Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drugie spotkanie z książkowymi i serialowymi bohaterami oraz świątecznym Nowym Jorkiem. Kontynuacja powieści „Dash i Lily”.
Do Gwiazdki zostało tylko dwanaście dni. Dash i Lily są wciąż razem, ale czy oboje tego chcą?
Od czasu wielkiej nowojorskiej gry w wyzwania i narodzin uczucia między Dashem i Lily minął prawie rok. Mimo że zaczął się dla nich wspaniale, nie zawsze było łatwo. Ukochany dziadek Lily przeżył zawał serca i z trudem powraca do zdrowia. A to nie jest jej jedyne zmartwienie, bo sprawy z Dashem też nie układają się najlepiej. Zbliża się Boże Narodzenie, dla Lily najważniejszy czas w roku. Dash wraz z przyjaciółmi wymyślają plan, by pomóc Lily poczuć radość i magię Świąt. Czy przyjaźń i miłość na nowo rozbłysną – jak światełka na choince?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 220
Dwanaście dni świąt1
Pierwszego dnia świątukochany przysłał mikuropatwę na gruszy
Drugiego dnia świątukochany przysłał midwie turkawkii kuropatwę na gruszy
Trzeciego dnia świątukochany przysłał mitrzy kurkidwie turkawkii kuropatwę na gruszy
Czwartego dnia świątukochany przysłał micztery śpiewające drozdytrzy kurkidwie turkawkii kuropatwę na gruszy
Piątego dnia świątukochany przysłał mipięć złotych pierścionkówcztery śpiewające drozdytrzy kurkidwie turkawkii kuropatwę na gruszy
Szóstego dnia świątukochany przysłał misześć gęsi na grzędziepięć złotych pierścionkówcztery śpiewające drozdytrzy kurkidwie turkawkii kuropatwę na gruszy
Siódmego dnia świątukochany przysłał misiedem pływających łabędzisześć gęsi na grzędziepięć złotych pierścionkówcztery śpiewające drozdytrzy kurkidwie turkawkii kuropatwę na gruszy
Ósmego dnia świątukochany przysłał miosiem dojących dziewczątsiedem pływających łabędzisześć gęsi na grzędziepięć złotych pierścionkówcztery śpiewające drozdytrzy kurkidwie turkawkii kuropatwę na gruszy
Dziewiątego dnia świątukochany przysłał midziewięć tańczących panienosiem dojących dziewczątsiedem pływających łabędzisześć gęsi na grzędziepięć złotych pierścionkówcztery śpiewające drozdytrzy kurkidwie turkawkii kuropatwę na gruszy
Dziesiątego dnia świątukochany przysłał midziesięciu skaczących chłopcówdziewięć tańczących panienosiem dojących dziewczątsiedem pływających łabędzisześć gęsi na grzędziepięć złotych pierścionkówcztery śpiewające drozdytrzy kurkidwie turkawkii kuropatwę na gruszy
Jedenastego dnia świątukochany przysłał mijedenastu dudziarzydziesięciu skaczących chłopcówdziewięć tańczących panienosiem dojących dziewczątsiedem pływających łabędzisześć gęsi na grzędziepięć złotych pierścionkówcztery śpiewające drozdytrzy kurkidwie turkawkii kuropatwę na gruszy
Dwunastego dnia świątukochany przysłał midwunastu doboszówjedenastu dudziarzydziesięciu skaczących chłopcówdziewięć tańczących panienosiem dojących dziewczątsiedem pływających łabędzisześć gęsi na grzędziepięć złotych pierścionkówcztery śpiewające drozdytrzy kogutydwie turkawkii kuropatwę na gruszy
Tytuł tej książki oraz tytuły rozdziałów, a więc i pomysły Dasha, nawiązują przekornie do popularnej w krajach anglojęzycznych kolędy The Twelve Days of Christmas (12 Dni Bożego Narodzenia – chodzi o okres po 25 lub 26 grudnia do 6 stycznia, a więc Święta Trzech Króli), powstałej prawdopodobnie około roku 1780. [wróć]
pierwszy
Dash
Gruszka na… drzewie z kuropatw
Sobota, 13 grudnia
Spotykałem się z Lily od niemal roku, ale bez względu na to, co robiłem, nie mogłem przekonać jej brata, by mnie polubił, zaufał mi i uwierzył, że jestem wystarczająco dobry dla jego siostry. Zdziwiłem się więc, kiedy napisał, że chce się umówić na lunch. Tylko ze mną.
Na pewno nie pomyliłeś numeru? – odpisałem.
Nie bądź palantem, tylko przyjdź – odpowiedział.
Choć próbowałem wyprzeć tę wiedzę, domyśliłem się, dlaczego chce się ze mną spotkać i o czym chce rozmawiać.
Nie miał co do mnie racji, ale w pewnych sprawach się nie mylił. Problem rzeczywiście istniał.
To był trudny rok.
Ale nie na początku. Na początku używałem często tak oklepanych zwrotów jak „bomba!” oraz „ekstra!”. Boże Narodzenie i Nowy Rok przyniosły mi wreszcie coś innego niż konsumpcyjną i postkonsumpcyjną depresję. Początek tego roku przyniósł mi Lily – radosną, pełną wiary Lily. Dzięki niej i ja byłem gotów uwierzyć w hojnego grubasa w czerwonym kostiumie na podrasowanych saniach. Dzięki niej miałem ochotę klaskać, kiedy Staruszek Czas przekazał kluczyki noworodkowi i powiedział: „Masz, młody, zasuwaj”. Dzięki niej zrobiłem się nieco bardziej cyniczny wobec własnego cynizmu. Zaczęliśmy ten rok od obściskiwania się w dziale z rzadkimi wydaniami Strandu, naszej ulubionej księgarni. Wydawało się, że to zapowiedź samych dobroci.
I tak było. Przez jakiś czas.
Poznała moich przyjaciół. Dobrze poszło.
Ja poznałem wielu z jej niepoliczalnych krewnych. Poszło nieźle.
Ona poznała moich rodziców, macochę i ojczyma. Nie mogli pojąć, jakim cudem ich ponury synek stał się takim promyczkiem. Ale nie narzekali. Wyrazili wręcz pewien podziw, jaki nowojorczycy zwykle zachowują dla idealnego bajgla, jazdy taksówką przez pięćdziesiąt przecznic na zielonym i tego jednego jedynego filmu z pięciu, które nakręci Woody Allen.
Poznałem ukochanego dziadka Lily. Spodobał mu się mój uścisk dłoni i powiedział, że to mu wystarczy, by mnie zaakceptować. Ale i tak wciąż chciałem zasługiwać na jego sympatię, bo w oczach tego gościa pojawiał się błysk na wspomnienie rozegranego pół wieku temu meczu baseballu.
Brata Lily Langstona trudniej było przekonać. Zwykle dawał nam spokój. I dobrze. Nie umawiałem się z Lily po to, by spędzać czas z jej bratem. Spotykałem się z Lily, żeby być z Lily.
I byłem z Lily. Nie chodziliśmy do tej samej szkoły, nie mieszkaliśmy w tej samej okolicy, zrobiliśmy więc sobie plac zabaw z Manhattanu. Biegaliśmy po oszronionych parkach i szukaliśmy schronienia w sieciowych kawiarniach i salach kinowych. Pokazałem Lily moje ulubione zakątki nowojorskiej biblioteki publicznej. Ona pokazała mi w piekarni Levain ulubione ciastka… czyli właściwie wszystkie.
Manhattan nie miał nic przeciwko naszym wędrówkom.
Styczeń przeszedł w luty. Miasto przemarzło do kości. Uśmiechy widywało się coraz rzadziej. Śnieg, czarujący, gdy padał, stawał się mniej pożądany, kiedy dłużej leżał. Ubieraliśmy się na cebulkę, a każdy dotyk długo do nas docierał.
Ale Lily – Lily to nie przeszkadzało. Lily była jak ciepłe rękawiczki, gorąca czekolada i śniegowe anioły, które unosiły się nad ziemią i tańczyły w powietrzu. Mówiła, że uwielbia zimę, a ja zastanawiałem się, czy jest jakaś pora roku, której nie uwielbia. Musiałem się bardzo postarać, by uwierzyć w szczerość tego entuzjazmu. Moje wewnętrzne palenisko służyło dotąd składaniu ofiar, nie ogrzewaniu duszy. Nie rozumiałem, jak Lily może być nieustannie szczęśliwa. Ale poczułem taką miłość, że postanowiłem jej nie kwestionować i w niej żyć.
A potem.
Dwa dni przed majowymi urodzinami Lily poprosiłem swojego najlepszego kumpla Bumera, żeby pomógł mi zrobić dla niej na drutach czerwony sweter. Okazało się, że nawet jeśli obejrzysz dziesiątki filmików na YouTubie, nie ma sposobu, by wydziergać czerwony sweter w jedno popołudnie. Dzwonił telefon, ale go nie słyszałem. Potem zadzwonił znowu, ale miałem zajęte ręce. Dopiero dwie godziny później zobaczyłem, ile mam wiadomości.
Kiedy je odsłuchałem, okazało się, że ukochany dziadek Lily miał atak serca w wyjątkowo kiepskim momencie – akurat szedł po schodach do mieszkania. Upadł. I spadał. Leżał przynajmniej pół godziny, ledwie przytomny, dopóki Lily nie wróciła do domu i go nie znalazła. Karetka jechała potwornie długo. Lily patrzyła, jak dziadek odpływa. Patrzyła, jak go reanimują. Czekała, nie potrafiąc dalej patrzeć, jak stoi na krawędzi i z trudem ląduje po właściwej stronie życia.
Jej rodzice byli daleko. Langston na zajęciach, nie wolno mu było korzystać z komórki. Ja okazałem się zbyt zajęty dzierganiem prezentu-niespodzianki, by zauważyć, że dzwoni. Siedziała sama w szpitalnej poczekalni, bliska utraty tego, czego hipotetycznej możliwości utraty nigdy nawet nie rozważała.
Dziadek przeżył, ale rekonwalescencja trwała koszmarnie długo. Przeżył, lecz bardzo cierpiał. Przeżył, bo Lily pomagała mu żyć, jednak ta pomoc wiele ją kosztowała. Gdyby umarł, okrutnie by cierpiała, ale kiedy patrzyła na jego nieustanne męki i frustracje, była niemal tak samo zrozpaczona.
Jej rodzice wrócili do domu. Langston zaproponował, że weźmie dziekankę. Ja próbowałem być przy Lily. Ale to była jej sprawa. Odpowiadała za dziadka i nie zamierzała tego zmieniać. A on cierpiał za bardzo, by się sprzeczać. Nie mogę nawet powiedzieć, żebym go winił – ja także chciałbym, by to akurat Lily pomogła mi stanąć na nogi, gdybym tego kiedykolwiek potrzebował. Chciałbym, żeby to ona przywróciła mnie do życia. Nawet jeśli życie nie miało już dla niej takiego uroku jak kiedyś.
Kiedy sprawy się sypią, ci, którzy wierzą, cierpią najbardziej. Lily nie chciała o tym rozmawiać, a ja nie znałem słów, które pomogłyby jej spojrzeć na wszystko inaczej. Powiedziała, że chce, bym stał się dla niej ucieczką, i to mi schlebiało. Wspierałem ją, ale było to pasywne wsparcie krzesła czy filaru, a nie aktywne – człowieka trzymającego w pionie drugiego człowieka. Dziadek Lily przechodził w kolejnych szpitalach kolejne operacje, komplikacje po operacjach, fizjoterapię, a ja i ona spędzaliśmy wspólnie coraz mniej czasu – rzadziej chodziliśmy po mieście, rzadziej zaglądaliśmy w swoje myśli. Czas egzaminów minął w mgnieniu oka i prz yszło lato. Lily zaczęła pracować jako wolontariuszka w ośrodku rehabilitacyjnym, w którym leczył się dziadek, by spędzać z nim więcej czasu i pomagać innym potrzebującym. Miałem wyrzuty sumienia, bo w tym samym czasie spędzałem wakacje ze swoimi rozwiedzionymi rodzicami, a tata próbował przebić wyjazd do Montrealu sponsorowany przez matkę i nadrobić kiepskie ojcostwo wycieczką do Paryża. Miałem ochotę na niego nawrzeszczeć, ale zdałem sobie sprawę, jaki to kretynizm wrzeszczeć na ojca za to, że zabiera mnie do Paryża. Ale i tak chciałem uciec od niego i być w domu, z Lily.
Nadszedł nowy rok szkolny i sytuacja się poprawiła. Dziadek zaczął chodzić i przeganiał Lily z domu, dla jej dobra. Myślałem, że się ucieszy. Zachowywała się, jakby tak było, ale czułem, że wciąż się czegoś boi. Jednak o nic nie pytałem. Wierzyłem, że zaklinanie rzeczywistości ma sens. Że jeśli wystarczająco długo powtarza się, że wszystko gra, w końcu nadchodzi moment, kiedy z półkłamstwa staje się to więcej niż półprawdą, a w końcu całą prawdą.
Udawaliśmy więc, że wszystko jest w normie. Nie było to nawet takie trudne, zwłaszcza gdy zaczęła się szkoła i wrócili znajomi. Chodziliśmy po mieście i jednocześnie mogliśmy o nim zapomnieć. Wciąż nie docierałem do niektórych zakamarków duszy Lily, ale do wielu innych jeszcze mogłem sięgnąć. Do tej części, która śmiała się, że niektórzy właściciele psów wyglądają jak ich zwierzaki. Do tej, która płakała w trakcie programów telewizyjnych o knajpach ratowanych przed bankructwem. Tej, która miała torebkę wegańskich pianek w pokoju zawsze, gdy przychodziłem, bo kiedyś wyznałem, że bardzo je lubię.
Dopiero gdy nadeszły święta, pęknięcia wyszły na wierzch.
Okres bożonarodzeniowy zwykle zmniejszał moje serce do rozmiarów i czułości bilecika z życzeniami. Nie znosiłem, kiedy ulice wypełniały się tłumem turystów, a normalny miejski szum zagłuszały brzęczące dzwoneczkami banały. Większość ludzi odliczała dni do świąt, żeby zdążyć zrobić zakupy – ja odliczałem je, by mieć święta za sobą i by zaczęła się blada, prawdziwsza zima.
W moim papierowym sercu nie było miejsca dla Lily, ale ona i tak się do niego wprosiła. I przyniosła ze sobą Boże Narodzenie.
Nie zrozumcie mnie źle – wciąż uważam za hipokryzję tę nagłą hojność objawiającą się pod koniec każdego roku kolejnymi frazesami i w tajemniczy sposób znikającą wraz z kolejną kartką z kalendarza. Lily była szczera – jej dobroć nie ustawała przez cały rok. Teraz potrafiłem ją dostrzec również w innych ludziach. Kiedy czekałem na Langstona w piekarni Le Pain Quotidien, widziałem tę dobroć w gestach niektórych par i spojrzeniach, jakie rodzice (nawet ci wymęczeni) rzucali swoim dzieciom. Teraz wszędzie dostrzegałem trochę Lily. Tylko w niej samej widziałem coraz mniej Lily.
Najwyraźniej nie tylko ja: Langston tylko zdążył usiąść i od razu powiedział:
– Słuchaj, ostatnie, na co mam ochotę, to dzielenie się z tobą chlebem, ale musimy coś zrobić i musimy to zrobić już.
– Co się stało? – zapytałem.
– Zostało dwanaście dni do świąt, tak?
Skinąłem głową. Rzeczywiście, był trzynasty grudnia.
– No więc zostało dwanaście dni do świąt, a w naszym mieszkaniu zieje wielka dziura. Wiesz dlaczego?
– Korniki?
– Odpuść sobie. W naszym mieszkaniu zieje wielka dziura, bo nie mamy choinki. Zazwyczaj Lily nie może się doczekać, aż dojemy resztki po Święcie Dziękczynienia, i już biegnie po choinkę – jej zdaniem w tym mieście te najlepsze znikają najszybciej i jeśli zbyt długo zwlekasz, dostajesz drzewko niewarte Bożego Narodzenia. Dlatego stawiamy choinkę przed pierwszym grudnia, a potem Lily przez dwa kolejne tygodnie ją ubiera. Czternastego odbywa się wielka ceremonia zapalania lampek – Lily udaje, że to dawna rodzinna tradycja, ale tak naprawdę ona ją zapoczątkowała, mając siedem lat, i teraz to rzeczywiście jest rodzinna tradycja. A w tym roku – nic. Zero drzewka. Wszystkie ozdoby leżą w pudełkach. Zapalenie lampek powinno odbyć się jutro. Pani Basil E. zamówiła już jedzenie – nie wiem, jak jej powiedzieć, że nie ma czego zapalać.
Rozumiałem ten strach. Jak tylko ciotka – którą nazywamy panią Basil E. – otworzy drzwi, wyczuje nosem brak choinki i nie omieszka okazać swojego niezadowolenia.
– Dlaczego po prostu nie kupisz choinki? – zapytałem.
Sfrustrowany Langston uderzył się otwartą dłonią w czoło, słysząc taką głupotę.
– Bo to robota Lily! Lily uwielbia to robić! Jeśli kupimy choinkę bez niej, to jakbyśmy wytykali jej, że tego nie zrobiła, a to tylko bardziej ją zdołuje.
– Racja, racja, racja – przyznałem.
Podeszła kelnerka, zamówiliśmy po ciastku – chyba obaj wiedzieliśmy, że nasza rozmowa nie potrwa dość długo, by zjeść cały posiłek.
– Pytałeś Lily o choinkę? – zapytałem po chwili. – Czy ją kupować?
– Próbowałem – przyznał Langston. – Prosto z mostu: „Hej, może pójdziemy po choinkę?”. Wiesz, co odpowiedziała? „Nie bardzo mam teraz ochotę”.
– To w ogóle nie brzmi jak Lily.
– No właśnie! Uznałem więc, że trudne czasy wymagają ostatecznych środków. Dlatego do ciebie napisałem.
– Ale co ja pomogę?
– Rozmawialiście o tym w ogóle?
Nawet w tej zdesperowanej sytuacji nie chciałem, by Langston poznał prawdę – że Lily i ja od Święta Dziękczynienia niewiele rozmawialiśmy. Od czasu do czasu szliśmy do muzeum albo coś zjeść. Od czasu do czasu się całowaliśmy i przytulaliśmy, ale nic pełnoletniego. Pozornie wciąż ze sobą chodziliśmy. Ale to było raczej pozorowane chodzenie.
Nie powiedziałem o tym Langstonowi, bo wstydziłem się, że dopuściłem do takiej sytuacji. Nie powiedziałem o tym Langstonowi, bo martwiłem się, że to go zaniepokoi. A to moje niepokoje powinny od jakiegoś czasu świecić na czerwono.
Dlatego zamiast zagłębiać się w temat, rzuciłem:
– Nie, nie rozmawialiśmy o choince.
– I nie zaprosiła cię na ceremonię zapalenia lampek?
Pokręciłem głową.
– Pierwsze słyszę.
– Tak myślałem. W takim razie przyjdą tylko członkowie naszej rodziny, którzy pojawiają się co roku. Lily zwykle rozdaje zaproszenia. Ale najwyraźniej na to także nie miała ochoty.
– W takim razie musimy coś zrobić.
– No tak, ale co? Naprawdę uznałaby to za zdradę, gdybym poszedł i po prostu kupił choinkę.
Zastanawiałem się przez chwilę i coś przyszło mi do głowy.
– A gdybyśmy zablefowali? – zapytałem.
Langston przechylił głową.
– Mów dalej.
– Gdybym to ja kupił choinkę? W ramach prezentu. Jako część świątecznej niespodzianki. Lily nie wie, że znam waszą rodzinną tradycję.
Langston wolałby udawać, że ten pomysł mu się nie podoba, bo to oznaczałoby, że musi mnie polubić – choć na chwilę. Ale w jego oczach pojawił się błysk, który przez moment walczył z wątpliwością.
– Moglibyśmy jej powiedzieć, że to z okazji dwunastu dni do świąt – powiedział. – Żeby uczcić ich rozpoczęcie.
– A czy dwanaście dni świąt to nie okres po Bożym Narodzeniu?
Langston machnął ręką.
– Teoretycznie.
Nie byłem pewien, czy to takie proste, ale zawsze warto spróbować.
– No dobra – rzuciłem. – Przyniosę choinkę. Ty udawaj zaskoczonego. Ta rozmowa nigdy się nie odbyła. Okej?
– Okej.
Podano nasze ciastka i zabraliśmy się do jedzenia. Siedemdziesiąt sekund później skończyliśmy. Langston sięgnął po portfel – myślałem, że chce zapłacić rachunek. Ale on wyjął kilka dwudziestodolarówek i przesunął je w moją stronę.
– Nie chcę twojej brudnej forsy! – zawołałem. Może nieco zbyt teatralnie jak na zwykłą piekarnię, w której siedzieliśmy.
– Słucham?
– Sam to załatwię – wyjaśniłem, przesuwając pieniądze z powrotem.
– Ale pamiętaj, że to musi być piękne drzewo. Najlepsze.
– Nie martw się – zapewniłem go, po czym rzuciłem zdanie od wieków będące w Nowym Jorku najlepszą walutą: – Znam jednego gościa.
Nowojorczycy nie mają właściwie szans dojechać do choinek, dlatego co roku w grudniu choinki przyjeżdżają do nowojorczyków. Sklepy spożywcze, w których zwykle stoją wiadra z kwiatami, nagle porastają szczupłymi sosnami. Puste działki zapełniają się pozbawionymi korzeni drzewkami, a niektóre punkty są otwarte do rana, na wypadek, gdyby o drugiej w nocy ktoś poczuł nagłą potrzebę nabycia świątecznego akcentu.
W niektórych punktach sprzedawcy przypominają dilerów narkotykowych chwilowo handlujących innym rodzajem igieł. W innych obsługują faceci we flanelowych koszulach, wyglądający, jakby pierwszy raz ruszyli się z wiochy do miasta – rany, ależ to duże miasto! Innym pomagają uczniowie podejmujący najbardziej tymczasową z robót tymczasowych. W tym roku jednym z takich uczniów był mój najlepszy kumpel Bumer.
Kiedy tylko zaczął tę pracę, doświadczył na własnej skórze, czym jest krzywa uczenia się. A ponieważ zbyt wiele razy obejrzał Gwiazdkę Charliego Browna, zaczął wierzyć, iż najbardziej pożądaną choinką jest ta najbardziej krzywa i biedna, ponieważ jej zakup wprawia człowieka w świąteczny nastrój bardziej niż przyniesienie do domu samowystarczalnej, bujnej sosenki. Myślał również, że choinki można posadzić ponownie po Bożym Narodzeniu. Trudna to była rozmowa.
Na szczęście brak jasności umysłu Bumer nadrabiał szczerością, dlatego stragan przy Dwudziestej Drugiej ulicy, na którym pracował, szybko stał się popularny wśród klientów, sam Bumer zaś zgrywał naczelnego leśnego elfa. Chyba to wystarczyło, by go uszczęśliwić, choć porzucił szkołę z internatem w ostatnim roku, byle tylko być na Manhattanie. Pomógł mi już wybrać choinki do mieszkań moich rodziców. (Mama dostała dużo ładniejszą). Miałem pewność, że z radością pomoże mi wybrać najpiękniejszy okaz dla Lily. A jednak, idąc do Bumera, miałem coraz większe wątpliwości. Nie z jego powodu… ale z powodu Sofii.
Nowy rok szkolny nie tylko oznaczał przenosiny Bumera ze szkoły z internatem, przyniósł też kilka innych niespodzianek. Dość zaskakujące było, że rodzina mojej eksdziewczyny Sofii przeprowadziła się z powrotem do Nowego Jorku, choć przysięgali już nigdy w życiu nie opuszczać Barcelony. Ani trochę zaskakujące nie było, że choć cieszyłem się, widząc Sofię, to wcale nie zakładałem kłopotów – wyjaśniliśmy sobie, co trzeba, w trakcie jej ostatniej wizyty. Ale było SUPERZASKAKUJĄCE, że Sofia zaczęła spotykać się z Bumerem… i coraz częściej spotykać się z Bumerem… i ciągle spotykać się z Bumerem. Zanim zdążyłem ogarnąć choćby hipotetycznie, co się dzieje, oni byli już parą. A w moim umyśle to oznaczało najdroższy, najbardziej ekskluzywny ser świata roztopiony w hamburgerze. Uwielbiałem ich oboje, choć każde inaczej. Ale gdy widziałem ich razem, bolał mnie łeb.
Ostatnie, na co miałem ochotę, to zjawić się u Bumera akurat wtedy, kiedy wpadnie tam Sofia, żeby mogli emanować swoją radością na większym obszarze miejskim. Przechodzili coś w rodzaju miesiąca miodowego. Ci z nas, którzy mieli już ów miesiąc za sobą i weszli w okres przybywania i ubywania Księżyca, nie jego nowiu, czuli się w ich towarzystwie bardzo niezręcznie.
Ulżyło mi zatem, gdy okazało się, że Bumerowi nie towarzyszy Sofia. Pomagał właśnie jakiejś rodzinie – siedmio-, ośmio- czy dziewięcioosobowej – trudno było policzyć, bo dzieciaki biegały potwornie szybko.
– To drzewko jest wam przeznaczone – zwracał się Bumer do rodziców, jakby był zaklinaczem drzew i ta jedna choinka powiedziała mu właśnie, że pragnie znaleźć się w salonie tej rodziny.
– Jest taka wielka – martwiła się matka. Pewnie wyobrażała już sobie tonę igieł opadających na podłogę.
– To drzewo ma wielkie serce, racja – odparował Bumer. – Ale dlatego właśnie czujecie z nim taki związek.
– Dziwne – odezwał się ojciec rodziny. – Naprawdę go czuję.
Dobili targu. Kiedy Bumer przeciągał przez czytnik kartę kredytową, zauważył mnie i przywołał gestem. Odczekałem, aż wielka rodzina się zmyje, bo nie chciałem nadepnąć na któreś z dzieci.
– Naprawdę ich przyszpiliłeś – zauważyłem, podchodząc bliżej.
– To jakieś odniesienie do wbijania szpili? – spytał zdezorientowany Bumer. – Bo wcale nie zamierzałem, wiesz, być niemiły.
– Szpilka – igła – sosnowe igły.
– A, w sensie, że szukali choinki jak igły w stogu siana, a chcieli małą jak główka od szpilki. To ma sens!
Bumerowi takie dziwne asocjacje wcale nie wydawały się absurdalne. Między innymi dlatego zastanawiałem się, jak ktoś tak prostolinijny jak Sofia może z nim spędzać tyle czasu.
– Szukam choinki dla Lily. Naprawdę wyjątkowej choinki.
– Kupujesz Lily choinkę?
– No. W prezencie.
– Cudownie! Gdzie chcesz ją kupić?
– Może tutaj?
– O rany, świetny pomysł!
Bumer rozglądał się dokoła, mrucząc coś, co brzmiało jakby „Oscar, Oscar, Oscar”.
– Czy Oscar to jeden z twoich współpracowników? – zapytałem.
– A czy drzewka liczą się jako współpracownicy? W końcu są tu ze mną cały dzień… i prowadzimy bardzo ciekawe rozmowy…
– Oscar to jedna z choinek?
– To choinka idealna.
– Wszystkie mają imiona?
– Tylko te, które mi je zdradziły. Bo wiesz, nie da się po prostu zapytać. To byłoby naruszenie prywatności.
Usunął z drogi chyba z tuzin choinek, żeby dostać się do Oscara. A kiedy wyjął go spośród innych, zobaczyłem drzewko – jak każde inne.
– I tyle?
– Poczekaj chwilę, poczekaj…
Bumer przeciągnął drzewo na bok, w stronę krawężnika. Było sporo wyższe, ale niósł je, jakby było ledwie magiczną różdżką. Zdecydowanie, ale delikatnie, włożył choinkę w stojak i gdy tylko to zrobił, Oscar otworzył ramiona i wezwał mnie do siebie, w światło ulicznej latarni.
Bumer miał rację. Znalazł to drzewko.
– Biorę je – powiedziałem.
– Super – ucieszył się Bumer. – Mam je zapakować? Skoro to prezent?
Zapewniłem go, że wystarczy kokarda.
Złapanie taksówki, kiedy jesteś nastoletnim chłopcem, to niełatwe zadanie. A kiedy jesteś nastoletnim chłopcem z choinką, to właściwie niemożliwe. Dlatego czekając, aż Bumer skończy zmianę, poszedłem coś załatwić, a potem razem przewieźliśmy Oscara do mieszkania Lily w East Village.
Przez miniony rok nie bywałem tam zbyt często. Lily mówiła, że nie chce, bym niepokoił dziadka, ale chyba chodziło o coś innego, co wzmacniało poczucie chaosu. Rodzice Lily byli w domu dłużej, niż im się zdarzało od lat – co teoretycznie powinno pomóc, ale szybko okazało się, że to tylko kolejne dwie osoby, którymi musiała się opiekować.
Drzwi otworzył Langston. Jak tylko zobaczył mnie i Bumera z choinką, zawołał „Czad, czad, czaaad!” tak głośno, że byłem pewien, iż Lily jest w domu i stoi tuż za nim. Ale okazało się, że pojechała z dziadkiem na kontrolę lekarską. Rodzice także wyszli, była sobota, a tak towarzyscy ludzie nie mogli przecież siedzieć w sobotę w domu… Zostaliśmy więc we trzech… plus Oscar.
Kiedy ustawialiśmy go w salonie, próbowałem nie zwracać uwagi na to, jak przygnębiająco wyglądało całe mieszkanie – jakby przez miesiąc zasnuwało się kurzem i bezbarwnością. Wiedziałem, jak funkcjonuje ta rodzina, i wiedziałem, co taki stan rzeczy oznacza: dziadek jest bez sił, a Lily ma za dużo na głowie. To oni zawsze opiekowali się tym miejscem.
Kiedy Oscar stanął dumnie i prosto, sięgnąłem do plecaka po pièce de résistance, któremu, miałem nadzieję, Lily się nie oprze.
– Co robisz? – zapytał Langston, kiedy obwiązywałem gałęzie Oscara.
– Czy to są malutkie indyki? – wtrącił się Bumer. – Robisz takie drzewo, jak mają w Plymouth Rock?
– To kuropatwy – wyjaśniłem, podnosząc drewnianego ptaka z dużą dziurą w środku. – A dokładniej, obrączki na serwetki w kształcie kuropatw. Nie mogłem znaleźć żadnych ozdób z kuropatwą w sklepie, którego nazwy nie wypowiem. – Sklep nazywał się Świąteczne Wspomnienia i sama nazwa wystarczyła, bym nabrał ochoty na jedzenie strzelających cukierków i zapijanie ich colą. Żeby zmusić się do wejścia, wmawiałem sobie, że tak naprawdę nazywa się Świąteczne Majaczenia. – Skoro mamy uczcić dwanaście dni do świąt, zróbmy to porządnie. Lily może ubrać resztę. Ale to będzie drzewo kuropatw. A na czubku umieścimy… gruszkę!
Wyjąłem owoc z plecaka, oczekując podziwu. Ale równie dobrze mogłem marzyć o gruszkach na wierzbie.
– Nie możesz umieścić gruszki na czubku choinki – odezwał się Langston. – Będzie wyglądać głupio. I w dodatku zgnije po dniu czy dwóch.
– Ale to gruszka! Na drzewie z kuropatw! – zaprotestowałem.
– No rozumiem – odparł Langston. Za to Bumer zrobił minę. Wciąż nie jarzył.
– Masz lepszy pomysł? – zapytałem wyzywająco.
Langston przez chwilę myślał, aż w końcu powiedział:
– Tak. – Podszedł do niewielkiej fotografii i zdjął ją ze ściany. – To.
Pokazał mi zdjęcie. Choć miało z pewnością ponad pół wieku, od razu rozpoznałem na nim dziadka.
– To wasza babcia?
– Tak. Miłość jego życia. Dwie połówki… gruszki.
Połówki gruszki na drzewie kuropatw. Doskonale.
Chwilę nam zajęło znalezienie odpowiedniego miejsca – próbowaliśmy z Langstonem różnych gałęzi, a Bumer prosił Oscara, by się nie ruszał. W końcu jednak ułożyliśmy „dwie połówki gruszki” niedaleko czubka drzewka, ponad ptakami.
Pięć minut później otworzyły się drzwi; Lily i dziadek wrócili. Przed upadkiem nie znałem go zbyt długo, ale wciąż nie mogłem uwierzyć, że mógł się tak skurczyć – jakby nie chodził do szpitali i ośrodków rehabilitacyjnych, ale spędzał czas w praniu, a po każdym kolejnym robił się coraz mniejszy.
Jednak uścisk pozostał. Jak tylko dziadek mnie zobaczył, wyciągnął rękę i zapytał:
– Jak się miewasz, Dash?
A gdy ściskał dłoń, to mocno.
Lily nie zapytała, co u niej robię, ale widziałem to pytanie w jej zmęczonych oczach.
– Jak tam u lekarza? – zapytał Langston.
– Lepiej u lekarza niż u grabarza! – odparł dziadek. Nie po raz pierwszy słyszałem ten żarcik, więc Lily pewnie słyszała go setny raz.
– Czy grabarzowi śmierdzi z ust? – zapytał znienacka Bumer, pojawiając się w holu.
– Bumer! – zdziwiła się Lily, całkiem już zdezorientowana. – Co tu robisz?
Wtedy wtrącił się Langston.
– Ku mojemu zdziwieniu twój Romeo przyniósł nam dość wczesny prezent bożonarodzeniowy.
– Chodź. – Wziąłem Lily za rękę. – Zamknij oczy. Pokażę ci.
Uścisk Lily nie był tak silny jak uścisk jej dziadka. Kiedyś między naszymi dłońmi przepływał prąd. Teraz było bardziej statycznie. Przyjemnie, ale lekko.
Zamknęła jednak oczy. A kiedy weszliśmy do salonu i poprosiłem, by je otworzyła, zrobiła to.
– Poznaj Oscara – oznajmiłem. – To twój prezent na pierwszy dzień świąt.
– Połówki na kuropatwie! – wrzasnął nagle Bumer.
Lily spojrzała. Wydawała się zaskoczona. A może brak reakcji po prostu oznaczał zmęczenie. Potem zaskoczyła i się uśmiechnęła.
– Naprawdę nie musiałeś… – zaczęła.
– Ale chciałem – wtrąciłem szybko. – Naprawdę, bardzo chciałem!
– Ale gdzie te połówki? – zapytał dziadek. Potem zobaczył zdjęcie. Zaszkliły mu się oczy. – A, rozumiem. Tu jesteśmy.
Lily również dostrzegła zdjęcie, ale jeśli jej oczy się zaszkliły, to jakoś słabo. Nie miałem pojęcia, co dzieje się w jej głowie. Zerknąłem na Langstona, który równie uważnie przyglądał się siostrze, ale nie znajdował odpowiedzi.
– Wesołego pierwszego dnia świąt – powiedziałem.
Lily potrząsnęła głową.
– Pierwszy dzień świąt to pierwszy dzień świąt – szepnęła.
– Nie w tym roku – sprostowałem. – Nie dla nas.
Langston oświadczył, że pora wyjąć choinkowe ozdoby. Bumer zgłosił się do pomocy, a w tej samej chwili również dziadek poruszył się, by pójść po pudełka. To obudziło Lily z zamyślenia – pomogła mu przejść na kanapę w salonie i poprosiła, by w tym roku tylko nadzorował. Widziałem, że ten pomysł mu się nie podoba, ale dobrze wiedział, że jeśli będzie protestował zbyt gwałtownie, zrobi przykrość Lily. Dlatego usiadł. Dla niej.
Gdy tylko przynieśli pudełka, wiedziałem, że na mnie czas. To była rodzinna tradycja, a gdybym został i robił za członka rodziny, czułbym, że to ściema, tak jak czułbym, gdyby Lily udawała, że jest szczęśliwa i że chce robić to, do czego ją zachęcamy. Zrobiłaby to dla Langstona, dziadka i dla rodziców. Gdybym został, zrobiłaby to dla mnie. A wolałem, by sama chciała ustroić drzewko. By poczuła ten czar Bożego Narodzenia, który rozświetlał ją o tej porze zeszłego roku. Ale do tego trzeba było więcej niż idealnej choinki. Do tego potrzeba było cudu.
Dwanaście dni.
Mieliśmy dwanaście dni.
Przez całe życie unikałem Bożego Narodzenia. Ale nie w tym roku. Nie, w tym roku najbardziej pragnąłem, żeby Lily znowu była szczęśliwa.
drugi
Lily
Dwie turkawki (na przechodnim swetrze)
Sobota, 13 grudnia
Jestem zła na globalne ocieplenie z oczywistych powodów, ale przede wszystkim jestem na nie zła dlatego, że rujnuje Boże Narodzenie. To ma być czas, kiedy szczękasz zębami, a zimno zmusza do noszenia płaszczy, szalików i rękawiczek. Wychodząc na dwór, powinieneś wydychać chmurki powietrza na chodniki pokryte śniegiem. W domach rodziny piją kakao przy rozpalonym kominku, przytulając się do swoich zwierząt, by się ogrzać. Nie ma lepszego wstępu do świąt niż porządna gęsia skórka. Na nią liczę, czekając na dobrą zabawę, radosne piosenki, hurtowe pieczenie ciast, bliskość z najbliższymi i inne podarunki nadchodzące z tą porą roku. Okres przed Bożym Narodzeniem to nie dwadzieścia jeden stopni na plusie, zakupowicze w krótkich spodenkach popijający mrożoną miętową latte (fuj) i gracze we frisbee w koszulkach bez rękawów, którzy w beztroski wiosenny dzień grożą wyprowadzającym psy wstrząsem mózgu. W tym roku zima nie zamierzała przedstawiać Bożego Narodzenia, zatem dopóki się na to nie zdecydowała, ja nie zamierzałam przesadnie się ekscytować tym najlepszym czasem w roku.
Na zewnątrz nie było dość zimno, więc całe zimno zebrałam w sobie i skierowałam je na Dasha, choć na to nie zasłużył.
– Skoro musisz iść, to idź – powiedziałam obcesowo. Obcesowy. To słowo w stylu Dasha – niejasne, odległe, niezrozumiałe – i dziwne, że w ogóle je znałam. Oprócz miliona innych obowiązków, które mnie teraz przytłaczały, powinnam się też uczyć do egzaminu SAT, co powodowało dyskomfort w moich ustach. (Czy przystępujący do SAT-u naprawdę był lepiej przygotowany do studiów tylko dlatego, że znał takie słowo? Właśnie – wcale nie. Zmarnowane słowo, kompletna strata czasu, absolutna pewność, że i tak nie spełnię oczekiwań rodziców dotyczących studiów dzięki dodaniu słowa dyskomfort do swojego słowniczka).
– Nie chcesz, żebym został, co? – zapytał Dash, jakby błagał mnie, bym nie zmuszała go do spędzania kolejnej godziny ze zmęczonym dziadkiem i bratem, który w najlepszym razie toleruje mojego chłopaka, a w najgorszym jest dla niego po prostu niegrzeczny. Martwię się relacjami Langstona i Dasha, choć zdają się traktować wzajemną wrogość jak sport. Gdyby Lily była kategorią w teleturnieju, odpowiedź brzmiałaby „Ona w ogóle tego nie rozumie”, a pytanie – „Co to jest mężczyzna?”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki