Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy historia może dzielić?
Rotmistrz Witold Pilecki przeszedł niezwykłą ścieżkę życiową – był bohaterem wojny polsko-bolszewickiej, a w 1939 roku jako ułan nacierał na niemieckie czołgi i stawiał czoła natarciom sowieckiej armii na ewakuujące się do Rumunii polskie siły zbrojne.
Czy pamięć może zranić?
Po klęsce września zajął się rozbudową doskonale działającej siatki konspiracyjnej, której celem był zwalczanie niemieckich sił w Warszawie. Jednak najważniejsze zadanie było dopiero przed nim...
Czy prawda może zabić?
We wrześniu 1940 roku rotmistrz dobrowolnie udał się do KL Auschwitz, obozu zagłady w Oświęcimiu, stając się jego pierwszym kronikarzem. Również tam założył świetnie funkcjonującą strukturę konspiracyjną, ratując od śmierci ogromną liczbę współwięźniów.
Po wojnie Witold Pilecki nie zastał ojczyzny taką, o jaką walczył. Oskarżony o szpiegostwo, stanął przed komunistycznym sądem. I choć władze PRL robiły wszystko, by wymazać jego imię, legenda przetrwała. W niniejszej powieści rozbłyska na nowo.
„Najłatwiej byłoby powiedzieć: pomnik ze spiżu. Pomnik bez skazy. Ale w pomnikach nie ma człowieczeństwa, a Pilecki był człowiekiem z krwi i kości. I takiego daje nam w swej powieści Roman Konik. Czytać, czytać i jeszcze raz czytać!”.
Wacław Holewiński, autor m.in. Opowiem ci o wolności
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 524
Był wczesny ranek. Okno szarzało świtem, wyłaniającym powoli z mroku kształty mebli w sypialni. W powietrzu unosił się zapach ostatnich pokosów traw.
Obok Witolda na białej poduszce miarowo jak zegar oddychała jego żona Marysia. Spała z lekko rozchylonymi ustami i bezładnie rozrzuconymi włosami. Witold, opierając głowę o zgięty łokieć, patrzył na zarys jej twarzy. Wydawała się spacerować jeszcze po dachach snów z dala od trosk nadchodzącego dnia.
Pilecki delikatnie odchylił lekki koc, pod którym sypiał z żoną w parne letnie noce i poczuł chłód poranka. Czas już przynieść cieplejszy pled, pomyślał. Opuścił bose stopy na drewnianą podłogę, zrobił znak krzyża i wstał, spoglądając w stronę uchylonego okna. Ta chwila przed świtem była niemal bezszelestna, tylko co jakiś czas, gdy lekki wiatr poruszył firankę, słychać było delikatny szmer muślinu.
Włożył białą koszulę i bryczesy i cicho, jakby przemierzał niewidzialny labirynt, wyszedł z sypialni, starając się nie stąpać na skrzypiące deski podłogi. Przymknął lekko drzwi i zanim wszedł do salonu, zajrzał jeszcze do pokoju dzieci. Podniósł kołdrę zrzuconą przez Andrzejka — jak co noc — na podłogę, otulił spokojnie oddychającą Zosię, obok której leżał pies Neron. Przez chwilę stał, patrząc na dzieci, pogłaskał rozbudzonego psa. Neron machnął lekko ogonem po czym, uznając, że jeszcze za wcześnie na spacer, obrócił się na drugi bok i zwinął do dalszego snu.
Z całego dnia Witold najbardziej lubił właśnie tę porę — jego bliscy byli tuż obok, on sam był wyspany i pełen energii, nie musiał się śpieszyć, miał czas tylko dla siebie. Wyszedł przed dom, przeciągając się tak mocno, że było słychać trzask kości. Popatrzył w szarzejące niebo, na którym widać było jeszcze gwiazdę poranną niczym zapaloną w oddali lampkę. Sad przed domem otulony był mgłą, z gałęzi zwisały ciężkie od rosy nitki babiego lata. Powoli budziły się ptaki i, strzepując wilgotne pióra, jeszcze słabo, jakby dla rozgrzewki, zaczynały swój poranny koncert.
Witold zdecydowanym krokiem ruszył w stronę stajni, cmokając z daleka na swoją ulubienicę. Klacz Bajka od razu poznała jego kroki i powitała go głośnym rżeniem zanim jeszcze otworzył drzwi.
— Cichutko, cichutko, maleńka, toż pobudzisz domowników, niech jeszcze pośpią, dopiero świta, jeszcze wcześnie.
Podrapał ją z czułością za uchem i wprawnym ruchem ściągnął ze stojaka wytarte na brzegach siodło. Założył je na grzbiet klaczy, zaciągnął popręgi i wyprowadził konia ze stajni. Gdy dosiadł klaczy, ta od razu, nie czekając na komendę, ruszyła stępa dobrze sobie znaną drogą przez sad. Tak samo jak jej pan lubiła przejażdżki o świcie.
Z sadu wjechali w aleję starych lip. Pod gęsto posadzonymi drzewami panował jeszcze mrok nocy, ich splecione konary tworzyły zwarty ciemnozielony sufit. Na ubitej drodze jednostajnie dudniły kopyta Bajki. Przy końcu alei z gałęzi zerwał się spłoszony puchacz i odleciał przez tunel z drzew jakby w zwolnionym tempie. Bajka zastrzygła uszami, Witold pogładził ją po szyi i cicho rzekł prosto do jej ucha:
— Sowy się boisz? Ejże, zobacz, jaka ona przestraszona, ucieka aż pióra lecą na drogę.
Wyjechali na otwarte pole w chwili, gdy słońce różowym pasem oświetlało wysokie korony drzew. Ptaki na dobre rozśpiewały się, złote zboże lekko falowało kołysane porannym wiatrem.
— Ihhha! Galop, Bajka, galop! Szybciej, co się tak wleczemy? Zobacz, jaki poranek! Jak w rajuuuu! — Witold mocno ścisnął klacz udami, potem uniósł się w strzemionach i rozpoczął szaleńczy galop piaszczystą drogą. Jego płowe włosy rozwiał wiatr, zdawał się stanowić jedność z koniem.
Przeszli w kłus, skręcając w stronę zielonej ściany lasu. Bajka biegła miękko po mchu, Witold spoglądał w górę na korony drzew. Po chwili ściągnął uzdę i zatrzymał klacz. Zeskoczył z siodła, poklepał Bajkę po szyi i cicho rzekł:
— Nie odchodź daleko, masz tu trawę i jagody. Nie przywiązuję cię do drzewa, ale nigdzie nie łaź sama, tak? Żadnych mi psikusów nie rób, maleńka.
Klacz, jakby zrozumiała swego pana, zastrzygła uszami i zaczęła spokojnie skubać soczystą trawę.
Witold podszedł do dorodnej sosny, spojrzał w górę i powoli zaczął się wspinać. By wdrapać się na szczyt potrzebował niewiele ponad trzy minuty. Na zwieńczeniu drzewa, górującego nad resztą zagajnika, osadzone było stare gniazdo bocianie, opuszczone przez ptaki po zeszłorocznej burzy, kiedy porywisty wiatr zrzucił je w poszycie lasu. Pod jesień Witold, nie szczędząc sił, naprawił połamane gniazdo, wiążąc gałęzie łoziną, potem wciągnął je z powrotem na drzewo i umocował miedzianym drutem. Mimo że było zreperowane i stabilne, bociany je tego roku omijały. Witold niejednokrotnie przypatrywał się z ukrycia, jak krążyły nad drzewami, nie wróciły jednak do swego starego gniazda na skraju lasu.
Pilecki, wspiąwszy się na czubek sosny, wszedł do ogromnej obręczy gniazda, wyciągnął się w nim, umościł wygodnie, podłożył pod głowę ręce i spojrzał w letnie niebo zabarwione od wschodu pomarańczowym świtem. Sosna kołysała go lekko, ptaki śpiewały, Bajka w dole parskała, jakby dając znać swemu panu, że czeka karnie, aż ten zejdzie z drzewa.
Witold uwielbiał leżeć w bocianim gnieździe o świcie kołysany miarowo wiatrem jak w wielkim hamaku. Ilekroć się tutaj wylegiwał, myślał o tym, że otrzymał od życia więcej niż mógłby oczekiwać. Spojrzał ponad koronami lasu na odległe Sukurcze. Wśród drzew ogrodu lśnił biały dworek. Otrzymał go w spadku po ojcu Julianie, zamieszkał w nim wraz z żoną Marysią, tutaj urodziły się jego dzieci — Zosia i Andrzejek. Tutaj też, na pobliskim cmentarzu, pochował niedawno swoją matkę.
— Mój Boże! — westchnął głośno Witold, aż zakołysało się gniazdo. — Mój Boże, jak tu pięknie… — powtórzył jeszcze głośniej. — Czego więcej mi trzeba w tym życiu?…
Niebo było coraz jaśniejsze. Pilecki zszedł ostrożnie po gałęziach na polanę, dosiadł Bajki i ruszył kłusem w stronę dworu. W lipowej alei spotkał żniwiarzy, którzy nie bacząc na świeżą rosę, ruszali już na poranne pokosy. Gdy go dojrzeli, usłyszał, jak jeden z nich pyta:
— A to co za czort po nocy na koniu lata, ha? Diaboł jaki czy co?
Witold zwolnił, uśmiechnął się do swych sąsiadów i pozdrowił ich uniesioną ręką.
— Aaa, to wy, młody Pilecki. A gdzie to jeździcie tak z rana? — spytał go wąsaty żniwiarz.
— Ot, bez celu, dla samej przyjemności, żal gnić w łóżku, jak świt taki piękny mamy. Niedługo słoty będą, wtedy się wylegiwać można do późna.
Żniwiarz wzruszył ramionami, postukał się w spalone słońcem zmarszczone czoło i poprawił kosę opartą na ramieniu.
— Oj, pogniłoby się jeszcze w łóżku przy żonce, oj, pogniło… — mruknął sam do siebie. Obejrzał się za odjeżdżającym Witoldem i dodał: — Ot, czort ten Pilecki młody, pstro w głowie, ale o majątek swój dba lepiej nawet niż jego ojciec. Robotę daje, płaci co się należy… — I, szurając stopami, pomaszerował za innymi w stronę żyznych pól nad rzeką.
Gdy Witold podjechał pod dom, drzwi były szeroko otwarte — znak, że żona już wstała. Odprowadził klacz do stajni, zrywając dla niej po drodze wybujały łubin, który bardzo lubiła. Zanim wszedł do domu wyciągnął ze studni wiadro zimnej wody, ściągnął koszulę, i głośno prychając, umył się nad cembrowiną. Przeczesał palcami mokre włosy, założył koszulę na wilgotne ciało i wszedł zamaszystym krokiem do domu.
Marysia stała przy stole, szykując śniadanie. Kuchnię wypełniał zapach świeżego chleba, rzodkwi i gotowanej kawy.
— Gdzie cię znowu nosi, kochany, tak z rana? Znowu się sama budzę w łóżku. Bo będę zazdrosna, jak tak w nocy będziesz gdzieś uciekał ode mnie! — Marysia pogroziła mu palcem i filuternie puściła do niego oko.
Witold podszedł do niej, objął wpół i ucałował miękko w szyję.
— Jak ja uwielbiam te wakacyjne poranki… Słońce aż się skrzy, w polu pachną zboża, w kuchni dobre jedzenie, nic pilnego do roboty nie ma…
Marysia westchnęła ciężko i odparła:
— Dla mnie jest, bo dyżur mam dziś w szkole.
— W wakacje? — spytał zdumiony Witold, siadając przy stole i przegryzając twardą rzodkiew.
— Kochanie, wakacje już się kończą, wrzesień za pasem, trzeba nowy rok dla dzieci przygotować.
Witold siedział przy stole jakby stroskany. Marysia odłożyła nóż i podeszła do męża.
— Nie martw się, wrócę szybko, to tylko kilka godzin. Możesz się nacieszyć dziećmi, nikt wam nie będzie zawadzał w obejściu.
Witold pokiwał głową, patrząc jej prosto w oczy.
— Nie tym się martwię. Wczoraj wieczorem słuchałem radia. Niespokojnie się robi. Lada dzień mogą ogłosić powszechną mobilizację. Wojna, Marysiu, stoi u naszych drzwi. W marcu niemieckie czołgi wjechały do Pragi, teraz czas na nas i obawiam się, że jak do tego przyjdzie, nie pójdzie to tak gładko jak w Czechach.
— Tylko nie to, dajże spokój! Mało to już się wszyscy wycierpieli w ostatniej wojnie? — powiedziała wzburzona Maria. — Kto by miał w głowie tak mało rozumu, by wywoływać nową? Nauczyli się już, że zbyt wielka to cena, tyle cierpienia było. Ot, pokłócą się, poobrażają, popyskują na siebie w radiu i przestaną. Lepiej zobacz, jak nam się złotem w tym roku wysypało zboże.
Witold, nie chcąc martwić Marii, pokiwał tylko głową.
W tym momencie, jeszcze mrużąc oczy po nocy, wbiegł do kuchni Andrzejek i wskoczył z rozbiegu na kolana taty.
— Nie za wcześnie wstałem, co? — spytał, szeroko ziewając.
— W sam raz — odparł Pilecki, całując z czułością syna w czoło. — Prawdziwy mężczyzna powinien wstawać o świcie, by mieć na wszystko oko. A w łóżku oko masz przymknięte.
Gdy wstała Zosia, zjedli razem śniadanie, a potem Witold z dziećmi odwieźli bryczką Marię do szkoły w Krupach, gdzie pracowała jako nauczycielka. Lubili te wspólne letnie przejażdżki wśród pól dojrzewającego zboża, wtedy Witold uczył syna powozić. Jego marzeniem było, by Andrzejek odziedziczył po nim miłość do koni.
Słońce stało już wysoko, gdy Pilecki, wracając z dziećmi z Krup, skręcił nagle w dróżkę prowadzącą pod miejscowy kościół.
— Zobaczymy, jak zamontowali mój obraz — powiedział, zsiadając przed kościołem z bryczki. — Chodź, moja generałeczko — rzekł do ciągle jeszcze zaspanej Zosi, biorąc ją w ramiona.
— Tatusiu, to ten obraz z tym strasznym panem, co malowałeś ostatnio? — spytała go córka.
— To nie żaden straszny pan, tylko święty Antoni, patron rzeczy zagubionych! — oburzył się Andrzej. — Boże, jaka ty jesteś dziecinna jeszcze! Dobrze mówię tato, co? — spytał ojca.
Witold przytulił Zosię i odparł:
— Masz rację, to święty Antoni jest na obrazie, ale, mój Andrzejku, nigdy nie mów tym tonem do siostry. — A po chwili namysłu dodał: — Ani do żadnej innej kobiety. Prawdziwy mężczyzna na kobiety nigdy nie podnosi głosu. Słyszałeś bym ja na mamę kiedyś krzyczał? Albo w zdenerwowaniu jej odpowiadał tym tonem? Jędruś…
Andrzej zawstydził się. Otworzył, nie bez trudu, ciężkie drzwi kościoła, puszczając przodem tatę niosącego w objęciach jego siostrę. Dopiero wtedy odpowiedział na pytanie ojca:
— Nie, nigdy. Przepraszam cię, Zośka.
W kościele po porannej mszy czuć było jeszcze zapach zgaszonych świec. W bocznej nawie kilku robotników mocowało właśnie na dwóch hakach nad ołtarzem nowy obraz Pileckiego, osadzony w wielkich złoconych ramach. Proboszcz, pomimo zaawansowanego wieku, prowadził parafię wzorowo. Teraz wydawał polecenia robotnikom.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — rzekł w powitaniu Pilecki, stawiając córkę na posadzce.
Proboszcz odwrócił się uradowany, poznając od razu śpiewny głos Witolda.
— O, nasz artysta z Sukurcz! Na wieki wieków, amen. Właśnie obraz świętego Padewskiego montujemy. — Podał Witoldowi rękę na powitanie, ten zaś ucałował dłoń proboszcza w geście szacunku.
— Witoldzie — zwrócił się ksiądz do Pileckiego. — Nigdy o to nie pytałem, czemuż to porzuciłeś studia malarskie na Uniwersytecie Batorego? Toż widać, żeś mocno utalentowany! Na obrazie Antoni jako żywy patrzy na nas! Śliczny to obraz. I jakie kolory!
Witold nachylił się do dzieci, posyłając je przed ołtarz, by się pomodliły za matkę. Dopiero wtedy odpowiedział proboszczowi:
— Choroba ojca, potem jego śmierć i podupadający majątek… Kto się miał zająć ojcowizną jak nie ja? Studia rzecz wtórna, rodzina jest tu najważniejsza. Pamięta wielebny, że kilka miesięcy temu i matkę pochowaliśmy wspólnie. Ot, wszystko na mojej głowie się ostało.
Proboszcz pokiwał głową ze zrozumieniem.
— A i słyszę, że majątek ziemski w Sukurczach pod twoją ręką jest jak pałac jaki, a i o całą okolicę dbasz, straż ogniową założyłeś, prowadzisz skup mleka. Podobno aż do Wilna je wożą, prawda to?
Witold uśmiechną się skromnie i odparł:
— Z Bożą pomocą i błogosławieństwem jakoś to wszystko się katula. Nic nadzwyczajnego nie robię przecież.
— A gdzie twój mundur ułana? — spytał nagle ksiądz, odwracając wzrok od robotników kończących już montaż obrazu. — Nikt tak paradnie nie wyglądał jak ty jako ułan!
— Księże proboszczu, obawiam się, że lada moment znów będę musiał mundur przywdziać, czasy ponure idą — odpowiedział cicho Witold.
Proboszcz spojrzał na Pileckiego i znienacka spytał:
— Ile ty masz lat?
— Trzydzieści osiem skończyłem w maju.
— Piękny wiek! — odpowiedział ksiądz. Przymrużył oko i dodał: — Ile bym dał, by być takim młodzikiem jak ty, ile ja bym za to teraz dał! Toż widać, żeś chłop na schwał, ja już ledwo łażę, ot, pomalutku do grobu maszeruję. Już czuję wilgoć ziemi…
W tym czasie z drabiny zeszli robotnicy i stanęli wszyscy z zadartymi głowami przed skończonym dziełem.
— Niech ci Bóg wynagrodzi, Witoldzie, żeś tak rękę przyłożył do przyozdobienia świątyni Pańskiej — powiedział wzruszony proboszcz. — Ile to pieniędzy musiałbym dać, by taki piękny obraz zamówić… I kto by to zechciał namalować? W Wilnie, Grodnie albo i samym Lwowie trzeba by zamówienie robić.
Pilecki uśmiechnął się, pożegnał z księdzem i podszedł do dzieci.
— O co się modliliście? — spytał szeptem.
Andrzejek popatrzył poważnie na tatę i odparł:
— Cobyś już nie musiał wyjeżdżać i ciągle tylko był z nami.
— A ty, generałeczko? — spytał córki.
— Żebym się wreszcie porządnie wyspała — odparła Zosia, robiąc znak krzyża i szeroko ziewając.
Wyszli z kościoła, wskoczyli do bryczki i wrócili do Sukurcz.
________
Sierpniowy dzień był piękny, suchy i bezchmurny. Poszli nazrywać jabłek w sadzie, a ojciec pokazywał dzieciom, jak je delikatnie układać w wiklinowym koszyku, by ich nie poobijać. Potem podlali klomby z kwiatami pod oknem. Po zastanowieniu Witold wysłał Andrzejka samego bryczką po mamę do Krup. Odprawiając przejętego nową rolą syna, dawał mu ostatnie wskazówki co do powożenia. Andrzejek, dumny z nowego zadania, głośno cmoknął na konia i powoli ruszył w stronę lipowej alei. Witold został sam z Zosią, która wtuliła się w jego ramiona i usnęła w oczekiwaniu na brata i matkę.
Pilecki nieco się niepokoił tą samotną podróżą syna, Andrzejek miał zaledwie siedem lat. Choć powoził już wcześniej wiele razy, robił to zawsze pod bacznym okiem ojca. Radził sobie wtedy nadspodziewanie dobrze, Witold uznał zatem, że syn może zrobić matce niespodziankę i pokazać, jaki jest samodzielny. Do Krup droga była niedaleka, nieruchliwa i niewyboista. Gdzieś w głębi Pilecki czuł jednak narastający niepokój. Siedział w sadzie, zaplatając Zosi warkocze, lecz ciągle wypatrywał Jędrka z Marysią. Odetchnął głęboko, gdy usłyszał nadjeżdżającą bryczkę. Wziął w ramiona Zosię i wyszedł na spotkanie żony i syna. Wiedział już, że podjął dobrą decyzję.
Niestety, z dumną miną Andrzejka kontrastował srogi wyraz twarzy jego matki, która już zeskakując z bryczki, strofowała głośno Witolda:
— Czyś ty oszalał?! Samego Andrzejka posyłać bryczką! A jakby koń poniósł? Albo kogoś złego by spotkał po drodze? Jakby nadeszła burza, co by nieborak sam zrobił? Witek, bój się Boga! Ty i te twoje szalone pomysły…
Zosia zbudziła się, usłyszawszy podniesiony głos matki, i wyciągnęła rączki w jej stronę. Witold uwolnił ją z objęć, by przywitała się z mamą.
— Marysiu, zobacz jak Andrzej sobie poradził, zuch chłopak! Minę ma taką, jakby przynajmniej królową jaką przywiózł na bal! Od małego z Bajką oswojony, gdzieżby ona mu krzywdę miała wyrządzić?
Maria jednak daleka była od udobruchania. Z groźną miną, szeptem, tak by Andrzej schodzący z bryczki nie słyszał, poprosiła męża:
— Proszę, nie rób mi więcej takich niespodzianek. Ja nie jestem tak odważna jak ty i nie chcę ryzykować naszymi dziećmi. Uszanuj to, proszę.
Witold pokiwał głową na znak zgody, czuł jednak, że to nie samotna podróż synka jest głównym powodem zdenerwowania żony. Zatrzymał ją, kładąc miękko dłoń na jej ramieniu, spojrzał w oczy i spytał:
— Marysiu, o co chodzi? Co się wydarzyło w Krupach?
Maria spuściła oczy, postawiła Zosię na piaszczystej ścieżce i popchnęła ją lekko w stronę domu.
— Zastałam w szkole wiadomość dla ciebie, obiecałam przekazać. — Podniosła wzrok na męża. — Część Armii „Prusy” postawiono w gotowość bojową, masz być w pogotowiu, byś mógł się stawić czym prędzej na każde wezwanie.
— Kiedy? — spytał krótko Witold, ściągając brwi.
— Jak przyjdzie rozkaz. Taki telefonogram przyszedł do Krup, nic więcej nie było. Po prostu masz być gotowy, nigdzie nie wyjeżdżać, aż do odwołania i czekać dalszych rozkazów.
Witold wiedział, co znaczą takie lakoniczne zwroty. Sytuacja wyglądała poważnie. Patrzył na Marysię w milczeniu, ta zaś cicho powiedziała:
— Boję się, co z nami będzie, kiedy pojedziesz. Witold, może nie musisz…
— Marysiu, kto, jak nie ja, ma was bronić przed wrogiem? Chcesz, by żołdacy zastukali w nasze drzwi? Wiesz, co to oznacza? Wiesz, co zrobią z naszą generałeczką? Albo z tobą? Wiesz, co zrobią z naszym pięknym białym dworkiem, z sadem, dobytkiem? Stawię się na rozkaz właśnie po to, by budził cię rano promień słońca i zapach pieczonego chleba, a nie łuna pożogi, zapach dymów i wrzask żołdaków na naszym podwórku. Czy ja mam wybór? Czy mógłbym was nie bronić, schować się w norze, zbiec gdzieś i czekać?
Maria nie odpowiedziała. W takich chwilach chciała mieć Witolda przy sobie. Przy nim czuła się bezpieczna, wiedziała, że jakby przyszło coś złego, to on ją obroni.
Witold pochylił się do Nerona, który przybiegł z ogrodu na powitanie.
— Marysiu, beztroska, w jakiej żyjemy, nie jest nam dana raz na zawsze, choć tak się może teraz wydawać. Czasem trzeba o nią zabiegać, a jak przyjdzie potrzeba, to i walczyć. Siedem lat już żyjemy w Sukurczach jak w przedsionku raju, niczego nam nie brakuje, ale ja od trzech lat drżę o to nasze szczęście. Widzę, co się wkoło dzieje, czytam gazety, słucham radia. Czechosłowacja i Austria już zajęte, teraz pora na nas. Ja, kochana Marysiu, pamiętam wojnę z bolszewikami, a teraz ten przeklęty kanclerz Rzeszy… Słuchałem wczoraj wieczorem jego przemówienia, dobrze znam niemiecki i wiem, co znaczy, jak krzyczy do rodaków o poszerzeniu przestrzeni życiowej dla Niemców. Wehrmacht zbiera siły, już widzę ten złowrogi cień, zbierają się nad Polską czarne chmury. Obawiam się, że sprawa o wolne miasto Gdańsk i korytarz do Rzeszy to tylko pretekst. Dlatego Andrzejkowi daję czasem zadania ponad miarę, jak dziś z powożeniem bryczki, by sam potrafi sobie radzić. Gdy mnie na jakiś czas zabraknie, on ma ci być pomocą. Musi się hartować, być zdrowy, odpowiedzialny, obowiązkowy i zaradny.
Maria jakby do końca nie wierzyła w słowa męża, dlatego też spytała go wprost:
— To co, wojna będzie? Z Rzeszą? Czy z Sowietami?
Witold, gładząc Nerona za uchem, cicho odpowiedział:
— Co dzień się modlę, by do tego nie doszło, ale jeżeli Niemcy wejdą na teren Rzeczypospolitej… Poczekamy pewnie chwilę, wciągniemy Wehrmacht w głąb kraju i rozbijemy go kawalerią. Zresztą Francja i Anglia są naszymi sojusznikami, to może być hamulec dla planów Hitlera, myślę, że aż taki głupi nie jest, by z nimi zadzierać.
— Obyś miał rację, że na strachu się skończy.
Witold wprowadził bryczkę do stodoły, puścił luźno klacz, która wraz z psem wybiegła do sadu. Umył się przy studni i zawołany przez syna poszedł na wspólny obiad do ogrodu. W cieniu wielkiej sosny uwijała się Zosia, pomagając mamie nakrywać do stołu, na którym rozłożono biały obrus. Już od maja, gdy tylko pozwalała na to pogoda, Pileccy jadali w ogrodzie. Witold własnoręcznie zrobił dębowy stół, który zimą chował do stodoły i przykrywał płótnem. Wkoło obejścia śpiewały ptaki, buczały w sadzie pszczoły, klacz hasała z psem pomiędzy jabłonkami, nic nie zwiastowało, że kanikuła dworku w Sukurczach może zostać zakłócona. Zanim zasiedli do obiadu, pomodlili się jak zawsze. Popołudniem, najedzeni i rozleniwieni, wybrali się na spacer po okolicy.
________
Deszcz spadł z piątku na sobotę, sobotni poranek też był dżdżysty i nieprzyjemny. Wiał przenikliwy wiatr, zwiastując nadejście wczesnej jesieni. Cała rodzina Pileckich siedziała w salonie. Maria uczyła Zosię przyszywania guzików, zaś Witold z Andrzejem bawili się w ulubioną zabawę. Chłopiec wymyślał różne stworzenia, które ojciec miał rysować na luźnych kartkach papieru.
— Eee, tato…— Andrzejek wydął wargi w wyrazie zniechęcenia. — Ten gnom, co go narysowałeś teraz, nic się nie różni od zwykłego gnoma, tylko tym, że ma kilof. Górski miał być przecież i powinien wyglądać inaczej od zwykłego.
— Niby jak, mądralo? — spytał ojciec, uśmiechając się do syna.
— No normalnie, jak górski, tłumaczę ci już trzeci raz, a ty mi znowu tu rysujesz zwykłego gnoma z kilofem. Górski gnom ma być, a nie pospolity! Wielkie oczy ma mieć!
— Wielkie oczy, powiadasz?
— No tak! Jak górski, to stale pod ziemią siedzi, a tam ciemno, to od tego wypatrywania ciągłego ma oczy wytrzeszczone.
Witold roześmiał się, jednak jego śmiech zagłuszony został przez Nerona, który wybiegł nagle spod stołu i głośno ujadając, patrzył z niepokojem w stronę drzwi wejściowych.
Maria spojrzała zdziwiona na męża.
— Kto w taką pogodę tłucze się po duktach i to z samego rana? Goście? A może ktoś ze spółdzielni mleczarskiej z Lidy z pilna sprawą do ciebie?
Witold odłożył ołówek i kartki papieru, wstał od stołu i wyjrzał przez okno na drogę.
— W sobotę ze spółdzielni? Raczej nie. Cicho, Neron, nie szczekaj! — Uspokoił psa gestem i wyszedł przed dom.
Na podwórzu stał mężczyzna w mundurze ułana. Podobnie jak Pilecki był żołnierzem rezerwy, znali się ze wspólnych ćwiczeń w Krupach. Gdy salutował Witoldowi, ten wiedział już, z jaką sprawą gość przyjechał do Sukurcz.
— Panie poruczniku, melduje się wachmistrz Wardocha z Dziewiętnastej Dywizji Piechoty! W ramach mobilizacji na terenie Rzeczypospolitej jest pan powołany pod dowództwo generała Kwaciszewskiego i ma się pan stawić niezwłocznie w Krupach, gdzie formuje się szwadron.
— To powszechna mobilizacja, wachmistrzu? — spytał Pilecki, przytrzymując za uzdę zdyszanego konia.
— Na razie tylko alarmowa, powołano do wojska wszystkich oficerów i podoficerów.
Witold wiedział, że to, czego się obawiał, stało się faktem.
— Zrozumiałem, stawię się niezwłocznie na rozkaz przełożonych. Możecie odjechać.
Żołnierz zasalutował i ściągnął wodze. Koń pogalopował po rozmiękłej drodze w stronę kolejnej wioski, wyrzucając spod kopyt strzępy błotnistej mazi.
Pilecki przygładził włosy. Zastanawiał się, jak powie o swoim wyjeździe rodzinie. Gdy się odwrócił, zobaczył na progu Marysię i dzieci. Żona miała poważną minę, podobnie Andrzejek. Zosia, przytulona do psa, cicho płakała, czując intuicyjnie, że stało się coś złego. Ten widok rozczulił Witolda. Podszedł, objął ich i cicho rzekł, zwracając się przede wszystkim do dzieci:
— Tacy ułani jak my, to w jeden tydzień przegonimy intruzów. Potem wrócę i będzie jak przed wyjazdem albo nawet i lepiej.
Pilecki nie potrafił kłamać, dlatego dzieci od razu wyczuły, że deklaracja ojca wypowiedziana niepewnym głosem jest nieszczera. Witold musiał się przyznać sam przed sobą, że nie wierzy w swój rychły powrót do majątku. Nie przypuszczał jednak, iż w progu swego dworku stoi z rodziną po raz ostatni.
Gdy weszli z wilgotnego podwórza do domu, szybko spakował najważniejsze przedmioty codziennego użytku. Nauczony wojną z bolszewikami wiedział, że zabrać należy jak najmniej rzeczy, w to zaś, co niezbędne, wyposaży go armia. Z dziećmi pożegnał się czule od razu, zaś Marię poprosił przed dom.
— Idę piechotą, Bajkę ci zostawiam. Mario! — Chwycił jej drobną twarz w dłonie. — Popatrz na mnie.
Żona Pileckiego spojrzała przez łzy w ciemne oczy męża. Ciągle miała nadzieję usłyszeć od niego, że jedzie tylko po to, by spróbować odroczyć swoją mobilizację.
— Wbrew temu, co mówią wszyscy, ja nie wierzę, że tutaj będzie spokojnie. Gdy wyczujesz jakiekolwiek zagrożenie, zostaw wszystko i ratuj to, co najcenniejsze, czyli siebie i nasze dzieci. Nie patrz na dworek, dobytek, swoją pracę. Uciekajcie w stronę stolicy, tam najbezpieczniej, w Warszawie jest twoja siostra, Eleonora zawsze ci pomoże w razie kłopotów. Będę się starał dowiadywać na bieżąco, gdzie jesteście i jakie są wasze losy. Myślę, że mobilizacja nie potrwa długo, ale w razie zaognienia sytuacji uciekajcie od razu, ja was potem odnajdę. Zresztą jesteś rozsądna, wiesz, co robić.
Nie chciał rozstawać się z żoną, ale przerwał nagle pożegnanie, wiedząc, że tak będzie najlepiej. Ucałował ją mocno i czule w miękkie usta, gwałtownie obrócił się i ruszył w stronę Krup. Nie obejrzał się, wiedząc, że zanim zniknie w zakręcie alei lipowej, zapłakana Maria będzie stała na progu domu, odprowadzając go tęsknym spojrzeniem.
Gdy zmoknięty Pilecki dotarł do Krup, na kościelnej plebani zastał punkt mobilizacyjny swego szwadronu, który został włączony do kawalerii dywizyjnej Dziewiętnastej Dywizji Piechoty pod dowództwem generała brygady Józefa Kwaciszewskiego. Z rozmów z kolegami i resztą oficerów Witold zorientował się, że w Niemczech zaobserwowano wzmożone ruchy wojsk Wehrmachtu, które gromadziły się przy granicy z Polską. Włączone radio donosiło o kolejnych niemieckich aktach sabotażu na terenie Rzeczypospolitej.
Nad ranem, po noclegu w zimnym i wilgotnym kościele, szwadron Pileckiego skierowany został na stację kolejową, skąd przerzucono go wagonami transportowymi w okolice Piotrkowa Trybunalskiego do osłony szosy Piotrków-Tomaszów Mazowiecki. Mijając kolejne miejscowości, nietrudno było dostrzec niepokój, jaki panował w związku z mobilizacją.
Trzydziestego sierpnia wielu postawionych pod broń żołnierzy odetchnęło z ulgą. Wieczorem, podczas kolacji na jednej ze stacji, powiadomiono ich, że mobilizacja zostaje odwołana ze względu na zapewnienia aliantów o sojuszu z Polską. Żołnierze klepali się wzajemnie po ramionach, ciesząc się, że jak zawsze wszystko się skończyło na strachu i zamieszaniu.
Witold nie wierzył do końca w to, co usłyszał. Miał o zapewnieniach sojuszników własne zdanie, które zresztą wyraził głośno wbrew protestom. Jakże wzrósł prestiż młodego podporucznika, gdy nad ranem przyszedł rozkaz jednoznacznie stwierdzający, że mobilizacja pozostaje w mocy i ma obecnie charakter powszechny, a nie tylko alarmowy.
Wieczorami słuchano radia, oczekując informacji o wypowiedzeniu przez Trzecią Rzeszę wojny Polsce. Oficjalne wypowiedzenie wojny jednak nie nadeszło. Armia niemiecka w sile dwóch milionów doskonale wyszkolonych żołnierzy, uzbrojonych w dwa tysiące osiemset czołgów, około trzech tysięcy samolotów i dziesięć tysięcy dział, napadła po prostu na Rzeczpospolitą pierwszego września o świcie. Zamiast różowych chmur poranka pojawiły się na polskim niebie czarne cienie samolotów, które przyniosły ogień i zgliszcza mieszkańcom całego kraju. Wszyscy żołnierze byli podnieceni i z niepokojem słuchali kolejnych doniesień o niemieckim ataku na Polskę.
Witold Pilecki z drugim plutonem kawalerii dywizyjnej, którym dowodził, stacjonował w szkole nieopodal drogi na Piotrków Trybunalski. O świcie, po pobraniu śniadania z kuchni polowej zarządził wyjazd na stanowiska, które przydzielono dowódcom na porannym apelu. Pluton Witolda wyglądał teraz zupełnie inaczej niż na paradnych pokazach woltyżerki. Podczas mobilizacji żołnierze pobrali z magazynów nowe zielonkawe mundury polowe. Każdy z nich, oprócz karabinka kawaleryjskiego, był wyposażony w bagnet i saperkę, maskę przeciwgazową, chlebak i manierkę obciągniętą zielonym płótnem. Wszyscy nosili hełmy typu francuskiego i wyglądali niemal tak samo niezależnie od szarży. Pilecki w odróżnieniu od reszty posiadał jeszcze pistolet przypięty do skórzanego pasa oraz lornetkę.
Główną siłą ogniową szwadronu kawalerii był ciężki cekaem oraz działko przeciwpancerne zaprzężone w trzy konie. Pilecki liczył na więcej, lecz niestety okazało się, że nie dostaną ani tankietki, ani wozu bojowego, po prostu ich zabrakło na wyposażeniu armii. Dodatkowo wyprosił jedynie moździerz i dwie rusznice przeciwpancerne.
Szwadron kawalerii dywizyjnej, w którego skład wchodził pluton Pileckiego, został rozlokowany na drodze prowadzącej do Tomaszowa Mazowieckiego, zaś zwiadowców rozlokowano w trójkącie między Pabianicami, Radomskiem i Opocznem. Witold wykorzystał znajdujący się obok nieczynny rów melioracyjny jako naturalny okop. Długo się przyglądał okolicy, zanim polecił zająć pozycje bojowe. W porośniętym wysoką trawą rowie kazał zainstalować erkaemy i rozmieścić stanowiska ogniowe. Wiedział dobrze, że od tego, w jaki sposób się ustawią, zależeć będzie przebieg walki. Gdy nadzorował montowanie karabinu maszynowego, wysoko nad głową usłyszał narastające z każdą chwilą basowe buczenie ciężkich samolotów. Leciały na wysokim pułapie, jednak Pilecki przez lornetkę widział je doskonale. Ogromna liczba bombowców Heinkel, zwanych pogardliwie „sowami”, i sporo groźniejszych dornierów otoczonych ciasnym wianuszkiem myśliwskich messerschmittów leciała wprost na Warszawę. Pilecki dobrze wiedział, że armia polska, dysponująca zaledwie osiemdziesięcioma bombowcami, stu pięćdziesięcioma myśliwcami i taką samą liczbą samolotów zwiadowczo-rozpoznawczych — do tego przestarzałych i słabo uzbrojonych — może co najwyżej chwilowo przeszkodzić w inwazji z powietrza, lecz jej nie zatrzyma.
Noc z czwartego na piątego września była spokojna. Po wielu dniach opadów na bezchmurnym niebie ukazał się jasny księżyc. W jego świetle lśniła mokra jeszcze po deszczach droga na Tomaszów Mazowiecki. Było zupełnie cicho, niekiedy tylko słychać było parskanie koni i pobrzękiwanie ułańskich ostróg. Pilecki siedział oparty o drzewo i patrzył w księżyc, zastanawiając się, czy cisza na częstotliwościach rozgłośni radiowych w Katowicach, Poznaniu i Krakowie jest znakiem kapitulacji tych miast przed najeźdźcą. Obok dwóch szeregowców sprzeczało się cicho o przebieg wojny. Widząc siedzącego nieopodal podporucznika, zwrócili się wprost do niego.
— Panie poruczniku! — odezwał się do Witolda niski ułan z blizną pod okiem. — Jak pan sądzi, ile to wszystko potrwa?
Pilecki spojrzał na młodych żołnierzy opartych plecami o słupki przydrożne.
— Co ile potrwa? Mobilizacja?
— Nie, wojna — odparli jednocześnie.
— Wiecie, że Wehrmacht powołał pod broń nawet rocznik tysiąc dziewięćset trzynasty, siedemdziesiąt dwie dywizje idą na nas, zachód Polski już bombarduje Luftwaffe. Samoloty, które nad nami przeleciały, zostały prawdopodobnie rzucone na Warszawę. Niemcy kierują na nas dwa miliony wojska. Co poradzimy naszą kawalerią, nawet przy najlepszych chęciach? Ot, jedynie spowolnić możemy ten ich marsz na wschód. Jakby nawet całe nasze wojsko z rezerwą postawić pod broń, to nie uzbiera się tego więcej jak czterdzieści dywizji piechoty i tuzin dywizji kawalerii.
— To co, uciekać mamy? — spytał wyraźnie zaniepokojony młodszy z ułanów.
— A broń Boże! — prawie krzyknął Pilecki, aż zadrobiły spłoszone konie. — Z wszystkich sił musimy bronić tego, co nam najdroższe. Pamiętajcie, macie mieć w pogardzie śmierć i walczyć z determinacją godną polskiego ułana! Od tego zależy, czy wasze kobiety i dzieci będą bezpieczne. I czy was się potem wstydzić nie będą.
Nagle zerwali się wszyscy na równe nogi, gdyż drogą od strony Opoczna w stronę umocnień plutonu galopował koń. Żołnierze powychodzili z przydrożnych rowów, patrząc w mrok, skąd dochodziło miarowe stukanie kopyt o drogę. Tylko Pilecki przeładował karabin i postawił go przy nodze. Gdy jeździec wjechał w krąg światła księżyca, rozpoznali zwiadowcę pozostawionego w sąsiedniej wsi przy drodze. Na jego twarzy malowało się przerażenie.
— Gdzie dowódca?! — zapytał, rozglądając się wśród żołnierzy, którzy się wokół niego zgromadzili.
— Podporucznik Pilecki, ja tu dowodzę! — powiedział Witold, wychodząc zza pleców żołnierzy. — Wszyscy na stanowiska, co zbiegowisko robicie! A ty mów!
Posłaniec przełknął ślinę i wskazał palcem za siebie.
— Widzicie łunę, o tam?
Wszyscy spojrzeli w stronę, którą pokazywał zwiadowca. Ciemne niebo na horyzoncie wyglądało jak podkolorowane czerwoną kredką.
— Panie poruczniku, to nie zachód słońca, tylko łuny pożaru. Pięć kilometrów stąd w stronę Opoczna jest już niemiecki korpus pancerny. Prą do przodu, że słychać tylko ryk silników. I mrowie wojska, ciężko zliczyć ilu ich jest!
Pilecki wyprostował się, wyszedł na środek drogi i wydał rozkazy:
— Ustawiamy się po dwóch stronach drogi, erkaemy w szpicy, granatniki w środku flanki, na końcu cekaem i działko przeciwpancerne! Wpuszczamy ich głęboko w umocnienia i dopiero na moją komendę atakujemy! Nie wyrywać się, czekać na mój strzał, będę w samej szpicy, by lepiej widzieć wszystko! Moździerz ustawcie na końcu z zapasem amunicji, zostajecie tam bez ciągu konnego. Prawdopodobnie nie uda się nam zatrzymać wroga, dlatego na rozkaz mój lub gdy ja zginę, na polecenie mojego zastępcy, wycofujemy się w stronę lasu na północ. — Pilecki wskazał za siebie wyciągniętą ręką i krzyknął: — Na stanowiska!
Żołnierze ruszyli biegiem, by przygotować się do pierwszego starcia z nieprzyjacielem. Większość z nich była rekrutami i poza strzelnicą nigdy nie strzelali, a już na pewno nie do żywego wroga. Teraz czekał ich chrzest bojowy. Mniej liczni starsi żołnierze byli dobrze przygotowany do walki, bowiem ułani i strzelcy konni powoływani do służby czynnej poddawani byli wyjątkowo trudnemu dwudziestotrzymiesięcznemu szkoleniu. Ćwiczyli manewry strategiczne, atak podjazdowy, uczyli się budowy i zasad działania broni palnej. Sam Pilecki prowadził niejednokrotnie z założoną przez siebie w Lidzie formacją „Krakusów” ćwiczenia przeprawy wpław przez rzekę z pełnym osprzętem, najazd konnicy na pozycje wroga oraz strzelanie do celu. Teraz zbliżał się prawdziwy egzamin z tych umiejętności.
Pilecki zebrał kilku najbliżej stojących żołnierzy i wydał kolejny rozkaz:
— Zebrać konie i wycofać się w okolice wsi Wolbórz. Tam spętać je w lesie, by nie pouciekały, tutaj będzie bardzo głośno, spłoszyłyby się. Ty zostaniesz przy koniach. — Wskazał na najmłodszego rekruta, a widząc jego szeroko otwarte z przerażenia oczy, dodał spokojnym głosem: — Nie bój się, zostaniesz w lesie i popilnujesz koni. Konie nam tu teraz niepotrzebne. Wy zaś — zwrócił się do pozostałych — czym prędzej wracać, każdy karabin się teraz liczy. Zrozumieliście? Za drugą linią drzew jest pole odwrotu, w razie przełamania naszego ataku wycofujemy się w stronę lasu, gdzie będą czekać konie. Wykonać!
Na te słowa podszedł sierżant Danecki, znany Witoldowi z ćwiczeń w Lidzie, i cicho spytał:
— Sądzisz, Pilecki, że zatrzymasz korpus pancerny? Czym? Granatami i działkiem przeciwpancernym? A może konnicą? Zginiemy wszyscy, opamiętaj się, co ty wyprawiasz! Prowadzisz pluton na pewną śmierć!
Witold zmarszczył brwi i spojrzał na sierżanta.
— Nie czas na dyskusje, ja tu dowodzę, ty masz słuchać rozkazów. Wojnę mamy, a nie ćwiczenia, rozumiesz to?! Nie wiemy do końca, jaka jest liczebność wojska, które idzie w naszą stronę, ale jedno jest pewne, wróg idzie zabijać nasze dzieci i żony! Tu nie ma żartów. Chcesz stać przy drodze i wiwatować? Czy uciec w las i czekać co przyniesie los?
Danecki podrapał się w podbródek i odparł leniwie:
— Atak nie wydaje mi się dobrą decyzją, a gdyby tak…
— Dość! — przerwał Pilecki, patrząc groźnie na sierżanta. — Na stanowiska! A ty, jak się boisz, uciekaj w las z końmi i nie siej zgorszenia i lęku wśród moich żołnierzy. Nie chcesz walczyć, to uciekaj, ale nie pokazuj mi się więcej na oczy!
Jeszcze raz zawołał głośno:
— Na stanowiska!
Pobiegł na szpicę plutonu, zabierając ze sobą skrzynkę z amunicją, i wskoczył w rów po prawej stronie drogi. Położył się w mokrej trawie, przeładował karabinek Berthiera i pistolet w kaburze. Spojrzał na leżących obok żołnierzy, którzy przerażeni czekali na nadchodzące wydarzenia. Młody rekrut obok Pileckiego tak ściskał karabin, że widać było blade plamy na jego zaciśniętych na kolbie dłoniach. Wszyscy wiedzieli, że to nie ćwiczenia i tym razem będą strzelać do wroga, który odpowie ogniem.
Oczekiwanie wydawało się nie mieć końca. Panowała zupełna cisza, przerywana tylko dalekim ujadaniem psa z Wolborza, do której pognano konie plutonu. Już zupełnie wyraźnie widać było od strony Opoczna łunę ognia, nie było jednak nic słychać, żadnych odgłosów walki. Nagle Pilecki drgnął, reszta popatrzyła na niego w wyczekiwaniu. Dopiero po chwili wszyscy usłyszeli z oddali chrzęst żelaza. Do pojedynczych dźwięków dołączył wkrótce dobrze znany Pileckiemu ryk wysokoobrotowych silników Diesla. Nie było już wątpliwości, że drogą, przy której się zasadzili, jadą oddziały Wehrmachtu. Z każdą chwilą hałas narastał, dawało się już rozróżnić odgłosy czołgów i zwykłych łazików.
Gdy z oddali usłyszeli pierwsze niemieckie komendy, Pilecki spokojnie odbezpieczył karabin, podniósł go na wysokość twarzy i nieruchomo wpatrzył się w mrok, skąd dobiegał hałas. Droga, przy której rozlokował się pluton Pileckiego, została specjalnie wybrana przez niego w taki sposób, by stanowisko zasadzki znajdowało się na długiej prostej, tak iż można było oszacować ilość nadjeżdżającego wojska. Teraz Pilecki zauważył w oddali żółtawe światła reflektorów. Na przedzie jechał łazik, za nim widać było ogromne cielska czołgów z czarnymi krzyżami po bokach. Ryk silników i hałas żelastwa toczonego po asfalcie powoli przybliżał się w stronę ułanów. Leżący w mokrej trawie żołnierze czuli już drgania ziemi narastające z każdą sekundą.
Pilecki schylił głowę, gdy pierwszy niemiecki pojazd przejechał przed nim, wyrzucając w stronę rowu obłok spalin. Wszyscy oczekiwali pierwszego strzału porucznika, który miał być sygnałem do walki, Pilecki jednak czekał cierpliwie, przepuszczając czołg za czołgiem. Lekko wychylił głowę, wypatrując końca kawalkady, jednak aż po horyzont błyskały światła nadjeżdżających wojsk wroga. Pilecki przyklęknął na jedno kolano, rozejrzał się i dostrzegł łazik jadący pomiędzy dwoma czołgami w odległości zaledwie kilkunastu metrów. Przyłożył szybko karabin do twarzy, wstrzymał oddech, wymierzył i strzelił w stronę oficera siedzącego z tyłu pojazdu. Jego strzał był ledwo słyszalny w hałasie ryczących czołgów, jednak czapka spadającą z przestrzelonej głowy na drogę była widocznym znakiem i dla Niemców, i dla ludzi Witolda.
Rozległa się kanonada strzałów z obu stron drogi. Kolumna niemieckiego wojska nagle straciła rytm, czołg jadący za autem, w którym siedział oficer zastrzelony przez Pileckiego, zatrzymał się. W jednej chwili rozpętało się piekło. Czołgi skierowały się w stronę strzelających, z ciężarówek wysypało się mrowie piechoty.
W pierwszych kilkunastu sekundach ataku Pilecki postrzelił sześciu niemieckich żołnierzy, nie było to jednak trudne, gdyż zaskoczeni Niemcy stanowili idealny cel. Po chwili, gdy rozproszyli się schowani za wozy pancerne i byli osłonięci przed kulami, nie było już tak łatwo ich dosięgnąć. Nad głową Witolda, tnąc z sykiem okoliczne krzaki, przeleciały pierwsze serie pocisków.
Rozpoczął się huraganowy ogień, na stanowiska plutonu Pileckiego spadł grad ołowiu, w obłokach dymu i kurzu dudniła ziemia, waliły się ścinane pociskami gałęzie drzew. Wiedząc, że w bezpośrednim starciu nie mają najmniejszych szans, Pilecki wydał głośno komendę przegrupowania się. Biegnąc w stronę kępy drzew, widział jak jego pluton dziesiątkują szybkostrzelne karabiny maszynowe. Do ostrzału, siejąc popłoch, włączyły się czołgi, ich pociski uderzały głucho w nasyp, za którym chowali się żołnierze. Ziemia drżała, obok drogi płonęły już zagajniki. Jeden z czołgów z czoła kawalkady trafił w moździerz ustawiony na końcu drogi.
Cała walka trwała nie więcej niż pół godziny. Pilecki spostrzegł, że pomiędzy krzakami leszczyny, pod silnym ostrzałem wroga z trzech stron, został z grupą zaledwie kilkunastu żołnierzy. Cały ogień niemieckiej kolumny był teraz skierowany w ich kierunku. Nie było wyjścia — jeżeli chciał ocalić resztki oddziału, musiał wydać rozkaz odwrotu.
Musiał krzyknąć kilka razy, gdyż huk wystrzałów był tak głośny, że sam niemal nie słyszał własnego głosu. Wypchnął z krzaków w stronę lasu sierżanta. Żołnierze, widząc go biegnącego w kierunku wcześniej wskazanej linii odwrotu, ruszyli za nim.
Pilecki co chwila odwracał się i strzelał w stronę drogi, osłaniając odwrót i poganiając ocalałych żołnierzy plutonu biegnących po rozmokłym polu w las. Po drodze kolejnych dwóch padło pod ostrzałem, a gdy wbiegli pomiędzy pierwsze drzewa, było ich zaledwie pięciu. Na drodze słychać było jeszcze kanonadę wystrzałów i nieludzki krzyk. Pojedyncze pociski eksplodowały aż nad koronami przydrożnych drzew, głucho uderzały w pnie, rozbryzgując w drzazgi korę i tnąc gałęzie.
Niemiecki Szesnasty Korpus Pancerny rozbił w pył pluton Pileckiego. Zaledwie niewielka część jego żołnierzy leżała teraz na ściółce lasu, głośno oddychając. Sam Pilecki, zdyszany, w ubłoconych oficerkach, patrzył między drzewami, jak Niemcy prostują szyki i ruszają w dalszą drogę. Pierwsze starcie zostało naznaczone klęską, jednak dla Pileckiego walka dopiero się zaczęła.
Gdy świt malował na szaro zachmurzone niebo nad Piotrkowem, Witold, leżąc za zwalonym pniem, usłyszał z tyłu ściszone głosy żołnierzy.
— Jezu najsłodszy! — mówił młody rekrut, patrząc w niebo. — Tadziu zabity, Heniek dostał pociskiem tak, że jego ręka obok mnie upadła, Franek leży przy drodze z dziurą w głowie. Boże, czemu tak?…
Witold obejrzał się w jego stronę i równie cicho rzekł:
— Rozumiecie teraz? To już nie są ćwiczenia. Jak myślicie, po co jadą w głąb naszego kraju? To regularne wojsko, uderzą w każdego, kto spróbuje ich powstrzymać. Chłopcy, to jest wojna, być może jutro wszyscy zginiemy, ale niewolnikami nie będziemy nigdy!
Pilecki martwił się stratami w swym plutonie, z niektórymi żołnierzami rozmawiał ledwie godzinę temu, a teraz leżeli martwi przy szosie. Sądził, że stracił niemal wszystkich, jednak o świcie zaczęła dołączać do ocalałych reszta rozproszonych żołnierzy. Ku zaskoczeniu Pileckiego, była ich dość spora grupa. Liczono się, dopytywano i informowano, kto zginął, kto jest ranny, a kto przepadł bez wieści. Gdy zrobiło się jasno, Pilecki wysłał jednego z żołnierzy w stronę lasu, gdzie na czas walki miały być ukryte konie. Ten wrócił z młodym szeregowcem, tak wystraszonym, że ledwo mógł mówić.
— Panie poruczniku, wprowadziłem konie do wsi i jak się zaczęło, spętałem je, bo tak dudniło, że stawały dęba. Ale po godzinie Niemcy byli już we wsi, spalili wszystko, konie pozabierali, strzelali do cywili jak do kaczek… ja uciekłem w las.
— Miałeś trzymać konie w lesie! Czemu wprowadziłeś je do wioski? — spytał zdenerwowany Pilecki.
— Bałem się bardzo, myślałem, że we wsi będzie bezpieczniej.
Witold spojrzał uważniej na młodego szeregowca i zobaczył nie żołnierza, ale przerażonego chłopca, niemal jeszcze dziecko. Zrobiło mu się go żal.
— Trudno, konie stracone, pluton i tak jest rozbity — odparł cicho.
Gdy nad drogą do Tomaszowa stało już wysoko pomarańczowe słońce, Pilecki obserwował z ukrycia dwa zniszczone wozy pancerne i trzy rozbite ciężarówki, przy których krzątali się żołnierze Wehrmachtu, próbując wymontować części z ciągle dymiących maszyn. Ten obraz utwierdził go w przekonaniu, że słusznie stawili czoła najeźdźcy. Unieruchomione na szosie niemieckie pojazdy były namacalnym dowodem męstwa ułanów.
Podporucznik Pilecki zebrał garstkę żołnierzy i, omijając pobliskie wsie, ruszył w stronę stolicy. Po drodze mijali spalone osady, dymiące pożogą rumowiska. Słychać w nich było przeraźliwe krzyki i pojedyncze strzały, dudniące echem po jesiennych, zaoranych polach.
Wspólna wędrówka stała się niebezpieczna, główne drogi zabezpieczone były punktami kontrolnymi, które rozstawiali Niemcy na zdobytym terenie. Wieczorem drugiego dnia marszu Witold podjął decyzję, że w ciągu dnia będą w miarę możliwości odpoczywać po lasach, próbując kłaść się spać przy rozstawionych wartach, zaś od zmroku do świtu będą zmierzać w stronę Warszawy, starannie omijając wszelkie napotkane osady. Wiedzieli, że w mundurach Wojska Polskiego stanowią dla Wehrmachtu łatwy cel, każde spotkanie z wojskiem niemieckim oznaczało nieuchronną walkę.
Po trzech dniach wyczerpującego nocnego marszu zaczynał doskwierać żołnierzom głód. Racje żywnościowe zostały przy drodze na Piotrków, zaś jedyne źródło żywności stanowiły mijane osady, do których ze względów bezpieczeństwa nie chcieli wchodzić.
Czwartego dnia, gdy po dziennym odpoczynku zbierali się na skraju lasu do wymarszu, usłyszeli w oddali trzask łamanych gałęzi. Ktoś zmierzał w ich kierunku. Pilecki jako pierwszy padł na mokrą ściółkę, dając ręką znak pozostałym żołnierzom, by uczynili to samo. Wyciągnął z kabury pistolet, odbezpieczył go i czekał. Zza krzaków wyszła kilkunastoosobowa grupa żołnierzy w mundurach polskiej piechoty. Wszyscy oprócz Pileckiego podnieśli się i zaczęli witać się radośnie z przybyszami.
Porucznik zabezpieczył pistolet, schował go do kabury i wstał, otrzepując mundur z liści.
— Skąd idziecie i kto dowodzi? — spytał krótko.
Przybysze zasalutowali.
— Melduje się sierżant Walasek z Nowogródzkiej Brygady Kawalerii Trzeciego Pułku Strzelców Konnych. Idziemy aż spod Mokotowa — odpowiedział najstarszy stopniem.
— A my właśnie tam zmierzamy, skąd idziecie. Jak stolica? Wolna, zdobyta? — spytał Pilecki.
— Panie poruczniku, kto to wie? Trzy dni temu prezydent Mościcki ewakuował się do Nałęczowa. Powołano obronę cywilną, by najeźdźcy nie dać wejść do miasta, ale niemiecka dywizja pancerna otoczyła miasto. Myśmy opuścili stolicę, jak padły Ochota i Wola. Teraz to już myślę, że jest po wszystkim. Mrowie Niemców było wkoło. Nasz dowódca został ranny, a nam kazał iść na Lublin, tam podobno odsyłają rozbite wojska. Ogromne zamieszanie jest, panie poruczniku. Każdy gada co innego, trudno się wyznać w tym wszystkim. Oficjalnie nikt nie ogłosił kapitulacji Warszawy, ale co się dzieje, nie wie nikt — powiedział sierżant, drapiąc się po nieogolonym policzku. Widać było, że jest zmęczony i niewyspany. Miał mundur w nieładzie, z brudnym i osmalonym rękawem.
— Dostaliście rozkaz opuszczenia stolicy? — spytał zdziwiony Pilecki.
— A, to tak. Spotkaliśmy jeszcze dwie grupy, które podobny rozkaz dostały. Chyba wszyscy, znaczy resztki z rozbitych oddziałów tam idą, pod Lublin. Zdaje mi się, że nie ma po co iść na stolicę, trzeba zebrać do kupy wojsko, uzbroić, przeformować, dać nowych dowódców i potem podejmować decyzje dalsze. Ale pan, panie poruczniku, starszy stopniem, co pan teraz rozkaże?
Pilecki był zły z takiego obrotu sprawy. Odwrócił się do swoich żołnierzy i głośno, by wszyscy słyszeli, rzekł:
— A wy nie wyłaźcie tak od razu z krzaków, jak zobaczycie kogoś w mundurze polskim. Mało to prowokatorów niemieckich się kręci? Jak się pomylicie kiedyś, to wybiją was do nogi w pół minuty, nawet nie zdążycie po broń sięgnąć!
Sierżant, widząc zdecydowanie porucznika i jego autorytet u podwładnych, spytał ponownie:
— Co pan, panie poruczniku, rozkaże teraz? Pan tu najstarszy stopniem.
Pilecki, nie zastanawiając się wiele, odparł:
— Idziemy na Lublin, zobaczymy czy to prawda, że tam się reorganizuje armia polska. W drogę, nie ma chwili na zwłokę! Unikamy zabudowań, szczekające psy są naszym nieprzyjacielem, nie możemy wystawić się na ostrzał Niemców. Gdyby się jednak to przydarzyło, rozciągamy szyk i atakujemy. Zbiórka po potyczce — czterdzieści pięć stopni na prawo od kierunku ataku, pod najwyższym drzewem, o ile tam będzie. Zawołanie, które będzie naszym hasłem, to „Maciuś”.
— „Maciuś”? — zdziwił się sierżant Walasek, uśmiechając się pod krótko przystrzyżonym wąsem.
Pilecki spojrzał na niego.
— „Maciuś” jest kompletnie nie do wymówienia przez Niemca. Wolisz hasło „Adolf ”?
Żołnierze zarechotali na taką odpowiedź i zebrali porozrzucane sprzęty. Nowo przybyli przedstawili się pozostałym i wszyscy razem, w szyku ustawionym przez porucznika, ruszyli na wschód.
Z każdą nocą droga stawała się trudniejsza. Coraz zimniejsze były też noce, a brak pożywienia i niepewność wędrówki powodowały, że nastroje wśród żołnierzy były z dnia na dzień gorsze. Wreszcie któregoś ranka przybiegł do Pileckiego zwiadowca — szeregowiec Łukasik — i zameldował, że z lasu widać zgrupowanie wojska. Przykucnięci, w zupełnej ciszy, podczołgali się do pierwszej linii drzew. Pilecki przez lornetkę obserwował przez chwilę teren, po czym wstał i głośno odetchnął, wskazując żołnierzom maszt zrobiony ze ściętej brzozy, na którym powiewała biało-czerwona flaga.
Widząc regularnie ustawione namioty i sporą grupę wojska krzątającą się wokół obozowiska, Witold zyskał jakby nowe siły. Zapomniał o zmęczeniu, zabłoconym mundurze, głodzie. Szybko wydał zwiadowcy komendę, by ten podszedł z wysoko uniesionymi w górę rękoma do wart obozu i uprzedził o nadejściu grupy.
Gdy przeszli ogrodzenie, Witold od razu odszukał odpowiedni namiot i zameldował się w dowództwie u generała Wacława Piekarskiego. Generał, po wysłuchaniu zwięzłego raportu porucznika o dotychczasowych walkach i sytuacji jego rozbitego oddziału, po chwili namysłu skierował ludzi Pileckiego jako grupę operacyjną pod dowództwo majora Jana Włodarkiewicza.
Witold Pilecki posiadał szczególną umiejętność. Był to jakby szósty zmysł pozwalający mu rozpoznać już przy pierwszym spotkaniu charakter nowo poznanego człowieka. Potrafił natychmiast wyczuć w nim jakąś negatywną cechę i nie zdarzało się nigdy, by z biegiem czasu musiał zmienić zdanie i przyznać się przed sobą, że się pomylił. Zdarzało się też, że obdarzył sympatią osobę, którą znał zaledwie od chwili. To spontaniczne uczucie, prowadzone jakimś wewnętrznym instynktem, często stawały się w życiu Witolda zalążkiem przyjaźni. Podobnie było i tym razem. Pilecki, gdy tylko ujrzał majora Włodarkiewicza, poczuł do niego bezbrzeżną sympatię.
Jan Włodarkiewicz miał śniadą cerę i głęboko osadzone ciemne oczy. Pomimo widocznego zmęczenia, odmiennie niż otaczający go oficerowie, emanował optymizmem i radosnym usposobieniem. Był skory do żartów i zdradzała to jego wesoła twarz. Pilecki od razu wyczuł, że major jest urodzonym dowódcą i że potrafi podejmować szybkie i słuszne decyzje. Mimo młodego wieku cieszył się wśród podkomendnych dużym autorytetem.
— Panie majorze! — Pilecki zasalutował, stukając obcasami ubłoconych oficerek. — Podporucznik Witold Pilecki z drugiego plutonu kawalerii dywizyjnej Dziewiętnastej Dywizji Piechoty wraz z grupą żołnierzy z rozproszonych oddziałów melduje się pod pana dowództwo!
Włodarkiewicz spojrzał na wybrudzony i podarty mundur młodego podporucznika i przeniósł wzrok na jego twarz. Nie było na niej widać zmęczenia i zniechęcenia, jak u wielu młodych oficerów z przedzierających się na wschód rozbitych oddziałów.
— Spocznij! — wydał komendę i wskazał Pileckiemu miejsce przy stole. — Skąd dokładnie idziecie?
Witold usiadł, zdjął hełm z głowy, przygładził zmierzwione włosy i odparł:
— Aż spod Piotrkowa, tam mieliśmy pierwszy kontakt z wrogiem. Jak się potem dowiedziałem, był to Szesnasty Korpus Pancerny Wehrmachtu. Spaliliśmy dwa wozy pancerne, zniszczyliśmy kilka ciężarówek, zabiliśmy kilkudziesięciu żołnierzy, trudno to jednak oszacować dokładnie. Ale pewne jest, że zatrzymaliśmy ich marsz na Warszawę, chociaż na kilka chwil, chyba się nie spodziewali oporu. Niestety, straciłem większość żołnierzy. Wiem, że to wysoka cena za chwilowy postój najeźdźcy. — Nabrał powietrza i recytował dalej: — Potem szliśmy na stolicę i w drodze przejąłem pod dowództwo żołnierzy idących właśnie z Warszawy. Odesłano ich tutaj, więc przyszliśmy razem pod pana majora dowództwo.
— I dobrze — odpowiedział major. — Tu się przegrupujemy i pójdziemy na odsiecz stolicy. Teraz to już tylko wypatrywać sojuszników z pomocą, nie martwcie się, poruczniku, nie zostaniemy sami.
Pilecki nie był przekonany co do pomocy z zewnątrz.
— Panie majorze, jako żołnierz wykonam każdy rozkaz przełożonych, ale nie liczyłbym na rychłą pomoc sojuszników. Wojna jest u nas, nie u nich. Póki ich Hitler nie zaatakuje na ich terytorium, nie pośpieszą nam z pomocą. Co najwyżej będą pisać noty protestacyjne.
Major zmarszczył brwi.
— Panie poruczniku! A skąd u pana takie czarnowidztwo? Nie wygląda pan na pesymistę.
— To raczej realizm, panie majorze — odparł cicho Pilecki. — Nie czas na politykowanie, gdy ojczyzna płonie. Nasza armia krwawi otwartą raną, choć to jeszcze nie agonia.
Majorowi od razu spodobał się młody podporucznik ze śpiewnym wschodnim akcentem, dlatego wstał i odpowiedział zdziwionemu Pileckiemu:
— Jeszcze dziś wystąpię do generała Wincentego Kowalskiego, by mianował pana moim zastępcą. Brakuje nam tu oficerów.
Witold wstał, nałożył hełm, zasalutował i z poważną miną odparł:
— Dziękuję za zaufanie, postaram się pana i ojczyzny nie zawieść.
________
Do obozu między Bugiem a Narwią ciągle przybywali nowi żołnierze z rozbitych oddziałów. Wielu z nich zdawało relacje ze starć z niemieckim najeźdźcą, wielu kawalerzystów opowiadało, jak skutecznie potrafiło zahamować marsz Wehrmachtu na wschód. Z tych relacji wynikało jednoznacznie, że opór polskich kawalerzystów zaskoczył Niemców, a straty przez nich zadane były poważne.
Po pierwszych meldunkach, opatrzeniu ran i posiłku, żołnierze na nowo zbierali siły. Przybywające ciągle rozbite oddziały dostarczały świeżych informacji o przesuwającym się froncie. Pilecki pozostał w tymczasowych koszarach i starał się wypełniać obowiązki zastępcy dowódcy, ćwicząc z żołnierzami taktykę walki i obsługę broni. Szesnastego września rano Włodarkiewicz przyszedł do namiotu Pileckiego z informacją.
— Poruczniku, wraz z resztą swego plutonu zostaje pan wysłany w okolice Włodawy, tam będziemy czekać na dalsze rozkazy.
Witold wstał z pryczy i spytał:
— A pan, panie majorze?
Włodarkiewicz uśmiechnął się do Pileckiego i odparł:
— To oczywiste, że idę z wami. Będziecie pod moim dowództwem.
Witold ucieszył się, gdyż, przebywając od kilku dni w obozie nad Narwią, niepokoił się apatią części dowództwa, które zdawało się już skapitulować. Nie chciał służyć pod komendą kogoś, kto nie wierzył w dalszą walkę. Po pierwszym uderzeniu żelaznej armii Wehrmachtu również część żołnierzy była zrezygnowana i przestraszona. Pilecki dobrze wiedział, że pod dowództwem apatycznego oficera, niewierzącego w sens walki, nie osiągną wiele. Dlatego tak bardzo ucieszyło go, że jego dowódcą będzie młody major, który podobnie jak on sam, za wszelką cenę chciał bronić ojczyzny przed najeźdźcą.
Gdy stanęli pod Włodawą, byli już w pełnej gotowości bojowej. Major rozkazał żołnierzom kłaść się spać w pełnym rynsztunku, tłumacząc, że być może nie będzie czasu na przegrupowanie i zebranie sprzętu, gdy przyjdzie im ruszyć dalej lub walczyć. Pilecki wzorem innych żołnierzy spał na pryczy w mundurze, ściągał jedynie na noc oficerki i ustawiał je starannie obok łóżka.
Gdy nad ranem Witold spał jeszcze mocno, do jego namiotu wpadł sierżant Żelichowski i obudził go szarpnięciem za ramię.
— Panie poruczniku, proszę wstać, pilne wieści... — mówił szeptem, starając się nie zbudzić żołnierzy śpiących obok.
Pilecki zerwał się na równe nogi, szybko włożył oficerki, wygładził mundur i przyczesał włosy. Był niemal pewien, że przyszedł telefonogram o podjęciu natychmiastowych działań wojennych. Jednak to, co usłyszał, zmroziło mu krew w żyłach.
— Panie poruczniku! — mówił już na dworze zaaferowany sierżant, prowadząc Pileckiego do namiotu dowódcy. — Rosjanie bez wypowiedzenia wojny zaatakowali Polskę, dziś rano przekroczyli zbrojnie naszą wschodnią granicę. To już chyba koniec…
Witold nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Nim dotarli do namiotu Włodarkiewicza kazał sobie powtórzyć informację dwa razy. Kiedy w końcu zrozumiał, że Armia Czerwona przekroczyła od wschodu granicę Polski, pomyślał od razu o rodzinnych Sukurczach, o Marysi i dzieciach, którzy znaleźli się w kleszczach dwóch zbliżających się do siebie frontów. Mogło też być tak, że w Sukurczach już są Rosjanie. Witold pamiętał z wojny z bolszewikami, jak bezwzględni i okrutni dla ludności cywilnej potrafią być rosyjscy żołnierze. W jednej chwili krew odpłynęła mu z twarzy. Podziękował sierżantowi za raport i wpadł do namiotu majora Włodarkiewicza.
Zastał go już na nogach, w pełnym rynsztunku. Major stał nad mapą, pilnie ją studiując. Jego ordynans pośpiesznie pakował rzeczy dowódcy.
— Panie majorze! — Pilecki zasalutował, lecz ten od razu wskazał mu krzesło przy stole. Miał poważną, zatroskaną minę, co potwierdzało prawdziwość informacji o ataku Sowietów na Polskę.
— Widzę, że już wiesz — powiedział Włodarkiewicz, patrząc na Witolda.
— Jakie są wieści z okolic Wilna, Lwowa, Grodna? — spytał Pilecki.
— Na razie nic nie wiemy, Witold — po raz pierwszy major Włodarkiewicz zwrócił się do Pileckiego po imieniu, patrząc znad mapy w jego oczy. — Dzisiaj rano Mołotow ogłosił koniec państwa polskiego! Nie obowiązują już żadne traktaty między Sowietami a Rzeczpospolitą. Trzy godziny temu trzydzieści dywizji piechoty i osiemdziesiąt dwie brygady pancerne wspierane przez dwa tysiące samolotów ruszyło z Ukrainy i Białorusi w stronę Polski.
Odczekał chwilę, spojrzał na mapę i rzekł:
— Rozumiesz, co to znaczy? Wzięli nas w kleszcze! Z jednej strony Niemcy, a z drugiej Rosjanie, nie wiem, co dla nas gorsze… Musieli się dogadać na długo przed atakiem Rzeszy na Polskę, takich decyzji nie podejmuje się z dnia na dzień. Wszyscy sądzili, że Sowieci ogłosili mobilizację w związku z wojną Hitlera, a jak widać, powód był zupełnie inny. No to nacieszyliśmy się pokojem… — westchnął.
Pilecki, ciągle myśląc o najbliższych, cicho dodał:
— To nie będzie krótka wojna, czeka nas długi marsz ku wolności. O ile ona w ogóle nadejdzie…
— Witold! Sytuacja się zmieniła, mamy teraz dwóch agresorów, niepodobna walczyć sensownie z taką siłą wroga. Wybiją nas do nogi w ciągu tygodnia, martwi na nic się zdamy ojczyźnie, chyba by użyźnić glebę.
Pilecki stał głęboko zamyślony. Spytał:
— Co w tej nowej sytuacji zdecydowało Naczelne Dowództwo? Sami nie możemy podejmować tutaj decyzji, panie majorze. Państwo polskie ciągle istnieje. Poddały się poszczególne oddziały, ale nikt nie ogłosił powszechnej kapitulacji.
Major pokiwał głową.
— Dostałem telefonogram z samej centrali, nas jako Czterdziestą Pierwszą Dywizję Piechoty Rezerwy skierowano na południowy wschód, mamy zabezpieczyć ewakuację żołnierzy pozostałych jeszcze pod bronią do Rumunii i na Węgry. Tam stacjonują francuskie wojska.
— Czyli mamy umożliwić przejście jak największej ilości żołnierzy przez granicę? — dopytał Pilecki, nie do końca rozumiejąc rozkaz.
— Tak, przez Karpaty. Co o tym sądzisz?
Pilecki uśmiechnął się do majora. Pytanie było niecodzienne, gdyż nie było w zwyczaju, by żołnierz komentował rozkazy swych przełożonych.
— Mocno defensywna strategia, ale plan ze względów taktycznych chyba słuszny. Zastanawiam się tylko czy realny! Wywiad sowiecki zlokalizuje nasze przedmoście w kilka dni i Rosjanie skierują tam swe siły, by rozbić osłonę ewakuacji.
— To niewątpliwe, dlatego nas tam kierują, byśmy powstrzymali Armię Czerwoną jak najdłużej. Każda godzina opóźnienia zwiększy szanse naszych żołnierzy uchodzących w Karpaty. Krótko mówiąc, kto żyw niech ucieka do Rumunii i na Węgry, tam się ich dozbroi, przeformuje i razem z Francuzami i Anglikami wkroczymy z powrotem do Polski, by przegonić czerwoną hołotę i Niemców.
— A na razie ostatni wychodzący żołnierz zgasi w ojczyźnie światło, zostawiając cywili na łaskę brunatnych i czerwonych siepaczy. Co będzie z ludnością cywilną? Kto stanie w ich obronie?
Pilecki zorientował się, że wypowiedział się zbyt ostro o decyzji przełożonych, dlatego dodał usprawiedliwiająco:
— Przepraszam, panie majorze. Cała moja rodzina dostała się pod but Armii Czerwonej, a ja znam bolszewickie metody walki. Boję się, że jako obszarników wywiozą ich gdzieś na Kołymę, o ile nie zakłują bagnetami, bo na cywili szkoda im będzie nawet kul. Ja znam tę czerwoną hołotę…
Włodarkiewicz pokiwał głową ze zrozumieniem, wstał, położył rękę na ramieniu porucznika i zdecydowanym głosem rzekł:
— Zatem czas nagli, w drogę! Zbieraj żołnierzy!
________
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © Roman Konik, 2013
All rights reserved
Redaktor
Aleksandra Kubisiak
Ilustracja na okładce
EastNews
Narodowe Archiwum Cyfrowe
Projekt okładki
Anna M. Damasiewicz
Wydanie I
ISBN 978-83-7785-333-7
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26
Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
www.zysk.com.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com