12 dni świąt Dasha i Lily - Rachel Cohn, David Levithan - ebook

12 dni świąt Dasha i Lily ebook

Rachel Cohn, David Levithan

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Drugie spotkanie z książkowymi i serialowymi bohaterami oraz świątecznym Nowym Jorkiem. Kontynuacja powieści „Dash i Lily”.

Do Gwiazdki zostało tylko dwanaście dni. Dash i Lily są wciąż razem, ale czy oboje tego chcą?

Od czasu wielkiej nowojorskiej gry w wyzwania i narodzin uczucia między Dashem i Lily minął prawie rok. Mimo że zaczął się dla nich wspaniale, nie zawsze było łatwo. Ukochany dziadek Lily przeżył zawał serca i z trudem powraca do zdrowia. A to nie jest jej jedyne zmartwienie, bo sprawy z Dashem też nie układają się najlepiej. Zbliża się Boże Narodzenie, dla Lily najważniejszy czas w roku. Dash wraz z przyjaciółmi wymyślają plan, by pomóc Lily poczuć radość i magię Świąt. Czy przyjaźń i miłość na nowo rozbłysną – jak światełka na choince?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 220

Oceny
3,7 (69 ocen)
21
19
22
4
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Oki0919

Całkiem niezła

Lepsza pierwsza część
00
Azrael1012

Całkiem niezła

Niestety bardzo nijaka była to historia. Najlepiej opisać ją jednym zdaniem - Gdyby bohaterowie umieli ze sobą rozmawiać ta książka byłaby zdecydowanie krótsza.
00
malalena

Z braku laku…

Slaba kontynuacja Ksiegi wyzwań. Taki zapychacz
00

Popularność




Dwa­na­ście dni świąt

Dwa­na­ście dni świąt1

Pierw­szego dnia świątuko­chany przy­słał mikuro­pa­twę na gru­szy

Dru­giego dnia świątuko­chany przy­słał midwie tur­kawkii kuro­pa­twę na gru­szy

Trze­ciego dnia świątuko­chany przy­słał mitrzy kurkidwie tur­kawkii kuro­pa­twę na gru­szy

Czwar­tego dnia świątuko­chany przy­słał micztery śpie­wa­jące drozdytrzy kurkidwie tur­kawkii kuro­pa­twę na gru­szy

Pią­tego dnia świątuko­chany przy­słał mipięć zło­tych pier­ścion­kówcztery śpie­wa­jące drozdytrzy kurkidwie tur­kawkii kuro­pa­twę na gru­szy

Szó­stego dnia świątuko­chany przy­słał misześć gęsi na grzę­dziepięć zło­tych pier­ścion­kówcztery śpie­wa­jące drozdytrzy kurkidwie tur­kawkii kuro­pa­twę na gru­szy

Siód­mego dnia świątuko­chany przy­słał misie­dem pły­wa­ją­cych łabę­dzisześć gęsi na grzę­dziepięć zło­tych pier­ścion­kówcztery śpie­wa­jące drozdytrzy kurkidwie tur­kawkii kuro­pa­twę na gru­szy

Ósmego dnia świątuko­chany przy­słał miosiem doją­cych dziew­czątsie­dem pły­wa­ją­cych łabę­dzisześć gęsi na grzę­dziepięć zło­tych pier­ścion­kówcztery śpie­wa­jące drozdytrzy kurkidwie tur­kawkii kuro­pa­twę na gru­szy

Dzie­wią­tego dnia świątuko­chany przy­słał midzie­więć tań­czą­cych panienosiem doją­cych dziew­czątsie­dem pły­wa­ją­cych łabę­dzisześć gęsi na grzę­dziepięć zło­tych pier­ścion­kówcztery śpie­wa­jące drozdytrzy kurkidwie tur­kawkii kuro­pa­twę na gru­szy

Dzie­sią­tego dnia świątuko­chany przy­słał midzie­się­ciu ska­czą­cych chłop­cówdzie­więć tań­czą­cych panienosiem doją­cych dziew­czątsie­dem pły­wa­ją­cych łabę­dzisześć gęsi na grzę­dziepięć zło­tych pier­ścion­kówcztery śpie­wa­jące drozdytrzy kurkidwie tur­kawkii kuro­pa­twę na gru­szy

Jede­na­stego dnia świątuko­chany przy­słał mijede­na­stu dudzia­rzydzie­się­ciu ska­czą­cych chłop­cówdzie­więć tań­czą­cych panienosiem doją­cych dziew­czątsie­dem pły­wa­ją­cych łabę­dzisześć gęsi na grzę­dziepięć zło­tych pier­ścion­kówcztery śpie­wa­jące drozdytrzy kurkidwie tur­kawkii kuro­pa­twę na gru­szy

Dwu­na­stego dnia świątuko­chany przy­słał midwu­na­stu dobo­szówjede­na­stu dudzia­rzydzie­się­ciu ska­czą­cych chłop­cówdzie­więć tań­czą­cych panienosiem doją­cych dziew­czątsie­dem pły­wa­ją­cych łabę­dzisześć gęsi na grzę­dziepięć zło­tych pier­ścion­kówcztery śpie­wa­jące drozdytrzy kogutydwie tur­kawkii kuro­pa­twę na gru­szy

Tytuł tej książki oraz tytuły roz­dzia­łów, a więc i pomy­sły Dasha, nawią­zują prze­kor­nie do popu­lar­nej w kra­jach anglo­ję­zycz­nych kolędy The Twe­lve Days of Chri­st­mas (12 Dni Bożego Naro­dze­nia – cho­dzi o okres po 25 lub 26 grud­nia do 6 stycz­nia, a więc Święta Trzech Króli), powsta­łej praw­do­po­dob­nie około roku 1780. [wróć]

pierw­szy

pierw­szy

Dash

Gruszka na… drze­wie z kuro­patw

Sobota, 13 grud­nia

Spo­ty­ka­łem się z Lily od nie­mal roku, ale bez względu na to, co robi­łem, nie mogłem prze­ko­nać jej brata, by mnie polu­bił, zaufał mi i uwie­rzył, że jestem wystar­cza­jąco dobry dla jego sio­stry. Zdzi­wi­łem się więc, kiedy napi­sał, że chce się umó­wić na lunch. Tylko ze mną.

Na pewno nie pomy­li­łeś numeru? – odpi­sa­łem.

Nie bądź palan­tem, tylko przyjdź – odpo­wie­dział.

Choć pró­bo­wa­łem wyprzeć tę wie­dzę, domy­śli­łem się, dla­czego chce się ze mną spo­tkać i o czym chce roz­ma­wiać.

Nie miał co do mnie racji, ale w pew­nych spra­wach się nie mylił. Pro­blem rze­czy­wi­ście ist­niał.

To był trudny rok.

Ale nie na początku. Na początku uży­wa­łem czę­sto tak okle­pa­nych zwro­tów jak „bomba!” oraz „eks­tra!”. Boże Naro­dze­nie i Nowy Rok przy­nio­sły mi wresz­cie coś innego niż kon­sump­cyjną i postkon­sump­cyjną depre­sję. Począ­tek tego roku przy­niósł mi Lily – rado­sną, pełną wiary Lily. Dzięki niej i ja byłem gotów uwie­rzyć w hoj­nego gru­basa w czer­wo­nym kostiu­mie na pod­ra­so­wa­nych saniach. Dzięki niej mia­łem ochotę kla­skać, kiedy Sta­ru­szek Czas prze­ka­zał klu­czyki nowo­rod­kowi i powie­dział: „Masz, młody, zasu­waj”. Dzięki niej zro­bi­łem się nieco bar­dziej cyniczny wobec wła­snego cyni­zmu. Zaczę­li­śmy ten rok od obści­ski­wa­nia się w dziale z rzad­kimi wyda­niami Strandu, naszej ulu­bio­nej księ­garni. Wyda­wało się, że to zapo­wiedź samych dobroci.

I tak było. Przez jakiś czas.

Poznała moich przy­ja­ciół. Dobrze poszło.

Ja pozna­łem wielu z jej nie­po­li­czal­nych krew­nych. Poszło nie­źle.

Ona poznała moich rodzi­ców, maco­chę i ojczyma. Nie mogli pojąć, jakim cudem ich ponury synek stał się takim pro­mycz­kiem. Ale nie narze­kali. Wyra­zili wręcz pewien podziw, jaki nowo­jor­czycy zwy­kle zacho­wują dla ide­al­nego baj­gla, jazdy tak­sówką przez pięć­dzie­siąt prze­cznic na zie­lo­nym i tego jed­nego jedy­nego filmu z pię­ciu, które nakręci Woody Allen.

Pozna­łem uko­cha­nego dziadka Lily. Spodo­bał mu się mój uścisk dłoni i powie­dział, że to mu wystar­czy, by mnie zaak­cep­to­wać. Ale i tak wciąż chcia­łem zasłu­gi­wać na jego sym­pa­tię, bo w oczach tego gościa poja­wiał się błysk na wspo­mnie­nie roze­gra­nego pół wieku temu meczu base­ballu.

Brata Lily Lang­stona trud­niej było prze­ko­nać. Zwy­kle dawał nam spo­kój. I dobrze. Nie uma­wia­łem się z Lily po to, by spę­dzać czas z jej bra­tem. Spo­ty­ka­łem się z Lily, żeby być z Lily.

I byłem z Lily. Nie cho­dzi­li­śmy do tej samej szkoły, nie miesz­ka­li­śmy w tej samej oko­licy, zro­bi­li­śmy więc sobie plac zabaw z Man­hat­tanu. Bie­ga­li­śmy po oszro­nio­nych par­kach i szu­ka­li­śmy schro­nie­nia w sie­cio­wych kawiar­niach i salach kino­wych. Poka­za­łem Lily moje ulu­bione zakątki nowo­jor­skiej biblio­teki publicz­nej. Ona poka­zała mi w pie­karni Levain ulu­bione ciastka… czyli wła­ści­wie wszyst­kie.

Man­hat­tan nie miał nic prze­ciwko naszym wędrów­kom.

Sty­czeń prze­szedł w luty. Mia­sto prze­mar­zło do kości. Uśmie­chy widy­wało się coraz rza­dziej. Śnieg, cza­ru­jący, gdy padał, sta­wał się mniej pożą­dany, kiedy dłu­żej leżał. Ubie­ra­li­śmy się na cebulkę, a każdy dotyk długo do nas docie­rał.

Ale Lily – Lily to nie prze­szka­dzało. Lily była jak cie­płe ręka­wiczki, gorąca cze­ko­lada i śnie­gowe anioły, które uno­siły się nad zie­mią i tań­czyły w powie­trzu. Mówiła, że uwiel­bia zimę, a ja zasta­na­wia­łem się, czy jest jakaś pora roku, któ­rej nie uwiel­bia. Musia­łem się bar­dzo posta­rać, by uwie­rzyć w szcze­rość tego entu­zja­zmu. Moje wewnętrzne pale­ni­sko słu­żyło dotąd skła­da­niu ofiar, nie ogrze­wa­niu duszy. Nie rozu­mia­łem, jak Lily może być nie­ustan­nie szczę­śliwa. Ale poczu­łem taką miłość, że posta­no­wi­łem jej nie kwe­stio­no­wać i w niej żyć.

A potem.

Dwa dni przed majo­wymi uro­dzi­nami Lily popro­si­łem swo­jego naj­lep­szego kum­pla Bumera, żeby pomógł mi zro­bić dla niej na dru­tach czer­wony swe­ter. Oka­zało się, że nawet jeśli obej­rzysz dzie­siątki fil­mi­ków na YouTu­bie, nie ma spo­sobu, by wydzier­gać czer­wony swe­ter w jedno popo­łu­dnie. Dzwo­nił tele­fon, ale go nie sły­sza­łem. Potem zadzwo­nił znowu, ale mia­łem zajęte ręce. Dopiero dwie godziny póź­niej zoba­czy­łem, ile mam wia­do­mo­ści.

Kiedy je odsłu­cha­łem, oka­zało się, że uko­chany dzia­dek Lily miał atak serca w wyjąt­kowo kiep­skim momen­cie – aku­rat szedł po scho­dach do miesz­ka­nia. Upadł. I spa­dał. Leżał przy­naj­mniej pół godziny, led­wie przy­tomny, dopóki Lily nie wró­ciła do domu i go nie zna­la­zła. Karetka jechała potwor­nie długo. Lily patrzyła, jak dzia­dek odpływa. Patrzyła, jak go reani­mują. Cze­kała, nie potra­fiąc dalej patrzeć, jak stoi na kra­wę­dzi i z tru­dem ląduje po wła­ści­wej stro­nie życia.

Jej rodzice byli daleko. Lang­ston na zaję­ciach, nie wolno mu było korzy­stać z komórki. Ja oka­za­łem się zbyt zajęty dzier­ga­niem pre­zentu-nie­spo­dzianki, by zauwa­żyć, że dzwoni. Sie­działa sama w szpi­tal­nej pocze­kalni, bli­ska utraty tego, czego hipo­te­tycz­nej moż­li­wo­ści utraty ni­gdy nawet nie roz­wa­żała.

Dzia­dek prze­żył, ale rekon­wa­le­scen­cja trwała kosz­mar­nie długo. Prze­żył, lecz bar­dzo cier­piał. Prze­żył, bo Lily poma­gała mu żyć, jed­nak ta pomoc wiele ją kosz­to­wała. Gdyby umarł, okrut­nie by cier­piała, ale kiedy patrzyła na jego nie­ustanne męki i fru­stra­cje, była nie­mal tak samo zroz­pa­czona.

Jej rodzice wró­cili do domu. Lang­ston zapro­po­no­wał, że weź­mie dzie­kankę. Ja pró­bo­wa­łem być przy Lily. Ale to była jej sprawa. Odpo­wia­dała za dziadka i nie zamie­rzała tego zmie­niać. A on cier­piał za bar­dzo, by się sprze­czać. Nie mogę nawet powie­dzieć, żebym go winił – ja także chciał­bym, by to aku­rat Lily pomo­gła mi sta­nąć na nogi, gdy­bym tego kie­dy­kol­wiek potrze­bo­wał. Chciał­bym, żeby to ona przy­wró­ciła mnie do życia. Nawet jeśli życie nie miało już dla niej takiego uroku jak kie­dyś.

Kiedy sprawy się sypią, ci, któ­rzy wie­rzą, cier­pią naj­bar­dziej. Lily nie chciała o tym roz­ma­wiać, a ja nie zna­łem słów, które pomo­głyby jej spoj­rzeć na wszystko ina­czej. Powie­działa, że chce, bym stał się dla niej ucieczką, i to mi schle­biało. Wspie­ra­łem ją, ale było to pasywne wspar­cie krze­sła czy filaru, a nie aktywne – czło­wieka trzy­ma­ją­cego w pio­nie dru­giego czło­wieka. Dzia­dek Lily prze­cho­dził w kolej­nych szpi­ta­lach kolejne ope­ra­cje, kom­pli­ka­cje po ope­ra­cjach, fizjo­te­ra­pię, a ja i ona spę­dza­li­śmy wspól­nie coraz mniej czasu – rza­dziej cho­dzi­li­śmy po mie­ście, rza­dziej zaglą­da­li­śmy w swoje myśli. Czas egza­mi­nów minął w mgnie­niu oka i prz yszło lato. Lily zaczęła pra­co­wać jako wolon­ta­riuszka w ośrodku reha­bi­li­ta­cyj­nym, w któ­rym leczył się dzia­dek, by spę­dzać z nim wię­cej czasu i poma­gać innym potrze­bu­ją­cym. Mia­łem wyrzuty sumie­nia, bo w tym samym cza­sie spę­dza­łem waka­cje ze swo­imi roz­wie­dzio­nymi rodzi­cami, a tata pró­bo­wał prze­bić wyjazd do Mont­re­alu spon­so­ro­wany przez matkę i nad­ro­bić kiep­skie ojco­stwo wycieczką do Paryża. Mia­łem ochotę na niego nawrzesz­czeć, ale zda­łem sobie sprawę, jaki to kre­ty­nizm wrzesz­czeć na ojca za to, że zabiera mnie do Paryża. Ale i tak chcia­łem uciec od niego i być w domu, z Lily.

Nad­szedł nowy rok szkolny i sytu­acja się popra­wiła. Dzia­dek zaczął cho­dzić i prze­ga­niał Lily z domu, dla jej dobra. Myśla­łem, że się ucie­szy. Zacho­wy­wała się, jakby tak było, ale czu­łem, że wciąż się cze­goś boi. Jed­nak o nic nie pyta­łem. Wie­rzy­łem, że zakli­na­nie rze­czy­wi­sto­ści ma sens. Że jeśli wystar­cza­jąco długo powta­rza się, że wszystko gra, w końcu nad­cho­dzi moment, kiedy z pół­kłam­stwa staje się to wię­cej niż pół­prawdą, a w końcu całą prawdą.

Uda­wa­li­śmy więc, że wszystko jest w nor­mie. Nie było to nawet takie trudne, zwłasz­cza gdy zaczęła się szkoła i wró­cili zna­jomi. Cho­dzi­li­śmy po mie­ście i jed­no­cze­śnie mogli­śmy o nim zapo­mnieć. Wciąż nie docie­ra­łem do nie­któ­rych zaka­mar­ków duszy Lily, ale do wielu innych jesz­cze mogłem się­gnąć. Do tej czę­ści, która śmiała się, że nie­któ­rzy wła­ści­ciele psów wyglą­dają jak ich zwie­rzaki. Do tej, która pła­kała w trak­cie pro­gra­mów tele­wi­zyj­nych o knaj­pach rato­wa­nych przed ban­kruc­twem. Tej, która miała torebkę wegań­skich pia­nek w pokoju zawsze, gdy przy­cho­dzi­łem, bo kie­dyś wyzna­łem, że bar­dzo je lubię.

Dopiero gdy nade­szły święta, pęk­nię­cia wyszły na wierzch.

Okres bożo­na­ro­dze­niowy zwy­kle zmniej­szał moje serce do roz­mia­rów i czu­ło­ści bile­cika z życze­niami. Nie zno­si­łem, kiedy ulice wypeł­niały się tłu­mem tury­stów, a nor­malny miej­ski szum zagłu­szały brzę­czące dzwo­necz­kami banały. Więk­szość ludzi odli­czała dni do świąt, żeby zdą­żyć zro­bić zakupy – ja odli­cza­łem je, by mieć święta za sobą i by zaczęła się blada, praw­dziw­sza zima.

W moim papie­ro­wym sercu nie było miej­sca dla Lily, ale ona i tak się do niego wpro­siła. I przy­nio­sła ze sobą Boże Naro­dze­nie.

Nie zro­zum­cie mnie źle – wciąż uwa­żam za hipo­kry­zję tę nagłą hoj­ność obja­wia­jącą się pod koniec każ­dego roku kolej­nymi fra­ze­sami i w tajem­ni­czy spo­sób zni­ka­jącą wraz z kolejną kartką z kalen­da­rza. Lily była szczera – jej dobroć nie usta­wała przez cały rok. Teraz potra­fi­łem ją dostrzec rów­nież w innych ludziach. Kiedy cze­ka­łem na Lang­stona w pie­karni Le Pain Quoti­dien, widzia­łem tę dobroć w gestach nie­któ­rych par i spoj­rze­niach, jakie rodzice (nawet ci wymę­czeni) rzu­cali swoim dzie­ciom. Teraz wszę­dzie dostrze­ga­łem tro­chę Lily. Tylko w niej samej widzia­łem coraz mniej Lily.

Naj­wy­raź­niej nie tylko ja: Lang­ston tylko zdą­żył usiąść i od razu powie­dział:

– Słu­chaj, ostat­nie, na co mam ochotę, to dzie­le­nie się z tobą chle­bem, ale musimy coś zro­bić i musimy to zro­bić już.

– Co się stało? – zapy­ta­łem.

– Zostało dwa­na­ście dni do świąt, tak?

Ski­ną­łem głową. Rze­czy­wi­ście, był trzy­na­sty grud­nia.

– No więc zostało dwa­na­ście dni do świąt, a w naszym miesz­ka­niu zieje wielka dziura. Wiesz dla­czego?

– Kor­niki?

– Odpuść sobie. W naszym miesz­ka­niu zieje wielka dziura, bo nie mamy cho­inki. Zazwy­czaj Lily nie może się docze­kać, aż dojemy resztki po Świę­cie Dzięk­czy­nie­nia, i już bie­gnie po cho­inkę – jej zda­niem w tym mie­ście te naj­lep­sze zni­kają naj­szyb­ciej i jeśli zbyt długo zwle­kasz, dosta­jesz drzewko nie­warte Bożego Naro­dze­nia. Dla­tego sta­wiamy cho­inkę przed pierw­szym grud­nia, a potem Lily przez dwa kolejne tygo­dnie ją ubiera. Czter­na­stego odbywa się wielka cere­mo­nia zapa­la­nia lam­pek – Lily udaje, że to dawna rodzinna tra­dy­cja, ale tak naprawdę ona ją zapo­cząt­ko­wała, mając sie­dem lat, i teraz to rze­czy­wi­ście jest rodzinna tra­dy­cja. A w tym roku – nic. Zero drzewka. Wszyst­kie ozdoby leżą w pudeł­kach. Zapa­le­nie lam­pek powinno odbyć się jutro. Pani Basil E. zamó­wiła już jedze­nie – nie wiem, jak jej powie­dzieć, że nie ma czego zapa­lać.

Rozu­mia­łem ten strach. Jak tylko ciotka – którą nazy­wamy panią Basil E. – otwo­rzy drzwi, wyczuje nosem brak cho­inki i nie omieszka oka­zać swo­jego nie­za­do­wo­le­nia.

– Dla­czego po pro­stu nie kupisz cho­inki? – zapy­ta­łem.

Sfru­stro­wany Lang­ston ude­rzył się otwartą dło­nią w czoło, sły­sząc taką głu­potę.

– Bo to robota Lily! Lily uwiel­bia to robić! Jeśli kupimy cho­inkę bez niej, to jak­by­śmy wyty­kali jej, że tego nie zro­biła, a to tylko bar­dziej ją zdo­łuje.

– Racja, racja, racja – przy­zna­łem.

Pode­szła kel­nerka, zamó­wi­li­śmy po ciastku – chyba obaj wie­dzie­li­śmy, że nasza roz­mowa nie potrwa dość długo, by zjeść cały posi­łek.

– Pyta­łeś Lily o cho­inkę? – zapy­ta­łem po chwili. – Czy ją kupo­wać?

– Pró­bo­wa­łem – przy­znał Lang­ston. – Pro­sto z mostu: „Hej, może pój­dziemy po cho­inkę?”. Wiesz, co odpo­wie­działa? „Nie bar­dzo mam teraz ochotę”.

– To w ogóle nie brzmi jak Lily.

– No wła­śnie! Uzna­łem więc, że trudne czasy wyma­gają osta­tecz­nych środ­ków. Dla­tego do cie­bie napi­sa­łem.

– Ale co ja pomogę?

– Roz­ma­wia­li­ście o tym w ogóle?

Nawet w tej zde­spe­ro­wa­nej sytu­acji nie chcia­łem, by Lang­ston poznał prawdę – że Lily i ja od Święta Dzięk­czy­nie­nia nie­wiele roz­ma­wia­li­śmy. Od czasu do czasu szli­śmy do muzeum albo coś zjeść. Od czasu do czasu się cało­wa­li­śmy i przy­tu­la­li­śmy, ale nic peł­no­let­niego. Pozor­nie wciąż ze sobą cho­dzi­li­śmy. Ale to było raczej pozo­ro­wane cho­dze­nie.

Nie powie­dzia­łem o tym Lang­sto­nowi, bo wsty­dzi­łem się, że dopu­ści­łem do takiej sytu­acji. Nie powie­dzia­łem o tym Lang­sto­nowi, bo mar­twi­łem się, że to go zanie­po­koi. A to moje nie­po­koje powinny od jakie­goś czasu świe­cić na czer­wono.

Dla­tego zamiast zagłę­biać się w temat, rzu­ci­łem:

– Nie, nie roz­ma­wia­li­śmy o cho­ince.

– I nie zapro­siła cię na cere­mo­nię zapa­le­nia lam­pek?

Pokrę­ci­łem głową.

– Pierw­sze sły­szę.

– Tak myśla­łem. W takim razie przyjdą tylko człon­ko­wie naszej rodziny, któ­rzy poja­wiają się co roku. Lily zwy­kle roz­daje zapro­sze­nia. Ale naj­wy­raź­niej na to także nie miała ochoty.

– W takim razie musimy coś zro­bić.

– No tak, ale co? Naprawdę uzna­łaby to za zdradę, gdy­bym poszedł i po pro­stu kupił cho­inkę.

Zasta­na­wia­łem się przez chwilę i coś przy­szło mi do głowy.

– A gdy­by­śmy zable­fo­wali? – zapy­ta­łem.

Lang­ston prze­chy­lił głową.

– Mów dalej.

– Gdy­bym to ja kupił cho­inkę? W ramach pre­zentu. Jako część świą­tecz­nej nie­spo­dzianki. Lily nie wie, że znam waszą rodzinną tra­dy­cję.

Lang­ston wolałby uda­wać, że ten pomysł mu się nie podoba, bo to ozna­cza­łoby, że musi mnie polu­bić – choć na chwilę. Ale w jego oczach poja­wił się błysk, który przez moment wal­czył z wąt­pli­wo­ścią.

– Mogli­by­śmy jej powie­dzieć, że to z oka­zji dwu­na­stu dni do świąt – powie­dział. – Żeby uczcić ich roz­po­czę­cie.

– A czy dwa­na­ście dni świąt to nie okres po Bożym Naro­dze­niu?

Lang­ston mach­nął ręką.

– Teo­re­tycz­nie.

Nie byłem pewien, czy to takie pro­ste, ale zawsze warto spró­bo­wać.

– No dobra – rzu­ci­łem. – Przy­niosę cho­inkę. Ty uda­waj zasko­czo­nego. Ta roz­mowa ni­gdy się nie odbyła. Okej?

– Okej.

Podano nasze ciastka i zabra­li­śmy się do jedze­nia. Sie­dem­dzie­siąt sekund póź­niej skoń­czy­li­śmy. Lang­ston się­gnął po port­fel – myśla­łem, że chce zapła­cić rachu­nek. Ale on wyjął kilka dwu­dzie­sto­do­la­ró­wek i prze­su­nął je w moją stronę.

– Nie chcę two­jej brud­nej forsy! – zawo­ła­łem. Może nieco zbyt teatral­nie jak na zwy­kłą pie­kar­nię, w któ­rej sie­dzie­li­śmy.

– Słu­cham?

– Sam to zała­twię – wyja­śni­łem, prze­su­wa­jąc pie­nią­dze z powro­tem.

– Ale pamię­taj, że to musi być piękne drzewo. Naj­lep­sze.

– Nie martw się – zapew­ni­łem go, po czym rzu­ci­łem zda­nie od wie­ków będące w Nowym Jorku naj­lep­szą walutą: – Znam jed­nego gościa.

Nowo­jor­czycy nie mają wła­ści­wie szans doje­chać do cho­inek, dla­tego co roku w grud­niu cho­inki przy­jeż­dżają do nowo­jor­czy­ków. Sklepy spo­żyw­cze, w któ­rych zwy­kle stoją wia­dra z kwia­tami, nagle pora­stają szczu­płymi sosnami. Puste działki zapeł­niają się pozba­wio­nymi korzeni drzew­kami, a nie­które punkty są otwarte do rana, na wypa­dek, gdyby o dru­giej w nocy ktoś poczuł nagłą potrzebę naby­cia świą­tecz­nego akcentu.

W nie­któ­rych punk­tach sprze­dawcy przy­po­mi­nają dile­rów nar­ko­ty­ko­wych chwi­lowo han­dlu­ją­cych innym rodza­jem igieł. W innych obsłu­gują faceci we fla­ne­lo­wych koszu­lach, wyglą­da­jący, jakby pierw­szy raz ruszyli się z wio­chy do mia­sta – rany, ależ to duże mia­sto! Innym poma­gają ucznio­wie podej­mu­jący naj­bar­dziej tym­cza­sową z robót tym­cza­so­wych. W tym roku jed­nym z takich uczniów był mój naj­lep­szy kum­pel Bumer.

Kiedy tylko zaczął tę pracę, doświad­czył na wła­snej skó­rze, czym jest krzywa ucze­nia się. A ponie­waż zbyt wiele razy obej­rzał Gwiazdkę Char­liego Browna, zaczął wie­rzyć, iż naj­bar­dziej pożą­daną cho­inką jest ta naj­bar­dziej krzywa i biedna, ponie­waż jej zakup wpra­wia czło­wieka w świą­teczny nastrój bar­dziej niż przy­nie­sie­nie do domu samo­wy­star­czal­nej, buj­nej sosenki. Myślał rów­nież, że cho­inki można posa­dzić ponow­nie po Bożym Naro­dze­niu. Trudna to była roz­mowa.

Na szczę­ście brak jasno­ści umy­słu Bumer nad­ra­biał szcze­ro­ścią, dla­tego stra­gan przy Dwu­dzie­stej Dru­giej ulicy, na któ­rym pra­co­wał, szybko stał się popu­larny wśród klien­tów, sam Bumer zaś zgry­wał naczel­nego leśnego elfa. Chyba to wystar­czyło, by go uszczę­śli­wić, choć porzu­cił szkołę z inter­na­tem w ostat­nim roku, byle tylko być na Man­hat­ta­nie. Pomógł mi już wybrać cho­inki do miesz­kań moich rodzi­ców. (Mama dostała dużo ład­niej­szą). Mia­łem pew­ność, że z rado­ścią pomoże mi wybrać naj­pięk­niej­szy okaz dla Lily. A jed­nak, idąc do Bumera, mia­łem coraz więk­sze wąt­pli­wo­ści. Nie z jego powodu… ale z powodu Sofii.

Nowy rok szkolny nie tylko ozna­czał prze­no­siny Bumera ze szkoły z inter­na­tem, przy­niósł też kilka innych nie­spo­dzia­nek. Dość zaska­ku­jące było, że rodzina mojej eks­dziew­czyny Sofii prze­pro­wa­dziła się z powro­tem do Nowego Jorku, choć przy­się­gali już ni­gdy w życiu nie opusz­czać Bar­ce­lony. Ani tro­chę zaska­ku­jące nie było, że choć cie­szy­łem się, widząc Sofię, to wcale nie zakła­da­łem kło­po­tów – wyja­śni­li­śmy sobie, co trzeba, w trak­cie jej ostat­niej wizyty. Ale było SUPERZA­SKA­KU­JĄCE, że Sofia zaczęła spo­ty­kać się z Bume­rem… i coraz czę­ściej spo­ty­kać się z Bume­rem… i cią­gle spo­ty­kać się z Bume­rem. Zanim zdą­ży­łem ogar­nąć choćby hipo­te­tycz­nie, co się dzieje, oni byli już parą. A w moim umy­śle to ozna­czało naj­droż­szy, naj­bar­dziej eks­klu­zywny ser świata roz­to­piony w ham­bur­ge­rze. Uwiel­bia­łem ich oboje, choć każde ina­czej. Ale gdy widzia­łem ich razem, bolał mnie łeb.

Ostat­nie, na co mia­łem ochotę, to zja­wić się u Bumera aku­rat wtedy, kiedy wpad­nie tam Sofia, żeby mogli ema­no­wać swoją rado­ścią na więk­szym obsza­rze miej­skim. Prze­cho­dzili coś w rodzaju mie­siąca mio­do­wego. Ci z nas, któ­rzy mieli już ów mie­siąc za sobą i weszli w okres przy­by­wa­nia i uby­wa­nia Księ­życa, nie jego nowiu, czuli się w ich towa­rzy­stwie bar­dzo nie­zręcz­nie.

Ulżyło mi zatem, gdy oka­zało się, że Bume­rowi nie towa­rzy­szy Sofia. Poma­gał wła­śnie jakiejś rodzi­nie – sied­mio-, ośmio- czy dzie­wię­cio­oso­bo­wej – trudno było poli­czyć, bo dzie­ciaki bie­gały potwor­nie szybko.

– To drzewko jest wam prze­zna­czone – zwra­cał się Bumer do rodzi­ców, jakby był zakli­na­czem drzew i ta jedna cho­inka powie­działa mu wła­śnie, że pra­gnie zna­leźć się w salo­nie tej rodziny.

– Jest taka wielka – mar­twiła się matka. Pew­nie wyobra­żała już sobie tonę igieł opa­da­ją­cych na pod­łogę.

– To drzewo ma wiel­kie serce, racja – odpa­ro­wał Bumer. – Ale dla­tego wła­śnie czu­je­cie z nim taki zwią­zek.

– Dziwne – ode­zwał się ojciec rodziny. – Naprawdę go czuję.

Dobili targu. Kiedy Bumer prze­cią­gał przez czyt­nik kartę kre­dy­tową, zauwa­żył mnie i przy­wo­łał gestem. Odcze­ka­łem, aż wielka rodzina się zmyje, bo nie chcia­łem nadep­nąć na któ­reś z dzieci.

– Naprawdę ich przy­szpi­li­łeś – zauwa­ży­łem, pod­cho­dząc bli­żej.

– To jakieś odnie­sie­nie do wbi­ja­nia szpili? – spy­tał zdez­o­rien­to­wany Bumer. – Bo wcale nie zamie­rza­łem, wiesz, być nie­miły.

– Szpilka – igła – sosnowe igły.

– A, w sen­sie, że szu­kali cho­inki jak igły w stogu siana, a chcieli małą jak główka od szpilki. To ma sens!

Bume­rowi takie dziwne aso­cja­cje wcale nie wyda­wały się absur­dalne. Mię­dzy innymi dla­tego zasta­na­wia­łem się, jak ktoś tak pro­sto­li­nijny jak Sofia może z nim spę­dzać tyle czasu.

– Szu­kam cho­inki dla Lily. Naprawdę wyjąt­ko­wej cho­inki.

– Kupu­jesz Lily cho­inkę?

– No. W pre­zen­cie.

– Cudow­nie! Gdzie chcesz ją kupić?

– Może tutaj?

– O rany, świetny pomysł!

Bumer roz­glą­dał się dokoła, mru­cząc coś, co brzmiało jakby „Oscar, Oscar, Oscar”.

– Czy Oscar to jeden z two­ich współ­pra­cow­ni­ków? – zapy­ta­łem.

– A czy drzewka liczą się jako współ­pra­cow­nicy? W końcu są tu ze mną cały dzień… i pro­wa­dzimy bar­dzo cie­kawe roz­mowy…

– Oscar to jedna z cho­inek?

– To cho­inka ide­alna.

– Wszyst­kie mają imiona?

– Tylko te, które mi je zdra­dziły. Bo wiesz, nie da się po pro­stu zapy­tać. To byłoby naru­sze­nie pry­wat­no­ści.

Usu­nął z drogi chyba z tuzin cho­inek, żeby dostać się do Oscara. A kiedy wyjął go spo­śród innych, zoba­czy­łem drzewko – jak każde inne.

– I tyle?

– Pocze­kaj chwilę, pocze­kaj…

Bumer prze­cią­gnął drzewo na bok, w stronę kra­węż­nika. Było sporo wyż­sze, ale niósł je, jakby było led­wie magiczną różdżką. Zde­cy­do­wa­nie, ale deli­kat­nie, wło­żył cho­inkę w sto­jak i gdy tylko to zro­bił, Oscar otwo­rzył ramiona i wezwał mnie do sie­bie, w świa­tło ulicz­nej latarni.

Bumer miał rację. Zna­lazł to drzewko.

– Biorę je – powie­dzia­łem.

– Super – ucie­szył się Bumer. – Mam je zapa­ko­wać? Skoro to pre­zent?

Zapew­ni­łem go, że wystar­czy kokarda.

Zła­pa­nie tak­sówki, kiedy jesteś nasto­let­nim chłop­cem, to nie­ła­twe zada­nie. A kiedy jesteś nasto­let­nim chłop­cem z cho­inką, to wła­ści­wie nie­moż­liwe. Dla­tego cze­ka­jąc, aż Bumer skoń­czy zmianę, posze­dłem coś zała­twić, a potem razem prze­wieź­li­śmy Oscara do miesz­ka­nia Lily w East Vil­lage.

Przez miniony rok nie bywa­łem tam zbyt czę­sto. Lily mówiła, że nie chce, bym nie­po­koił dziadka, ale chyba cho­dziło o coś innego, co wzmac­niało poczu­cie cha­osu. Rodzice Lily byli w domu dłu­żej, niż im się zda­rzało od lat – co teo­re­tycz­nie powinno pomóc, ale szybko oka­zało się, że to tylko kolejne dwie osoby, któ­rymi musiała się opie­ko­wać.

Drzwi otwo­rzył Lang­ston. Jak tylko zoba­czył mnie i Bumera z cho­inką, zawo­łał „Czad, czad, cza­aad!” tak gło­śno, że byłem pewien, iż Lily jest w domu i stoi tuż za nim. Ale oka­zało się, że poje­chała z dziad­kiem na kon­trolę lekar­ską. Rodzice także wyszli, była sobota, a tak towa­rzy­scy ludzie nie mogli prze­cież sie­dzieć w sobotę w domu… Zosta­li­śmy więc we trzech… plus Oscar.

Kiedy usta­wia­li­śmy go w salo­nie, pró­bo­wa­łem nie zwra­cać uwagi na to, jak przy­gnę­bia­jąco wyglą­dało całe miesz­ka­nie – jakby przez mie­siąc zasnu­wało się kurzem i bez­barw­no­ścią. Wie­dzia­łem, jak funk­cjo­nuje ta rodzina, i wie­dzia­łem, co taki stan rze­czy ozna­cza: dzia­dek jest bez sił, a Lily ma za dużo na gło­wie. To oni zawsze opie­ko­wali się tym miej­scem.

Kiedy Oscar sta­nął dum­nie i pro­sto, się­gną­łem do ple­caka po pièce de résistance, któ­remu, mia­łem nadzieję, Lily się nie oprze.

– Co robisz? – zapy­tał Lang­ston, kiedy obwią­zy­wa­łem gałę­zie Oscara.

– Czy to są malut­kie indyki? – wtrą­cił się Bumer. – Robisz takie drzewo, jak mają w Ply­mo­uth Rock?

– To kuro­pa­twy – wyja­śni­łem, pod­no­sząc drew­nia­nego ptaka z dużą dziurą w środku. – A dokład­niej, obrączki na ser­wetki w kształ­cie kuro­patw. Nie mogłem zna­leźć żad­nych ozdób z kuro­patwą w skle­pie, któ­rego nazwy nie wypo­wiem. – Sklep nazy­wał się Świą­teczne Wspo­mnie­nia i sama nazwa wystar­czyła, bym nabrał ochoty na jedze­nie strze­la­ją­cych cukier­ków i zapi­ja­nie ich colą. Żeby zmu­sić się do wej­ścia, wma­wia­łem sobie, że tak naprawdę nazywa się Świą­teczne Maja­cze­nia. – Skoro mamy uczcić dwa­na­ście dni do świąt, zróbmy to porząd­nie. Lily może ubrać resztę. Ale to będzie drzewo kuro­patw. A na czubku umie­ścimy… gruszkę!

Wyją­łem owoc z ple­caka, ocze­ku­jąc podziwu. Ale rów­nie dobrze mogłem marzyć o grusz­kach na wierz­bie.

– Nie możesz umie­ścić gruszki na czubku cho­inki – ode­zwał się Lang­ston. – Będzie wyglą­dać głu­pio. I w dodatku zgnije po dniu czy dwóch.

– Ale to gruszka! Na drze­wie z kuro­patw! – zapro­te­sto­wa­łem.

– No rozu­miem – odparł Lang­ston. Za to Bumer zro­bił minę. Wciąż nie jarzył.

– Masz lep­szy pomysł? – zapy­ta­łem wyzy­wa­jąco.

Lang­ston przez chwilę myślał, aż w końcu powie­dział:

– Tak. – Pod­szedł do nie­wiel­kiej foto­gra­fii i zdjął ją ze ściany. – To.

Poka­zał mi zdję­cie. Choć miało z pew­no­ścią ponad pół wieku, od razu roz­po­zna­łem na nim dziadka.

– To wasza bab­cia?

– Tak. Miłość jego życia. Dwie połówki… gruszki.

Połówki gruszki na drze­wie kuro­patw. Dosko­nale.

Chwilę nam zajęło zna­le­zie­nie odpo­wied­niego miej­sca – pró­bo­wa­li­śmy z Lang­sto­nem róż­nych gałęzi, a Bumer pro­sił Oscara, by się nie ruszał. W końcu jed­nak uło­ży­li­śmy „dwie połówki gruszki” nie­da­leko czubka drzewka, ponad pta­kami.

Pięć minut póź­niej otwo­rzyły się drzwi; Lily i dzia­dek wró­cili. Przed upad­kiem nie zna­łem go zbyt długo, ale wciąż nie mogłem uwie­rzyć, że mógł się tak skur­czyć – jakby nie cho­dził do szpi­tali i ośrod­ków reha­bi­li­ta­cyj­nych, ale spę­dzał czas w pra­niu, a po każ­dym kolej­nym robił się coraz mniej­szy.

Jed­nak uścisk pozo­stał. Jak tylko dzia­dek mnie zoba­czył, wycią­gnął rękę i zapy­tał:

– Jak się mie­wasz, Dash?

A gdy ści­skał dłoń, to mocno.

Lily nie zapy­tała, co u niej robię, ale widzia­łem to pyta­nie w jej zmę­czo­nych oczach.

– Jak tam u leka­rza? – zapy­tał Lang­ston.

– Lepiej u leka­rza niż u gra­ba­rza! – odparł dzia­dek. Nie po raz pierw­szy sły­sza­łem ten żar­cik, więc Lily pew­nie sły­szała go setny raz.

– Czy gra­ba­rzowi śmier­dzi z ust? – zapy­tał znie­nacka Bumer, poja­wia­jąc się w holu.

– Bumer! – zdzi­wiła się Lily, cał­kiem już zdez­o­rien­to­wana. – Co tu robisz?

Wtedy wtrą­cił się Lang­ston.

– Ku mojemu zdzi­wie­niu twój Romeo przy­niósł nam dość wcze­sny pre­zent bożo­na­ro­dze­niowy.

– Chodź. – Wzią­łem Lily za rękę. – Zamknij oczy. Pokażę ci.

Uścisk Lily nie był tak silny jak uścisk jej dziadka. Kie­dyś mię­dzy naszymi dłońmi prze­pły­wał prąd. Teraz było bar­dziej sta­tycz­nie. Przy­jem­nie, ale lekko.

Zamknęła jed­nak oczy. A kiedy weszli­śmy do salonu i popro­si­łem, by je otwo­rzyła, zro­biła to.

– Poznaj Oscara – oznaj­mi­łem. – To twój pre­zent na pierw­szy dzień świąt.

– Połówki na kuro­pa­twie! – wrza­snął nagle Bumer.

Lily spoj­rzała. Wyda­wała się zasko­czona. A może brak reak­cji po pro­stu ozna­czał zmę­cze­nie. Potem zasko­czyła i się uśmiech­nęła.

– Naprawdę nie musia­łeś… – zaczęła.

– Ale chcia­łem – wtrą­ci­łem szybko. – Naprawdę, bar­dzo chcia­łem!

– Ale gdzie te połówki? – zapy­tał dzia­dek. Potem zoba­czył zdję­cie. Zaszkliły mu się oczy. – A, rozu­miem. Tu jeste­śmy.

Lily rów­nież dostrze­gła zdję­cie, ale jeśli jej oczy się zaszkliły, to jakoś słabo. Nie mia­łem poję­cia, co dzieje się w jej gło­wie. Zer­k­ną­łem na Lang­stona, który rów­nie uważ­nie przy­glą­dał się sio­strze, ale nie znaj­do­wał odpo­wie­dzi.

– Weso­łego pierw­szego dnia świąt – powie­dzia­łem.

Lily potrzą­snęła głową.

– Pierw­szy dzień świąt to pierw­szy dzień świąt – szep­nęła.

– Nie w tym roku – spro­sto­wa­łem. – Nie dla nas.

Lang­ston oświad­czył, że pora wyjąć cho­in­kowe ozdoby. Bumer zgło­sił się do pomocy, a w tej samej chwili rów­nież dzia­dek poru­szył się, by pójść po pudełka. To obu­dziło Lily z zamy­śle­nia – pomo­gła mu przejść na kanapę w salo­nie i popro­siła, by w tym roku tylko nad­zo­ro­wał. Widzia­łem, że ten pomysł mu się nie podoba, ale dobrze wie­dział, że jeśli będzie pro­te­sto­wał zbyt gwał­tow­nie, zrobi przy­krość Lily. Dla­tego usiadł. Dla niej.

Gdy tylko przy­nie­śli pudełka, wie­dzia­łem, że na mnie czas. To była rodzinna tra­dy­cja, a gdy­bym został i robił za członka rodziny, czuł­bym, że to ściema, tak jak czuł­bym, gdyby Lily uda­wała, że jest szczę­śliwa i że chce robić to, do czego ją zachę­camy. Zro­bi­łaby to dla Lang­stona, dziadka i dla rodzi­ców. Gdy­bym został, zro­bi­łaby to dla mnie. A wola­łem, by sama chciała ustroić drzewko. By poczuła ten czar Bożego Naro­dze­nia, który roz­świe­tlał ją o tej porze zeszłego roku. Ale do tego trzeba było wię­cej niż ide­al­nej cho­inki. Do tego potrzeba było cudu.

Dwa­na­ście dni.

Mie­li­śmy dwa­na­ście dni.

Przez całe życie uni­ka­łem Bożego Naro­dze­nia. Ale nie w tym roku. Nie, w tym roku naj­bar­dziej pra­gną­łem, żeby Lily znowu była szczę­śliwa.

drugi

drugi

Lily

Dwie tur­kawki (na prze­chod­nim swe­trze)

Sobota, 13 grud­nia

Jestem zła na glo­balne ocie­ple­nie z oczy­wi­stych powo­dów, ale przede wszyst­kim jestem na nie zła dla­tego, że ruj­nuje Boże Naro­dze­nie. To ma być czas, kiedy szczę­kasz zębami, a zimno zmu­sza do nosze­nia płasz­czy, sza­li­ków i ręka­wi­czek. Wycho­dząc na dwór, powi­nie­neś wydy­chać chmurki powie­trza na chod­niki pokryte śnie­giem. W domach rodziny piją kakao przy roz­pa­lo­nym kominku, przy­tu­la­jąc się do swo­ich zwie­rząt, by się ogrzać. Nie ma lep­szego wstępu do świąt niż porządna gęsia skórka. Na nią liczę, cze­ka­jąc na dobrą zabawę, rado­sne pio­senki, hur­towe pie­cze­nie ciast, bli­skość z naj­bliż­szymi i inne poda­runki nad­cho­dzące z tą porą roku. Okres przed Bożym Naro­dze­niem to nie dwa­dzie­ścia jeden stopni na plu­sie, zaku­po­wi­cze w krót­kich spoden­kach popi­ja­jący mro­żoną mię­tową latte (fuj) i gra­cze we fris­bee w koszul­kach bez ręka­wów, któ­rzy w bez­tro­ski wio­senny dzień grożą wypro­wa­dza­ją­cym psy wstrzą­sem mózgu. W tym roku zima nie zamie­rzała przed­sta­wiać Bożego Naro­dze­nia, zatem dopóki się na to nie zde­cy­do­wała, ja nie zamie­rzałam prze­sad­nie się eks­cy­to­wać tym naj­lep­szym cza­sem w roku.

Na zewnątrz nie było dość zimno, więc całe zimno zebra­łam w sobie i skie­ro­wa­łam je na Dasha, choć na to nie zasłu­żył.

– Skoro musisz iść, to idź – powie­dzia­łam obce­sowo. Obce­sowy. To słowo w stylu Dasha – nie­ja­sne, odle­głe, nie­zro­zu­miałe – i dziwne, że w ogóle je zna­łam. Oprócz miliona innych obo­wiąz­ków, które mnie teraz przy­tła­czały, powin­nam się też uczyć do egza­minu SAT, co powo­do­wało dys­kom­fort w moich ustach. (Czy przy­stę­pu­jący do SAT-u naprawdę był lepiej przy­go­to­wany do stu­diów tylko dla­tego, że znał takie słowo? Wła­śnie – wcale nie. Zmar­no­wane słowo, kom­pletna strata czasu, abso­lutna pew­ność, że i tak nie speł­nię ocze­ki­wań rodzi­ców doty­czą­cych stu­diów dzięki doda­niu słowa dys­kom­fort do swo­jego słow­niczka).

– Nie chcesz, żebym został, co? – zapy­tał Dash, jakby bła­gał mnie, bym nie zmu­szała go do spę­dza­nia kolej­nej godziny ze zmę­czo­nym dziad­kiem i bra­tem, który w naj­lep­szym razie tole­ruje mojego chło­paka, a w naj­gor­szym jest dla niego po pro­stu nie­grzeczny. Mar­twię się rela­cjami Lang­stona i Dasha, choć zdają się trak­to­wać wza­jemną wro­gość jak sport. Gdyby Lily była kate­go­rią w tele­tur­nieju, odpo­wiedź brzmia­łaby „Ona w ogóle tego nie rozu­mie”, a pyta­nie – „Co to jest męż­czy­zna?”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki