Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lata okupacji hitlerowskiej spędziłem prawie bez przerwy w rodzinnym miasteczku Krzeszowicach, podówczas siedzibie generalnego gubernatora Hansa Franka, o „zgermanizowanej“ ad hoc nazwie — Kressendorf. Po polsku znaczy to — Rzeżuchowo. Od rośliny i kwiatu rzeżuchy.
Małe miasteczko, trochę mieszczańskie, trochę proletariackie, trochę jeszcze wiejskie, tuż przy granicy Rzeszy, było wyjątkowo dogodnym miejscem dla tzw. (dzisiaj) wyjazdu w teren. Wszystkie te lata były jednym wielkim wyjazdem w teren — swojego narodu, wojny, i teren historii. Wyjazdem, jakiego przed wojną nie zaznałby nigdy w tym wymiarze ówczesny asystent uniwersytetu, a już na pewno nigdy nie zazna powojenny profesor. Warunki codziennego życia, które zawdzięczało się podówczas Rodzicom — niechaj te słowa będą dla Nich skromną odpłatą długu wdzięczności — tym bardziej sprzyjały dokładnemu wejściu we wspólne myśli i wspólne odczucia środowiska.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 246
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Szkice z lat 1939—1945
Kazimierz Wyka „Życie na niby”
Copyright © by Kazimierz Wyka, 1957
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018
Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania
lub edytowania tego dokumentu, pliku
lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.
Tekst jest własnością publiczną (public domain)
ZACHOWANO PISOWNIĘ
I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.
Skład: Adam Brychcy
Projekt okładki: Adam Brychcy
Druk: Toruńska Drukarnia Dziełowa
Wydawnictwo: Książka i Wiedza
Warszawa, 1957
ISBN: 978-83-8119-492-1
Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706
http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]
Lata okupacji hitlerowskiej spędziłem prawie bez przerwy w rodzinnym miasteczku Krzeszowicach, podówczas siedzibie generalnego gubernatora Hansa Franka, o „zgermanizowanej“ ad hoc nazwie — Kressendorf. Po polsku znaczy to — Rzeżuchowo. Od rośliny i kwiatu rzeżuchy.
Małe miasteczko, trochę mieszczańskie, trochę proletariackie, trochę jeszcze wiejskie, tuż przy granicy Rzeszy, było wyjątkowo dogodnym miejscem dla tzw. (dzisiaj) wyjazdu w teren. Wszystkie te lata były jednym wielkim wyjazdem w teren — swojego narodu, wojny, i teren historii. Wyjazdem, jakiego przed wojną nie zaznałby nigdy w tym wymiarze ówczesny asystent uniwersytetu, a już na pewno nigdy nie zazna powojenny profesor. Warunki codziennego życia, które zawdzięczało się podówczas Rodzicom — niechaj te słowa będą dla Nich skromną odpłatą długu wdzięczności — tym bardziej sprzyjały dokładnemu wejściu we wspólne myśli i wspólne odczucia środowiska.
Natychmiast po wojnie zacząłem był zebrane obserwacje układać i spisywać. Zamierzałem więcej ich uporządkować, aniżeli znów pozwoliło biurko redaktorskie, uniwersytet i tym podobne zajęcia. Dzisiaj, po kilkunastu latach, widzę, że wszystko to są już jedynie dokumenty, w których ani cokolwiek zmienić, ani z niezużytej mąki obserwacji coś tam jeszcze dorzucić.
Takie stare ciasto nie daje się już zarabiać w nowe formy. Puszczam je w świat takim, jakim się upiekło, w nadziei, że jako dokument dla samego piszącego, tym więcej może to być dokument nie pozbawiony interesu dla tych, co okupacji hitlerowskiej w latach 1939—1945 nie przeżyli na własnej skórze. Albo byli zbyt młodzi, albo poza krajem, w obozach, na wywózce czy na emigracji.
Skoro mam przed sobą już tylko dokumenty i świadectwa, niechaj będzie wolno trochę nad nimi podumać. Świadectwa pragną w jakiś sposób prześledzić i przedstawić niektóre z wymiarów społeczno-politycznych, moralno-obyczajowych i gospodarczo-ekonomicznych tego zjawiska, które podczas drugiej wojny światowej stało się wieloletnim udziałem całej gromady narodów europejskich — okupacja na skutek agresji. Ale które dopiero na ziemiach położonych na wschód od granic niemieckich, na ziemiach polskich i okupowanych republik radzieckich, przybrało wymiary klasyczne, niczym od strony napastnika nieosłonięte. Obozy śmierci umieszczał on tutaj, ponieważ wiedział, że tutaj wszystko wolno — zdobywcy.
Człowiek jest istotą społeczną co najmniej w dwojakim zakresie tego terminu. Wytwarza go społeczeństwo i — przeszłość, ale on również stwarza społeczeństwo i — przyszłość. Jest stworzeniem społecznym, ponieważ zdeterminowany w swojej narodowości, określony historycznie, przynależny klasowo, podlega on tym wszystkim układom socjalno-historycznym.
Lecz człowiek jest istotą społeczną także w tym sposobie, że kręgi, funkcje i zadania socjalne, które go otaczają, zależą od jego aprobaty, jego zgody, jego przyświadczenia. On je kwalifikuje lub unieważnia, jako fakty ideowe przyjmuje lub odrzuca. Człowiek, istota społeczna, inaczej zapewne funkcjonuje w ramach bazy, inaczej w ramach zbiorowych organizacji współżycia społecznego, inaczej na stopniu ideologii.
Okupacja, nie znajdująca żadnej aprobaty ideowo-politycznej ze strony poddanego jej zbiorowiska ludzkiego, stanowi zupełnie szczególny fakt psychosocjalny i prawnopaństwowy. Człowieka jako istotę społeczną w każdej z jego funkcji stawia w szczególnej sytuacji. Rozpada się organizm państwowy. Przestaje istnieć władza centralna; zamiera polityka zagraniczna, militarna; idzie do niewoli armia; zmieniają się pieczątki i nazwy urzędów; herb państwowy staje się przestępcą; także i blankiet z urzędowym nadrukiem; aparat porządku i ucisku państwowego w swojej odgórnej warstwie zostaje zmieciony; w dolnej dla własnych celów używa go okupant; nie ma ministra finansów, lecz są urzędy podatkowe; fikcyjny bank emisyjny drukuje kolorowe papiery z cyframi.
Wielkie zbiorowisko społecznych i moralnych paradoksów! Chociażby ten: póki trwa prawnopaństwowy stan okupacji, dorastający obywatele danego kraju są absolutnie niedostępni dla munduru wojskowego zdobywcy, całkowicie zaś dostępni jako materiał całopalny dla obozów koncentracyjnych. I jedno jest w porządku, i drugie jest w porządku. Przenikają się i do czasu współżyją przeciwne porządki rzeczywistości. Człowiek przeciętny musi żyć, zarobkować, chorować, płodzić się w narzuconych warunkach, a jednocześnie warunkom tym odmawia jakiegokolwiek sensu ideowego, odmawia trwałości.
Niewola polityczna, długotrwała, poprzez pokolenia, to nie to samo. Okupacja jest niczym weksel przez obydwie strony traktowany jako do wykupu po mniej więcej określonym czasie, niewola jest bez płatności o widocznym terminie. Nieczęsto się zdarza sytuacja społeczna i ideowa podobna do okupacji. Przeżywa ją członek sekty zmuszony egzystować we wrogim religijnie otoczeniu, jakoś się przystosować, utaić, by dzięki jemu podobnym prawdziwa wiara nie zaginęła. Przeżywa członek partii politycznej zepchniętej do konspiracji.
Wszyscy oni dzielą swoją egzystencję na pozorną i rzeczywistą. Wypełniając podstawowe obowiązki swego zawodu, pracując w ramach oficjalnie istniejącej społeczności — żyją na niby; zamykając się pośród swoich — żyją naprawdę. Bo żyją podówczas w kręgu przeświadczeń, na jakie wyrazili zgodę teraz i na przyszłość.
Okupacja to taka sekta, której członkowie posiadają nieporównywalną przewagę liczebną nad kapłanami i wyznawcami wrogiego porządku, a przecież postawieni zostali ci członkowie w położenie narzucające im wprost przeciwny system postępowań. Żyją na niby, tym bardziej na niby w swoim codziennym bytowaniu, im dobitniej odczuwają tymczasowy paradoks narzuconej im sytuacji. W szczególny sposób układają się podówczas odruchy obronne zagrożonej świadomości zbiorowej, jej wyobrażenia o rzeczywistym położeniu historyczno-politycznym, w jakim i okupant, i okupowany wspólnie się znajdują jako medium obiektywnym. I jednemu, i drugiemu tylko częściowo dostępnym, jeśli chodzi o pełne w nim rozeznanie.
We wspólnym tytule chciałbym zasugerować tę więź, która łączy wielorakie objawy zjawiska oznaczonego terminem — okupacja. Więź jaka sama w sobie, w oderwaniu od faktów, chyba opisać się nie daje. Wydaje się, że zgromadzone pod owym tytułem szkice przynoszą pewną garść spostrzeżeń i uogólnień na ten temat. Pochodzących z bezpośredniej obserwacji, trochę jak prozaik, gdy zbiera swój materiał, a nie z nagromadzonych dokumentów, jak to obowiązkiem bywa naukowca.
Odczytywane po latach, jak gdyby je pisał obcy człowiek, mają te szkice dla autora jeszcze inny dość specjalny posmak. Był to wyjazd w teren, przez to dziwny wyjazd, że na ziemię wiadomą od dziecka, gdzie każdy człowiek napotkany to znajomek, a przecież ziemię jakże mało znaną. Prozaicy, pisarze mający prawo do fikcji żadnych w tym nie mają trudności, ilekroć zapragną i jeśli naprawdę kochają i naprawdę znają otoczenie lat dziecinnych. Innym osobnikom zdarza się to dosyć wyjątkowo. Proszę w to imię wybaczyć pewne regionalne czy rodowe sentymenty, czy też wśród utyskiwania na szklane domy — własną budową podobnych domów, burzenie całych nie zburzonych dzielnic Warszawy, wykrawanie w tym mieście ulic piękniejszych niż Rue de la Paix.
Życie na niby nie jest bowiem tylko własnością środowiska oddanego agresji i przemocy, aczkolwiek jego uczestnicy najmocniej odczuwają fikcyjny charakter, za wypowiedzeniem i do czasu, narzuconego im układu rzeczy. W swoistej mierze uczestniczył w tym życiu także zdobywca hitlerowski. Już sam ten fakt, że musiał on dla podbitego narodu urządzać obcojęzyczne, fikcyjne ministerstwa i urzędy, że musiał w imię tego doraźnego układu rzeczy udawać, że na Wawelu nie leżą wcale królowie tego narodu — skazywał go na pielęgnowanie fikcji. Kosztem okupowanego narodu, jego historii i przyszłości, okupant też żyje na niby.
Dokonywa się wzajemna wymiana fikcji. Fikcją dla pokonanych jest nadany im przez zwycięzcę wygląd życia codziennego, fikcją dla nich jest rzeczywisty byt społeczny. Fikcją zaś dla zwycięzcy jest to wszystko, co podtrzymuje opór przeciwko bytowi i organizacji społecznej, jaką on narzucił.
Podobne doświadczenia społeczne oraz odpowiadające im warunki gospodarczo-ekonomiczne nie przechodzą bez śladu u zbiorowości poddanej takim próbom. W dziesięć lat po skończeniu okupacji hitlerowskiej w całej pełni kwitnęła w Polsce Ludowej gospodarka wyłączona. Dotąd nie uwiędła, chociaż inni jej byli społeczni partnerzy i swoiste objawy, nie te same dokładnie co w Generalnym Gubernatorstwie. Nie moją jest rzeczą snuć dalej podobne analogie.
Życie na niby to nie tylko raz na zawsze skończona i ograniczona do kilku lat formacja socjologiczna. Kto wie, czy nie dotyczy ona również samego charakteru narodu. „Polacy! Polacy! musicie kochać własny niedorozwój — oto klęska“ — woła Gombrowicz. Tego się lękać wypada także w roku 1957.
K. W.
Tymczasem dzieci o rannej godzinie
Gdzieś do szkół idą,
Oracz wywleka pług, i Wisła płynie,
I Warta z Nidą.
Tymi słowy kreśli Cyprian Norwid najprostszy obraz ojczyzny polskiej. Złożony ze składników, jakie nigdy, nawet czasu największych katastrof, nie podlegają zmianie.
Pierwszego września 1939 roku dzieci polskie nie poszły do szkół. O rannej godzinie, o świcie, do twardej i długiej nauki wzięła historia cały naród polski. W dni niewiele krwią spłynęły wszystkie rzeki polskie. Pod innym, bardziej ponurym niebem, bez patosu tamtych dni wrześniowych, o krok od pospolitości, nędzy, głodu, zaprzaństwa, zwierzęcego egoizmu, o krok od prostackiej niezmienności instynktów, trwają nad nami dzieje. Wąskim płomykiem, bezgłośnym jak mżenie letniej błyskawicy, przewija się pośród nich — nadzieja.
Zamknęły się za nami trzy lata wojny. Armie hitlerowskie znowu postępują naprzód. W miasteczku przesunięto godzinę policyjną na pełny zmrok. W tym celu, ażeby na wielkiej płachcie rozwieszonej w rynku mieszkańcy mogli oglądać wyświetlane postępy niemieckiej ofensywy. Na niezmierzonych polach słonecznikowych wytryskują pociski i czołgi żłobią drogi, w upalnym powietrzu faluje daleki Kaukaz, pożary, ten sam wciąż od lat krajobraz wojny. Przedziwne widowisko. Mosty zwisające w głąb potężnych wąwozów, skrzypi nazwa Terek. Żaden sen, najdziwaczniejszy sen nie spełniłby na rynku rodzinnego miasteczka podobnego widowiska. „I wstrzymał huczny i wspaniały Tereka bieg“.
Najeźdźcy ciągle prą naprzód. Daleko do świtu. Pomiędzy komunikatami frontowymi niewiele da się czytać. Po wielekroć „Wojnę i pokój“, nie dla historycznej anegdoty — bardziej dla rozmyślań rannego księcia Bołkońskiego na polu bitwy pod Austerlitz, dla spotkania z Napoleonem. Po wielekroć „Słowo o wyprawie Igora“, skargi ziemi ruskiej.
Niewesoła nam, bracia, godzina,
Niewesoła godzina nastała.
Siłę naszą pokryła pustynia,
Dziewa Krzywda w ruskiej ziemi wstała.
Oblicze przyszłości jest nadal ciemne. Nie wiemy, jak będzie wyglądać Europa po tryumfie nad złymi mocami hitleryzmu i faszyzmu. Nie wiemy, jak Polska będzie wyglądać.
Zaczęło się w porannej mgle pierwszego ranka wrześniowego. Skończyło się w słoneczny dzień października dumną defiladą pancernych kohort wśród śnieżnych ruin stolicy. Cała pierwotność i okrucieństwo historii, jej obojętność na prawdy i prawa, które nie zdołały dla siebie wytworzyć siły, wytoczyła się na ziemię naszą pomiędzy tym dniem pierwszym a ostatnim kampanii wojennej. Dla pokolenia, do którego należę, pokolenia roku 1910, było to pierwsze za jego życia tak doszczętne i nikczemne unicestwienie przyrodzonych, mniemałeś, praw narodu — każdego narodu, narodu polskiego również.
Piszę w takie same ostatnie dni sierpnia, jak tamte, dni ostatnie. Kiedy od tygodni żar spóźnionej, obojętnie pięknej pogody przepala puste po żniwach pola, ostro przetkane smugami kwitnącego łubinu, pyli upalną mgłą i kurzem linie lasów i dróg, kiedy nastają noce wczesne i chłodniejące, oko mimo woli szuka dalekich łun, ucho czeka stłumionego pomruku dział. Drogi są puste, mogiły zapadłe. Biegają dzieci tych, co polegli i nie ujrzeli maleństw. Czas się przetoczył i jest ten sam, bolesnym uciskiem wspomnień chwytając za gardło w te dni podobne. O zmroku słyszysz pod oknami głosy ludzi prostych: całkiem tak samo jak wówczas, kiedyśmy uciekali. Ziemia rany zasklepia, ziemia tych ran zwyczajna i ściele się w płaszczyznach wypłowiałych jak stary płaszcz żołnierski. Wierna i niezmienna, matka nadziei.
Do końca życia nie zapomnimy tych niesamowicie trwałych pogód września, rozpiętych nad naszym krajem ciągiem upalnych dni i nocy zatłoczonych od gwiazd, ciągiem tak niezmiennym, że traciła się rachuba dni i wydawać się mogło, jakoby sam czas przystanął w locie i zastygł w pysznej obojętności przyrody, której nie poruszą losy ludzkie.
Szlak wrześniowej wędrówki z moich okolic prowadził przez dumne nazwy — Wiślica, Stopnica, Oleśnica, Połaniec, Rytwiany, Baranów, Koprzywnica, Dzików, Sandomierz. Po raz pierwszy ujrzałem podówczas nazwy — Racławice, Dziemierzyce, Janowiczki. Rzeczywistą stawała się historyczna i aktualna mapa ojczyzny. A jednocześnie?
Kto jej nie znał, temu spod znakomitych nazw odsłoniła się Polska w ubóstwie i wegetatywnym trwaniu między kurną chałupą a cmentarzem.
Bliskie i dalekie wioszczyny, nędza dróg, działeczki lichych zbóż — oto co z okna wieży ariańskiej oglądał Nienaski i co widać przez nią wciąż i na długie jeszcze pokolenia.
Ramię wroga leżało wielką obręczą. Od wszystkich granic ku niemu wystawionych ruszyły przerażone łańcuchy pieszych i wozów, dzieci i kobiet. Najeźdźca następował żelazem i motorem. Ścigany miał być szybszy boso i tylko na własnych nogach. Nad miastami, nad osiedlami, nad kolejami, nad mostami, gdzie tylko drgnął ślad życia ludzkiego, rozpostarło się rojowisko samolotów. Dotarły do wszystkich gniazd ptaki tej jedynej jesieni. Widziałeś, jak nad kluczem machin ludzkich przeciągał jesienny klucz żurawi. Rytm życia szedł nieskłócony i dzieci na świat przychodziły na wozach wędrowców. Tak przed wiekami uciekać musiały plemiona całe, pędząc przed sobą bydło, zabierając dobytek co najpotrzebniejszy. Następowało plemię inne, głosząc, że zdobywa na wieki, że przelana nad zgwałconą zdobyczą krew silniejszego pieczętuje zdobytą ziemię prawem wyższym od wszelkich praw innych, prawem lepszego narodu. Powtórzmy to po polsku. Powiedzmy po niemiecku.
...Serce łomotało w piersiach zdobywcy, gdy wspominał i ogarniał we władzę ziemie widziane, powiaty przebyte, wody i ich źródliska, poniki, potoki, strumienie, rzeki, stawy i błota, wzgórza i rozdoły, puszcze i polany, dąbrowy i poręby, pola i ugory, łąki i pastwiska, bezdroża, przesmyki, przesieki, ścieżki i drogi.
Serce biło w piersiach gospodarza, gdy mierzył i liczył, odkrywał i przewidywał bogactwa jawne, wpadające w oczy nawet głupca, i skarby skryte przed oczyma niedołężnych lub ciemnych — budulec surowy w lasach, żelazo i miedź, złoto i srebro, zbiorowiska soli twardej i rozpuszczonej w wodzie, drogie kamienie i drogie futra zwierząt wałęsających się w lasach, cenne ptactwo i wyborne ryby, zapełniające stawy, jeziora, rzeki i strumienie.
Serce biło w piersiach budownika, gdy widział w olśnieniu marzeń statki pławackie na wodach, ławy na potokach, mosty na rzekach i z brzegów jezior na wyspy, tamy i jazy plecione do połowu ryb z morza, w górę rzeki na tarło ciągnących — drogi i płoty, budy i szopy, chaty i wsie, brogi i gumna, targowiska, podgrodzia, miasta, grody, zamki, kościoły i wielkie katedry, twierdze niezdobyte i porty jeszcze nie widziane u wybrzeży.
Mógł oto wyciągnąć rękę i zabrać!
Ogarnąć to wszystko!
Powtórzmy to samo po niemiecku, w rodzimym języku podobnych pragnień.
Alle diese Gebiete, die damals Polen einverleibt worden sind, verdanken ihre Entwicklung ausschliesslich deutscher Tatkraft, deutschem Fleiss und deutschem schöpferischem Wirken... Polen, das aus den Blutopfern zahlloser deutscher Regimenter entstanden war, hat sich auf Kosten alten deutschen Siedlungsgebietes und vor allem auf Kosten jeder Vernunft und jeder wirtschaftlichen Möglichkeit ausgedehnt.
Es ist in den letzten 20 Jahren klar erwiesen worden: der Pole, der diese Kultur nicht begründet hatte, war nicht einmal fähig sie auch nur zu erhalten. Es hat sich wieder gezeigt, dass nur derjenige, der selbst kulturschöpferisch veranlagt ist, auf die Dauer auch eine wirkliche kulturelle Leistung zu bewahren vermag. 50 Jahre weiterer polnischer Herrschaft würden genügt haben, um diese Gebiete, die der Deutsche mühselig mit Fleiss und Emsigkeit der Barbarei entrissen hat, der Barbarei wieder zurückzugeben...
Dabei ist es noch ein Unterschied, ob ein Volk von einer minderen kulturellen Bedeutung das Unglück hat, von einem kulturell bedeutenderen regiert zu werden, oder ob ein Volk von hohem Kulturstand dem tragischen Schicksal unterworfen wird, von einem kulturell minderentwickelten vergewaltigt zu werden. Denn in diesem minderen Volk werden sich alle nur denkbaren Minderwertigkeitskomplexe gegenüber dem besseren, kulturtragenden Volk auswirken und abreagieren. Man wird grausam und barbarisch dieses überlegene Volk misshandeln
Słowami Stefana Żeromskiego mówił na kartach „Wiatru od morza“ Herman Balk. Po nim 19 września 1939 roku, jeszcze nie skończyła się kampania wrześniowa, Adolf Hitler przemawiał w Gdańsku. Siedem wieków niewiele znaczy.
Po tygodniu walki najazd uderzył w próg stolicy. Powitały go barykady i stara pieśń powstańcza. Ziemia patrzyła nadal pyszna i surowa. Tydzień wystarczył, ażeby rząd tego kraju stał się wędrowcem, jak każdy jego najlichszy obywatel. Gnany bombami wroga, oburzeniem podwładnych, przemykał się zatłoczonymi drogami, aż w błahej mieścinie pokuckiej porzucił swoje granice, skoro od wschodu ruszyło plemię drugie. Prezydent na obcej ziemi ukazał cudzoziemski paszport. Marszałek wojsk zgubił gdzieś buławę. Kardynał dusz nieśmiertelnych pobłogosławił je przez graniczny szlaban. Ja nie szydzę, tylko wspominam. Szydziła historia.
Odpędzone od granic, jakich usiłowały bronić, wojska w głębi kraju walczyły z wrogiem, którego miały dosięgnąć w jego własnej stolicy. W szkołach polskich niszczył on zbiory i rozpruwał wypchane ptactwo. Palił książkami lub załatwiał w nie potrzeby naturalne. Ludność cywilną rozstrzeliwał jako sprawców wojny. Żydów wypędzał na rynki miasteczek z miotłą w ręku, ażeby nauczać czystości. Szedł wspaniałomyślny dla pokonanych i przestrzegając wszelkich praw wojny. Nocami auta wywoziły łupy: futra i rzeźby, ubrania i zboża, czego nie zdołały zrabować swojskie hieny.
W kilka tygodni nastał przeciętny, zwykły dzień Generalnej Guberni. Trwa już trzy lata. Od chwili najazdu na Związek Radziecki rozszerzył się ten dzień na olbrzymie tereny, od Leningradu po Rostów. Kilkadziesiąt milionów ludzi przynależnych do wielu narodów musiało się w nim jakoś urządzić. Przez miasteczko moje przelatują bez postoju urlauberzugi — Charków — Kolonia. Na trawnikach przed Haus Kressendorf, siedzibą gubernatora Franka, ścielą się i śpiewają jak pawie barwami rabaty tulipanów sprowadzonych z Holandii, nim jeszcze Francuzi skapitulowali. Do jakiegoż to widowiska dekoracje?
Przeciętny, zwykły dzień. Pokonany dwudziestokilku-milionowy naród nie posiada ani jednej własnej gazety. Zwycięzca zapowiada, że stan taki jest początkiem normalnej w tej sytuacji wieczności. Naród ten nie posiada ani jednej drukarni własnej. Mogą się ukazywać tylko podręczniki porozumiewania się ze zwycięzcą. Żadnego uniwersytetu, żadnej szkoły wyższej. Nie ma ten naród prawa do żadnego dzieła sztuki. Wszystkie obrazy, wszelkie przedmioty zabytkowe znajdujące się w prywatnym i publicznym posiadaniu zostają skonfiskowane celem „zabezpieczenia ich pospólnego użytkowania“. Spisane nadto będą wszystkie kury i krowy, auta i dusze ludzkie. Naród ten nie posiada prawa do żadnej fabryki, do żadnego lasu, do zająca w polu i jajka w kurniku. Nie wolno mu chodzić do teatru, odbijać piłki tenisowej, kopać piłki nożnej, pracować wiosłem. Na ziemi przeznaczonej dla pokonanego nie może się znajdować ani jedna kopalnia węgla, ani jedna huta, ani jedna przędzalnia. Jedynym towarem, który wolno swobodnie porywać i wywozić, to niewolnik przyprzężony do maszyny fabrycznej, i baba do pielenia buraków.
W postaci skrótowej groteski tak było można przedstawić stan za okupacji nieświadomemu mieszkańcowi wysp szczęśliwych. Równie mało będzie on skłonny brać tę groteskę za rzeczywistość, jak my przygody Guliwera w krainie Rozumnych Koni. Nasze dzieci również nie uwierzą.
Lecz nie mieszkamy na wyspach szczęśliwych. Za oknami przechodzą znów sąsiedzi, spieszą przed godziną policyjną, kroki na chodniku tłumią ostatnie słowa: — Dzieci teraz, panie, bawią się w ucieczkę. Klamotów na deszczkę nakładą byle jak, nocnik przywiązują sznurkiem, ciągną tę deszczkę i wrzeszczą, że nalot. Wstaje później toto z rowu uciorane jak nieboskie stworzenie, ino tłuc. A Żydów też rozstrzeliwują, patyka jakiego wezmą... — kroki stukają, godzina już ciemna.
W naturze ludzkiej w przedziwny sposób kojarzą się i nie wykluczają dwie, zdawałoby się, najbardziej sprzeczne właściwości: człowiek jest plastyczny jak żadne ze zwierząt i człowiek jest niezmienny, w tym nie różniąc się od zwierząt. Człowiek posiada zdumiewającą siłę nagięcia się i przystosowania. Człowiek w okolicznościach, które do głębi powinny go przeorać, ukazuje się taki sam, niezmienny w podstawach i objawach swej psychiki. Te dwie dążności wypływają dzisiaj na samą powierzchnię istoty ludzkiej i stają się widoczne jak nigdy w czasie pokoju...
Oto jednostka przywykła do określonego toku życia i zajęć, wydawałoby się utrwalona i całkowicie stabilna w swoich nawyknieniach, w pozycji społecznej i kulturalnej, jednostka, z którą w czasie pokoju tak te wymagania i obyczaje się zrosły, że zdają się tworzyć jej drugą naturę, oto ona zostaje nagle i brutalnie wyrwana ze swojej powłoki, rzucona w inną rzeczywistość, nie jej, nie tę, nad którą panować umiała. Musi sobie radzić postawiona w obliczu najpierwszych i najbardziej pierwotnych potrzeb: w obliczu głodu, trwogi, troski o całość swojego ciała, śmierci. Wojna jest niemowlęctwem ludzi dojrzałych, ich powtórną nagością, oddaniem na pastwę przypadku i grozy. Okupacja, jaką przeżywamy, to wojna przedłużona w sposób jak najbardziej kapryśny i szaleńczy, to front każdej nocy podchodzący pod okna, chociaż zamiast pocisków padają tylko w milczeniu sierpniowe gwiazdy.
Przeżycie wojny w wojnach poprzednich, odsłaniające człowieka plastycznego i człowieka niezmiennego, zapisywało się jedynie w duszy żołnierza frontowego. Na tyłach, w miastach i okolicach, do których nie dotarł front, można było przebyć niejedną opisywaną w podręcznikach kampanię, a o tym przeżyciu nie nabrać wyobrażenia. Chyba nigdy ten rozdźwięk nie był większy jak w wojnie poprzedniej — ponura rzeźnia okopów i pieniądz pęczniejący na tyłach, pieniądz ożeniony z wielkim frazesem.
Ucieczka całych milionów, paniczny ruch, jakiego żadna siła ludzka nie zdołałaby powstrzymać, udział lotnictwa zawieszonego jako możliwość grozy nad każdym osiedlem zapomnianym od Boga i ludzi, wszystko to czasu kampanii wrześniowej człowieka czyniło plastycznym. Zmuszało zejść do elementów bytowania, w kilku dniach zdarło naskórek pokoju. Okupacja to podtrzymuje. Zmieniły się elementy, nie zmieniła się konieczność, że każdej godziny człowiek może być wciągnięty w inne bytowanie. Zamiast konkretnie widzialnego samolotu nad każdym domostwem zawisa obóz koncentracyjny i skutek wobec człowieka plastycznego jest identyczny.
Ale człowiek jest niezmienny. I pora próby, zdzierając z sumień pozory i osłony codzienności, ujawnia właściwe treści psychiki. Do rdzenia się ona obnaża. Obnaża się tchórzostwo i ukazuje wzniosłość. Obnaża się bohaterstwo i jadowitym zaciekiem wypływa małość. Ujawnia się zdolność pomocy i zwierzęcy egoizm. Wszystko, co nieoczekiwane w naturze człowieka, przeciwne sobie, niewidoczne w spokojnym bytowaniu, wystrzela jak miny założone skłóconymi rękoma. Człowiek okazuje się takim, jakim był naprawdę, obnażony, niezmienny, oddany we władzę swojej natury.
Ponure widowisko. Jakaś bezużyteczność moralna historii. Kiedy zaczną piać, że wyszliśmy oczyszczeni i poprawieni, kłamstwo. Kiedy z koturnu jękną, że przeorane dusze wydadzą inny plon, kłamstwo. Kiedy powołają się patetycznym głosem, że byli uczestnikami, kłamstwo. Widzieli tylko, nic więcej.
W miasteczku Kressendorf została tego lata, kiedy niemiecki front wschodni długo nie mógł ruszyć z miejsc, do których przymarzł zimą, reaktywowana groteskowa instytucja. Istniała jesienią 1939 roku, później została zapomniana, przypomniał ją sobie gorliwy burmistrz. Warto zapisać, bo nie uwierzą później. Instytucja zakładników. Na tym polega, że każdego wieczoru o godzinie policyjnej kilkunastu mężczyzn zbiera się w rynku, w opuszczonej pożydowskiej piekarni i obejmuje „służbę“. Burmistrz bardzo sobie upodobał moją osobę na te nocne obchody. Są zawsze chętni do zastępstwa, można się wykupić. Latem nie warto.
Łazimy całą noc po miasteczku, z laską jako bronią, cisza i nocne pociągi frontowe, księżyc na dachach i pośród postrzępionych obłoków, czasem pijani żołnierze niemieccy, głęboka, bezgraniczna pustka nocy nad światem. Co godzina zmieniamy się, wychodzi nowa partia, w zadymionej piekarni karty i butelka. Rankiem meldunek u burmistrza: In Kressendorf nichts neues.
Nocy ponad światem — tak mi się samo napisało, a przecież to tytuł niezapomnianego opowiadania Dąbrowskiej, w jakim nieszczęsnemu Nikodemowi pozostał tylko wierny pies, noc i gwiazdy, wciskające się psu w kudły, nieszczęśnikowi w uszy i oczy. Tak łazimy i bimbrem się pocieszamy, Nikodemy, kandydaci do niedalekiego Oświęcimia.
Wojna jako zespół widocznych i bezpośrednio odczuwalnych działań frontowych po trzech latach odbiegła tak daleko od tych okolic, że w tym sensie staje się czymś nierealnym, zupełnie fantastycznym w swoim obecnym wymiarze. To płótno na rynku, wieczorem, i huki z Kaukazu przywiezione na taśmie filmowej. Gdyby pod koniec września, trzy lata temu, ktoś powiedział, że Niemcy stojąc na Pirenejach, pod Narwikiem, Leningradem, za Donem i po drugiej stronie Morza Śródziemnego będą dalej od zwycięstwa aniżeli w momencie kapitulacji Francji, zostałby uznany za ponurego szaleńca. Owszem, byli tacy polityczni szaleńcy, lecz wśród poetów polskich. Przed wojną przeczuwałem, że katastrofiści pośród nich mieli rację, lecz dokąd jeszcze w czasie sięgnie ich ponura racja?
Skoro wszakże jest tak, jak jest, skoro nawet nocne Nikodemy mają pomóc Hitlerowi do zwycięstwa i porządku na linii pociągu urlopowego Charków — Kolonia, a niemiecka machina wojenna nie dojeżdża do zwycięskiej mety, jest w tym widocznie jakiś nowy sens — i militarnie, i historycznie. Wrzesień polski 1939 roku odżywa we wspomnieniu takim, jak naprawdę wyglądał, lecz w refleksji — po trzech latach co on naprawdę oznacza, co podówczas się stało?
Militarny początek drugiej wojny światowej, który trzy lata temu rozegrał się na naszych ziemiach, był na pozór całkowicie nielogiczny i burzył wszelkie przewidywania. Zaledwie jednak wstępne ogniwa tej wojny, błyskawiczne zwycięstwa i błyskawiczne kampanie niemieckie stały się zrozumiałe pod względem militarnym, kiedy ten sens w wielkich zmaganiach na Wschodzie znów został przewrócony. Znowuż się okazało, że ponad współczesną techniką wojenną górują klasyczne i pradawne prawa wojny, proporcja ogólnego stosunku wielkich całości mocarstwowych, stosunku przestrzeni, materiału ludzkiego, wysiłku produkcji przemysłowej. Wojna, która dopóty była błyskawiczną, dopóki w specjalnych pojedynkach Niemcy stawali naprzeciwko partnera przynależnego do zupełnie innej wagi ringowej, rozciągnęła się w drugą już kampanię wyczerpującą i długotrwałą, skoro te wszystkie wyjątkowe okoliczności odpadły.
Swoje błyskawiczne początkowo zwycięstwa zawdzięczają Niemcy hitlerowskie skojarzeniu nowoczesnej techniki wojennej z doskonałym odczytaniem rzeczywistej, niezależnie od traktatów, paktów i porozumień oficjalnych, sytuacji politycznej narodów kontynentu. Powody ich zwycięstw po równi były czysto militarne, co polityczne. Powody militarne do tego się sprowadzają, że nowoczesna technika wojenna ogromnie pogłębiła dysproporcję siły między narodem mniej licznym a liczniejszym, mniej produkującym a więcej produkującym, pogłębiła na rzecz liczniejszego i więcej produkującego.
Z wielu broni, usług, służb i składowych współczesnej techniki wojennej dwie zdają się być podstawowe: czołg i samolot. Na morzu — łódź podwodna. Wszystkie były już stosowane w pierwszej wojnie światowej. Nie wywarły na jej wynik decydującego wpływu. Jedynie łódź podwodna, wiemy to dzisiaj, była najbliżej celu każdej nowej broni: takie zaskoczenie przeciwnika, by zdołał ochłonąć, kiedy jest już zbyt późno.
Różni więc obecną wojnę od poprzedniej nie sam fakt wynalezienia całkiem nowych broni, ile tak masowe i przemyślane ich zastosowanie, że na stopniu strategicznym stają się one rozstrzygające. Samych środków nauki użyto przecież dotąd mniej: myślę o gazach bojowych, które tak niezwykłą rolę odgrywały w przewidywaniach obecnej wojny, że w Polsce każda gospodyni uszczelniała spiżarkę, jak gdyby na każdy worek mąki wróg miał przygotowany pocisk gazowy. A cóż dopiero w utworach i zapowiedziach katastroficznych poetów. „Ja przy foliałach jurysta zakrztuszony wołaniem gaz“ — powiadał o sobie Józef Czechowicz, a od bomby kruszącej zginął.
Czołg i samolot są bronią napastnika i atakującemu pozwalają jego przewagę natychmiast, głęboko i na wielu miejscach — na froncie i poza frontem — zanieść w kraj przeciwnika. Stąd pierwsza faza drugiej wojny światowej tak się przedstawia, jak gdyby zupełnie na przebieg ataku przestały wpływać tak ważne w dawniejszych wojnach momenty zbliżonej równowagi liczebnej, zależności operacji wojennych od terenu geograficznego itd. Armia zaopatrzona we współczesne środki bojowe i pomocnicze, w opancerzony motor walczący i nie opancerzony dowożący, z równą sprawnością i szybkością poruszała się po bezdrożnych równinach Polski, co przez gęste linie fortyfikacji zachodnich, co pośród gór i przełęczy bałkańskich. Pościg, całkowite zniszczenie nieprzyjaciela, czołgi stające u przeciwnych granic napadniętego kraju. Zdawało się, że odżywa wielka strategia typu napoleońskiego. Trwało to od kampanii polskiej po bałkańską. Polska, Norwegia, Holandia, Belgia, Jugosławia, Grecja upadały w ten sam militarnie sposób i okres wojny od września 1939 roku po maj 1941 to jakaś jednolita faza.
Na politycznych nastrojach i ocenach żywionych w kraju przez przeciętnego człowieka ten łańcuch zaważył w sposób paradoksalny i szczególny. Do czasu upadku Francji, do czasu i sposobu jej upadku — kampania wrześniowa była czymś zgoła niepojętym, czymś, co w świadomości odkładało się jako dowód wyjątkowego niedołęstwa militarnego, gospodarczego i organizacyjnego Polski przedwrześniowej. Każde następne widowisko przyrządzone przez armie hitlerowskie zasępiało umysły, aż do ponownych w czerwcu 1940 roku, jak we wrześniu 1939, samobójstw, zasępiało od strony horyzontu europejskiego, w jakiś paradoksalny sposób rozjaśniało od strony polskiej. Nie byliśmy ostatni, do hańby i do przeraźliwego wstydu ostatni.
Czy była to naprawdę wielka strategia napoleońska? Tylko w warunkach absolutnego skłócenia państw europejskich i absolutnego egoizmu i ślepoty dawała ona wyniki. Bo spleciona była ze stosowaną przez Hitlera metodą preparatu politycznego. Polityka zagraniczna niemiecka wyłuskiwała każdego kolejno przeciwnika z jego naturalnych koneksji i interesów politycznych, każdą kampanię tak rozgrywała politycznie i propagandowo, jakby w niczym ona nie dotyczyła pozostałego świata, chociażby sąsiada o miedzę. Była to swoista gra uśmiechu i pięści, grymasu dyplomatycznego wobec ofiar, na które jeszcze nie była pora, pięści wobec ofiary będącej na rozkładzie. Tę grę dyplomacja hitlerowska dobrze prowadziła, wiedząc, że im sprawniej, szybciej i potężniej uderza pięść, tym skłonniejsi są uwierzyć uśmiechowi ci, do których okazjonalnie był on kierowany. Wszystko to mogło się udawać w sytuacji, gdzie między ofiarami kolejnych najazdów hitlerowskich nie było śladu jedności, śladu wspólnego interesu. Mają słuszność, którzy powiadają, że nieszczęście rozpoczęło się w Monachium, podówczas bowiem po raz pierwszy ofiara stanęła samotna.
W pismach Mussoliniego odnalazłem następujący tekst. Mussolini w czerwcu 1918 roku w „Popolo d’Italia“ ogłosił artykuł pod tytułem: „Ośmielić się“, a w nim pisał: „Wierzę, iż jest sprawą palącą, by z jak największym zdecydowaniem wprowadzić element jakościowy w tę olbrzymią wojnę ilościową. Wierzę, że czynnik jakości powinien posiąść przeważający udział w grze wojennej antagonizmów, która jak dotąd była tylko ilością, prawie wyłącznie ilością. Jest faktem, że Niemcy nie tylko nam narzuciły wojnę, lecz zmusiły nas również do podjęcia ich metod wojennych, ich mentalności wojennej. Nie wprowadziliśmy do nich żadnej nowości. Na wojnę pozycyjną odpowiedzieliśmy wojną pozycyjną, na wojnę mas wojną mas. Przyjęliśmy użytek gazów trujących na wielką skalę, kiedy w dziesiątku bitew Niemcy rzuciły je na nas. Podobnie z miotaczami płomieni... W prowadzeniu wojny ze strony Czwórprzymierza jest tylko jeden nowy element: tanki brytyjskie, czyli wozy szturmowe. Zdaje się jednak, że i na tej drodze zatrzymano się w pół drogi. Czwórprzymierze mogło było wydobyć wiele usług z lotnictwa: lecz i w tej dziedzinie dziennikarze i poeci byli dalekowzroczniejsi aniżeli ludzie rządzący, a przecież odpowiedzialni...
Chciałbym wygłosić takie zasadnicze zdanie: wojna będzie wygrana przez grupę walczących, która najszybciej i najgłębiej zmieni charakter wojny i przetworzy ją w wojnę wojowników, świadomych i gotowych z entuzjazmem znieść wszystko, co było dotąd jedynie trudami i ofiarami zrezygnowanych tłumów“.
Oto o czym już pod koniec poprzedniej wojny światowej marzyli jej prości kombatanci, dyktatorzy faszystowscy czasu drugiej wojny światowej. Marzenie znakomicie przylegające do jej pierwszej fazy zawartej w datach 1939—1941. Druga faza rozpoczęła się od najazdu na Związek Radziecki i nie wiadomo, dokąd jeszcze potrwa. Kampania letnia obecnego lata nie zapowiada jej końca. Ta faza druga mieści w swoim przebiegu znacznie więcej logiki aniżeli kampanie z lat 1939—1941. W wymiarze nieskończenie rozleglejszym, w wymiarze cyfr i przestrzeni wciągających cały glob ziemski do współakcji, wojna światowa zdaje się powracać do klasycznej, zawsze istniejącej w historii zależności pomiędzy wymiarem zdobyczy a proporcją sił obydwu przeciwników.
Cała potęga Niemiec hitlerowskich, rzucona przed dwoma laty na Rosję, wolno przypuszczać, że w zamiarach niemieckiego dowództwa miała doprowadzić do jej rozbicia w pojedynku wprawdzie dłuższym i trudniejszym aniżeli z Francją czy Jugosławią, ale pojedynku o zasadniczo identycznych prawidłach: przewaga techniki i sprawności militarnej unieważniająca przestrzeń i liczbę, a więc znów skreślająca naturalne warunki wojny, stosunku sił i produkcji. Dowództwo niemieckie nie przyjmowało w swoją rachubę ubiegłej kampanii zimowej. Wprowadziły ją klasyczne warunki wszelkiej wojny. Dlatego ubiegłej jesieni z takim gorączkowym pośpiechem dobijało się to dowództwo do bram Moskwy i Leningradu.
Skreślenie warunków naturalnych przez technikę militarną nie nastąpiło. Do warunków naturalnych należy także siła oporu ideowego, poczucie obrony sprawy rewolucji światowej kierujące komunistami. Nie traktuję warunków naturalnych w sposób mechaniczny i jak uczeni hitlerowscy zwykli powiadać — geopolityczny. Kampania na Wschodzie rozwinęła się w walkę długotrwałą i powolną, kraj napadnięty obroniła odległość centrów zaopatrzenia militarnego, liczba żołnierza, jego przekonanie o słuszności, a więc klasyczne reguły obronności w każdej walce narodów. Okazało się, że współczesna technika wojenna również posiada granice swojej rozprężności, nie tylko u brzegów mórz, nad którymi latem 1940 roku stanęła bezsilnie czysto kontynentalna machina wojenna hitlerowska. Podobnie pośród wielkich przestrzeni kontynentalnych, dostatecznie wielkich, ażeby przyjęły w siebie i rozpuściły efekt pierwszego uderzenia. Jeżeli te granice nie ujawniły się w pierwszej fazie obecnej wojny, to dlatego, ponieważ przestrzenie były jeszcze zbyt małe, przewyżka siły po stronie przygotowanego napastnika dawała efekt całkowity, do rozbicia całego organizmu państwowego strony przeciwnej prowadzący.
Istnieje zjawisko, które można nazwać — stopień rozprężności siły. W noce zakładnikom przynależne, kiedy pociągi frontowe tłuką się spoza zakrętu, spod Trzebini, i bez zatrzymania przelatują rozpędzone, tak to staram się objaśnić. O ile mają ochotę słuchać. Bo wszystkie te dywagacje są nocne, mądrości nocne Clausewitzów, którym najbliżej na front — do Oświęcimia.
Nie należy sądzić, ażeby ta rozprężność siły wzrastała równomiernie z postępem czasów. Jej rozrostowi przeciwstawia się odporność społeczeństw lepiej zorganizowanych, coraz sposobniejszych, ażeby odeprzeć nagłą zmianę sytuacji. Im bliżej naszych czasów, tym szerzej wszelkie zasadnicze wynalazki, wszelkie zasadnicze przemiany w sytuacji produkcyjnej są wiadome i teoretycznie dostępne każdemu narodowi. Człowiek poprzez technikę jest ściśle z innymi spleciony pod każdą szerokością geograficzną. Promień rozprężającej się siły urasta skokami, by znów się cofać i stabilizować. Wiele współczynników składa się na taki skok. Gwałtownie rozbudzone potrzeby określonych narodów, potrzeby gospodarcze, ideowe, kuszące je na drogę podbojów, nowe pomysły strategiczne, osobowości wodzów.
Kiedy te okoliczności narosną, kiedy podsumują się w sposób przez współczesnych nie przewidziany, bo nasza orientacja historyczna jest zawsze orientacją wedle tego, co było — przychodzi zaburzenie sięgające dna, przekreślające wszelkie rachuby, promienie sił kreślą się po mapie Europy w kołach wielkich i nieprzewidzianych. Ileż przykładów takich ona oglądała; czy jest kontynent bardziej od niej przeorany tymi promieniami i mocniej przeświecający od historii — gdzie dotknąć!
Tak było w wojnie trzydziestoletniej za sprawą wynalazczości strategicznej królów szwedzkich. Tak za Napoleona dzięki pojawieniu się wielkiego wodza akurat wtedy, gdy istniał czekający właściwego użycia materiał na wielką niespodziankę militarną, materiał wyrobiony w rewolucyjnej kuźni roku 1789 — pierwszy naród o wysokiej liczebności, wyrzucający z siebie wojsko masowe, ludowe, i masowo przekonane o słuszności swoich zdobyczy. Nie pierwsza wojna światowa, ale tamte kampanie przypominają to, co się odbywało w latach 1939—1941. I prawdopodobną trzecią fazę zmagań, kiedy szala ostatecznie przechyli się przeciwko faszyzmowi i hitleryzmowi.
Promień siły, zakreślony czołgiem i samolotem, potrafił swoim zasięgiem ogarnąć całe państwa, prawie całą Europę kontynentalną. Zakreślony łodzią podwodną ogarnął wszystkie oceany. Aż utknął. Oto się waha i drży straszliwie napięta struna. Ekran z Kaukazem w rodzinnym miasteczku. Lokomotywy z napisem — Räder müssen rollen für den Sieg. Nie tylko lokomotywy — fabryki, samochody. Wojna nowoczesna jest totalną nie tyle w sensie broni i zniszczeń, ile totalną w sensie socjologicznym. Żadna funkcja społeczna i gospodarcza nie jest dla niej obojętna, każda do ostateczności napięta i wyzyskana. Struna drży. Widowisko okrutne. A kiedy świt? Od której strony świt?
Znający prawa najgłębszej nocy nędzarz, Nikodem, powiada, że nikt nie wie, jak mało jest nocy bez gwiazd. I nie zna godziny prawdziwego świtu, trzeba mu podpowiedzieć.
25—28 sierpień 1942 r.
Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.
Wydawnictwo Psychoskok