Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Styczeń 1939 roku. Zorza, agentka polskiego wywiadu, legendarnej „Dwójki”, dostaje zadanie przetransportowania wraz z partnerem ściśle tajnej, śmiercionośnej broni chemicznej o kryptonimie S-10 w bezpieczne miejsce. Akcja przybiera niespodziewany obrót, a Zorza i walizka z bronią giną bez śladu. Wszystko wskazuje na to, że wykradła broń dla Sowietów.
Styczeń 2017 roku. Historyk, Piotr Wilczyński, zbiera materiały do książki na temat „Dwójki”. Trafia na ślady świadczące o tym, że największa zdrada w historii polskiego wywiadu nie była tym, czym sądzono.
Co tak naprawdę wydarzyło się w styczniu 1939 roku? Co stało się z S-10? Czy Wilczyńskiemu uda się odpowiedzieć na te pytania? Czy uda mu się odnaleźć zaginioną broń? Czy może ubiegnie go w tym Patria - radykalna organizacja marząca o zamachu, który wstrząsnąłby polskim społeczeństwem?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 414
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Pawła
Zorza jest powieścią fikcyjną. Jej akcja dzieje się na tle wydarzeń historycznych i pojawiają się w niej postacie historyczne, lecz wszystkie opisane zdarzenia są owocem wyobraźni autorki i nie miały miejsca w rzeczywistości, a sylwetki głównych bohaterów zostały przez autorkę stworzone na potrzebę fabuły.
Pracowałam nad Zorzą ponad dwa lata. Nie wiem, czy wystarczyłoby mi wytrwałości, gdyby nie wsparcie dwóch osób – Pawła i Natalii, którym dziękuję z całego serca. Za to, że niestrudzenie czytali i recenzowali wszystko, co im podsyłałam, począwszy od pierwszych kilkunastu stron, po których zastanawiałam się, czy pisać dalej, po kolejne wersje całości. Za szczerą i celną krytykę, za wszystkie poprawione przecinki. A przede wszystkim za to, że od samego początku we mnie wierzyli. Pomogliście mi spełnić moje marzenie.
Duże podziękowania należą się też Marysi, szczególnie za pomoc redakcyjną na końcowych etapach pisania i za rady, które dały mi do myślenia.
Mamie, Agnieszce, Oliwii, Robertowi, Asi i Dominice dziękuję za cenne uwagi i za wszystkie wychwycone błędy, które mogłam dzięki Wam poprawić.
Dziękuję też wszystkim tym, którzy trzymali kciuki za to, żeby ta książka powstała. Wasze wsparcie dało mi energię do działania.
Zorza uklękła i nie spuszczając oczu z drzwi do gabinetu, podniosła brzeg grubego perskiego dywanu. Tak jak się spodziewała, znalazła pod nim kluczyk do szuflady biurka. Cóż za nieostrożność ze strony chargé d’affaires, Pawła Prokofjewicza Listopada. Takie zachowanie było całkowicie niezgodne z zasadami bezpieczeństwa, z których przygotowywano go w Moskwie. Ale Paweł Prokofjewicz był tylko człowiekiem, w dodatku pragmatycznym, nielubiącym zbytnich komplikacji.
Sięgnęła po kluczyk i przekręciła go w zamku. Powoli wysunęła szufladę. Politura błyszczała tak, że można się było w niej przeglądać. Paweł Prokofjewicz lubił luksusy. Palisandrowe meble przypłynęły na jego specjalne zamówienie statkiem aż z Indii, gabinet zdobiły też elementy jego prywatnej kolekcji – misternie wykonany, złocony zegar, który co godzinę wygrywał socjalistyczną Międzynarodówkę i ulubiona, odlana z brązu, figurka wznoszącego się do ryku lwa, która służyła za przycisk do dokumentów.
Przez chwilę miała wrażenie, że słyszy jakiś dźwięk na korytarzu.
Zamarła.
Nasłuchiwała… jednak nie, nic, cisza. „Głupie nerwy” – pomyślała.
W szufladzie leżały teczki z dokumentami i cała masa papierów, pospinanych spinaczami. Jeden plik zwrócił jej szczególną uwagę. Opatrzona pieczęciami notatka ze spotkania z niemieckim ministrem. Nie miała czasu czytać. Z kieszeni spódnicy wyjęła mały, pozłacany przedmiot. Dla niewprawnego oka wyglądał jak szminka.
Zorza nacisnęła końcówkę i natychmiast bezszelestnie wysunął się maleńki obiektyw.
Wyjęła z szuflady dokumenty i zaczęła robić zdjęcia, kartka po kartce. Nie omijała niczego. Wiedziała dobrze, że nawet z pozoru nic nieznaczące zapiski mogły okazać się na wagę złota.
Była w połowie pracy, kiedy nagle, tuż za drzwiami, usłyszała jakiś hałas. Zastygła. Tym razem była pewna, że to nie złudzenie. Wyraźnie rozpoznawała odgłosy kroków i czyjeś głosy.
Ręce zaczęły się jej trząść. Serce łopotało w piersi tak mocno, jakby miało zaraz przebić się przez mostek. „Weź się w garść! – pomyślała. – Tylko bez paniki”. Wepchnęła teczki z powrotem do szuflady i wyprostowała się za biurkiem. Poprawiła włosy. Wzięła głęboki oddech.
Drzwi gabinetu otworzyły się i do środka wszedł Paweł Prokofjewicz. W ułamku sekundy z jego tłustej twarzy zniknął uśmiech. Zmarszczył brwi, a czoło pofałdowało się, niczym cielsko jego ulubionego buldoga.
– Szto wy tu dziełajecie? Szto eto znaczit?![1] – w jego głosie brzmiała groźba. Zawiesił wzrok na pozłacanym przedmiocie, który trzymała w ręku.
„Już po mnie” – pomyślała. Czuła, że trzęsą się jej kolana. Wiedziała, że wystarczy jedna komenda Pawła Prokofjewicza, żeby w ciągu kilku minut w gabinecie pojawił się oddział ochrony. Znała procedurę. Najpierw trafi do wybetonowanej, pełnej pluskiew celi na Łubiance albo w Butyrkach. Jeżeli przeżyje, dalej czeka ją łagier. A potem tyfus albo jeszcze inne świństwo… będzie się modlić o śmierć.
„Weź się w garść, skup się”. Jeszcze nie wszystko stracone. Na biurku, na pliku listów, leżał grawerowany nóż do korespondencji, z rękojeścią z kości słoniowej. Widziała go kątem oka. „Szybko. Zdecydowanie. Bez zawahania!” – w uszach brzmiały jej słowa szkoleniowca.
Szybko.
Zdecydowanie.
Bez zawahania.
Nóż. Hela, to twoja jedyna szansa. Chwyć ten nóż!
Zanim Paweł Prokofjewicz zdąży krzyknąć.
***
Odświeżony zimnym prysznicem Piotr Wilczyński w doskonałym nastroju wsiadł do swojej polówki, rocznik osiemdziesiąty ósmy. Kupił ją od wąsatego Niemca pod Berlinem. Pojechali po nią z bratem jeszcze starszym oplem, który zresztą rozkraczył się im po drodze. Na szczęście były to czasy, kiedy samochody nie były jeszcze komputerami, wystarczyło tu dokleić, tam postukać i znowu wszystko działało. Jakoś więc udało im się wtedy tego opla reanimować, a kiedy wąsaty Niemiec zobaczył, czym przyjechali, sam z siebie opuścił cenę.
Piotr był w tak doskonałym nastroju, że aż pogwizdywał. Nawet warszawskie korki nie mogły dziś go zdenerwować. A przyczyna tego świetnego nastroju była jedna. Wreszcie, po latach starań, po całych tonach korespondencji, której duża część powstała jeszcze w czasach maszyny do pisania, Służba Wnieszniej Razwiedki w końcu zgodziła się na zwrot polskich akt Oddziału II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, legendarnej „Dwójki”, przedwojennego polskiego wywiadu. Teczki zrabowali Niemcy w trzydziestym dziewiątym, a potem przejęli je Sowieci. Kiedy już wymordowano wszystkich, których można było na ich podstawie złapać, akta wsadzono do kartonowych pudeł, a następnie zamknięto na dziesiątki lat w przepastnych, zakurzonych piwnicach Łubianki. W ramach „przyjacielskiego gestu”, oprócz zwrotu polskich dokumentów, Rosjanie zgodzili się też na wypożyczenie polskim badaczom części radzieckiej dokumentacji wywiadowczej z lat trzydziestych.
Piotr od jakiegoś czasu pracował nad książką o działaniach „Dwójki”. Te akta to była jego wielka szansa. Miał w nosie to, że całe Wojskowe Biuro Historyczne i cała, bez wyjątku, katedra Historii Dwudziestego Wieku na Uniwersytecie Warszawskim, jego Alma Mater, śmiały się z jego entuzjazmu. Wszyscy byli pewni, że z rosyjskiej strony to tylko dyplomatyczny wybieg, medialny PR. Nawet profesor Hersz, szef Piotra, studził jego zapały, jednak mimo sceptycyzmu zgodził się mu pomóc. To za sprawą jego koneksji Piotrowi udało się wyrobić przepustkę do wojskowego archiwum i zdobyć dostęp do przekazanych akt. Pod jednym warunkiem – badania będzie prowadził nie samodzielnie, a we współpracy z Wojskowym Biurem Historycznym. Cokolwiek znajdą, ma być ich wspólnym sukcesem.
Minął stację „Warszawa–Rembertów” i zatrzymał się przed opuszczonym szlabanem na przejeździe kolejowym. Kiedy przejeżdżały koło niego kolejne wagony, myślał o tym, że nic w tym miejscu nie przypominało Warszawy. Niskie budynki, senne uliczki, ba, sam przejazd – to wszystko było w stu procentach rembertowskie. Warszawa istniała tu tylko z nazwy. W końcu pociąg przejechał, szlaban się podniósł, a Piotr ruszył. Pięć minut później był już na miejscu.
Zostawił samochód na parkingu Akademii Sztuki Wojennej i poszedł w kierunku Centralnego Archiwum Wojskowego, w którym miał spędzić najbliższe miesiące. Gdyby budynek ten stał samodzielnie gdziekolwiek indziej, robiłby zapewne wrażenie okazałego. Ale tutaj, na kampusie Akademii, był tylko jednym z wielu obiektów, które prześcigały się w swojej monumentalności.
Przy wejściu wylegitymował go uprzejmy, siwy ochroniarz. Wstukał jego nazwisko na klawiaturze i długo sprawdzał coś w systemie. Tak długo, że Piotr zaczął się martwić, czy aby nie cofnięto mu w ostatniej chwili dostępu. W końcu jednak mężczyzna wstał od komputera, nakazał mu spojrzeć w kamerkę na kontuarze i już po chwili Piotr trzymał w ręku tymczasową przepustkę. Z bardzo niekorzystnym zdjęciem, na którym miał na wpół zamknięte oczy.
– Ważne, żeby było widać, że to pan – skwitował strażnik, kiedy zobaczył jego niezadowoloną minę. Piotr już chciał coś odpowiedzieć, ale zrezygnował, nie chciał tracić czasu. Gdzieś w tym budynku czekały na niego sowieckie teczki i chciał jak najszybciej mieć je w swoich rękach.
– Wszystkie akta są już w magazynie – powiedział ochroniarz. – Dostęp jest przez czytelnię. Tam, o, na wprost są schody. Wejdzie pan na pierwsze piętro, skręci w prawo i będzie pan na miejscu.
Piotr wspiął się po schodach i ruszył w głąb korytarza. Był pierwszy, przed czasem. Chwycił za zimną, mosiężną klamkę i szarpnął lekko, ale drzwi do czytelni okazały się zamknięte. Jednak już po chwili usłyszał stukot obcasów po drugiej stronie i zgrzyt klucza w zamku.
– Dzień dobry, bardzo proszę. – Otworzyła mu wysuszona staruszka ze spiczastym nosem i siwym kokiem, upiętym tak ciasno, że spod włosów prześwitywała jej goła skóra. Pomyślał, że wygląda, jakby stała już nad własnym grobem i byle podmuch wiatru mógł ją do niego wepchnąć. Uśmiechnęła się. Miał szczęście, że nie czytała w jego myślach.
Wszedł do środka.
Czytelnia była nieduża, przesiąknięta zapachem starego papieru. Znajdowało się w niej wszystko, czego zdaniem administracji budynku mogli potrzebować badacze akt: drewniane, niewygodne krzesła i jednoosobowe biurka ze sklejki, a na każdym lampka. Ale to wszystko nie miało znaczenia. Najważniejsze było to, że z czytelni można było wejść do magazynu wypełnionego regałami, na których piętrzyły się stosy teczek.
– Pan po te eswuery? – Staruszka przyjrzała się dokładnie jego przepustce. – Jest ich dwanaście pudeł, pójdzie pan za mną, ja już nie mogę dźwigać.
W magazynie powietrze było tak gęste od kurzu, że można by je ciąć nożem. Piotr rozejrzał się wokół, nie wierząc własnemu szczęściu. Uśmiechnął się szeroko. W końcu. Przed sobą, na wyciągnięcie ręki, miał teczki, osobno polskie, osobno sowieckie. Każda starannie przewiązana sznurkiem zawiązanym na kokardę i opisana wyblakłym atramentem, pewnie jeszcze w latach czterdziestych. Nigdy wcześniej i nigdy później nie cieszył się tak bardzo z tego, że – ku oburzeniu dziadków i wbrew utyskiwaniom rodziców – wybrał w szkole właśnie rosyjski, a nie francuski.
Po kilku minutach, kiedy kuranty zegarów na kampusie Akademii wybijały dziewiątą, drzwi czytelni otworzyły się i weszła przez nie para jego współpracowników z Wojskowego Biura Historycznego, tak zwanego Wubehu. Punktualni aż do bólu. Przodem szła doktor habilitowana Marzenna Korbińska. Nie w mundurze, jak się naiwnie spodziewał, a w schludnym golfie i długiej, wełnianej spódnicy. Za nią dreptał chudy facet w za dużych okularach i pasujących do tych okularów bokobrodach. Magister Franciszek Sztorc. „Całkiem adekwatne nazwisko” – pomyślał Piotr z przekąsem.
Korbińska zmierzyła go wzrokiem. Z dezaprobatą zatrzymała spojrzenie na niedoprasowanych mankietach jego koszuli. Zauważył jej minę i poczuł się trochę nieswojo, niczym uczeń nieprzygotowany do lekcji. „To nie wróży dobrze” – pomyślał. Podali sobie ręce i wymienili kilka banałów o pogodzie, a potem zabrali się do planowania i podziału pracy. Zgodzili się, że Piotr weźmie na siebie sowieckie akta, a Korbińska i Sztorc skupią się na polskiej dokumentacji. Jemu było to na rękę.
Wiedział, że profesor Hersz stoczył niemałą walkę z „Wubehem”, żeby pozwolono mu dołączyć do badań. Przełożonemu Korbińskiej i Sztorca, profesorowi Litwińskiemu, nie uśmiechało się dzielić ewentualnym sukcesem naukowym z Uniwersytetem. Ale z jakiegoś względu jednak się zgodził. Być może zadziałała charyzma Hersza, a może coś innego… Piotr w to nie wnikał. Tak czy inaczej wiedział, że łatwo nie będzie i nie spodziewał się z ich strony jakiegokolwiek wsparcia.
***
– Cztery, góra cztery i pół miliona – powiedziała Julia, siadając na krześle. Przyjechała do dziadków prosto ze spotkania z Jędrkiem, znajomym, który zawodowo zajmował się wyceną nieruchomości.
– Cztery i pół miliona… a ten Świetlicki daje pięć! – powiedziała Elżbieta i z radości aż klasnęła w dłonie. Siedzieli we trójkę w salonie, przy ławie zastawionej talerzykami z szarlotką i filiżankami z gorącą kawą.
Chodziło o Chaliczki, dom rodzinny Elżbiety, dwór ze sporym parkiem. Po wojnie przejęło go państwo. Przez kilkadziesiąt lat mieszkały w nim rodziny z kwaterunku i w końcu, po dziesięciu latach walki w sądach, Elżbiecie i Stanisławowi udało się go odzyskać. Ostatni lokatorzy całkiem niedawno się wyprowadzili i nieruchomość została wystawiona na sprzedaż. Zainteresowanie jednak okazało się znikome. Agentka nieruchomości tłumaczyła, że to normalne w takim przedziale cenowym. Aż w końcu pojawił się pierwszy poważny chętny, biznesmen z Pomorza. Chciał w Chaliczkach założyć hotel z luksusowym SPA.
– Czyli decyzja podjęta? – zapytała Julia.
– Juluśku, a nad czym tu się zastanawiać? Twoja babcia ma osiemdziesiąt siedem lat… o mnie to w ogóle szkoda gadać. Remont tego domu, doprowadzenie go do stanu użytkowego… a potem utrzymanie i jego, i parku… a ten Świetlicki obiecał przywrócić go do przedwojennej świetności.
– No właśnie. – Elżbieta pokiwała głową. – Ten dom zasługuje na to, żeby ktoś o niego zadbał. My nie jesteśmy w stanie tego zrobić. A już na pewno nie tak, jak ten człowiek z pieniędzmi. A poza tym… - odkaszlnęła, jakby lekko zmieszana – …poza tym na Wszystkich Świętych byliśmy zobaczyć nasze miejsce na Czerniakowskim… wiesz, tam jest taki bałagan, że aż wstyd. Zęby można sobie powybijać, przeciskając się między nagrobkami…
– A tu, w Wilanowie, mają takie ładne, szerokie alejki – włączył się Stanisław. – Upatrzyliśmy sobie takie przyjemne miejsce i nawet rozmawialiśmy już z księdzem…
– …tyle że taki luksus kosztuje pięćdziesiąt tysięcy – dokończyła Elżbieta i pokręciła głową.
Julia ze zdziwienia szeroko otworzyła oczy.
– Pięćdziesiąt tysięcy za grób?
– No tak. Drogo. – Stanisław wzruszył ramionami. – Ale i tak mają kolejkę chętnych. Lepszej oferty niż to, co daje Świetlicki, możemy nie dostać – dodał, patrząc znacząco na Julię.
– W takim razie nie ma co się dłużej zastanawiać – powiedziała Julia.
Elżbieta oparła się wygodnie w fotelu.
– To co, wszyscy zgadzamy się na sprzedaż? – zapytała.
Julia i Stanisław pokiwali głowami.
Elżbieta uśmiechnęła się i klasnęła w dłonie.
– Trzeba to jakoś uczcić. Może po kieliszeczku wiśniówki? – Stanisław podparł się na rękach, żeby wstać z fotela.
– Dziadku, siedź, ja przyniosę – powiedziała Julia i podeszła do kredensu. Wyjęła z niego trzy kryształowe kieliszki oraz ledwie napoczętą butelkę gęstej, domowej wiśniówki, którą co roku zgodnie z rodzinną recepturą robiła Elżbieta. Pięć milionów! Mieli co świętować.
Julia Rozłucka była oczkiem w głowie swoich dziadków. Po wypadku samochodowym, w którym zginęli ich ukochana córka i zięć, Stanisław i Elżbieta bez wahania przejęli nad nią opiekę. Miała wtedy ledwie trzy lata. Była ich dumą. Podobnie jak Stanisław, jeździła konno, startowała nawet w zawodach. Tak jak Elżbieta, wszystkie szkoły kończyła z czerwonymi paskami i wyróżnieniami. Ze swoimi blond loczkami i rumianymi policzkami wyglądała jak „aniołeczek”, co Elżbieta nie raz słyszała, będąc z małą na spacerze. I tylko w jednym Matka Natura się pomyliła – dając Julii jedno oko zielone, a drugie niebieskie. A może właśnie się nie pomyliła, może to była po prostu jedna z jej cech, tych, które sprawiały, że Julia była właśnie Julią, a nie jakąś inną Anią czy Kasią. Tak czy inaczej, przez kilka pierwszych lat swojego życia Julia nie była w ogóle świadoma tego, że ma coś, co ktoś inny mógłby nazwać defektem. Miała po prostu dwie zdrowe gałki oczne, które doskonale spełniały swoją funkcję. I tyle.
Wszystko zmieniło się w trzeciej klasie podstawówki, kiedy to niższy od niej o głowę Piega na lekcji polskiego rzucił w nią zwiniętą karteczką. Zasyczał przy tym: „te, Blair Witch!” na tyle głośno, że wszyscy wokół zachichotali. W kinie akurat zaczynali grać amerykański film Blair Witch Project, o grupce znajomych, którzy wyruszyli do lasu, żeby nakręcić film o wiedźmie Blair i słuch po nich zaginął. Julia rozwinęła karteczkę, a na niej był koślawy, jednak czytelny, wizerunek dziewczynki w kapeluszu wiedźmy i z miotłą, ze sterczącymi na lewo i na prawo rękami-badylami. Wszystko narysowane czarnym długopisem, oprócz oczu – jedno było zieloną, a drugie niebieską plamą. Tak, to ewidentnie była ona.
Miała ochotę zniknąć. Marzyła o tym, żeby stać się niewidzialna, chciała się zdematerializować i rozpłynąć w powietrzu. Zaraz po lekcji pobiegła do łazienki, stanęła przed lustrem i przyjrzała się sobie dokładnie.
Nie dało się tego nie zauważyć. Każdy, kto na nią patrzył, musiał to widzieć. Jak to możliwe, że wcześniej nie zwracała uwagi na to, że jedno oko miała jednego, a drugie innego koloru? Nagle drzwi do łazienki otworzyły się i do środka weszła jej przyjaciółka z ławki, Karolina. Podeszła i mocno ją przytuliła.
– Nie przejmuj się, przynajmniej nie jesteś ruda – powiedziała i ujęła w dłoń pukiel marchewkowych loków, które piętrzyły się na jej głowie. – To jest dopiero dramat!
Julia spojrzała przyjaciółce prosto w oczy i milczała przez dłuższą chwilę, a po jej policzkach spłynęły łzy wielkie jak groch.
– Sto razy bardziej wolałabym być ruda… – oświadczyła w końcu.
Po powrocie do domu próbowała za wszelką cenę przekonać dziadków, że musi koniecznie zmienić szkołę. Najpierw argumentami, potem płaczem i szantażem. Kiedy to nie poskutkowało, postanowiła zwrócić się do Pana Boga. Prosiła, żeby następnego poranka obudzić się z oczami tego samego koloru. Najlepiej niebieskimi, ale zielone też mogą być, Panie Boże, szeptała podczas wieczornej modlitwy.
Poszła z Karoliną na ten przeklęty film, żeby zobaczyć tę całą Blair, ale wiedźmy niestety nie pokazano. Przyjaciółka raz po raz to ściskała jej rękę, to zakrywała sobie oczy, kilka razy nawet pisnęła ze strachu, zresztą nie ona jedna. Z całej sali tylko Julia siedziała niewzruszona. Była tak zajęta myślami o upokorzeniu, które wyżerało ją od środka, że nawet nie przyszło jej do głowy, że mogłaby się bać.
Nigdy przedtem ani nigdy potem nikogo tak nie nienawidziła jak Piegi. To przez niego wszystko się zaczęło. Wieczorami przed snem wyobrażała sobie różne sposoby zemsty. Mogła na przykład dosypać środków na przeczyszczenie do jego bidonu. Często zostawiał go w klasie podczas przerwy, to by było łatwe. Mogła też zakraść się do szatni podczas wuefu i rozciąć mu spodnie w kroku. Albo rozłożyć pinezki na jego krześle… Mimo że na planowaniu rewanżu spędziła długie godziny, nigdy ostatecznie nie zdobyła się na to, żeby wprowadzić któryś z pomysłów na zemstę w życie. Brakowało jej odwagi.
Mijały tygodnie, a ona zanosiła do Pana Boga kolejne modlitwy, zawsze z jedną i tą samą prośbą. W nadziei na wstawiennictwo Maryi odmawiała w swojej intencji kolejne różańce, przesuwając koraliki pomiędzy palcami, ale i Pan Bóg, i Maryja wydawali się zajęci innymi sprawami, a ksywka się przyjęła. Wszyscy zaczęli mówić do niej Blair. Żeby zwiększyć swoje szanse wysłuchania, zaczęła też kierować modlitwy do Świętej Rity i Świętego Judy Tadeusza, patronów od spraw beznadziejnych. Szczególnie liczyła na wsparcie Świętej Rity, w imię kobiecej solidarności. Bezskutecznie.
Dwadzieścia lat później wiedziała już, że kobieca solidarność to bzdura. Gdyby ktoś ją spytał, odpowiedziałaby pewnie, że przez ten czas nauczyła się akceptować samą siebie. Że ta nieśmiała, zakompleksiona dziewczynka to już historia. Dwadzieścia lat później była kobietą sukcesu, prawą ręką dyrektora finansowego w dużej, międzynarodowej firmie telekomunikacyjnej. Stała się kwintesencją profesjonalizmu. Profesjonalny był nawet kok, w który zwykle gładko upinała swoje jasne włosy. Prywatnie też nie mogła narzekać. Z Jackiem byli już prawie dwa lata po ślubie i na ostatniej prostej, żeby dostać kredyt na zakup mieszkania, które po pół roku szukania znaleźli na Górnym Mokotowie. Trzy pokoje, jasna kuchnia, drugie piętro, winda. Czego chcieć więcej? Tylko kontaktu wzrokowego nigdy nie utrzymywała dłużej, niż to było absolutnie konieczne. Ale kto by na takie rzeczy zwracał uwagę.
***
Hubertus, czyli dzień Świętego Huberta, był w trzydziestym siódmym prawdziwie listopadowy. W powietrzu unosiła się mżawka, której krople osadzały się na wszystkim wokół. Taka, na którą nie działa żaden parasol, bo ona nie pada, tylko po prostu jest.
Drewniane budynki stajenne Jeździeckiego Klubu Sportowego w podwarszawskiej Borowinie pękały w szwach. Wewnątrz unosił się kurz, pył, fruwała wyczesywana końska sierść, a w każdym z boksów ręce, stare i młode, żylaste i gładkie, ale wszystkie wprawne, znające się doskonale na rzeczy, czyściły i szczotkowały, wysupływały słomę z grzyw i z ogonów, zakładały na końskie grzbiety wypastowane siodła, a na końskie łby – ogłowia z miękkiej skóry.
W JKS Borowina można było spotkać dwie grupy jeźdźców. Pierwszą była tak zwana starszyzna, w większości ekskawalerzyści lub artylerzyści, którzy przeszli do cywila. Drugą młodzież, która kształciła się pod okiem „starszyzny”, a w szczególności porucznika Adama Szczypiorskiego oraz majora Leopolda Czarniaka. Ten drugi cieszył się szczególnym autorytetem. Wszyscy go znali i szanowali. Miał w sobie coś takiego, że na jego widok zarówno żołnierze, jak i cywile stawali na baczność. Jego wąs był zawsze równo przycięty, a poziom wyglansowania oficerek wprawiał w kompleksy największych elegantów. W lipcu 1920 roku jako ochotnik wstąpił do wojska i w bitwie warszawskiej odznaczył się wielką odwagą na polu walki, za co – jak mówiono – dostał medal od samego Piłsudskiego. Major był człowiekiem skromnym, więc sam nigdy o tym nie opowiadał, a ponieważ życie nie znosi pustki, wokół historii tego medalu narosło wiele legend. Jedni twierdzili, że otrzymał go za pokonanie w pojedynkę całego pułku bolszewików. Inni zarzekali się, że zrobił to gołymi rękami, bez żadnego uzbrojenia. Byli też tacy, co przysięgali, że pokonał nie jeden, a dwa pułki. Wszyscy zgadzali się co do jednego – był bohaterem. Jakby tego nie dość, był też jednym z najlepszych trenerów jazdy konnej w Rzeczpospolitej, a szczególnie mocną jego stroną były skoki. To wszystko razem wzięte gwarantowało majorowi Czarniakowi popularność.
Major od lat przyjaźnił się z Jerzym Kado, którego dwaj synowie, Stanisław i Bolek, regularnie trenowali w klubie. Utrzymanie koni i opłacenie treningów było wprawdzie kosztowne, ale odkąd rodzinie Kado udało się otworzyć trzeci z kolei salon z modą damską w Warszawie, było ich stać na wiele. A wszystko zaczęło się od sklepu z guzikami. Interes kręcił się nieźle i właściwie nie byłoby powodu, żeby cokolwiek zmieniać. Ale do czasu. Rok po urodzeniu drugiego syna, Aniela, żona Jerzego Kado, zaszła w trzecią ciążę. Dwójkę dzieci można było jeszcze utrzymać z guzików. Może i skromnie, ale na pewno nie biednie. Ale trójkę?
Pomysł Jerzemu podsunęła jedna ze stałych klientek. Skoro braciom Jabłkowskim interes zaczynał się kręcić, to czemu jemu miałoby się nie udać? Latem dwudziestego drugiego roku, nie mówiąc nic Anieli, wybrał z banku całe ich oszczędności i pojechał do Paryża po wykroje na sezon jesienno-zimowy. W guziki zaopatrywały się u niego warszawskie krawcowe, trzem z nich zaproponował współpracę. I tak zaczęli szyć, wedle francuskiego szyku, ale z polskich materiałów, na polską kieszeń. To był strzał w dziesiątkę. Klientek przybywało z dnia na dzień do tego stopnia, że nie wyrabiali się z zamówieniami.
Wszystko układałoby się świetnie, gdyby nie to, że w Boże Narodzenie Aniela poroniła, a lekarze ze szpitala Świętego Ducha na Elektoralnej zgodnie orzekli, że więcej dzieci mieć nie będzie. Nigdy.
Jerzy rzucił się w wir pracy. Aniela przez dwa miesiące nie wychodziła z łóżka. Aż w końcu któregoś dnia, około południa, pojawiła się niespodziewanie w sklepie.
– Chcę pomóc. Co mogę robić? – zapytała. Jerzy przytulił ją mocno. A potem podzielił listę zamówień na pół i wzięli się wspólnie do pracy. Obydwoje traktowali to jak odskocznię, której bardzo potrzebowali, a interes szybko się rozwinął. Poza tym pracowitość była w rodzinie Kado wysoko ceniona, rodzice – z powodzeniem zresztą – wpajali ją także od małego synom.
Gonitwa hubertusowa miała zacząć się dosłownie za chwilę, widzowie zgromadzili się już na brzegu łąki. Dwudziestoletni Stanisław Kado podciągał właśnie w jednym z boksów w borowinowej stajni popręg Srebrnej, siwej klaczy, na której miał jechać. Był jednym z najbardziej utalentowanych i zarazem niezwykle pracowitych jeźdźców, co zawsze było i będzie rzadką kombinacją.
– Stasiek, patrz na tę nową, jaka galant lalunia! – przerwał mu Bolek, jego młodszy brat. Ruchem głowy wskazał dziewczynę, która kilka boksów dalej dopinała ogłowie na karym ogierze.
Była drobna i energiczna, w elegancko skrojonej marynarce i bryczesach w stylu męskim.
Stanisław wychylił się z boksu, żeby przyjrzeć się jej lepiej. Może trochę jakby zbyt konkretna jak na typową „ślicznotkę”, zbyt rzeczowa w swoich ruchach, ale miała w sobie coś takiego…
– Ej, zaraz zaczynamy! – Bolek sprowadził Stanisława na ziemię. – Pośpiesz się!
– Chyba wpadłaś komuś w oko – z silnym rosyjskim akcentem szepnęła do Heleny Laskowskiej Walia Nazarowa, siodłająca swoją klacz w boksie obok.
– Temu z mlekiem pod nosem? – zaśmiała się Helena.
– Ha, ha, temu pewnie też, ale przede wszystkim temu starszemu. Krasiwyj[2], oj krasiwyj chłopak! – Waleria mrugnęła porozumiewawczo i roześmiała się.
– Ale jestem niewychowana! – dodała po chwili. – Jeszcze się chyba nie miałyśmy okazji poznać? Waleria jestem, możesz mi mówić Walia.
Waleria Nazarowa, córka Saszy Nazarowa, radcy w Ambasadzie ZSRR w Warszawie, w niczym nie przystawała do typowego wyobrażenia o kobiecie sowieckiej. Była modelową pięknością, czarne oczy, firanka rzęs… Prędzej kwintesencja hrabianki. Do tego wyobrażenia nie przystawał zresztą także jej ojciec, który jak na socjalistę zbytnio cenił sobie luksusy i wykwintne trunki, co w końcu zaprowadziło go do ciemnej piwnicy aresztu śledczego w Moskwie. Ale w dniu św. Huberta w trzydziestym siódmym Sasza Nazarow był jeszcze u szczytu kariery i nikt go o nic nie podejrzewał.
– Hela – odpowiedziała Helena i uścisnęła dłoń Walii przez kratę boksu. – Piękna klacz – dodała.
– Spasiba![3] – Walia uśmiechnęła się szeroko. – Ale my tu sobie gadamy, a gonitwa się zaraz bez nas zacznie, pajdiom[4]! – Dopięła popręg, po czym wyprowadziła swoją klacz na podwórze i wskoczyła na nią zwinnym ruchem. Helena podążyła za nią.
„Lisem”, którego próbują złapać uczestnicy gonitwy, jest tradycyjnie zwycięzca z poprzedniego roku. Stanisław przypiął więc rudy ogon na lewym ramieniu i wyjechał na dziedziniec. Większość uczestników, podobnie jak Walia i Helena, zgromadziła się już nieopodal na rozległej łące, musiał się pośpieszyć. Rozpoznał na ścieżce dwie znajome sylwetki Janka i Felka, z którymi przyjaźnił się od dziecka. Wjechał pomiędzy nich i uścisnął dłoń najpierw jednego, a potem drugiego.
– Serwus, panowie. Jak nastroje?
– Na fest – odpowiedział Janek.
– Szampańskie, ja tam szykuję się na wygraną – powiedział Felek i głośno cmoknął.
– Doskonale. – Stanisław się uśmiechnął. – A… Wiecie może co to za jedna? – zapytał.
Felek zagwizdał głośno.
– O proszę, chyba ktoś wpadł naszemu Stasieńkowi w oko!
– Moja sąsiadeczka, niezła lalka, co? – powiedział Janek. – Przeprowadziła się z ojcem i siostrą do babki do Chaliczek, jakoś miesiąc temu już będzie.
– A widziałeś już tego jej ogierka? Marzenie po prostu! – dodał Felek.
Stanisław pokiwał głową.
– Ale też zakapior jak nie wiem. Podobno za źrebaka jakiś skurwiel się nad nim znęcał i wariuje na samo świśnięcie batem – powiedział Janek.
– No więc jak nam zaraz gwiazda zleci w błoto, to się nie dziwcie! – Felek się zaśmiał.
– Daj spokój, krzywdę sobie może zrobić – zauważył Stanisław i zmarszczył brwi.
– A ten jak zawsze… Wyluzuj, stary! To już pożartować nawet nie można?… – Felek splunął na ziemię.
Na łące wszystko już było gotowe do rozpoczęcia gonitwy. Jeźdźcy na koniach stali w szeregu, czekali tylko na Stanisława i jego kolegów. Kiedy ci dołączyli, wszyscy ukłonili się elegancko widowni, niektórzy się przeżegnali. Na sygnał trąbki ruszyli.
Stanisław wystrzelił ostrym galopem na drugi koniec łąki, a cała reszta za nim. Jego klacz, Srebrna, zwykle zostawiała w tyle wszystkich. Jakie było jego zdziwienie, kiedy kątem oka zobaczył, że czarny ogier jest tuż za nim. Uśmiechnął się. Poczuł przyjemny smak wyzwania.
Odbił w prawo i zawrócił, potem znowu, i jeszcze raz, ale czarny ogier i jego właścicielka nie odpuszczali. W międzyczasie dołączyły do nich pozostałe konie. Zdzisiek, były kawalerzysta w przyciasnym mundurze – w cywilu mocno przytył – o mały włos, a złapałby lisa, ale w ostatniej chwili Stanisław zrobił unik i napastnik chwycił jedynie powietrze.
Srebrna zrobiła zwrot na zadzie i udało jej się zwiększyć dystans do pozostałych koni, lecz kary ogier po chwili znów był za nią, a razem z nim Felek na swoim gniadym.
– No dalej, chodu, trutniu ty! Ty owsożerco śmierdzący ty! Mule niedorobiony! – Felek syczał przez zaciśnięte zęby i z całej siły okładał batem po zadzie swojego wałacha. Był zdeterminowany, żeby w końcu wygrać. Przecież już od dawna mu się to należało. Miał serdecznie dosyć wiecznego bycia na drugim miejscu. I nie chodziło tylko o tę gonitwę. Właściwie to gonitwa miała najmniejsze znaczenie. Nie zależało mu na uznaniu jakichś wyglancowanych bubków. Ale Staszek był we wszystkim najlepszy. Przez całą szkołę miał najlepsze noty. Wzdychały do niego najładniejsze dziewczyny. Zawsze zajmował we wszystkim pierwsze miejsce i to było najzwyczajniej w świecie niesprawiedliwe. Po prostu nie fair.
Zrównał się na chwilę z Heleną i Czarnym, ale ogier znów zaczął wybijać do przodu. Felek czuł, jak ogarnia go wściekłość, jak skacze mu gula. Wiedział, że jeszcze chwila i przegra, i to nie będzie jakaś tam po prostu przegrana. Jeszcze moment i wygra z nim wyperfumowana lalunia. Lalunia z przedmieścia!
Dziewczyna i jej ogier byli jeszcze w zasięgu jego ręki, ale wiedział, że już za chwilę zostawią go w tyle. To był ostatni moment, żeby coś zrobić. Z całej siły zamachnął się batem i zdzielił ogiera po zadzie. Helena poczuła, jak Czarny cały się pod nią spina, jakby porażono go prądem. Trwało to ułamek sekundy, po czym z całej siły strzelił kopytami w kierunku, z którego nadszedł bat. Gniady wałach, na którym jechał Felek, odskoczył jak oparzony, w ostatniej chwili unikając uderzenia. A Felek zleciał prosto w błoto.
Czarny wybił ostro przed siebie, wyprzedzając Stanisława i zostawiając go z opuszczoną ze zdziwienia szczęką daleko w tyle. Helenę rzuciło do przodu, noga wypadła jej ze strzemienia i już spadała na lewo, ale w ostatniej chwili złapała się grzywy. Pędzili prosto na barierki, które odgradzały łąkę od sąsiednich pól. Zaraz za nimi zaczynał się las. Helena wiedziała, że Czarny przeskoczy przez nie bez problemu. A potem wpadną między drzewa, a on nie zwolni… Oczami wyobraźni już widziała swoją nogę roztrzaskaną na jednym z dębów.
– Spokojnie, spokojnie, Czarny… spokojnie… – szeptała, ale nie reagował. Próbowała skierować go na prawo, ale bezskutecznie. Mocno się odchyliła, chciała zadziałać dosiadem. Jakby trochę zwolnił, ale dalej nic… do barierek zostało dosłownie kilka metrów. Ostatnia szansa. Łydka. Nic. Pędzili dalej jak burza. Odchyliła się mocniej do tyłu. Nic. Ciągnęła wodzą, ile siły w rękach. Nic.
„Niech to szlag” – pomyślała i całą siłą dosiadu próbowała skierować go w bok.
Dosłownie w ostatniej chwili odbili w lewo. Tuż przed barierkami. Minęli je o centymetr, może dwa. A jednak. Posłuchał.
Zrobili woltę, pędząc cały czas w zabójczym tempie. Potem drugą i trzecią, już trochę spokojniejszą. Czuła, że Czarny powoli się rozluźnia, zwalnia. W końcu odpuścił. Poklepała go po szyi. Mocno dyszała, była cała mokra. Czarny kilka razy głośno parsknął. Jego sierść błyszczała od potu. Rozejrzała się po łące i ku swojemu zdziwieniu stwierdziła, że gonitwa jakby stanęła w miejscu. Oczy wszystkich były skierowane na nią. Ha! „Czyli wciąż mam szansę na wygraną” – pomyślała. Chłopak z gniadym wałachem schodził z pola ze spuszczoną głową, cały umorusany w błocie. „Tobą się jeszcze, hołodrygo jeden, zajmę” – obiecała sobie.
Puściła się pędem w kierunku Srebrnej. Za nią, galopem, jakby przebudzeni, ruszyli też pozostali jeźdźcy. Na widok nadjeżdżającej dziewczyny Stanisław uśmiechnął się do siebie. Zaskoczyła go. Spodziewał się raczej, że po takim pokazie będzie chciała zsiąść z konia i wycofać się, a nie walczyć o wygraną. „Twarda sztuka” – pomyślał, po czym zebrał Srebrną i ruszyli przed siebie. Nie zamierzał łatwo się poddać. Ćwiczył uniki, nagłe zwroty, widownia to zamierała w chwilach napięcia, to głośno kibicowała, niektórzy jemu, inni Helenie. W międzyczasie dołączyły pozostałe konie, ale część jeźdźców w obliczu tak zaciętej walki w ogóle przestała próbować i tylko krążyła wokół. Było jasne, że nie mieli szans. W końcu Helena zrównała się ze Stanisławem i podjechała tak blisko, że prawie stykała się z nim kolanami, po czym szybkim ruchem chwyciła i zerwała z jego ramienia lisią kitę. Triumfalnie podniosła rękę i puściła się galopem w kierunku widowni.
Oklaski dosłownie wybuchły. Tak emocjonującej gonitwy już dawno w JKS Borowina nie było.
Helena przejechała rundę honorową, po czym odebrała dekorację od Izdebskiego, właściciela Klubu, który mocno uścisnął jej dłoń.
– Pani szanowna, serdeczne gratulacje! Zwycięstwo, i to w takim stylu… to robi wrażenie, robi wrażenie!
Helena skinęła głową i uśmiechnęła się szeroko, po czym poklepała Czarnego po mokrej szyi i nachyliła się do zwróconego w jej kierunku końskiego ucha.
– Dzięki, Czarnuszku, to twoja zasługa – szepnęła.
Podbiegła do niej Lusia, jej młodsza siostra.
– Na fest pojechałaś, jak babcię kocham!
Hela zeskoczyła z Czarnego, a Lusia momentalnie zarzuciła jej ręce na szyję.
– Żebyś ty widziała miny wszystkich tutaj, najpierw jak ci Czarny wyrwał, a potem jak złapałaś tego lisa! Na fest! Fe-est! Słyszysz?
– Słyszę, słyszę, nie krzycz mi tak tu do ucha! – Hela poczochrała jej włosy, po czym oswobodziła się z uścisku siostry i zaczęła oglądać nogi Czarnego.
– Helka, do diabła, co to za wygłupy? – Ojcu Heleny wcale nie było do śmiechu. – Miałaś spokojnie jeździć, stopniowo Czarnego wprowadzać, a nie od razu jechać w gonitwie!
– Tatku, nie denerwuj się, przecież wygrała! Ona jest najlepsza na świecie! – Lusia zapiszczała radośnie, po czym rzuciła się zbitemu z tropu ojcu na szyję i cała jego złość stopniała.
– Wykończą mnie któregoś dnia te pannice, jak Boga kocham, wykończą… – westchnął tylko zrezygnowany.
To właśnie ojciec zaraził Helenę miłością do koni. Podczas wojny służył w kawalerii, a przebywając z wizytą w szpitalu u rannego kolegi, poznał jej matkę. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Pobrali się szybko. Po wojnie pojechał za nią do Przybyszewa, małej wioski nad Pilicą. Pochodził z zamożnej rodziny, w prezencie ślubnym nowożeńcy dostali spory kawałek ziemi, który dodatkowo dzięki zaradności – szczególnie młodej gospodyni – szybko powiększyli. Po tym jak spłonął dom ich sąsiadów, a w nim starsza pani, która od lat leżała w łóżku na piętrze, zgłosił się do Ochotniczej Straży Ogniowej. Szybko się wykazał i błyskawicznie awansował, aż w końcu został kierownikiem jednostki. Był dobry, sprawiedliwy i szlachetny. Nic więc dziwnego, że dla Heleny stanowił uosobienie bohatera, absolutny wzór. Szczególnie że matka zmarła podczas kolejnego porodu, kiedy Helena miała zaledwie pięć lat. Niemowlę przeżyło i mała Lusia szybko stała się oczkiem w głowie całej rodziny, a wyjątkowo silna więź zadzierzgnęła się pomiędzy siostrami. Różnie to bywa pomiędzy rodzeństwem, ale te dwie były jak połówki jednego jabłka.
Helena odprowadziła siostrę i ojca do dużego namiotu biesiadnego rozstawionego na skraju łąki, po czym poszła razem z Czarnym do stajni i rozsiodłała go. Był zgrzany, cały parował, więc przykryła go kocem.
– Wiem, że to nie twoja wina, Czarnuszku. Słyszałam ten bat – szepnęła do niego. – Niech no ja dorwę tego drania…
Zostawiła Czarnego w boksie i rozejrzała się po stajni. Znalazła gniadego wałacha, który spokojnie skubał owies, ale po jego właścicielu nie było śladu. Obiecała sobie, że ten typ jeszcze pożałuje, i poszła do namiotu, gdzie czekali na nią ojciec z Lusią.
W środku było przyjemnie ciepło, a w powietrzu unosił się przepyszny zapach grzybów, bigosu i grzanego wina. Cała jedna ściana zastawiona była stołami z półmiskami pełnymi potraw. Każda z rodzin coś przygotowała.
– Trzyma się pani w siodle pierwsza klasa, moje gratulacje. – Helena usłyszała za sobą głos należący, jak się okazało, do chłopaka, z którego ramienia ściągnęła lisa.
– Dziękuję, pan również. – Uśmiechnęła się i już miała iść dalej, kiedy kątem oka zobaczyła talerz z szarlotką, który trzymał w ręku.
– Na pańskim miejscu nie jadłabym tego.
Spojrzał na nią zaskoczony, nie rozumiejąc, co ma na myśli.
– Nie jestem mistrzynią wypieków. – Zaśmiała się, po czym widząc machającą do niej Lusię, dodała: – Przepraszam, rodzina na mnie czeka. – Skinęła mu głową na pożegnanie i ruszyła w kierunku ojca i siostry.
– Miło było panią poznać! – zawołał za nią. – Stanisław jestem.
Odwróciła się.
– Helena – odpowiedziała, po czym poszła dalej, w kierunku stołu, przy którym jej ojciec i Lusia właśnie nakładali sobie solidne porcje bigosu na boczku i kiełbasie.
Uśmiechnął się do siebie. I mimo wszystko spróbował kawałek ciasta. Skrzywił się, kiedy zrozumiał, co miała na myśli. Szarlotka była słona.
– Co, nie smakuje ci? – Podszedł do niego Janek.
– Daj spokój, stary. Widziałeś gdzieś Felka?
– Ten to zawsze musi coś sknocić! Co za frajer, ha, ha. Niezły mieliśmy z niego ubaw.
Stanisław pokręcił głową.
– Muszę z nim pogadać. Tak łoił tego swojego wałacha, że aż mu oczy wychodziły. Założę się, że ogier tej nowej przestraszył się jego bata.
– Eee, nawet jeśli, to przecież nie zrobił tego specjalnie, tylko żeby popędzić swojego.
Stanisław spojrzał na niego poważnie.
– No, nie wiem. – Od jakiegoś czasu miał wrażenie, że nie poznaje Felka. – Od ciebie też próbował pożyczać flotę?
Janek pokiwał głową.
– Taaa, znowu karciane długi. Tyle że ja nie mam z czego mu dać.
– Idiota. Kilka razy mu pożyczałem, zawsze to miał być ten ostatni raz. Ale nigdy nie był i za każdym razem potrzebował coraz więcej. Wpędzi się w jakieś gówno, jak tak dalej pójdzie. Ode mnie nie dostanie już ani grosza.
Kiedy wszyscy zaczęli się rozchodzić, Stanisław poszedł do boksu swojej klaczy. Zastał tam Felka, siedzącego na ziemi, opartego o drewniane deski.
– Stary, przesadziłeś z tym batem.
– Łatwo ci mówić, bo twoja Srebrna to koń inteligentny, a ja muszę się męczyć z tym kaszalotem, który tylko na palcat reaguje.
– Sam go tak wyszkoliłeś.
– Jego to by i sam Piłsudski nie wyszkolił!
– Słuchaj, a ten ogier nie spłoszył się przypadkiem od twojego bata?
Felek zerwał się na równe nogi.
– Co ty gadasz! Widzę, że ciebie też przekabaciła! Durna prukwa jedna! Nie umie opanować tego ogiera i jeszcze na mnie próbuje całą winę zrzucić!
– Nikogo nie przekabaciła… – zaczął Staszek, ale Felek przerwał mu ruchem ręki.
– Nieważne. Posłuchaj, Staszek, ja nie o niej, nie o tym chciałem…
Stanisław wyprostował się i zmarszczył brwi.
– …jak potrzebujesz floty, to nic z tego.
– Staśko, przecież ci oddam… słowo honoru…
– A pamiętasz, co żeś mi ostatnio uroczyście przysięgał? Że kończysz z tym, że ostatni raz. I co? Powiedziałem ci już wtedy, że to był ostatni raz, kiedy ci pożyczam. Mówiłem serio.
– To taki z ciebie przyjaciel, co to druha zostawia w potrzebie? – Felek czuł, jak wzbiera w nim złość.
Stanisław milczał.
– Tak nie zachowują się przyjaciele, tylko szuje! Gówno warta taka przyjaźń! – krzyknął Felek i wyszedł ze stajni, trzaskając drewnianymi drzwiami.
Przechodząc obok kolejnego budynku stajennego, kątem oka zobaczył sylwetkę Czarnego w boksie. Pięści zacisnęły mu się tak mocno, że aż zbielały mu kłykcie. „To mnie należało się to zwycięstwo!” – pomyślał i splunął.
***
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
[1]ros. Co pani tu robi? Co to ma znaczyć?!
[2]ros. piękny
[3]ros. Dziękuję!
[4]ros. chodźmy
Copyright © Anna Rosłoniec
Copyright © 2020, MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-594-1
Redaktor prowadzący: MR
Projekt okładki: Anna Slotorsz
Zdjęcia i ilustracje użyte na okładce: Adobe Stock (©dmitr1ch, ©ThomasLENNE,
©Mallivan) oraz polona.pl (domena publiczna)
Korekta: Dorota Ring
www.wydawnictwomg.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek