Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Przerażający i klaustrofobiczny horror dla fanów serialu „Stamtąd” oraz powieści Grady'ego Hendrixa i Thomasa Oldego Heuvelta.
Willow Stone znajduje słowa napisane na podłodze pokoju swojego zmarłego syna: „Wyspa Clifford”. Nigdy wcześniej o niej nie słyszała, ale szybko dowiaduje się, że to miejsce niedaleko jej domu. Dlaczego jej syn to napisał?
Zdeterminowana, aby znaleźć odpowiedzi, Willow wyrusza na wyspę. Już po kilku dniach zdaje sobie sprawę, że to miejsce nie jest normalne. Wszyscy mają obsesję na punkcie 1994 roku i zachowują się, jakby utknęli w jednym konkretnym dniu: noszą przestarzałe ubrania, unikają nowoczesnej technologii i, co może najbardziej intrygujące, każdego wieczoru oglądają pościg OJ Simpsona.
Nikt nie chce wyjaśnić jej, co się dzieje. Powtarzają tylko żeby na noc zaciągała zasłony i nie patrzyła w okna.
Pięć tygodni po przybyciu na wyspę, Willow znika. Harper, brat kobiety, podąża za jej śladami, aby ją odszukać. Gdy odkrywa prawdę – że to miejsce jest znacznie bardziej złowrogie, niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić – postanawia ujawnić całą sprawę. Czy Lily Becker, licealistka, która mieszka na wyspie całe swoje życie, mu w tym pomoże? Dziewczyna ma dość pokręconych zasad i chce żyć normalnie. Musi tylko udowodnić, że to w co wierzą mieszkańcy to oszustwo. Tylko czy jej się to uda? Niektóre sekrety lepiej zostawić w spokoju…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 438
Rok wydania: 2025
Tytuł oryginału: Dead Eleven
Projekt okładki: Piotr Wszędyrówny
Redakcja: Kamil Kowalski
Redaktorka prowadząca: Agata Garbowska-Karolczuk
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Monika Kociuba
Ilustracje w tekście: © valentinlacoste/Freepik
Dead Eleven
Copyright © 2023 by Jimmy Juliano
All rights reserved.
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025
© for the Polish translation by Anna Nowosielska
Niniejsza powieść jest utworem fabularnym. Wszystkie nazwiska, nazwy, miejsca i zdarzenia są wytworem wyobraźni autora lub zostały wykorzystane fikcyjnie, a ewentualne podobieństwa do faktycznych osób, żyjących lub nie, przedsiębiorstw, firm, zdarzeń bądź lokalizacji mają charakter wyłącznie przypadkowy.
ISBN 978-83-287-3396-1
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
Dla Sheryl, Isli i Nutmeg (psa). Wszystko jest w porządku, kiedy jesteśmy razem.
14 grudnia zaginęła moja siostra. Miała na imię Willow. Chyba mogłem napisać „ma na imię Willow”, bo przecież tak naprawdę zaginęła i nikt nie uznał jej za zmarłą. Choć mówienie o siostrze w czasie przeszłym sprawia mi ból, byłoby naiwnie mówić inaczej.
Wszystko wskazuje, że nie żyje.
Na odosobnionej wyspie, gdzie zniknęła, oficjalnie zwanej wyspą Clifford, zaś przez mieszkańców po prostu Clifford lub wyspą, aż roi się od potworów, zarówno w przenośni, jak i dosłownie. To właśnie jeden z nich odebrał życie Willow Stone.
Wiem, że nie żyje, bo odwiedziłem Clifford, ten niewielki skrawek lądu na wodach jeziora Michigan w północno-wschodnim Wisconsin, zaledwie kilka mil od wybrzeża wąskiego półwyspu w hrabstwie Door. Przeprowadziłem dochodzenie w sprawie zniknięcia Willow, a choć jak dotąd nie znaleziono jej ciała, jedyny logiczny wniosek, jaki się nasuwa, to taki, że płomień mojej siostry zdmuchnęło złe zamieszkujące Clifford. Choć do niedawna drzemało, teraz zdecydowanie się obudziło.
I zgłodniało.
Niewątpliwie historia, którą chcę opowiedzieć, wyda się niewiarygodna. Mogę jednak zapewnić, że będzie to wierna rekonstrukcja zdarzeń, jakie spotkały moją siostrę, oraz jej powiązań z, powiedzmy, burzliwą historią wyspy Clifford. A nawet jeśli nie uwierzysz ani w jedno słowo, błagam, miej otwartą głowę, jeśli chodzi o to miejsce, nawet w przypadku najbardziej fantastycznych elementów tej opowieści. Możesz zbadać tę wyspę na własną rękę. Zachęcam cię do tego. Nie będzie to jednak łatwe. Nie ma o niej wielu informacji. Wiem, bo szukałem. I robili to inni. Zarówno w internecie, jak i w czasopismach, gazetach i książkach są tylko skąpe wzmianki o mieście. Zupełnie jakby pewnego dnia w niezbyt odległej przeszłości wyspa po prostu spadła z nieba, co zauważyło zaledwie kilka osób.
A przecież nie jest to region niezbadany ani rzadko odwiedzany. Co roku półwysep w hrabstwie Door przyciąga miliony turystów swymi sielankowymi plażami, zabytkowymi latarniami morskimi i malowniczymi przystaniami. To taki Cape Cod, tylko bez rekinów. Zwiedzających i poszukiwaczy przygód przyciągają przede wszystkim otaczające półwysep wysepki o poszarpanych brzegach. Tylko trzydzieści pięć z nich ma w ogóle nazwę, a w miesiącach letnich nieustannie kluczą między nimi łodzie wycieczkowe. Clifford jest jedną z tych wysp, choć tam nie ma postoju łodzi. Nie sposób jej znaleźć w broszurach turystycznych ani czasopismach poświęconych hrabstwu Door. Na jej temat nie mieli zbyt wiele do powiedzenia nawet mili ludzie z biura informacji turystycznej w zatoce Sister Bay położonej na półwyspie. Nie wszyscy z nich w ogóle nie słyszeli o Clifford, choć tylko tam i na jeszcze jednej wyspie hrabstwa Door (drugą jest wyspa Washington) zamieszkuje ponad pięćset osób. Na wyspę Washington codziennie kursuje prom, można tam zwiedzić pola lawendowe, muzeum marynistyki, przejechać się tramwajem oraz odpocząć w dziesiątkach hoteli i restauracji. Do wyspy Clifford nie dociera żaden prom. Nie ma tu wymuskanych moteli ani zajęć z garncarstwa. Mieszkańcy cię tu nie chcą. Ta wyspa to szept. Ktokolwiek w ogóle słyszał o wyspie Clifford, powtarza niezmiennie:
Chcą, żeby zostawić ich w spokoju.
Obecnie jednak coraz więcej osób szepcze o Clifford. Niektórzy mieszkańcy wyspy są gotowi mówić. Ja po prostu słuchałem. Dowiedziałem się rzeczy, o których prawdopodobnie nie powinni wspominać. Na temat mojej siostry i życia na Clifford. I potworów. Mleko się wylało. Nareszcie. Wiem, co się stało z Willow. Wiem, że odkryła złe, wiem, kto chciał jej zamknąć usta, by nie mógł się o nim dowiedzieć świat. Wiem, jakie cienie czają się na wyspie, co późną nocą skrada się za drzewami i wchodzi na tyły domów wyspiarzy. Wiedziała to również Willow i zapłaciła za to życiem.
Teraz już tylko ja mogę opowiedzieć jej historię.
Im więcej jednak słyszałem, im więcej się dowiedziałem, tym lepiej zacząłem sobie zdawać sprawę, że mój projekt nie ograniczy się jedynie do opowieści o siostrze. Aby zrozumieć zniknięcie Willow, trzeba lepiej poznać samą wyspę Clifford i jej mieszkańców. Na kolejnych stronach zawrę opowieści, w tym makabryczne, nie dla mięczaków, o trudnych do wyjaśnienia zdarzeniach, do jakich doszło na wyspie i poza nią w ciągu mniej więcej trzydziestu ostatnich lat.
Skąd je znam? Cóż, jak to się mówi, mam swoje sposoby. Przed wyruszeniem do Clifford Willow wyznała swe zamiary w liście do męża, z którym była w separacji. Podczas krótkiego pobytu na wyspie napisała do niego wiele kolejnych listów. Ja je przeczytałem, a teraz zrobisz to ty. Widziałem także SMS-y, jakie wymieniała młoda mieszkanka wyspy, Lily Becker, ze swym mieszkającym na stałym lądzie chłopakiem, Connorem Hudsonem, które rzuciły światło na ówczesne tajemnicze, pokręcone zdarzenia na samej wyspie i wokół niej. Te SMS-y także przeczytasz. Pozyskałem też kopie nagrań wywiadów zrealizowanych przez licealistów, podopiecznych Willow skupionych wokół kościoła na wyspie. Rozmowy te, przeprowadzone na prośbę mojej siostry tuż przed jej zniknięciem, ujawniają niepokojące informacje.
Listy, wiadomości tekstowe i rozmowy, a także rekonstrukcje, z braku lepszego słowa, wydarzeń odkrytych przeze mnie w trakcie dochodzenia połączyłem w unikalną, nieszablonową konstrukcję. Niektóre wydarzenia i artefakty są przedstawione w porządku chronologicznym. Kiedy indziej będę wracał do przeszłości, by przekazać cenny kontekst, który rzuci światło na zagadki wyspy. To wszystko działanie celowe. Konstrukcja tej książki zabierze cię w podróż po odkryciach dokonanych przez moją siostrę, a później przeze mnie. Kiedy się zorientujesz, co tak naprawdę dzieje się na Clifford, kiedy poznasz prawdziwy, złowrogi charakter wyspy, uznasz to za zarazem szokujące, jak i zadziwiająco prawdopodobne. Poczuliśmy to oboje z Willow, choć ja znacznie szybciej od niej doszedłem do takich wniosków. Jestem przekonany, że dotarłem na wyspę Clifford z otwartymi oczami, zaś oczy mojej siostry były zamknięte.
Zobaczysz, co mam na myśli.
Starałem się jak najdokładniej zrekonstruować wydarzenia. Moim zdaniem to coś więcej niż zwykłe szacunki. To prawdziwa, przekazywana z ust do ust, historia wyspy Clifford, którą sam zebrałem, zinterpretowałem i ułożyłem. Jednak ze względu na jej treść niewątpliwie zostanę oskarżony o pewną dowolność narracyjną. O bajdurzenie, sensację, próbę przekucia zniknięcia własnej siostry na umowę na książkę i film (w końcu jestem pisarzem). Rozumiem to. Nie ma w tym nic dziwnego. Kiedy autor sugeruje istnienie rzeczy nadprzyrodzonych, czytelnik ma święte prawo unieść brwi. Treść tej książki w znacznej mierze wyda się po prostu zbyt niewiarygodna. Postaraj się jednak uwierzyć.
Bo, niestety, wszystko jest prawdą.
Jedną z pierwszych czytelniczek gotowego szkicu była Lily Becker. Ta wychowana na Clifford dziewczyna zbliżyła się do mojej siostry w czasie jej pięciotygodniowego pobytu na wyspie. Dlatego też uznałem, że zdoła rzetelnie ocenić treść. Bałem się tego osądu. Posunąłem się zbyt daleko? A może moje prowadzone w trzeciej osobie rekonstrukcje były zbyt oderwane od rzeczywistości? Czy też się myliłem? Egzemplarz wysłałem do Lily pocztą elektroniczną z prośbą, by szczególną uwagę zwróciła na rozdziały dotyczące jej samej. Ponieważ w opowieści odgrywa ważną rolę, poczułem się w obowiązku naprawdę dać jej poczesne miejsce. Starałem się nawet przeniknąć do umysłu Lily jako postaci i wyjawić czytelnikowi, co myśli, choć to wydawało mi się czasem bezczelnym wścibstwem z mojej strony. W końcu Lily nie jest wyłącznie postacią z książki, lecz prawdziwą osobą, która naprawdę dużo przeszła.
Na nerwowym oczekiwaniu upłynęły mi dwa, trzy, a potem cztery dni. Być może błędnie ją przedstawiłem, a może zwyczajnie nie chciała na nowo tego wszystkiego przeżywać. Nie mogłem jej za to winić.
Piątego dnia na moją skrzynkę przyszła odpowiedź od Lily. Zaledwie dwa słowa:
Wystarczająco wiernie.
Esther i Gloria żyły w uporządkowanym rytmie.
Codziennie o godzinie 13:12 dwie mieszkające po sąsiedzku staruszki, szurając stopami, podążały do skrzynki, przy czym Esther robiła to po jednej stronie żwirowej drogi, a Gloria po drugiej, i pozdrawiały się uniesionymi rękami. Wdowy były właścicielkami jedynych dwóch domów przy wiejskiej drodze na wyspie Clifford, ciągnącej się na odcinku jednej mili. Pół wieku temu ich posiadłości wycięto pośród lasu, dzięki czemu domy otaczały sosny, a osłonięte drogi dojazdowe wyglądały przez niewielkie szczeliny w ścianie drzew o słodkim zapachu ziemi. Nie przejeżdżało tędy zbyt wiele aut. W niektóre dni zjawiała się jedynie furgonetka pocztowa. W tym miejscu mgła była nieco gęstsza, a pomimo braku ruchu kołowego wydawało się, jakby właśnie tutaj wychodziło z lasu i ginęło więcej jeleni niż gdziekolwiek indziej na wyspie. Przez wiele dni unosił się tu fetor rozkładającego się ciała. Przypominał kobietom o śmierci, która może nadejść w każdej chwili.
Obie były przecież zabobonne.
Ustalony rytuał wyglądał następująco: Esther ruszała podjazdem w błękitnych kapciach, szarych bawełnianych spodniach i czerwonym rozpinanym swetrze. Po dotarciu do skrzynki podnosiła prawą dłoń, pozdrawiając Glorię ubraną w spraną białą koszulę nocną. Sąsiadka odpowiadała tym samym. Sprawdziwszy pocztę, obie na trzęsących się nogach wracały do domów.
Robiły tak codziennie, w deszczu i promieniach słońca, przy gołoledzi i śniegu, od dwudziestu pięciu lat.
Często nie było żadnej poczty. Oczywiście przychodziła na Boże Narodzenie, czwartego lipca, w niedziele. Ale czasem jej nie było. Nie było listów, rachunków, katalogu sieci domów towarowych JCPenney. Furgonetka pocztowa mijała ich domy albo w ogóle nie przyjeżdżała. Mimo to jednak obie zaglądały do skrzynek zawsze o godzinie 13:12. Jeśli było zimniej – a przecież na tak dalekiej północy bywa bardzo zimno, szczególnie gdy chwyci typowa dla Wisconsin zima – Esther i Gloria otulały się kurtkami i rękawiczkami z jednym palcem. Zawsze jednak Esther miała pod spodem szare spodnie i rozpinany sweter, zaś Gloria nie rezygnowała z koszuli nocnej. To była tradycja.
Choć obie od dziesiątków lat mieszkały same, dalekie były od nudy. W czwartkowe wieczory Esther grywała w cribbage[1] w niewielkiej świetlicy. W środy, soboty i niedziele obie śpiewały w chórze kościelnym. Gloria lubiła prace ogrodowe, Esther miała kurnik. W kawiarni w centrum miasta często wymieniały uprzejmości, zwykle współczującym tonem rozprawiając o idealnie płynnych jajkach i spalonej kawie. Traktowały się przyjaźnie, lecz się nie przyjaźniły. Ten fakt dziwił niektórych mieszkańców wyspy, zupełnie jakby podeszły wiek i samotność oznaczały konieczność zaprzyjaźnienia się z sąsiadką w podobnej sytuacji życiowej. Od czasu do czasu zadawali im nawet to pytanie. „Czemu nie przyjeżdżacie razem do kościoła? Przecież mieszkacie naprzeciwko”. Obie kobiety czuły jednak, że nie są w stanie zostać przyjaciółkami. Wiedziały, że łączy je coś głębszego niż przyjaźń.
Ich celem była ceremonia o 13:12. Zaczęła się pewnego dnia, później zaś uznały, że jest im potrzebna codziennie. Obie potrzebowały i pragnęły od siebie nawzajem jedynie rutyny. Każda wolałaby iść do piekła, niż się z niej wyłamać. Nadawało to ich życiu wrażenie porządku, równowagi w ich niewielkim zakątku wszechświata. Dzięki temu Esther i Gloria czuły, że ich działania są istotne, że ktoś na nich polega. Już od bardzo dawna nie robił tego nikt inny.
Sprawdzenie godziny. Otwarcie drzwi. Spacer podjazdem. Pozdrowienie dłonią. Otwarcie skrzynki pocztowej. Spacer w kierunku domu.
Codziennie.
Dwadzieścia pięć lat.
Pewnego nietypowo ciepłego październikowego popołudnia Glorii nie było jednak przy skrzynce. Esther już na progu domu wiedziała, że coś jest nie tak. W powietrzu czuć było różnicę, choć nie umiała tego wyjaśnić. Minęła więc własną skrzynkę, przeszła przez drogę, a później ruszyła podjazdem Glorii. Od lat jej nie odwiedzała, więc czuła się intruzem. W piersi pojawił się ucisk. Ruszyła szybszym krokiem. Wiedziała, że musi to zrobić, ale chciała to szybko mieć za sobą. Drzwi frontowe nie były zamknięte na klucz. Chwyciwszy klamkę, Esther delikatnie je popchnęła, myśląc przy tym, jak dziwnie otwierać drzwi cudzego domu. Ich ciężar, skrzypienie. Tak całkiem obce.
– Glorio? – zawołała Esther. Cisza. Ogarnęła ją fala strachu. Przeczuwała, co znajdzie. Liczyła jedynie, że nie będzie to zbyt makabryczne i nie wydrze jej z trzewi lekkiego lunchu, złożonego z angielskiej muffinki i twarogu, na podłogę w domu Glorii. Skręciła za róg do salonu. Tam je znalazła: ciało Glorii zwieszone na brązowym, rozkładanym fotelu.
– Och, Glorio – wyszeptała Esther.
Sąsiadka nie żyła. Esther poznała to natychmiast. Od razu poczuła ulgę – widok nie był ani trochę przerażający, a lunch nie zamierzał się wydostać z miejsca, w którym go umieściła. Nie czuć było rozkładu, nie było krwi, a ciało nie było wygięte ani skręcone w nieludzkim kierunku. Ramię Glorii zwisało z podłokietnika. Usta miała otwarte. Wiele dekad wcześniej Esther znalazła w bardzo podobnej pozycji swego martwego męża. Wtedy też natychmiast się zorientowała. Wyglądało na to, że Gloria, podobnie jak niegdyś mąż Esther, zmarła z przyczyn naturalnych. Zawał serca, może udar. A może jej ciało ostatecznie poddało się podczas drzemki – Esther miała nadzieję, że tak właśnie się stało. Bezboleśnie i bez lęku.
Wszyscy zasługujemy na taką śmierć – pomyślała.
Nie umiała oderwać wzroku od zwłok Glorii. Oczekiwała, że coś się stanie. Nie miała pojęcia, co to miało być, lecz mimo to czekała. Zmarła, stosownie ubrana w białą koszulę nocną, tę samą, w której codziennie sprawdzała pocztę, nie ruszyła się ze swego fotela. Nigdy wcześniej Esther nie widziała tak dokładnie tego stroju. Nosił ślady wielokrotnego cerowania. Tu i ówdzie wystawały szwy. Większe ślady zużycia nosiło sześć cali od dołu, bez wątpienia w wyniku niezliczonych spacerów do skrzynki w śniegu i błocie. Esther zaskoczyła trwałość koszuli.
Rozejrzała się po pokoju. Meble były stare i zużyte tak jak u niej.
Po prostu kolejna samotniczka, tak jak ja – pomyślała.
W stojącym w rogu prostokątnym, masywnym telewizorze dostrzegła swe odbicie. Wyglądała na starszą i drobniejszą niż w rzeczywistości. Przez chwilę rozmyślała o śmiertelności, zastanawiając się, czy w kalendarzu śmierci już zaznaczono datę jej zgonu, a ona nie ma o tym pojęcia. Głośno tykał duży zegar szafkowy. Pokazywał 13:19.
Wróciła do rzeczywistości. Nie miało ich tu być. Gloria nie miała być martwa. Obie powinny być na zewnątrz, przemierzając podjazdy w swych codziennych uniformach, by sprawdzić pocztę. Tak naprawdę powinno do tego dojść siedem minut temu.
Mają siedem minut spóźnienia. Zerwały z tradycją.
Spanikowana Esther zesztywniała. Nie przychodziło jej do głowy, co robić. Wiedziała jedynie, że miały wyłącznie rutynę. I że tak naprawdę nie było już żadnych „ich”. Była „ona” i tylko ona. Po raz pierwszy od bardzo dawna, chyba od jakichś trzydziestu lat, była naprawdę sama. Dokładna liczba lat nie ma znaczenia. W tej chwili liczy się jedynie rytuał pocztowy. Jej cel, ich wspólny cel, który Esther dzieliła ze zmarłą leżącą w salonie.
Poza tym rytuałem nie miała dokładnie nic, więc musiała się spieszyć.
Chwyciła Glorię za nadgarstek, ale natychmiast go puściła, wzdragając się przed zimnem ciała. Nie spodziewała się tego. Kiedyś podniosła zdechłego kota, ale był całkiem inny w dotyku. Zebrawszy się w sobie, Esther znów sięgnęła do nadgarstka, tym razem ściągając ciało Glorii z głębokiego fotela. Upadło bezwładnie na włochaty dywan. Otwarte oczy zmarłej bez wyrazu gapiły się w sufit, a przez głowę Esther przebiegła straszliwa myśl, że ten martwy wzrok może zerknąć na bok, może skupić się na niej, jakby mówił: „Och, myślałaś, że nie żyję? Ja ci zaraz pokażę”.
Gloria jednak pozostała bez życia, a jej oczy niewidome. Esther chwyciła ją za prawą kostkę i zaczęła ciągnąć. Było to czasochłonne, bolesne zadanie. Choć Gloria nie mogła ważyć ponad dziewięćdziesiąt funtów, sama Esther nie była znacznie większa. Holowała ciało cal po calu do drzwi frontowych, a później, już w holu, upuściła nogę Glorii na podłogę. Stopa zmarłej głośno uderzyła w linoleum. Esther oparła dłonie na kolanach. Stare płuca chciały jej wyskoczyć z piersi, puls szalał.
Osiągnęła kres możliwości. Potrzebowała innego rozwiązania.
Przy garażu znalazła taczkę, którą z trudnością doprowadziła do drzwi, a choć nigdy wcześniej nie podnosiła nic równie ciężkiego, zdołała umieścić w niej wątłe ciało. Kiedy prowadziła rozklekotany pojazd, kilka razy niemal go przewróciła na podjeździe lub uderzyła w pień drzewa. Była pewna, że przewrócenie oznaczałoby koniec. Wykorzystała już całą swoją energię, wykorzystała swój największy atut, a ciało pozostałoby na żwirowym podjeździe do czasu, aż zdołałaby kogoś przekonać do pomocy w tym przerażającym zadaniu. Udało jej się jednak dobrze sterować, taczka była równa i prosta, dzięki czemu dotarła na koniec podjazdu, obok białej skrzynki pocztowej z czerwoną flagą, do jednego ze świętych miejsc rytuałów obu kobiet. Ręce jej się trzęsły tak bardzo, że nie zdołałaby dojść dużo dalej. Kiedy puściła drewniane rączki, taczka się przewróciła, a zwłoki Glorii zsunęły się na drogę niby kupka pyłu.
Esther wytężyła wszystkie siły i zerknęła w obie strony. Ani widu, ani słychu samochodów, co w ogóle jej nie dziwiło. Każde odwiedziny w tej okolicy zawsze były niespodzianką. Zerknęła na nadgarstek, chcąc sprawdzić godzinę na zegarku z tarczą w szampańskim kolorze – prezencie od nieżyjącego męża sprzed wielu, wielu lat – lecz go tam nie znalazła. Nie był elementem stroju zakładanego przed sprawdzaniem poczty. I bez tego zdawała sobie sprawę ze straszliwego spóźnienia.
Czy to będzie się liczyć, jeśli spóźnię się o godzinę? – pomyślała. – A o dwie? Trzy?
Popatrzyła na stojący za drogą własny dom, uznając, że z tej perspektywy wygląda całkiem inaczej, zupełnie jakby po raz pierwszy widziała go oczyma Glorii. Nie czas jednak na nostalgię ani przyglądanie się światu z cudzej perspektywy. Potrzebowała czegoś, by skrępować i przywiązać ciało. I to szybko. Z walącym sercem dziarsko ruszyła do siebie po stare paski męża i kilka plastikowych zapinek, po czym wróciła do zwłok i zabrała się do pracy.
Czy ona machała prawą, czy lewą dłonią? – zastanawiała się. Trudno jej było uwierzyć, że nie pamięta tak prostego szczegółu, ale winę zrzuciła na adrenalinę. Ostatecznie przyjęła, że Gloria sięgała do skrzynki prawą, a machała lewą ręką, i właśnie w ten sposób ustawiła ciało. Zużyła sześć pasków i trzy zapinki, ale rezultat wcale nie wyglądał przekonująco. Na potrzeby wszystkich tych czynności pół ręki Glorii musiała wsunąć do skrzynki, przez co jej ciało zwisało w niewygodnej pozycji, z drugą ręką nad głową, przymocowaną zapinką do drewnianego słupka. Wcale nie przypominało kogoś, kto sprawdza pocztę. Wyglądało dokładnie na to, czym było: zwłokami niezdarnie przyczepionymi do skrzynki.
Esther z zadowoleniem wróciła do domu. Zerknęła na zegarek: 14:22. Rytuał opóźnił się o ponad godzinę. Uznała, że nie szkodzi. Liczył się sam fakt, że to zrobiła. Starała się nie myśleć, co będzie jutro ani pojutrze. Sądziła, że coś jej wpadnie do głowy. Coś, co nie zaburzy porządku, co zapewni punktualną jazdę pociągów. Na tę chwilę musiała się wywiązać z własnej części umowy.
Otwarła więc drzwi, a później, z leciutkim drżeniem i całą swobodą, na jaką zdołała się zdobyć, ruszyła podjazdem wśród sosnowego lasu. Dotarła do skrzynki, gdzie uniesioną dłonią pozdrowiła Glorię, rzecz jasna, martwą i przywiązaną do własnej skrzynki. Esther otwarła niewielkie, czarne drzwiczki i sięgnęła do środka. Nic dziś nie przyszło. Później je zamknęła i zamierzała odejść, przecież rytuał dobiegł końca, wszystko jest, jak trzeba. Zawahała się jednak.
Przeniosła wzrok na zwłoki. Na szczęście martwa sąsiadka nie przesunęła się ani o cal. Nie o tym jednak myślała Esther, lecz o koszuli nocnej, co się z nią stanie, gdy całe to szaleństwo dobiegnie końca.
To fakt, była stara. Tak samo jak ona i Gloria. Ale miała przed sobą jeszcze kilka dobrych lat. Może więcej.
Szczególnie jeśli Esther ją naprawi.
Być może Gloria już nigdy więcej nie sprawdzi poczty – powiedziała do siebie w myślach – ale to wcale nie znaczy, że koszula nocna nie może pozostać częścią rytuału. Nikomu nie pozwolę jej sobie odebrać.
Pospiesznie udała się do siebie po nożyczki przechowywane w przyborach do szycia. Trzeba zrobić jeszcze jedną rzecz.
Kilka godzin później ciało zauważył Larry Chambers, miejscowy stolarz. Zwykle nie jeździł tą drogą, ale ponieważ właśnie musiał odpalić na kable swego dodge’a rama z 1991 roku, przypomniał sobie przeczytaną niegdyś poradę, że po czymś takim trzeba pojeździć około dwudziestu minut, by podładować akumulator. Tym samym Larry przez pewien czas jeździł bez celu po wyspie i w ten sposób znalazł się pewnego jesiennego popołudnia w okolicy zamieszkiwanej przez Glorię i Esther.
Z daleka miał wrażenie, że ktoś się rozciąga. Kiedy znalazł się bliżej, uznał to za stracha na wróble. Później zaś nadepnął na hamulce, aż opróżnione tego ranka butelki po piwie zaczęły się z brzękiem toczyć po podłodze jego furgonetki od strony pasażera. Poprawił lusterko wsteczne, by ponownie zerknąć na ciało. Chciał sprawdzić, czy wzrok go nie zawodzi.
Później wyłączył silnik i chwilę siedział w ciszy, nie spuszczając oczu z czegoś, co, jak stwierdził, jest zwłokami osoby niedawno zmarłej, przypiętej niczym marionetka. Poklepał się po spodniach, nie miał jednak telefonu. Przekręcił kluczyk, ale silnik nie chciał zapalić.
Furgonetka nie ruszy.
Larry zerknął na zegarek. Nie minęło jeszcze dwadzieścia minut.
– Jasna cholera – mruknął.
Nie miał pojęcia, co robić. Wiedział jedynie, że nie zamierza samotnie zmagać się z tym problemem. Odwrócił głowę w stronę domu stojącego naprzeciwko miejsca zmarłej – przecież ktoś musiał wiedzieć o tej makabrycznej sytuacji przy drodze – gdzie pośród drzew dostrzegł kolejną staruszkę, znacznie żywszą, która ostrożnie wyglądała zza firanki w pokoju frontowym. Wyskoczył z samochodu i ruszył do drzwi tamtej. Po trzykrotnym pukaniu otwarła mu Esther, sprawiająca wrażenie osoby wyjątkowo spokojnej i opanowanej. Larry ją poznał. To przecież mała wyspa.
– Wie pani – wydukał Larry – wie pani, że tam jest przywiązana do skrzynki naga kobieta?
Niedługo później zjawił się szeryf Donovan w towarzystwie dwóch zastępców. To właśnie im powierzył całą brudną robotę. Mężczyźni odcięli zwłoki Glorii, umieścili jej nagie ciało w worku wydobytym z bagażnika radiowozu, a później położyli je na tylnym siedzeniu. Nie zrobili zdjęć, nie pobrali odcisków, nie wezwali karetki, nie zebrali dowodów. Nawet oddali Esther paski, zaś przerwane zapinki wrzucili na podłogę z tyłu pojazdu.
Donovan chwilę został z Ether. Siedzieli obok siebie na beżowej kanapie w salonie starszej pani. Szeryf, mężczyzna o ogromnym brzuchu, był cięższy od swej gospodyni o niemal dwieście funtów, przez co koniec mebla, na którym siedział, nieco się zapadał. Kiedy Esther opowiedziała mu już wszystko – czy też niemal wszystko, ponieważ pominęła jeden ważny szczegół – wreszcie zalała się łzami. Wobec tego Donovan objął staruszkę swym potężnym ramieniem, a ona zsunęła się na niego. Łkała, plamiąc łzami jasnoniebieski mundur stróża prawa. Ten zaś rozglądał się po pokoju, podziwiając wspaniałe rzemiosło stojącej w kącie szafy na ubrania z lekko wysuniętą dolną szufladą, aż w pewnej chwili zakręciło go w nosie od zapachu środka Scotchgard, którym wydawał się przesiąknięty cały dom.
– Co teraz będzie? – zapytała Esther.
Donovan naprawdę nie miał pojęcia. Słowa kobiety w pewnym sensie zawisły w powietrzu. Rozważał jakieś słowa pociechy, usiłując sobie wyobrazić, co mogłaby powiedzieć pastorka Rita, która zawsze doskonale sobie radziła w takich przypadkach, lecz ostatecznie nie zdecydował się iść tą drogą. Pastorka miała doskonałe podejście, Donovan nie. Niebawem zadzwoni do Rity, to na pewno. Przecież musi wiedzieć o takich rzeczach.
Ona prawdopodobnie już wie – pomyślał szeryf. – Wydaje się wiedzieć o wszystkim, co się tu dzieje, i to jeszcze zanim się ziści.
Esther powiedział jedynie, że wszystko będzie w porządku, że zajmie się tym jego biuro. Zadzwoni do odpowiednich osób, takie tam. Sprawy dla policji. Wymruczał coś o konieczności rozpoczęcia papierologii, a później wstał z postękiwaniem, wynikającym ze zwalistej postury. Czuł, że się lepi pod pachami. W tym starym, dusznym domu było zdecydowanie zbyt ciepło jak na końcówkę października. Szeryf potrzebował świeżego powietrza. Wyszedł na zewnątrz, gdzie na ziemi obok furgonetki siedział Larry oparty plecami o lewe tylne koło. Z palców zwisał mu zapalony papieros.
– Szeryfie, pomoże mi pan odpalić na kable, co? – zapytał mężczyzna.
Donovan potwierdził, że pomoże. Wyspa Clifford to miejsce, gdzie szeryf zrobi taką rzecz. Niezależnie od martwych nagich kobiet przywiązanych do skrzynek na listy czasem przez cały tydzień nie dzieje się nic więcej. Donovan ustawił radiowóz obok furgonetki Larry’ego, podniósł maskę i podpiął kable. Larry kilka razy obrócił silnikiem, który wreszcie zaskoczył. Choć furgonetka pokonała już ponad 250 tysięcy mil, nadal stroiła fochy.
Szeryf wyjął z kieszeni brudną chustkę do nosa i otarł pot ze skroni. Larry trzymał się za nim, szeryf wyczuł jednak jego obecność i niepokój. Nawet nie odwracając głowy, Donovan wiedział, że Larry lekko przestępuje z nogi na nogę. Słyszał też cichutki trzask jego palców, kiedy rzucał na ziemię niedopałek. Szeryf miał doskonały instynkt, idealną intuicję. W jego własnym mniemaniu to właśnie odróżniało go od innych policjantów.
– O co chodzi, Larry? – zapytał Donovan ostrym tonem. Było mu wszystko jedno, czy tamten dostrzeże jego rozdrażnienie.
– Moja żona robi to samo – odparł Larry.
Donovan uniósł brew.
– O czym ty teraz mówisz?
– O tym całym Dniu Świstaka. A teraz mówię panu to samo, co powtarzam jej od lat. To nie jest potrzebne.
Szeryf się nie odezwał. Po prostu gapił się na drugą stronę drogi, pozwalając myślom swobodnie przepływać przez głowę. Nie wiedział jeszcze, jak to wszystko rozumieć.
Larry ruchem głowy wskazał dom Esther.
– Co, u licha, chodziło po głowie tej starej babie? Czemu ktoś przy zdrowych zmysłach miałby sądzić, że trzeba zrobić coś takiego?
– Miała swoje powody – odparł Donovan, odwracając się wreszcie do Larry’ego. Ten się zaśmiał.
– O tak, wszyscy je mają. Mówię tylko, że to nie jest konieczne.
– Już to mówiłeś.
– Czemu miałaby…
– Na litość boską – przerwał mu Donovan z wyraźną złością. – Prawdopodobnie sądziła, że pomaga, że zapewnia sobie odrobinę spokoju. Powtarzasz się jak jakaś cholerna zdarta płyta.
Odpiął kable, wrzucił je do bagażnika radiowozu, który następnie zamknął zdecydowanie zbyt mocno. Jeśli Larry usiłował udowodnić swoje racje, nie udało mu się to. Szeryf wsiadł do samochodu, zanim jednak zamknął drzwi, by naprawdę mieć ostatnie słowo, Larry zdążył je przytrzymać.
– Szeryfie, niezbyt mi to pasuje – oznajmił.
– Niby czemu?
– Widział pan, jak ona była przywiązana? Paski i te inne? Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem. Mam wrażenie, że dzieje się tu coś dziwnego. Nie wiem, po prostu nie chcę, by komuś jeszcze wpadł do głowy jakiś absurdalny pomysł.
– Nie mam czasu – westchnął Donovan. – Jeśli chcesz o coś zapytać, to się pospiesz.
W pobliżu obu mężczyzn słychać było niemal hipnotyzujący pomruk furgonetki.
Brrrrum, brrrrum, brrrrum.
– Chyba po prostu chciałbym wiedzieć, czy należy się tym martwić. – W głosie Larry’ego słychać było nuty znacznie twardsze, niż przystoi w rozmowie ze stróżem prawa.
– Larry, to nie jest twój problem – odparł Donovan. – Ale jeśli trafisz na kolejne dziwne sprawy, wezwij policję. A teraz zabieraj to spocone łapsko z radiowozu. Rano go nawoskowałem.
Po tych słowach szeryf zamknął drzwi i pospiesznie odjechał. Kilka minut później Larry poszedł w jego ślady, jeszcze tylko bardzo uważnie przyjrzał się obu domom stojącym przy tej wiejskiej drodze. Sprawdzał, czy nie dzieje się nic nietypowego.
Nic nie zauważył.
Tej nocy Esther jakiś czas leżała bezsennie w swej sypialni na piętrze. Na zewnątrz wzmógł się wiatr. Okiennice uderzały o okładzinę na ścianach domu. Gdzieś na podwórzu rozległ się głos koguta. A za nim kolejnego. W powietrzu wisiała burza. Esther zaczęła się zastanawiać, czy to z jej powodu, czy to jej czyny w taki czy inny sposób zaburzyły porządek wszechświata.
Jej rutyna, jej rytuał. Już po nich.
I wszechświat to wiedział.
Zsunęła nogi z łóżka, a później wstała z wyraźnym skrzypieniem i trzeszczeniem kolan, po czym na palcach zakradła się do okna. O ścianę domu coraz szybciej uderzała okiennica.
Burza. Po prostu zwykła, najzwyklejsza burza. Prawda? – upewniła się w myślach.
Chwyciwszy lewą dłonią ciężką zieloną zasłonę, lekko ją odsłoniła, by ostrożnie wyjrzeć na podwórze. Nie miała pojęcia, co tam zastanie. Wiedziała tylko, co chce zobaczyć. Liczyła, że jej oczom ukaże się puste podwórze, kury bezpiecznie zamknięte w kurniku – jak zwykle, kiedy nad wyspą miała przejść burza. Kury wiedziały. Zawsze. Esther marzyła o tym znanym widoku, który widziała już setki razy. A może, po prostu być może, będzie to zwykła, październikowa burza – nic przerażającego, nic, czemu byłaby winna.
Kurnik był pusty.
Wylęknione kury biegały w panice po podwórzu, podskakując niby kauczukowe piłeczki. Coś je wystraszyło. Nigdy wcześniej Esther nie widziała ich w takim stanie. Zaczęło padać, początkowo lekko, ale szybko deszcz się nasilił. Kury w dalszym ciągu nie szukały schronienia. Pomimo szalejącej burzy pozostały na zewnątrz, gdzie z gdakaniem biegały, machając w tę i we w tę mokrymi, gładkimi skrzydłami. To do nich niepodobne.
Zadrżawszy, Esther puściła zasłonę.
Powoli zaczęła się cofać, aż wreszcie uderzyła o ramę łóżka iście królewskich rozmiarów i usiadła na materacu. Zastygła w takiej pozycji, wpatrzona w zasłony, i odmówiła krótką modlitwę. Przebiegło jej przez myśl, że te słowa brzmią pusto, bo chociaż nie tylko śpiewała w chórze kościelnym, lecz także nie pomijała żadnej mszy, tak naprawdę wcale w to nie wierzyła. Wierzyła w co innego. W porządek. W równowagę. We wszechświat. A teraz była niemal pewna, że ma przed oczami fizyczny przejaw tamtego spotkania na zewnątrz. Że to odwet. Dzieje się coś dziwnego. Brakuje równowagi. W wyniku śmierci Glorii. Biedna Gloria. Razem z Esther zajmowała ich wspólny kąt wszechświata. A teraz już po wszystkim.
Esther otrzyma karę.
Domem wstrząsnął niski dźwięk grzmotu. Co prawda nie przewrócił staruszki, lecz i tak instynktownie chwyciła oburącz narzutę. Łóżko się zatrzęsło, a oprawione w ramkę zdjęcie nieżyjącego męża kobiety zachybotało na szafce nocnej, po czym spadło na drewnianą podłogę. Usłyszała dźwięk roztrzaskanego szkła.
Później zapadła cisza.
Nie mogła w to wszystko uwierzyć. Nigdy wcześniej nie czuła na wyspie Clifford nic takiego. Nigdy, przenigdy.
Trzęsienie ziemi, które dotarło aż tutaj?
Schyliła się po bogato zdobioną, srebrną ramkę ze zdjęciem, z której wypadły pozostałe odłamki szkła i dołączyły do już leżących na podłodze. Spojrzała w oczy swemu nieżyjącemu mężowi. Pragnęła, by to stare zdjęcie do niej przemówiło, by powiedziało, że wszystko będzie w porządku. Ponieważ jednak nie otrzymała takiego zapewnienia, po prostu przytuliła ramkę do piersi, po czym położyła się na łóżku i zamknęła oczy.
Szło po nią coś straszliwego, więc zdecydowała się nie otwierać oczu, nawet gdy już dotrze na miejsce.
Teraz słychać było jedynie delikatny szum deszczu oraz pukanie do drzwi. Esther usiadła na łóżku, by lepiej słyszeć. Chciała mieć pewność, że nie zawodzi jej słuch. Położyła ramkę ze zdjęciem obok siebie, na narzucie. I znów to usłyszała.
Ponowne pukanie. Głośniejsze, szybsze, bardziej niecierpliwe.
Przeczuwała, kto stoi na ganku. A swej intuicji mogła ufać. Kiedy już zeszła na dół i otwarła drzwi, jej wzrok padł na zaniepokojoną twarz Rity Higgins. Pastorka wyspy ubrana była w czarny, nieprzemakalny płaszcz, a z kaptura, zwieszonego nad czołem i częściowo zasłaniającego błękitne oczy o zwykle ciepłym spojrzeniu, skapywały krople wody.
– Gdzie to jest? – zapytała Rita. W jej głosie słychać było poruszenie, co zbiło Esther z tropu.
– Pastorko, o co pani pyta?
Rita zignorowała tę odpowiedź, przecisnęła się obok gospodyni i weszła do środka. Bez wahania ruszyła do salonu, gdzie zniknęła Esther z oczu. Po chwili pojawiła się znowu.
Zaraz potem pastorka była już za drzwiami. Staruszka znów została sama.
Mieszkająca w odległości dwustu sześćdziesięciu mil, w miejscowości Wildwood w stanie Illinois, Willow Stone miała własny rytuał. Co wtorek i sobotę sprzątała pokój swojego syna. Nawet jeśli nie brzmi to szczególnie ekscytująco, Willow sprawiało radość. Choć tak wiele rzeczy w jej życiu wydawało się abstrakcyjne lub pozbawione końca, sprzątanie pokoju Jacoba należało do zadań, które mogła zacząć, widząc linię mety, i ukończyć w ciągu mniej więcej godziny. Dobrze było narysować pole wyboru i natychmiast je wypełnić.
Zaznaczyć. Sprawdzić.
W ten sobotni wieczór rytuał trwał w najlepsze. Willow podniosła jedno z licznych trofeów koszykarskich syna, by wytrzeć je z kurzu. Niemal nic nie zebrała. W końcu odkurzała je zaledwie cztery dni temu. Zdjęła pościel, po czym założyła czysty podkład, prześcieradło i poszewki, a na to kołdrę. Jej brzegi wsunęła pod materac, a później mocno naciągnęła ze wszystkich stron, na koniec przesuwając po niej dłonią. Podziwiała gładkość. I dopiero wtedy odrobinę zmarszczyła. Tak lubił jej syn. Nalała do wiadra wody i płynu, by zająć się elementami z drewna. Kiedy bardzo się starała, jej syn mówił, że błyszczy jak podłoga hali United Center przed przejęciem boiska przez Chicago Bulls. Oceniła własną pracę.
Tak – pomyślała – zdecydowanie godna hali United Center.
W lśniącej podłodze dostrzegła własne odbicie. Trochę jakby oglądała się w lustrze w domu śmiechu. Było nieco zniekształcone, a jej szczupła sylwetka wyginała się tu i ówdzie. Falujące kasztanowe włosy wydawały się niemal czarne. Pewnym rozczarowaniem był brak zieleni oczu.
Jacob miał takie same.
Tej nocy leżała w łóżku obok męża. Choć Dominic był pogrążony we śnie, umysł Willow pracował na pełnych obrotach. Rozmyślała o nauczaniu i o planach lekcji, które musi opracować. Ale przecież nie była już nauczycielką. Zrezygnowała pięć miesięcy temu. Zastanawiała się, kiedy wreszcie przestanie myśleć jak nauczycielka, kiedy utraci tę część, która pragnie wszystko łączyć ze szkołą. Zdała sobie sprawę, że to może nigdy nie nastąpić.
W holu usłyszała jakiś głos. Lekkie kroki.
To tylko Jacob idzie po wodę – uznała.
Wróciła myślami do kilku ostatnich miesięcy przy tablicy. Co prawda zawsze dobrze jej szło, ale czuła, że praca wymyka się jej z rąk. Że zjawia się tuż przed dzwonkiem na pierwszą lekcję, że puszcza coraz więcej filmów. Nawet pozwalała uczniom spać na lekcji, co wcześniej nigdy się nie zdarzało. Przysięgała sobie, że nigdy tego nie zrobi, że nie stanie się nauczycielką, jaką pamiętała z własnych czasów szkolnych, taką, która wchodzi do klasy, wyjmuje z szafki plan dzisiejszej lekcji, po czym wyświetla na epidiaskopie folię pomazaną markerem. „A macie, cholerne dzieciory. Nic się nie zmieniło od czternastu lat. Wystarczy”. Choć Willow nigdy nie posunęła się aż tak daleko, doskonale wiedziała, jak szybko może wpaść w taką spiralę. To ją zaniepokoiło. I dlatego zrezygnowała.
Dyrektorka, niezwykle przyjazna kobieta, nauczycielka przedmiotów ścisłych w gimnazjum, zaproponowała Willow urlop, który pomoże jej to w sobie poukładać.
– Jesteś jedną z najlepszych, nie chcemy cię stracić – oznajmiła jej dyrektorka nad filiżanką mocnej kawy w barku dla personelu. Willow nie skorzystała z tej oferty. Chciała się pozbyć ciężaru swojej pracy. I dlatego złożyła rezygnację.
Teraz jej uwagę przykuł kolejny dźwięk w holu. Skłonił do podniesienia głowy. Skrzypnięcie drzwi do pokoju Jacoba. Odwróciła się do Dominica, leżącego plecami do niej. Lekko pochrapywał. Nie potrafiła się odpędzić od myśli, że mąż wyglądał na takiego drobnego. Zawsze był szczupły, ale w ciągu ostatniego półtora roku schudł dwadzieścia funtów. Siwiał, choć oczywiście nie zamierzała o tym wspominać. Nie umiała przewidzieć jego reakcji.
Usłyszała cichy trzask zamykanych drzwi Jacoba.
Ten to nie usiedzi spokojnie – pomyślała.
Zerknęła na stojący na szafce nocnej zegarek. 23:46. Położywszy głowę na poduszce, Willow usiłowała przestać myśleć o szkole. Dobry będzie każdy inny temat. Przeczytana książka. A może niedawno oglądany film. Nic nie chciało jej przyjść do głowy. Tego wieczoru usiłowała pooglądać telewizję, ale po zaledwie pięciu minutach całkowicie traciła zainteresowanie każdym programem. Nie chodziło nawet o to, że nie mogła się skupić. Nawet jeśli nie myślała o niczym szczególnym i tak odkryła, że zupełnie nic nie pamięta z obejrzanych treści. Choć w głowie miała pustkę, niemal godzinę spędziła na sofie, przerzucając kanały.
Znów otwarły się drzwi pokoju Jacoba.
Co się dzisiaj dzieje? – zapytała się w myślach Willow.
Ponownie usłyszała lekkie kroki na podłodze z twardego, czereśniowego drewna. Zatrzymały się w holu, jak oceniła po skrzypnięciu desek, w pobliżu obrazu Gustava Klimta. To przywołało wspomnienia jej własnego dzieciństwa, psot wspólnie ze starszym bratem Harperem i nakładanej przez mamy kary – zakazu rozmowy ze współwinnym. Przypomniała sobie, jak obchodzili tę karę, przekazując sobie z Harperem liściki umieszczane w wiszącej na klatce schodowej ramce zdjęcia włoskiego mostu. Willow pisała do brata liścik, wsuwała go pod ramkę, którą następnie tylko odrobinę przechylała na znak, że dostarczono przesyłkę. On zaś odczytywał wiadomość, a później tak samo na niego odpisywał. Czuli się jak dwójka tajnych agentów.
Uśmiechnęła się na to wspomnienie, szybko jednak popadła w pewne przygnębienie na myśl, że Jacob nie ma rodzeństwa, z którym mógłby się bawić w ten sposób, jest bowiem jedynakiem.
Kroki nie cichły. Zatrzymały się dopiero przy drzwiach sypialni Willow. Kiedy te otwarły się na jakieś sześć cali, kobieta uniosła głowę. Wpatrywała się w ciemność w szczelinie między skrzydłem drzwi a ościeżnicą. Poczuła… Nie, zobaczyła… Tak, z pewnością to zobaczyła – zarys stojącej w holu sylwetki wpatrzonej w nią i Dominica.
– Kochanie, o co chodzi? – zapytała, siadając na łóżku.
Postać się nie poruszyła. Z holu dochodził cichy dźwięk oddechu. Postać lekko zmieniła położenie.
W dzieciństwie Jacob przeraził Willow na śmierć, wychodząc z łóżeczka w środku nocy. Nigdy wcześniej tego nie robił. Obudzona dotykiem dłoni na stopie, wydobyła z siebie przerażający wrzask, co doprowadziło biedne maleństwo do ataku płaczu. Kiedy już wszystkim udało się uspokoić, oboje z Dominikiem bardzo się z tego śmiali. Od tamtej pory minęło siedem lat.
– Synku? – zawołała Willow. – Wszystko w porządku?
Szarpanie klamki przy drzwiach, które skrzypiąc, otwarły się o kolejny cal, aż kobieta odruchowo zaczęła potrząsać mężem, by go obudzić. Półprzytomny Dominic usiadł na łóżku i zaczął trzeć oczy.
– O co chodzi? – zapytał.
– Jacob… Tam ktoś jest – wyjaśniła Willow. Dominic położył się w ciężkim westchnieniem.
– Nie możesz tego robić – oznajmił ostro, po czym odwrócił się plecami do żony i naciągnął kołdrę na ramiona.
Kiedy kobieta znów spojrzała na drzwi, nikogo tam nie było. Zaczęła nasłuchiwać. Wydawało jej się, że słyszy dźwięk kroków schodzących po schodach, nie była jednak pewna. Po głowie ciągle krążyły jej słowa męża.
„Nie możesz tego robić”.
Nie po raz pierwszy padły z jego ust pod jej adresem. W ciągu ubiegłych miesięcy, a już szczególnie odkąd zrezygnowała z pracy, Dominic traktował ją z coraz większą niecierpliwością. Willow uznała, że po prostu spędzają razem za dużo czasu. Nie grywa już przecież po lekcjach z uczniami w badmintona, nie spotyka się po pracy z innymi nauczycielami. Kiedyś Dominic wspólnie z Jacobem oglądał w telewizji mecz koszykówki, a ona przy kuchennym stole godzinami poprawiała wypracowania. Teraz został jej tylko czas. Czas, który trzeba jakoś spędzić.
On ma rację – pomyślała Willow. – Muszę przestać. Choć tak mi z tym dobrze.
Wstała z łóżka i ruszyła do pokoju Jacoba. Cichutko otwarła drzwi, po czym włączyła światło. Pokój był w stanie, w jakim go zostawiła wieczorem. Czysty jak łza. Podłoga lśni. Nic dziwnego, że łóżko było puste. Chłopca nie było.
Zmarł półtora roku temu.
Poczekaj, czy to…? Nie, jednak nie – uspokoiła.
Spod umywalki w łazience wyjęła środek do mycia szyb, po czym wróciła sypialni nieżyjącego syna umyć okna. Co prawda myła je zaledwie godzinę temu, ale znalazła smugę. A poza tym… Przecież nic się nie stanie, gdy zrobi to raz jeszcze.
Zapisać. Zaznaczyć.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Jest to gra karciana dla dwóch, trzech, lub czterech osób rozgrywana bez lew co oznacza, że punkty zdobywa się, tworząc różne kombinacje kart, https://pl.wikipedia.org/wiki/Cribbage (przyp. tłum.).
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz