy zapowiedział proces, ale nikt nie miał na to dość pieniędzy – poza firmą wydobywczą, która pozyskany budulec sprzedawała z dużym zyskiem przedsiębiorstwom budowlanym, drogowym, a od niedawna w większej ilości nawet rolniczym i technologicznym. Ci ostatni używali pozyskiwane ze skały minerały do produkcji nawozów, włókien bazaltowych zaś do obudowy nowoczesnych reaktorów atomowych.

Furtian poprowadził mnie korytarzem obok wirydarza. Bracia kończyli już posiłek, ale zostawili solidną porcję klusek śląskich, pieczeni i modrej kapusty. Baruch zawsze kusił efektami swojego kunsztu. Niski, krzepki, ostrzyżony niemal na łyso, poruszał się szybko, zbierając puste naczynia. Stoły ciągnęły się wzdłuż ścian po lewej i prawej stronie oraz na końcu sali. Kiedyś wypełnione po brzegi, dziś ze skromną zastawą dla kilku dusz. Najbliżej drzwi siedział – jak zawsze stroniący od towarzystwa i pogrążony w myślach – brat kucharza, Jeremiasz. Ledwie zauważalnie skinął głową na powitanie. Z lewej żywo dyskutowało grono pracowników przyklasztornych, którym przewodniczył kościelny. Pogroziłem mu palcem za koks przed domem. Po prawej ksiądz profesor Krzysztof Mączyński rozprawiał o czymś z ojcem Stefanem Brzozą. W kakofonii docierał do mnie tylko kaszel tego pierwszego. Centralne miejsce zajmował gwardian i zarazem proboszcz parafii Świętej Anny, ojciec Atanazy. Wiecznie uśmiechnięty ojciec Juda Kalinowski, wikary, szeptał mu coś do ucha. Atanazy machnięciem ręki wskazał mi wolne krzesło naprzeciwko. Usiadłem, a Juda się oddalił.

– Kaj żeś bōł? Na mszy żech cie niy widzioł, a mitak dŏwno chōdny – zagadał gwardian.

Był szorstki i bezpośredni, jak na Ślązaka przystało. Nie mówił wiele, odnajdywał się raczej w działaniu, choć jego homilie porywały słuchaczy. Może dlatego, że objaśniał krótko znaczenie perykopy, darując sobie zbędne didaskalia. Przez ostatnie sześć lat, od kiedy mieszkałem na Górze Świętej Anny, próbowałem znaleźć w sobie ten gen. Moje związki z południowym regionem Polski zakończyły się jednak na przodkach. Jedyne, co łączyło mnie z ojcem Atanazym, to resztki siwych włosów rozdzielonych łysiną.

– Ach, żebym to ja pamiętał… – próbowałem użyć starości jako tarczy i na wszelki wypadek włożyłem pół kluski do buzi.

– Niy fanzol mi sam gupot, widziołech cie bez ôkno, po ćmŏku po placu lŏtać. No ja, jŏ skuli ciebie mōm yno utrŏpã. Barzij ajnfach by mi sam było flyjgować jakigoś wandrusia abo chachara. Wiela ci ôstało indultu eksklaustracyjnego?

– W tym roku się kończy. Dziękuję za troskę, lecz mam nadzieję na jego przedłużenie.

– Tak bardzo szteruje cie mieszkanie we spōlnocie? – Podniósł lekko podbródek i przechylił głowę ku prawej stronie, jak zwykł to robić przy okazji kazań.

Jego brązowe oczy przenikały duszę na wskroś. Z nim mogłem być szczery.

– Atanazy, otaczałem się ludźmi przez ponad pół wieku, mam ich serdecznie dość. Począwszy od postulatu i nowicjatu we Wrocławiu, przez klerykat, studia na Papieskim Uniwersytecie Antonianum w Rzymie, pracę w urzędach watykańskich, aż po wykłady na Wyższym Seminarium Duchownym w Gościkowie-Paradyżu. Dopiero teraz odnajduję głębię dwóch cennych słów: święty spokój. Jadam z wami, czasem modlimy się w kościele Świętego Krzyża, jest sympatycznie, ale to punkt graniczny współegzystowania. Gdybym zamieszkał z wami, z kimkolwiek w tych samych murach, skończylibyśmy źle. Wiem, co drzemie w człowieku, nie ucieknie się od tego nawet w klauzurze. Co więcej, sam też nie mam łatwego charakteru.

Mógłbym wiele opowiadać o przeżyciach minionych lat. Atanazemu, poczciwemu gwardianowi przyzwoitego klasztoru, prawdopodobnie nigdy nawet nie przeszły przez myśl rzeczy, których byłem świadkiem. Bynajmniej nie chodzi tutaj o cuda, zakonnicy mieli ich niegdyś pod dostatkiem. Za moimi słowami kryła się słabość kleru. Przez dekady patrzyłem na niezaspokojone żądze władzy, snobizm, obezwładniającego bożka pieniądza, ukryte namiętności, procesy za krzywdy wyrządzone dzieciom. Kiedy kościelna opinia publiczna utkwiła wzrok w egzorcyzmach, ja widywałem zło przykryte sutannami i habitami. Wtedy jeszcze bardziej uciekałem w pracę. Tylko mistycy dawali mi poczucie sensu wiary. Już nawet nie zjawiska nadnaturalne, one z czasem spowszedniały, lecz sami widzący. To, jakich przemian dokonywało w nich doświadczenie obecności Boga. Gdy źródło wyschło, pierwszy raz umarłem.

– Myślisz, żeś już przeżōł wszystko, co było do przeżyciŏ? – zapytał ironicznie. – Tyż mi sie tak zdŏwało, a żech przijechoł na Anaberg. Sam niy ma żŏdnych luksusōw, yno problymy. Wichura pościepowała dachōwki z kościoła Świyntego Krziża. Puc slatuje ze bazyliki. Zol nadŏwŏ sie yno do renowacyje. Zŏkōn wyprzedŏwŏ kolejne grōnta, a w jednym ś nich wiertajōm tak, że mur nōm sie suje. Straciyli my papiōry do bildowaniŏ, bo tyż niy ma nowych powołań. Wiernych corŏz to manij, agresorōw za to fol. Piniyndzy brakuje, i tak funkcjōnujymy już ze braćmi ekstrymalnie ubogo. Żyjymy z dnia na dziyń. Ale wiysz co? Jeszcze my nie padli, mimo że dŏwno my powinni. Możno to brak pokus, co sōm urodzajne na polach dobrobytu, a możno łaska. Fakt ôstanie faktym. Mōm wrażynie, że hned cołki Kościōł to zrozumiy, bo dzisiej już wszyscy my sōm we kryzysie.

– Nawet perspektywa bliskiego złączenia z protestantami, prawosławnymi i innymi chrześcijańskimi wspólnotami nie poprawia notowań wiary. Od kiedy obalono nietykalną śmiertelność, człowiek odrzucił religie. Wasza heroiczność jest godna podziwu, ale chyba bronicie jednego z ostatnich bastionów – zauważyłem.

– Pamiyntej, Eliudzie, że Anaberg je wyższy ôd Zgōrzŏ Watykańskigo. Zawsze mōmy sam plac dlŏ ciebie – odparł i wrócił do krojenia pieczeni.

Kiedy skończyliśmy jeść i zbierałem się do wyjścia dodał:

– A z tym indultym dej pozōr. Balansujesz na granicy usuchliwości.

Nie powiedział niczego nowego. Od dawna wiedziałem, że cały świat: gwardianie, Konferencja Episkopatu Polski, nawet kilku kardynałów, czekał, aż komuś uda się przejąć nade mną całkowitą kontrolę. Bo ten, który ją miał, wybielał mnie jak kolor własnej szaty. Poznaliśmy się i zaprzyjaźniliśmy, kiedy był jeszcze kustoszem Ziemi Świętej. Organizowałem wówczas szereg konferencji dotyczących mariologii na przestrzeni kilku miesięcy. Kto by pomyślał, że nadzwyczaj łagodny franciszkanin zostanie łacińskim patriarchą Jerozolimy, a następnie papieżem.

– Święta Faustyna balansowała na granicy herezji i ani razu jej nie przekroczyła – odparłem, choć nie czułem się dobrze z tym porównaniem.

Po minie Atanazego wnioskowałem, że on też nie, jednak to była prawda. Mistyczka podczas jednej z rozmów, opisanej później w Dzienniczku, dziwiła się Jezusowi, że Jego łaska przebaczenia działa nawet wtedy, gdy dusza człowieka wcale nie chce współpracować. Pytała, czy to możliwe, żeby jeszcze dla niej zostało miłosierdzie. W tamtejszych realiach było nie do pomyślenia, że Bóg obdarza łaską tych, którzy stawiają przed nią znak stopu, a rezygnuje dopiero wówczas, jeśli delikwent nadal trwa w uporze. Teolodzy oskarżyli Faustynę o herezję, a tekst wpisali na listę lektur zakazanych. Dopiero kiedy wnikliwiej zbadali treść widzenia, okazało się, że nie ma w nim niczego niezgodnego z prawdą objawioną. Było to novum również dla Kościoła, choć wątpię, by kiedykolwiek oficjalnie się do tego przyznał. Mówiono raczej o „przypomnieniu przymiotu miłosierdzia”. Faustyna odczuwała strach przed eklezjalnym odszczepieniem, dlatego swoje wizje podawała pod osąd spowiednika. Moja skomplikowana relacja z posłuszeństwem była podobna. Nigdy poważnie nie złamałem ślubu, ale czasami przechadzałem się wzdłuż linii demarkacyjnej, pozostając niepewnym, czy ona zawsze będzie przebiegać w tym samym miejscu. Stąd przychylność Pawła VII nigdy mi specjalnie nie przeszkadzała.

Ojciec Stefan Brzoza zabrał mnie późnym popołudniem do Leśnicy. Miał tam spotkanie w związku z ruchem antyalkoholowym, którego był założycielem i animatorem. Ludności z okolicznych wsi oraz miejscowości, podobnie jak wielu innych miejsc globu, wiodło się coraz gorzej. Ceny produktów w sklepach sięgały nierównych sufitów, którym z kolei doskwierał brak cementu. To wszystko było spowodowane skokiem wartości paliw kopalnych, biorących udział w wytwarzaniu niemal wszystkiego. Rzadko widywana baryłka ropy kosztowała już kilkaset dolarów. Gaz zakwalifikował się do finału energetyki deficytowej i nawet w Polsce panowało zaskoczenie, że łupków nie ma tyle, na ile liczono. Zapasy węgla, którego tak unikano przez ostatnie stulecie, przybierały na znaczeniu w szarej strefie, podczas gdy w legalnym obrocie rządy państw stosowały cenę zaporową. Ten ostatni był niezbędny w produkcji cementu, co szczególnie odczuły tereny bogatego w skały wapienne Górnego Śląska. Wzrastało bezrobocie i nikt nie potrafił sensownie wytłumaczyć mieszkańcom, dlaczego mieli pozostać ludźmi w takich warunkach. Nasiliły się bijatyki, kradzieże, włamania. Po ulicach ciągnęły rzesze zaczerwienionych pijackich mord. Alkoholu, nie wiedzieć czemu, zawsze było pod dostatkiem, lecz narkotyki stały się towarem nieosiągalnym. Pomysł ojca Brzozy dawał nadzieję co najmniej współuzależnionym na wyciągnięcie ich rodzin z biedy psychofizycznej. O Bogu już dawno zapomniano, bo też nie wiedziano, czy właściwie kiedykolwiek istniał. To zrodziło ostateczną pretensję, która niczym gwóźdź w stopach Chrystusa dobijała już ledwo żywe mistyczne ciało. Okłamywaliśmy ich przez wieki, wykorzystywaliśmy, a teraz nie byliśmy w stanie podźwignąć ich z niedoli. Napadano na kościoły, w najlepszym razie ubliżano duchownym podczas mszy. Miałem nadzieję, że chociaż dziś tego uniknę. Okazało się, że cios przyszedł z innej strony.

Jezus zaczął swoją mękę w Ogrodzie Oliwnym. Tak często mówili wierni, ale to nieprawda. Cierpiał już podczas Ostatniej Wieczerzy, gdy przewidywana zdrada Judasza i ucieczka jego uczniów miały się niebawem urzeczywistnić. Atanazy wspomniał o tym w przemówieniu wygłoszonym kilka miesięcy temu na jednym ze wzgórz Poręby – wioski malowniczo położonej w dolinie pod Górą Świętej Anny. Co jakiś czas pielgrzymowano z nabożeństwami po ruinach dawnych kaplic, których kiedyś strażnikami byli franciszkanie. Kaznodzieja, stojąc na pniu stromo zalesionego zbocza, przekonywał, że kochanie ludzi robiących nam krzywdę to wyzwanie. Dlatego już dawno tego zaniechałem.

– Nie będzie żadnej koncelebry – zaskoczył mnie głos zza pleców, kiedy zakładałem biały ornat.

Obróciłem się i zobaczyłem księdza Tomasza Kanonika, proboszcza tutejszej parafii. Stał zdyszany w progu zakrystii z głupkowatym uśmieszkiem. Lekko wygięte przez okrągłą głowę okulary opierały się o policzki i miałem wrażenie, że przejmują ich karmazynowy kolor. Bez słowa wyjaśnienia podszedł do szafy, przestępując z nogi na nogę jak pingwin. Ministranci przerwali przygotowania. Zapewne sądzili, że za chwilę zobaczą scenę jak z filmowego dreszczowca.

– Wie ksiądz, że dzisiaj święto Świętej Rodziny? – zapytałem.

– Jakie to ma znaczenie? – kontrował śpiewnie, wydłużając sylaby.

Nadal promieniał udawaną radością jak ci, którzy sądzą, że jeśli wypowiedzą słowa z wyższością i przyozdobią je zadowoleniem, otrzymają automatyczne rozgrzeszenie z intencji.

– Ogromne. Za chwilę pójdzie ksiądz do ołtarza, będzie sprawował ofiarę, pouczał ludzi, a lektor odczyta fragment listu Świętego Pawła do Kolosan, gdzie mowa o znoszeniu jednych przez drugich. Jeśli jest jakiś problem z zakonnikami, zostawia się go za drzwiami kościoła. Ja również miewałem w życiu towarzystwo światlejsze i mniej głodne antagonizowania, lecz w czasie mszy nie ma to kompletnie znaczenia.

Ksiądz poszerzył możliwie uśmiech, błądząc wzrokiem po podłodze, a jego korpulentne ciało zafalowało, gdy obrócił się ze skrywaną porywczością. Doskoczyłby do mnie, gdyby nie strach przed wyrżnięciem o albę. W zamian wycedził z dystansu kilka obelg dotyczących watykańskich urzędasów i leniwych franciszkanów, co to nie zaznali trudów pracy w parafii, ale chcieliby jeść jej owoce. Pomyślałem, że Kościół od dłuższego czasu nosił w sobie tętniaka, zupełnie takiego jak mój, który zaczął pękać dopiero wtedy, gdy wspólnota stała się słaba. Kapłani miotali oskarżeniami na lewo i prawo, obarczając się wzajemnie winą za agonię Ciała Chrystusowego. „Każdemu, kto ma, będzie dodane. Temu zaś, kto nie ma, zostanie zabrane nawet to, co ma”. Bóg bezpowrotnie opuszczał ten dom, podobnie jak zrobił to kiedyś, rozdzierając zasłonę w Świątyni Jerozolimskiej.

Usiadłem w ostatniej ławce, wśród bladych z braku słońca twarzy. Było ich więcej niż zazwyczaj. Tłumaczyłem to pogarszającymi się warunkami życia i świętami. Ksiądz Kanonik już we wprowadzeniu do liturgii nie szczędził ironicznych uwag o „turystach zwiedzających świątynie od wielkiego dzwonu”. Ten cymbał bez grama wyczucia nie zdawał sobie sprawy, że miał jedną z nielicznych szans, by zmotywować letnich katolików do częstszej modlitwy, zrzucenia trudów na barki Boga i wzajemnego wsparcia. Zupełnie jakby prowadził ekskluzywny klub dla dewotów. Dawno już nie sąsiadowałem z wiernymi w nawie i odkryłem, że lepiej mi po tej stronie. Z wcześniejszej perspektywy bezdzietnego staruszka perorującego z prezbiterium przyjmowałem świat pod jakimkolwiek kształtem. Spostrzegłem, że dla nich to, co się działo, było apokaliptyczne, a każdy człowiek w kontekście klęski, nawet jeśli nie wierzy, odkrywa pragnienie istnienia transcendencji. Ludzie pogubieni mieli pełne prawo znaleźć się pomiędzy tymi murami, szczególnie podczas oktawy Bożego Narodzenia.

Proboszcz dotarł do ambony, poprawił okulary, uniósł dłoń i odchrząknął. Nie była to ani homilia, ani kazanie. Wyszło coś na kształt felietonu. Przeskakiwał z tematu na temat i miałem wrażenie, że zdania tworzyły się spontanicznie. Uważałem, że poza przypadkiem rzadkiego talentu do kaznodziejstwa publiczne wystąpienia powinny być skrupulatnie przygotowywane. Pozwalało to utrzymać ciemną stronę duszy na łańcuchu, instalując przy jej ujściu cenzurę. W przeciwnym przypadku słowotok wyrzucał z wnętrza wszystko, co zalegało, serwując nadawcy autoterapię, niekoniecznie z korzyścią dla odbiorcy. Dzięki temu dowiedzieliśmy się, że polska rodzina stała się słaba przez absencje na niedzielnych mszach, niskie kwoty z ofiar trzęsły posadami parafii pod wezwaniem Trójcy Świętej, władza słuchała podszeptów złego, a franciszkanie przystawali bardziej do świata niż nieba, przez co podkradali wiernych z Leśnicy. Wysoki głos księdza odbijał się echem od ścian neobarokowej świątyni, która jako nieliczna wśród okolicznych przetrwała proces sekularyzacji. Rząd, po zerwaniu stosunków dyplomatycznych ze Stolicą Apostolską, był długo obojętny wobec wyznań, lecz w obliczu podupadającej gospodarki pod różnymi pretekstami przejmował budowle kościelne i sprzęty liturgiczne, szczególnie tam, gdzie pozostał mały odsetek wiernych. Tutejszy proboszcz miał dryg do zarządzania, trzeba mu to przyznać, ale mieszał biznes z powołaniem. Ludzie odchodzili więc z Kościoła, co widać było również po tych, którzy nie doczekali dzisiaj do przeistoczenia.

Wyszedłem bocznymi drzwiami, gdy myśli zatrzymały mnie przy rzeźbach Jezusa i anioła. Skrzydlata postać podawała Zbawicielowi odzianemu w czerwoną szatę kielich, a ten przyjmował go z otwartymi ramionami. Malowidło naścienne zza figur wyraźnie wskazywało, że scena nawiązuje do modlitwy w Ogrodzie Oliwnym. W tle prężyła się między palmami zabudowana Jerozolima, po lewej stronie spali przemęczeni uczniowie. Całość odczytywało się wyłącznie symbolicznie. Był tu pewien smutek, lecz nie tragizm, podczas gdy ostatnia noc Chrystusa miała dramatyczny przebieg. Kiedy pierwszy raz czytałem relację z wizji Anny Katarzyny Emmerich, niemieckiej mistyczki, przeżyłem wstrząs. Jezus nie pocił się krwią wyłącznie ze strachu przed śmiercią krzyżową. Przeżywał katusze wewnętrzne powodowane widzeniami. Patrzył na wszystkie niegodziwości człowieka od zarania dziejów po odległą przyszłość, odczuwał fizycznie ich grozę. Uciekł do pobliskiej groty, gdzie początkowo klęknął do modlitwy, lecz finalnie grzechy ludzkości dosłownie przycisnęły go do ziemi. Wyobrażałem sobie, jak w częstotliwości kilkuset klatek na sekundę przed Jego oczami przewijały się sceny przedstawiające najohydniejszą ciemność: okrutne morderstwa, brutalne gwałty, czyny pedofilskie, wyzyskujące kradzieże, wszelkie cierpienie serwowane bliźnim. Następnie pomyślałem o swoich grzechach, nawet tych niewielkich, ale powtarzanych przy spowiedzi od kilkudziesięciu lat. Wszędzie dookoła dusiło zło, a szansa na poprawę tego stanu była nikła. Jezus wiedział, że za takiego człowieka odda życie, ba, zostanie zakatowany. Unia hipostatyczna dwóch natur Chrystusa: boskiej i ludzkiej, została w tamtym momencie jakby zawieszona. Odczuwał wszystko wyłącznie jako istota cielesna. Do tego dochodziły pokusy. Nie cofnął się tylko dlatego, że ufał Bogu.

To wspomnienie towarzyszyło mi w drodze powrotnej do pustelni. Z zamyślenia wyrwał mnie dopiero gwałtowny hamulec. Jeszcze nie wyjechaliśmy z Leśnicy, a ojciec Brzoza zatrzymał samochód i gwarą wyzywał miejscowych, którzy nielegalnie wycinali lipę. Na szczęście nie wszystko zrozumiałem. Wiedziałem, że chodzi o drewno na opał. Palono czymkolwiek, byle ogrzać dom, byle przez chwilę poczuć się normalnie, jak kiedyś. Gorzej, że karczowano coraz głębiej w lesie. Znikały buki, jesiony, olsze, lipy, jodły, sosny. Jeśli nie pod osłoną nocy, to za dnia szukano pretekstów do wycinki. Kiedy spojrzałem w głąb ulicy Powstańców Śląskich, dostrzegłem, że przygląda nam się jakaś staruszka. Miała na sobie stary płaszcz, dziurawe rajtuzy i niskie kozaki, głowę przykrywała jej chusta. Dłonie przyciskała do serca, a palce szybko przeskakiwały na kolejne paciorki różańca. Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, franciszkanin ruszył z piskiem opon i jak mniemam, soczystymi przekleństwami.

Luna przywitała mnie, jakbym wrócił z wojny, dopilnowując, by żadna część twarzy nie pozostała sucha. Oparła się przednimi łapami o przepasany wokół habitu cingulum i naciągała przy tym grzbiet. Wypuściłem ją na podwórze, gdzie wieczorny wiatr naniósł zapachy wilgotnego drewna oraz torfu. Wiedziałem, że nie mogę dłużej odwlekać otwarcia listu, który krzyczał milcząco z pomieszczenia sypialnego. Przyzwyczaiłem się już do życia kontemplacyjnego, urozmaiconego prowadzeniem wykładów. Tamten rozdział był dawno zamknięty. Oszukiwanie się straciło jednak podstawę dzisiejszego poranka. Przeciąłem nożem kopertę, kalecząc palec.

Drogi Ojcze Eliudzie,

mam nadzieję, że z Twoim zdrowiem nieco lepiej, a płuca Wyżyny Śląskiej łagodzą wszelkie dolegliwości: cielesne i duchowe. Nawet nie wiesz, jak Ci zazdroszczę spacerów wśród świadków, którzy patrzyli na zmieniający się świat i nadal stoją, dając wytchnienie potrzebującym. Dziękuję Bogu, że stworzył przyrodę, nadał jej własne prawa. Gdy byłem młody, lubiłem bawić się między piniami, których we Włoszech było sporo. Jedliśmy z kolegami spadające z nich orzeszki, a czego nie pochłonęliśmy, przynosiliśmy do domów, gdzie rodzice dodawali je do pesto. Cień wysokich drzew chronił przed palącym słońcem. Próbowałem wtedy odgadnąć, ile mają lat, i podziwiałem te wielowiekowe. Dzisiaj służą człowiekowi do meblowania swoich kątów, więc ich liczba diametralnie spadła. Eksperci przewidują, że za kilka dekad pinie znikną, jak kiedyś lasy wawrzynowe. Zużywamy więcej zasobów, niż może się odrodzić. Nawet sztuczne nasadzenia nie uratują sytuacji. A pinie nie są jedyne…

Na świecie żyje ponad dziesięć miliardów ludzi. Nie jesteśmy w stanie, a raczej nie chcemy wyżywić całej populacji, więc większość cierpi biedę. Zmian klimatycznych już nie zatrzymamy, dlatego wielkie rzesze migrują, a z powierzchni ziemi codziennie znikają kolejne gatunki roślin i zwierząt. Wielokrotnie przekraczając pojemność środowiskową, naruszyliśmy poważnie równowagę biocenotyczną. Nie jesteśmy już w stanie zapewnić sobie bytu, zadbać o planetę, ale skupiamy się na biologicznej nieśmiertelności. Stojąc na krawędzi urwiska, które sięga do jądra Ziemi, odrzuciliśmy wiarę i samego Boga. Zamiast cofnąć się znad przepaści i pomyśleć, robimy kolejny krok w stronę unicestwienia rodzaju ludzkiego. Tylko Stwórca tego, co niszczymy, może nas uchronić od samozagłady.

Stąd pozwoliłem sobie napisać do Ciebie, Przyjacielu, raz jeszcze. Bardzo pomogłeś mi radą w sprawie objawień z Puy de Sancy. Już kiedy poznaliśmy się w Izraelu, czułem, że jest w Tobie coś wyjątkowego, niezwykłe Światło, które w imieniu Słońca rozjaśnia cień – największą zagadkę człowieka. Nasza późniejsza wyprawa nad Jezioro Tyberiadzkie tylko to potwierdziła. Ciężko utrzymać widzenia Jade Daquin w tajemnicy, tym bardziej że teraz doszło następne. Tak, i to niemal pod nosem Watykanu. Kilka tygodni temu u podnóża Gór Albańskich, niedaleko rezydencji w Castel Gandolfo, niejaki Luca Lorenzin usłyszał głos, który poprowadził go na szczyt Monte Cavo. Jak relacjonował, gdy dotarł do celu, zobaczył coś, co nazwał „drzewem hybrydowym”: powyginanym, niekształtnym, ledwo ociosanym, składającym się z różnego rodzaju drewna. Całość płonęła ogniem, który w rezultacie niczego nie spalał. Brzmi znajomo? Głos poprosił go o modlitwę w kolejne piątki, a po nich widzący przekazywał dokładnie takie samo proroctwo co Francuzka. Na Monte Cavo już gromadzą się tłumy, dziennikarze naciskają, bym zajął stanowisko. Wiem, że przeszedłeś na emeryturę, ale jesteś tutaj niezbędny. Oczywiście incognito, bo gdyby media rzymskie wywęszyły Twoje oficjalne doradztwo, zorientowałyby się, że sprawa jest poważna. Lepiej nie ryzykować. Jako zwykły wierny przed Bogiem bardzo życzyłbym sobie interwencji Pana, odzyskalibyśmy wówczas sens naszej misji, ale najpierw należy to zbadać. Zaprosiliśmy w tajemnicy Lorenzina do Watykanu. Przyjedzie drugiego lutego. Mam nadzieję, że będziesz obecny podczas mojego spotkania z nim.

Jest jeszcze coś, co chciałbym Ci przekazać, drogi Eliudzie. Postaram się zrobić to osobiście. Tymczasem spójrz w niebo i zauważ, że nie jest już takie jak wcześniej. Niech Bóg ma nas w swojej opiece.

PS Zachowaj ciało przy życiu. Wiem, że lubisz być złośliwy, ale nie mamy już na to czasu.

Z serca błogosławię.

Papież Paweł VII

Rozdział III

Jade Daquin miała siedemnaście lat, kiedy w trakcie wytyczania nowej trasy przez masyw Mont-Dore zobaczyła jaśniejącą postać. Stało się to na szczycie Puy de Sancy i wywołało u niej wstrząs. Zwykła dziewczyna, której matka zmarła przed rokiem na raka, pomagająca ojcu utrzymać interes, dorabiała jako przewodniczka w górach centralnej Francji. Tamtejsze ścieżki kusiły amatorów turystyki powulkanicznej i entuzjastów sportów zimowych, więc dodatkowy zarobek pomagał utrzymać dom. Nie była religijna. Wprawdzie wierzyła w Boga, ale ustawiała Go raczej w rzędzie materii nieożywionej, którą można potraktować jako talizman bezpieczeństwa podczas śmierci. Dlaczego Bóg właśnie ją wybrał, o ile w ogóle to on, nie wiem. Zazwyczaj nawiedzał osoby, które dla bukmacherów byłyby najmniej spodziewanymi kandydatami. Prości, pokorni, półanalfabeci, bez ukończonych szkół, odporni na wiedzę teologiczną, bywało, że tępi – ci wszyscy zostawali wielkimi mistykami Kościoła katolickiego. I nie tylko, bo Matka Boża ukazywała się również muzułmanom, taoistom czy antyklerykałom. Jade z pewnością do ołtarza było daleko. W wywiadzie ojciec określił ją jako charakterną. Nastolatkę zaskoczyła sytuacja, która wywróciła jej życie do góry nogami. Świetlista postać, objawiona dziewczynie, była krystalicznie przejrzysta i choć nie dało się określić jej kształtu, wyodrębnić rąk, nóg, to miała na sobie szatę, powiewającą na silnym górskim wietrze. Poprosiła o modlitwę oraz o to, by nastolatka przyszła tam następnego dnia o godzinie osiemnastej, po czym wlała w serce widzącej uczucie głębokiej miłości i odeszła.

Kolejnego dnia schemat się powtórzył. Później Jade zaczęła intonować religijne pieśni, wypytywać o różne sprawy, sprowadzać na szczyt innych, dzięki czemu widzenia się wydłużały. Wieść niosła się po okolicy, coraz więcej ludzi chciało zobaczyć te dziwy, lecz nikt nie był w stanie dostrzec tego, co widziała przewodniczka. W osłupienie wprawiał tylko wygląd jej twarzy, która podczas widzeń przedstawiała ekstazę. Wzrok dziewczyny utkwiony był w jednym punkcie, a usta poruszały się bezdźwięcznie. Znalazły się nawet ćwoki sprawdzające odporność na ból, zawstydzone, gdy kompletnie nie reagowała. Mimo ekspansywnych tłumów media francuskie niemal przemilczały temat, od dawna strącając religie w czeluści niebytu, co akurat Watykan przyjął z ulgą. Po kilku tygodniach codziennych widzeń Jade otrzymała wiadomość, że Bóg ześle trwały, niezniszczalny znak, który poświadczy prawdziwość ostatnich zdarzeń i będzie ratunkiem dla dusz w czasach ostatecznych. Nazajutrz tysiące ludzi dostrzegło to wirujące, to przeskakujące z miejsca na miejsce słońce. Wszyscy mogli patrzeć w sam środek oszalałej gwiazdy bez szkody dla oczu, a gdy spektakl się skończył, zauważono, że szczyt stał się bogatszy o jedno, wielkie drzewo. Płonęło ono dziwnym ogniem, który nie trawił rośliny. Co ciekawsze, każda osoba opisywała je inaczej, a kilkoro świadków cudu słońca w ogóle go nie widziało. Próba nerwu wzrokowego trwała nadal, z takimi samymi rezultatami. Coraz liczniej donoszono o nawróceniach i spowiedziach, do których przystępowano po wizycie na Puy de Sancy. Nie brakowało również uzdrowień, a jedynym wspólnym mianownikiem każdego kontaktu z drzewem było uczucie czyjejś wewnętrznej obecności. Na pytanie teologów, czy chodzi o obecność w przedmiocie widzeń, czy w duszy człowieka, część nie potrafiła odpowiedzieć, inni zaś wskazywali oba miejsca. Jakby tego było mało, miesiąc później Jade otrzymała słowa przepowiedni, które miała powtarzać światu. Brzmiały one:

Nadchodzi koniec, a wyzwolenie nadejdzie z wysoka. Posypcie głowy popiołem, wyznajcie w duchu, że Jezus Chrystus jest Synem Bożym i Zbawicielem świata! Pan uczynił już znak na ziemi, który da początek Nowemu Jeruzalem.

Lustrowałem sklepienie niebieskie, które poza błękitem i kilkoma chmurkami nie miało nic na sumieniu. Odmiennie od ziemi – pełnej dziur, odkrywających beton z czasów Hitlera. Ojciec Atanazy milczał, spoglądając nerwowo w lusterko, jakby się upewniał, czy nie zostawił za sobą zderzaka bądź miski olejowej. Zimowe słońce wyglądało zza horyzontu, po czym znikało gdzieś za lasem. Złapałem się na szukaniu w nim wyjątkowego znaku, nadnaturalnego zjawiska, ale nic takiego nie nastąpiło. Cuda zdarzają się tylko tym, którzy ich nie oczekują – pomyślałem.

Praca z mistykami nauczyła mnie dystansu do widzeń. Bywało, że po latach tropienia śladów Boga znajdowałem Jego portret narysowany pragnieniem ujrzenia go przez osobę głęboko wierzącą. Teraz sprawa mogła być dużo bardziej skomplikowana. Niebo milczało bowiem od dawna z jakiegoś powodu. Piekło również, bo pojawieniu się ciszy u góry towarzyszyło przejście na bezrobocie wszystkich egzorcystów. Wyglądało to tak, jakby każda transcendentna siła chciała wycofać akces z ziemi, na której zaczął panować człowiek. Ten człowiek mógł być sprawcą owych widzeń, podporządkowując je temu, którego do niedawna nazywaliśmy dobrem, albo temu, którego definiowaliśmy jako zło.

Jechaliśmy do Opola i właściwie to jedyne, czego byłem pewien. Tętniak aorty mógł w każdej chwili pozbawić mnie świadomości. Sens kapłaństwa, a więc i niemal całego mojego życia, stał pod znakiem zapytania. Wyjazd do Watykanu nie był przesądzony mimo prośby papieża. Życie było już poza mną, nawet jeśli ciało znajdowało się jeszcze na ziemi. Czułem pustkę w środku, z której wywabiała mnie jedynie szalona jazda Atanazego po koleinach.

– Widzisz znaki, które nieprzypadkowo ustawiono co kilka kilometrów? – zapytałem, gdy wnętrzności zapukały do bram przełyku.

– Ja, ale jŏ sie niy stosuja do nich. Mŏsz chyba podobnie?

– Dawno nie jeździłem. Pożyczysz telefon i zwolnisz trochę?

Atanazy wyjął z podłokietnika miniaturę. Nie mogłem posiadać telefonu, reguła mojego zakonu chciała, żebym był ubogi, więc pożyczałem go od innych, najczęściej za ich wiedzą. Zalogowałem się na odwiedzany coraz rzadziej profil. To był dopiero znak – znak czasu. Zastanowiło mnie, czy szybciej umrę w realu, czy w internecie. Ku pokrzepieniu próżności czekało kilka komentarzy i panegiryków. Jakiś ksiądz nagrał też filmik z napomnieniem, żebym więcej trzymał się kanonu aniżeli apokryfów. Odpisałem ze zdziwieniem, że jak wówczas zaprezentowałbym Świętą Annę, babkę Jezusa i patronkę bazyliki? Tym razem nie nagrywałem obrazu, byłoby ciężko z głową raz po raz uderzającą o podsufitkę, postawiłem na słowo pisane.

„Przed nami stoi ta sama rzecz, lecz każdy widzi ją inaczej. Co to za przedmiot?”

– Eliud, prŏwda gŏdajōm ô wydarzeniach we Francyji?

– Prawdę, że się wydarzyły. Co do reszty, nie sposób odpowiedzieć.

– Mie sie to nigdy w gowie niy mieściyło. Rzykanie dostarczŏ klarownych dowodów jego ôbecności, pozornŏ ôbserwacyjo to potwiyrdzŏ. Chcesz coś ôd Pōnbōczka, to go prosisz i zaglōndŏsz na rezultat. Zawiniōł żeś, przeprŏszŏsz we suchalniczce i ôd razu kamiyń z serca. Je żeś wdziynczny, dziynkujesz i ôd razu chytŏsz wiynź. Dobrze, że ludzie zdrowiejōm, lepij im idzie, ale ze zjawami wiyncyj skŏraniŏ niż pożytku.

Doskonale go rozumiałem. Objawienia, nawet już zatwierdzone przez Kościół, zawsze pozostawiały duże pole do interpretacji. Wątpliwości, wątpliwości i jeszcze raz wątpliwości. Z drugiej strony łączył je wspólny mianownik – to wezwanie do modlitwy. Dla nas liczyło się polepszenie sytuacji, poświadczenie wiary, czasem przyćmiewające codzienność zjawisko, dla Niego od zawsze istotą była relacja. Bóg obdarowałby nas wszystkim, lecz sam pragnął tylko uwagi. Atanazy przywoływał czasem historie, kiedy Góra Świętej Anny obfitowała w cuda. Mało spektakularne, rozgrywające się na zapleczu ciała, ale owocne. Konfesjonały na Rajskim Placu działały wówczas jak masowe pralnie. Nie powstała jednolita księga cudów, lecz w archiwum dało się odnaleźć ślady po tamtym okresie. Z przekazów wynika, że w końcu źródło cudów wyschło. Wierni przychodzili masowo do sanktuarium jeszcze przez jakiś czas. Pielgrzymowano do kaplic, wypatrywano otwartego nieba, lecz w najlepszym przypadku dostrzegano lustro weneckie. Gdy opracowano terapię nieśmiertelności, teren już dawno świecił pustkami, a niedobitków do wiary zraziły najnowsze rewelacje. Garstka wiernych trwała z nielicznymi zakonnikami niczym wyspiarze, którzy nieustannie zmagają się z podtopieniami. Jedynie niemal bezludny szczyt był dla nich enklawą, gdzie nie narażali się na śmieszność. Wiarę pojmowali – choć nie wiem, czy to najtrafniejszy dobór słów – prosto, jakby górę odseparowano od reszty świata barierą dźwiękoszczelną.

„Przedmiot badań” – odpisał jeden z zaprzyjaźnionych księży.

– W pewnym sensie masz rację – odpowiedziałem Atanazemu i natychmiast zapragnąłem pójść pod prąd. – Ale… Przed Chrystusem powodowano rozstępowanie się wód, przechodzono przez ognie, oczyszczano źródła pitne, rozkazywano zwierzętom. Za czasów Jezusa uzdrawiano, egzorcyzmowano, wskrzeszano z martwych. Prawda została objawiona i to by wystarczyło. Żylibyśmy w uporządkowanym świecie, nie mierząc się z wyraźną ingerencją Boga, która burzy nam ład, wprawia w zakłopotanie, rzuca wyzwanie. Gdyby ktoś zapytał, gdzie on się podział, wymyślilibyśmy coś o urlopie po ciężkiej orce albo dołączeniu do milczącego klubu trapistów. A potem zadziałoby się to, co teraz, kiedy ludzie za Świętym Tomaszem tracą wiarę, bo nie widzą przekonujących dowodów. Wolą zaufać nauce, opracowując ziemski Eden nieśmiertelności. Wszystko trwa w najlepsze, dopóki człowiek sam się nie wytraci, chyba że do tego czasu naukowcy wynajdą również wieczną żywotność po uszkodzeniach mechanicznych.

– Wiara ôstatecznie by nie padła – stwierdził Atanazy. – Pōnbōczek zasioł jōm we DNA ôd człowieka. Ôbudziyła sie w mōmyńcie, kej ewolucyjŏ stworziła z nŏs istoty rozumne. Nojstarsze jeji dowody chowaniŏ umrzików sprzed stu tysiyncy lŏt dotyczōm neandertalczyków, co żyli już wtedy wele gatōnku homo sapiens. W mōmyńcie, kaj zaczynōmy lepij ôperować czerepym, rozpoznŏwōmy swojigo stwōrce. To łebski zabiyg. We wcześniyjszych etapach ewolucyjnych prŏwdopodobnie my niy gŏdali abo używali prostych źwiynków, beztōż ciynżko by było nōm kōmunikować sie ze Pōnbōczkym i tworzić spōlny kult. Rozum pōmŏgoł religiji, nawet jak ôbecnŏ rzeczywistość tymu przeczy. Dyć Jezus padoł Tōmaszowi: „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”.

– Najpierw jednak przedstawił Tomaszowi i innym dowód – oponowałem. – Szczęśliwymi nazywa tych, którym nigdy nie było dane ujrzeć poetyckiej strony wiary, którzy żyją ciągle prozą, a pomimo to ufają. Gdyby Bóg nakreślił mapę w ludzkim DNA, człowiek szukałby Go od początku, zaraz po wyjściu z progu hominidów. Powiązanie rozumu z początkiem religijności prowadzi raczej do formowania się coraz bardziej zaawansowanego kłębka wyobraźni i samoświadomości, zabarwionego lękiem przed niebytem. Jeśli nosilibyśmy w ciele boską nawigację, prędzej czy później dotarlibyśmy do celu bez nadprzyrodzonej ingerencji, podczas gdy Jahwe postanowił objawić się Abrahamowi.

– Chcesz bez to pedzieć, że strach przed śmierciōm wyzwolōł we człowieku poczucie, jak sie niyskorzij pokŏzało, fałszywyj wiary? Hmm. – Atanazy poprawił okulary, jakby próbował dojrzeć coś więcej.

Spojrzałem na ekranik. Nie wiedzieć czemu kilka osób polubiło mojego posta.

– To sie kupy niy trzimie – stwierdził krytycznie. – Znanŏ je w naszym zŏkōnie gyszichta ô misjōnarzu, co go sztorm pozbawiōł szifu na Ôceanie Spokojnym i co trefiōł na, jak wcześniej sie miyniyło, bezludnŏ wyspa. Trefiōł tam skludzonych w lesie tubylcōw, dojś cywilizowanych, wierzōncych we trzech bogów, razem sie przenikajōcych. Wiara ta przekazowali ustownie z pokolyniŏ na pokolynie i żŏdy nigdy niy słyszoł ô żŏdnyj inkszyj religiji ani żŏdnym inkszym misjōnarzu. Niy wiã, wiela je w tym prŏwdy, ale wiã tyż, że wierzynia przedabrahamowe zawiyrały w sobie elymynta, co je dzisiej uznŏwomy we krześcijaństwie za ôbjawione – zauważył. – Mezopotamskie mity gŏdajōm ô wyprawach w poszukiwaniu nieśmiertelności. We Egipcie władca bōł uwŏżany za boga nojwyższego formatu, niy jakigoś pōłbożka, gynau jak niyskorzij Jezus Krystus. Kożdŏ religijŏ miała swojigo boga nieba, co zajmowoł wyjōntkowy plac w panteōnie. Człowiek dochodziōł do prŏwdy, bo je na to gynetycznie zaprogramowany. Ja, Pōnbōczek dŏwoł się poznŏwać we czasach ôd Abrahama do Krystusa, samŏ biologijŏ przy grzysznyj naturze niy stykła by, jak pisoł Świynty Pawoł, w ukōńczyniu wyścigu. Ale to tela. Ôbjawienia prywatne, co były niyskorzij, sōm yno didaskaliami do wiary. Możno dlŏ kogoś przidatne, na zicher niy niyzbyndne. Beztōż Kościōł trzimoł sie z nimi na dystans i jŏ razym ś nim.

– A nawet jeśli je potwierdza, to zapomina, że bez nich świat w danym momencie nie dałby sobie rady. Są one tak samo przełomowe jak objawienie się Boga Abrahamowi w Charanie, które definitywnie oddzieliło poprzednie wierzenia od nadchodzącego – skontrowałem. – W religiach sumeryjskich, babilońskich, egipskich czy nawet odległej Harappie było nie do pomyślenia, żeby któryś z najważniejszych bogów przekazywał cokolwiek człowiekowi. Mówisz, że wcześniej wyczuwano źdźbło prawdy, i ja tego nie neguję, ale skąd pewność co do pośredniczenia rozumu na drodze poznania? Może to były raczej poruszenia ducha, powodowane interwencją Pana, który uznał, że na tym etapie człowiek jest gotowy, by zacząć stopniowo odkrywać karty. Postanowił wystartować z projektem przeobrażenia rodzaju ludzkiego z istot cielesnych w istoty duchowo-cielesne. Kto wie, czy właśnie podczas tamtej transformacji antybohaterami zostali Adam i Ewa.

– Myślã, że ździybko przesadzŏsz z tōm przełōmowościōm.

– A ty ciągle przesadzasz z prędkością jazdy – odparłem, gdy tylko uchroniłem głowę przed uderzeniem o boczną szybę. – Spójrz na Fatimę. Kto bez widzeń siostry Łucji dos Santos wpadłby na to, żeby powierzyć świat Niepokalanemu Sercu Maryi? Dyplomatycznie zakamuflowano w intencji światowej Rosję, na którą usilnie naciskała Matka Boża, ostrzegając przed tragicznymi wydarzeniami, ale widocznie niebo uznało ten gest. Półtora miesiąca po zawierzeniu zniszczeniu uległy dwie trzecie uzbrojenia floty radzieckiej. W następnych latach pożary strawiły fabryki produkujące paliwa do rakiet: jedną amerykańską, drugą rosyjską, a podczas święta Niepokalanego Poczęcia Maryi rozpadł się Związek Radziecki. Czy doszłoby do tego bez interwencji Boga? Wątpię.

Atanazy omijał roboty drogowe, które po zalegalizowaniu zasad ruchu powietrznego i dopuszczenia do niego samochodów latających były już rzadziej widywane. Wykorzystałem ten moment, żeby rozświetlić ekran.

„Lustro” – ostatnio dodany komentarz należał do Marty Schatz, żony naszego najhojniejszego fundatora, dzięki któremu sanktuarium na Górze Świętej Anny jeszcze dychało. Kliknąłem w zdjęcie profilowe i zobaczyłem przeszło czterdziestoletnią kobietę z rozpuszczonymi brązowymi włosami, sięgającymi do ramion, z nieco pucołowatymi policzkami, dobrze maskowanymi odpowiednim przechyleniem głowy. Wpatrywała się we mnie dużymi, niebieskimi oczami, rozszerzając pełne usta w jakby ironicznym półuśmiechu. Nie wiem, co w jej twarzy było elektryzującego. Rzadko zabierała głos, mąż nadrabiał. Tutaj wydawała się pewniejsza siebie. Jedna z widzących powiedziała kiedyś o Maryi, że nie była tak piękna fizycznie jak Maria Magdalena, ale wszystkim taką się jawiła dzięki duchowej mądrości, skromności, cnotliwości. W przypadku Marty być może zadziałał podobny mechanizm, tylko napędzały go mniej znane księdzu siły. Wysłałem prywatną wiadomość: „Brawo”.

Zimne Opole było o niebo cieplejsze od widoku doszczętnie spalonej kurii. Diecezja nie zdążyła się jeszcze rozpaść, gdy jeden z koktajli Mołotowa powędrował za okno gabinetu arcybiskupa. Na szczęście Nos przebywał akurat z wizytą ad liminaw Watykanie, gdzie – o ironio – dowiedział się o podporządkowaniu podległego mu terenu archidiecezji wrocławskiej. Kiedy powiadomiono go o pożarze, miał odpowiedzieć: „Znak jest nad wyraz oczywisty, że Ojciec Święty się nie pomylił. Chciałbym powiedzieć, że strząsnę proch z nóg moich, ale za bardzo kocham to miejsce, tamtych ludzi”. Proponowano mu pracę w watykańskich dykasteriach, a nawet nuncjaturę w którymś z krajów. Nie zgodził się. Na jego usilne prośby ostatecznie pozwolono mu wrócić na uczelnię – pod warunkiem objęcia funkcji rektora Instytutu Teologicznego. Stolica Apostolska nie mogła pogodzić się z myślą, że niedawny zarządca diecezji, arcybiskup, miałby być jedynie wykładowcą. Przystał na to i musiał ponownie dryfować na wątpliwym okręcie, bo sąsiadującemu seminarium groziło zamknięcie, a instytutowi, po odłączeniu wszelkich wydziałów teologicznych od uniwersytetów, brakowało studentów. Często arcybiskupa widywano w centrum miasta, gdzie rozdawał zupę bezdomnym. Ich liczba potroiła się na przestrzeni ostatnich kilku lat. Ku zdziwieniu Nosa to oni później pomogli namierzyć podpalaczy, którzy rekrutowali się spośród lokalnych rzezimieszków. Aktów wandalizmu nie brakowało, ludzie wyładowywali złość na urzędnikach państwowych, księżach, sąsiadach, samych sobie, a policja wobec licznych przestępstw pozostawała bezradna.

Staliśmy z Atanazym na zgliszczach, zmawiając ciche modlitwy. Nogi grzęzły nam w gruzie, nie pozostał kamień na kamieniu. Spojrzałem na katedrę i nie mogłem wyzbyć się myśli, że ona będzie następna. Najpierw niszczą urzędy, a kiedy nabiorą pewności siebie, uderzą w kościoły.

Skrywaliśmy się w mroku milczenia aż do Plebiscytowej. Tam wyszedłem z samochodu i po leżących wszędzie liściach ruszyłem wzdłuż ulicy. Echo w instytucie już od holu zapowiadało monolog w wyludnionej sali wykładowej. Kilku niedobitków z seminarium, z których prawdopodobnie większość zrezygnuje, i jedna wolna słuchaczka stanowili moje audytorium. Zastanawiałem się, czy teologia życia mistycznego jest dla nich fantazyjną odskocznią od pozostałych przedmiotów, czy rzeczywiście są nią zainteresowani. Z mojego doświadczenia wynikało, że fascynują się nią najczęściej ludzie niepogodzeni z prozą praw natury, żądni tajemnej wiedzy, która wyróżni ich na tle innych, podczas gdy to dział dla najsilniej stąpających po ziemi religioznawców.

– Dzisiaj skupimy się na zjawiskach porządku poznawczego – zacząłem. – Nie są tak spektakularne jak lewitacja czy dar stygmatów, gdyż celują w wiedzę. O mistyce dotyczącej ciała doczytacie w hagiografiach, internet też zaznajomi was ze szczegółami. Pamiętajcie tylko, że wielu stygmatyków ukrywało znamiona, jak ojciec Pio, który zasłaniał je rękawiczkami. Były dla nich raczej powodem do wstydu niż dumy, intymnym przeżyciem, którym z własnej woli nie chcieli dzielić się ze światem – zaznaczyłem. – Zjawiska poznawczo-psychiczne są łaskami wlanymi kanałem duchowym, poszerzającymi zakres informacyjny poza granice zwykłych możliwości poznawczych człowieka. Angażują przy tym psychikę, która jest niezbędna do odbioru obrazów, treści, emocji oraz zinterpretowania ich. Na początek zagadka: w jakiej kategorii mieszczą się widzenia i wizje?

– W cielesnej – odpowiedział jeden z alumnów.

– Jak masz na imię?

– Kacper.

– Dlaczego tak sądzisz, Kacprze?

– Bo widzenie odbywa się poza sferą wewnętrzną.

– Ktoś ma jeszcze jakiś pomysł? – drążyłem.

– Wydaje mi się, że to zjawisko poznawczo-psychiczne. – Wysoki, śpiewny głos dobiegał zza długich, czarnych włosów osłaniających pochyloną nad zeszytem głowę jedynej dziewczyny na sali.

Kojarzyłem ją i jej rodziców ze zdzieszowickiej parafii, w której prężnie działali.

– Obraz nie rodzi się na zewnątrz, ale w środku człowieka – dodała.

– Jak masz na imię?

– Karolina.

– Brawo, Karolino. Masz prawie całkowitą rację. Przy okazji rozwiązaliśmy odwieczny dylemat, jak postrzegają mężczyźni, a jak kobiety. Nie dziwię się, że Bóg wybrał niewiasty na pierwszych świadków zmartwychwstania. Gdyby to byli mężczyźni, Jezus pozostałby ogrodnikiem obok swojego grobu po wszystkie czasy.

– Księże profesorze, czemu mam „prawie” rację? – zapytała i od razu dostrzegłem w niej prymuskę spragnioną dogmatu nieomylności.

– Jestem jedynie Bogu ducha winnym doktorem – sprostowałem, po czym odniosłem się do jej pytania: – Wyróżniamy jeden wyjątek. Widzenia mogą być zewnętrzne, jak zauważył Kacper. Obraz, figura, kształt, światło zostają stworzone boską mocą poza człowiekiem, a ten w odbiorze wykorzystuje zmysł wzroku. Mojżesz patrzący na krzew gorejący, Maryja na archanioła Gabriela przy zwiastowaniu, apostołowie na zmartwychwstałego Chrystusa, teofania w Fatimie, objawienie się Matki Bożej w egipskim Zeitoun należą do niezwykle rzadkich zjawisk, ale się zdarzają. Problem polega na tym, że rzesze teologów wkłada do tego worka co drugie widzenie. Nic bardziej mylnego. Znakomita większość takich cudów rozgrywa się w sferze intelektualnej bądź wyobrażeniowej. To, że ktoś widzi anioła, zakładając zdrowie psychiczne, niekoniecznie oznacza umiejscowienie wysłannika Boga w tamtejszej przestrzeni, szczególnie jeśli osoba stojąca obok go nie dostrzega. Równie dobrze może mieć jedynie jego zinterpretowany obraz w mózgu.

– Wychodzi na to, że część widzeń mogło być nieprawdziwych, bo ich przedmiot nie znajdował się w miejscu, które wskazywano, tylko w głowie – wtrącił Kacper.

– A dlaczego coś, co dzieje się w głowie, miałoby być mniej prawdziwe od zjawisk odbywających się poza nią? Czemu zmysł wzroku aplikuje do wyroczni decydującej o prawdzie albo fałszu? – prowokowałem do dyskusji. – To jedno z narzędzi poznawczych. Większość mistyków, nawet tych największych, jak choćby Święta Faustyna czy Święta Teresa z Ávili, mówiąc kolokwialnie, widziało przeważnie w głowie. Bóg rzadko nagina prawa przyrody. Nawet w przypadku fatimskiego cudu wirującego słońca współpracował z naturą. Zgromadzeni zobaczyli kręcące się słońce, które następnie zaczęło spadać zygzakiem w stronę ziemi, prezentując różne barwy. Kilka tysięcy osób, niezależnie od wiary bądź jej braku, widziało to kuriozum, opisywali je przypadkowi ludzie rozlokowani w promieniu stu kilometrów kwadratowych, podczas gdy pobliskie obserwatorium w Greenwich nie odnotowało żadnej zmiany w ruchu wielkiej gwiazdy. Powód? Świadkowie najprawdopodobniej mieli szczęście znaleźć się idealnie w momencie zajścia refrakcji optycznej. Dwa strumienie powietrza wpadły na siebie, mogły być wypełnione cząsteczkami lodu, do tego temperatura rosła wraz z wysokością, co spowodowało dokładnie taki ruch materii, jaki zaobserwowano, z kolorowym rozszczepieniem światła na deser – wyjaśniałem. – Refrakcje się zdarzają, cudowność całego zajścia polegała na tym, że zostało przewidziane i trwało około piętnastu minut, co przy ulotności zjawiska należy uznać za nietypowe. Bóg w taki sposób programuje systemy sieciowe świata, żeby służyły mu zgodnie z przeznaczeniem. Czasem jednak musi coś zlutować, stąd, jak mniemam, osobiste ingerencje.

– Dobrze, ale dlaczego widzenia wyobrażeniowe i intelektualne są zgodne z prawami przyrody? – zapytał chłopak.

– Do Boga najczęściej dochodzi się ciężką pracą. Pamiętacie sen patriarchy Jakuba o drabinie, po której schodzili i wchodzili aniołowie, gdzie na samej górze czekał Jahwe? – zadałem retoryczne pytanie. – Święty Grzegorz z Nazjanzu widział w nim ascetyczną drogę do doskonałości. Przyjmuje się, że szczeble drabiny symbolizują cnoty, które trzeba posiąść, żeby zjednoczyć się z Bogiem. To wszystko musi być poprzedzone łaską, ale sama wiara już nią jest. Zaryzykuję stwierdzenie, że każdy z nas mógłby skontaktować się z Panem, gdyby wyćwiczył ducha tak jak mistycy. Tylko oczyszczona dusza może spotkać się z nieskazitelnym dobrem, bo takie są, nazwijmy je roboczo, prawa mistyczne. Zresztą potwierdzają to widzenia o duszach czyśćcowych, które muszą zostać oczyszczone, żeby wejść do nieba. Niektórzy dokonują tego już na ziemi, oczywiście we współpracy z