41,50 zł
1795 to trzecia część mrocznej serii, której akcja toczy się w Sztokholmie pod koniec XVIII wieku. Autor w 2020 roku otrzymał honorową nagrodę miasta 1793 i 1794. Bestsellerowa trylogii noir z czasów klasycystycznego poety i kompozytora Carla Michaela Bellmana. Dla miłośników Imienia róży czy Pachnidła. W najnowszej odsłonie entuzjastycznie przyjętej trylogii Niklasa Natt och Daga zło czai się po krętych zaułkach Sztokholmu, wcielając się w postać mściwego Tycho Cetona, który przygotowuje zdumiewający i przewrotny plan pogrążenia szwedzkiej stolicy w piekielnych otchłaniach. Tycho Ceton krąży po Sztokholmie jak ranne zwierzę. Snuje różne plany, które pomogłyby mu odzyskać dawną pozycję i sławę. W jednym z teatrów zamierza wystawić przedstawienie, które będzie jeszcze bardziej zadziwiające, porywające i obrzydliwe niż wszystko to, co mieszkańcy przesiąkniętej ohydą i zgnilizną stolicy Szwecji widzieli do tej pory. Cetona zamierza powstrzymać Emil Winge. Niestety, po pewnym czasie wsparcie władz miasta dla jego działań słabnie i maleje. Władze mają bowiem ważniejsze sprawy na głowie, a jego towarzysz, Mickel Cardell, zajęty jest szukaniem Anny Stiny Knapp, która zaginęła po śmierci swoich dzieci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 604
1795
Copyright © Niklas Natt och Dag 2021
Published by agreement with Salomonsson Agency
Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2022 for the Polish translation by Wojciech Łygaś
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
The cost of this translation was defrayed by a subsidy
from the Swedish Arts Council, gratefully acknowledged.
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie autora na okładce: © Gabriel Liljevall
Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan
Korekta: Marta Chmarzyńska, Magdalena Mierzejewska, Iwona Wyrwisz
ISBN: 978-83-8230-425-1
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2022
Tycho Ceton – odszczepieniec usunięty z Zakonu Eumenidów, były właściciel niewolników na jednej z wysp w Indiach Zachodnich. Po powrocie do Szwecji założył sierociniec i został jego dobroczyńcą, chociaż ta rzekomo charytatywna działalność służyła mu tylko do tego, żeby pod jej przykrywką dopuszczać się przestępstw. Został pełnomocnikiem Erika Tre Rosor, a później zamordował mu żonę i stał się architektem jego nieszczęść. Po pożarze sierocińca w Hornsberget uciekł ze Sztokholmu ogołocony z majątku i pozbawiony ochrony.
Jean Michael Cardell, zwany Mickelem – kiedyś służył w armii szwedzkiej jako artylerzysta, w bitwie pod Svensksundem stracił lewą rękę; później zatrudnił się jako strażnik miejski. Swoim niezdarnym zachowaniem doprowadził do pożaru we wspomnianym sierocińcu, w którym zginęły bliźnięta Anny Stiny Knapp. Cardell poczuwa się do winy za ich śmierć. On też uległ ciężkim poparzeniom, ale większy ból sprawiają mu wyrzuty sumienia niż rany.
Cecil Winge – prawnik, wzór racjonalności, kiedyś nadzwyczajny pełnomocnik naczelnika policji. Zmarł i został pochowany.
Emil Winge – młodszy brat Cecila; wieczny student Uniwersytetu w Uppsali, zbuntowany przeciwko ojcu i jego wymaganiom; Cardell przypisywał mu cechy Cecila, co źle się skończyło. Przez długie lata był nałogowym pijakiem, przy pomocy alkoholu próbował łagodzić dręczące go urojenia, omamy i złudzenia; później się opamiętał i przestał pić.
Anna Stina Knapp – wdowa opłakująca śmierć swoich dzieci; uciekła z przędzalni mieszczącej się w więzieniu dla kobiet na wyspie Långholmen; Dülitz, handlarz ludźmi, zlecił jej tajną misję: Anna Stina miała się przedostać do zamkniętej we wspomnianym więzieniu i oskarżonej o zdradę stanu Magdaleny Rudenschöld, aby przemycić od niej listę z nazwiskami osób, które razem z Armfeltem zawiązały spisek wymierzony w rząd regencyjny.
Maja i Karl – dzieci Anny Stiny, które spaliły się na popiół w sierocińcu w Hornsberget; nie doczekały swoich pierwszych urodzin.
Erik Tre Rosor – ostatni z rodu, pensjonariusz szpitala dla obłąkanych w Danviken; przeszedł zabieg prymitywnej trepanacji czaszki. Oszukany przez Cetona, w zemście podpalił sierociniec w Hornsberget. Cardell zabił go w blasku pożaru.
Lisa Ensam (Samotna Lisa) – miejscowa powsinoga, która latem mieszka w lesie Stora Skuggan; pomogła Annie Stinie urodzić bliźniaki. Jesienią uciekła na południe, żeby zgodnie ze swym przydomkiem żyć samotnie, uchylając się od odpowiedzialności za innych.
Petter Pettersson – strażnik więzienia dla kobiet na wyspie Långholmen. Wypuścił Annę Stinę na wolność w zamian za obietnicę, którą ta złamała. Jako zastaw przyjął znaleziony przy niej list napisany przez Magdalenę Rudenschöld.
Isak Reinhold Blom – sekretarz urzędu policji w Sztokholmie, poeta od siedmiu boleści. Kiedyś kolega po fachu Cecila Wingego, teraz pomaga jego bratu, Emilowi.
Dülitz – uchodźca z Polski, handlarz ludźmi.
Miranda Ceton – żona Tycho Cetona, sparaliżowana i przykuta do łóżka. Podtrzymywana przy życiu przez męża wbrew swojej woli. Pomagała Emilowi Wingemu i Cardellowi dopaść męża, ale kierowały nią osobiste pobudki.
Gustaw III – z Bożej łaski król Szwedów, Gotów i Wendów; postrzelony śmiertelnie w sztokholmskiej operze, zmarł w marcu 1792 roku.
Gustaf Adolf Reuterholm – mocny człowiek stojący na czele rządu regencyjnego, nazywany Wielkim Wezyrem. W praktyce udzielny władca państwa. Próżny, przewrażliwiony na swoim punkcie, dążył do wytępienia reszty lojalnych zwolenników Gustawa III.
Książę Karol – młodszy brat błp. Gustawa III. Regent, który miał rządzić państwem w imieniu następcy tronu Gustawa Adolfa do jego osiemnastych urodzin. Niezainteresowany polityką, wierny pies Reuterholma.
Książę Fredrik Adolf – najmłodszy brat Gustawa III, typowy bon vivant.
Gustaw Adolf – jedyny syn Gustawa III; król Szwecji, ale tylko z nazwy; jako niepełnoletni podlegał rządowi regencyjnemu.
Gustaw Mauritz Armfelt – ulubieniec zmarłego tragicznie króla; po tym, jak ujawniono jego udział w spisku wymierzonym w rząd regencyjny, uciekł z kraju.
Magdalena Rudenschöld – była dama dworu, kochanka Armfelta, wtajemniczona w jego spisek; przebywała w areszcie w więzieniu na wyspie Långholmen.
Johan Erik Edman – sekretarz urzędu podlegającego ministrowi sprawiedliwości, prawa ręka i wierny sługa Reuterholma. Zręczny, rzutki i bezwzględny, poluje na zwolenników zmarłego króla.
Magnus Ullholm – naczelnik policji w Sztokholmie. Zanim objął tę funkcję, sprzeniewierzył kasę zapomogową dla wdów po duchownych; prawdziwa kanalia.
Zakon Eumenidów – stowarzyszenie, w którym bogaci mężczyźni zaspokajają swoje żądze pod płaszczykiem działalności dobroczynnej.
UMILKŁY BŁOGIE DŹWIĘKI strun i smyczków, które jeszcze przed godziną rozbrzmiewały w jego świecie i pomagały mu o wszystkim zapomnieć. Zamiast nich nocną porą rozlegają się kościelne dzwony, a wydobywający się z nich ton towarzyszy tym, którzy chcą go znaleźć. Każdemu, kto zechce ich słuchać, śpiewają pieśń o tym, który jest poszukiwany. Tycho Ceton opuszcza bezpieczne zaułki dające mu chwilowe schronienie, zasłania twarz rękami i skulony kieruje się w stronę śluzy Polhema, skąd dobiega huk wody. W pewnej chwili wpada w dziurę po brukowym kamieniu i odrywa mu się sprzączka na lewym bucie. Postanawia jednak się nie zatrzymywać, żeby ją poprawić, tylko idzie dalej. Ucieka sam. Jarrick porzucił go bez słowa pożegnania, przepadł w bocznym zaułku wraz z zapłatą, której zażądał za dostarczoną wiadomość. Zachowanie sługi wcale go nie zdziwiło, bo i tak niczego lepszego się po nim nie spodziewał. Teraz jest sam, całkiem bezbronny, a kiedy jego życie zostanie wystawione na sprzedaż, chętni ustawią się w kolejce. Lepiej więc rozstać się od razu, niż czekać, aż łączące ich więzi, których spoiwem była do tej pory wyłącznie chciwość, zostaną wystawione na próbę i pękną. Przy tej resztce zaufania akt ostatecznej zdrady był tylko kwestią czasu.
Na grzbietach fal wzburzonego Saltsjön widać spienione grzywacze. W blasku gwiazd jest ich całe mnóstwo. Przechodząc przez most zwodzony, Ceton wspiera się o poręcz, żeby nie stracić równowagi na śliskich deskach. Wiatr z olbrzymią siłą wpycha wody jeziora Mälaren między kamienie. Przez szpary w deskach widać, jak kipiel osiąga poziom grożący zalaniem. Z miejsca, gdzie piana pieści swym dotykiem powierzchnię muru, dobiega szept. Brzmi jak słowa kogoś, kto jest zadowolony z cudzego nieszczęścia:
Termin spłaty długu dawno temu minął,
Twoi wierzyciele już po ciebie idą.
Jeśli w końcu zechcesz spłacić długi swoje,
Tylko krew w twych żyłach za monetę postoi.
Po przejściu przez most Ceton szuka powozu konnego. Na szczęście szybko znajduje jeden – woźnica zasnął na koźle z dłońmi pod pachami i brodą opuszczoną na pierś. Ceton kuli się z zimna za spękaną, brudną szybą i wsłuchuje w stukot końskich kopyt o bruk. Zwierzęta starają się złapać odpowiedni rytm.
Na ziemi po zawietrznej stronie muru leżą opadłe płatki róż. Chłostane podmuchami wiatru unoszą się i wirują w powietrzu. Po dotarciu na miejsce Ceton puka do drzwi, a gdy służąca pyta, kto tam, rzuca swoje imię. Dziewczyna uchyla, on zaś wyrywa jej świecznik. Dziewczyna nie protestuje, tylko otwiera drzwi na całą szerokość i odsuwa się na bok, żeby zrobić mu przejście. Ceton już w przedpokoju czuje bijący z wnętrza domu smród, którego nie są w stanie zdusić żadne perfumy. Przed wejściem do pokoju wyjmuje perfumowaną jedwabną chusteczkę i zakrywa nią nos, ale szybko zmienia zdanie i wkłada ją z powrotem do kieszeni. Nie chce pokazywać, że cokolwiek, co jest związane z jego żoną, może go sprowokować do działania, nawet jeśli wynikałoby to z obrzydzenia. Czuje w dłoni chłód mosiężnej klamki. Przez moment się waha, ale w końcu ją naciska i wchodzi do pogrążonej w mroku sypialni.
Smród, który uderza w nozdrza już na samym progu, jest tak intensywny, że do pewnego stopnia nadaje wypełniającej komnatę ciemności pewien określony wygląd, jakby to nie była ciemność, tylko mgła albo dym. Może to brzmi dziwnie, ale Ceton odnosi wrażenie, że gdy tak idzie przez pokój, świece, które niesie, bardziej go zaciemniają, niż rozjaśniają. Odstawia świecznik na stojący przy ścianie stolik i na chwilę nieruchomieje przed rozległym cieniem rzucanym przez baldachim. Leżąca w łóżku osoba zasłonięta jest zwojami krepy. Ceton czeka, aż serce przestanie mu walić jak oszalałe, a gdy tętno zwalnia, słyszy jej oddech – spokojny i subtelniejszy niż zwykły oddech śpiącej osoby. Ogarnia go złość. W tym momencie to on stoi na przegranej pozycji. Jego żona leży w łóżku niczym wąż w jamie i przygląda mu się z tą swoją cierpliwością, której przez lata nauczyło ją życie. To ten rodzaj cierpliwości, której on nigdy nie będzie w stanie stawić czoła.
– Mój kochany Tycho… Spodziewałam się ciebie.
Ceton wzdryga się na dźwięk jej głosu. Dobrze wie, co kryje się pod tymi słowy.
Jego sparaliżowana małżonka roztyła się ponad miarę i straciła swoje dawne młodzieńcze kształty. Głos pozostał ten sam co kiedyś, gdy wydobywał się z delikatnej dziewczęcej piersi. Z pewnością cierpi straszne męki, ale z jej słów przebija zadowolenie, jakby się nimi rozkoszowała, tak jak ktoś rozkoszuje się słodyczą wina. Ceton poci się pod koszulą i niechętnie odpowiada:
– Mirando…
Na dźwięk swego imienia kobieta wybucha śmiechem. Ceton czuje, jak język sztywnieje mu w ustach, myśli mącą się w głowie, a umysł robi się ociężały. Nie pozostaje mu nic innego, jak tylko czekać na to, co powie albo zrobi jego żona. Szansa na przejęcie inicjatywy wymknęła mu się z rąk.
– Ależ, kochanie… Słyszę, że twój głos drży. I to przed kim? Przed własną żoną? Z pewnością nie tylko ja podziwiam cię za taką nieśmiałość. À propos, od kilku godzin słyszę bicie dzwonów na kościelnych wieżach. Wysłałam Gustawę na wzgórze i kazałam jej sprawdzić, co się stało. Powiedziała mi, że Kungsholmen stoi w płomieniach. Zaraz potem zjawiasz się ty, i to w takim stanie. Jesteś spocony, na koszuli i płaszczu masz mokre plamy, a odór strachu, jaki od ciebie bije, jest tak silny, że zawstydza cierpki zapach bijący od moich nóg. Czego ci potrzeba, skarbie?
Miranda zawsze wie, jak zranić go swoim ciętym językiem. Potrafi chłostać słowami jego czułe miejsca, nawet jeśli czyni to ze szkodą dla siebie. Z każdego słowa, które kieruje pod jego adresem, przebija szyderstwo, bo oburzenie nie pozwala jej wypowiadać się w sposób elokwentny. Ceton zwraca się do niej gniewnym szeptem:
– To ty przyłożyłaś do tego rękę, prawda?
– Sam wiesz najlepiej, że komuś, kto nie jest w stanie unieść znad pościeli koniuszka palca, trudno odpowiedzieć na takie pytanie. Szczerze jednak liczę na to, że faktycznie miałam swój skromny udział w twoim nieszczęściu, które doprowadzi cię do całkowitego upadku. Przyczyniłam się do niego na tyle, na ile mogłam.
Kobieta unosi głowę i pokój wypełnia delikatny dźwięk dzwoneczka.
– Niedawno ktoś mnie odwiedził. Czekałam na taką wizytę od lat. Niestety, moje utkane z marzeń oczekiwania zostały spełnione tylko w niewielkim stopniu. Przynajmniej na początku. Było u mnie dwóch ludzi, jeden wysoki, drugi niski. Ten pierwszy wyglądał na tak steranego życiem, że z trudem rozpoznałam w nim człowieka. Na domiar złego nie miał jednej ręki. Ten drugi… No cóż… Od razu zauważyłam, że coś jest z nim nie w porządku. Byłam prawie pewna, że zadanie, którego obaj zamierzali się podjąć, nie ma szans na powodzenie. Kto uwierzyłby na słowo takim dwóm przybłędom, nawet gdyby na dowód okazali zeznanie zawierające przyznanie się do winy? Od tego jednorękiego biła ogromna złość, od której tapety zwijają się na ścianach. Ciekawa jestem, jakimi karmiłeś go kłamstwami i jak bardzo chwaliłeś się przed nim swoimi podłymi uczynkami? Poradziłam mu, żeby poszedł do sali, w której są prowadzone pokazy anatomiczne, bo miałam nadzieję, że wpadnie we wściekłość i zabije cię na miejscu. Nie doceniłam jednak jego umiejętności panowania nad sobą.
– Czy to wszystko?
– Nie, drogi mężu. Opowiedziałam mu też o tobie i o różnych kłopotliwych dla ciebie sprawach. Ale nie o wszystkich.
– A to dlaczego?
– Widzę, że strach odebrał ci rozum. Sam powinieneś się domyślić. Nie daję im nawet cienia szansy, że choćby jeden ze swoich zamiarów doprowadzą do szczęśliwego końca. Ale to bez znaczenia, bo nawet jeśli ta niedobrana para nie wróci do mnie po resztę informacji, zamiast nich zjawią się inni, którym o wszystkim opowiem. Chyba że zrobisz to, o co od dawna cię proszę.
Ceton czeka na dalsze słowa i czuje w skroniach silne pulsowanie.
– Masz mnie uwolnić. Żądam tego. Nie dam ci wyboru. Wiem, że zwykle zlecasz takie sprawy innym, a sam tylko obserwujesz, ale nie rozglądaj się za Gustawą, bo jej już tu nie ma. Poradziłam jej, by po tym, jak otworzy ci drzwi i wpuści cię do środka, natychmiast stąd uciekła, nie oglądając się za siebie. Dzisiaj w nocy ten jeden jedyny raz zrobisz to własnymi rękami, a w głowie będziesz miał tylko tę myśl: że z tobą wygrałam. Później, to znaczy do momentu, do którego uda ci się przedłużyć swoje bezwartościowe życie, będziesz czuł to samo. Jak więc widzisz, ostatnią partię, jaką mieliśmy do rozegrania, rozstrzygnęłam na moją korzyść. Wszystkie lata, godziny i minuty, które spędziłam w tym łóżku, zostaną mi w pełni wynagrodzone w chwili, gdy zobaczę twój marny upadek. Pamiętasz dzień, w którym szliśmy do ołtarza? Uważałam, że byłeś piękny, a dopiero potem poznałam cię lepiej. Tysiąc razy piękniejszy wydajesz mi się jednak teraz, taki upokorzony i przestraszony. Spiesz się, kochany, bo wszyscy wiedzą, gdzie mieszkasz, a wrogowie marzą o zemście. Porażka, której doznałeś, nie będzie ostatnią. Ciekawe, kto zjawi się pierwszy: jednoręki strażnik miejski w towarzystwie chudego głupka czy twoi dawni bracia zakonni? A może jeden z panów wielmożów, od których wymusiłeś różne korzyści? Czyja dłoń zada ci śmiertelne pchnięcie? Mam nadzieję, że jeśli Bóg rzeczywiście istnieje, nie zabroni mi oglądać tego na własne oczy, nawet z głębi piekieł. Na szczęście to już nie moje zmartwienie. Zrób to, co ci kazałam, zanim będzie za późno. Natychmiast.
Ceton wie, że Miranda powiedziała prawdę, ale dalej się waha. Próbuje spojrzeć na problem z różnych stron, tak jak szachista, który zdaje sobie sprawę, że dostał mata, lecz na wszelki wypadek jeszcze raz wpatruje się w szachownicę, żeby się co do tego upewnić. Robi kilka kroków, jakby tkwił w samym środku jakiegoś koszmaru, i podchodzi do łóżka. Patrzy na swoją nadmiernie otyłą żonę leżącą pod kołdrą i ogarnia go obrzydzenie. Gwałtownie oddycha, płuca wypełnia mu cuchnące powietrze. Przełyka ślinę, żeby nie zwymiotować. Kobieta chichocze. Widać po niej, że jest uszczęśliwiona.
– Mój drogi Tycho… Wyglądasz jak nieśmiały uczniak przed pierwszym stosunkiem płciowym.
Ceton wyrywa jej spod głowy poduszkę i drżącymi rękami zakrywa twarz żony. Czuje, że brakuje mu sił, w tej samej chwili czas stanął w miejscu, zastygł i stężał niczym melasa. Kładzie się na kobiecie całym ciężarem swojego ciała i leżą tak oboje w pozycji, która jest karykaturą miłosnego uścisku. Ceton trzęsie się z obrzydzenia, czuje, jak bezwładne, luźne ciało Mirandy pod nim dygocze. Bardzo długo słyszy jej triumfalny śmiech i na próżno próbuje stłumić go puchową poduszką w jedwabnej poszewce. Na końcu dociera już do niego tylko brzęczenie przyczepionego do głowy żony dzwonka.
Wychodząc z pokoju, trzyma się ściany. Przed opuszczeniem domu postanawia zabrać niewielką liczbę monet i wartościowych przedmiotów, które stanowią marną resztkę jego majątku. Niestety, wszystkiego nie może wziąć. Kiedyś urządził w domu kilka schowków, ale w tym momencie ogarnia go tak duża panika, że nie potrafi sobie przypomnieć, gdzie są. Jego martwa żona została w łóżku. Oczy ma otwarte, a jej szydercze spojrzenie ściga go przez ściany. W końcu udaje mu się znaleźć trochę cennych rzeczy, ale tak mało, że nie zapełnia nimi nawet zwykłej torby z materiału. Na dworze jest jeszcze noc, dziś tak inna niż zwykle. Coś każe mu się zatrzymać przy bramie, gdzie czuje się tak pewnie, jakby to było sklepienie z opuszczoną kratą. Opanowuje go strach, który zawsze ukrywał w najgłębszych zakamarkach swego serca. Jeśli o nim nie zapomniał, to przynajmniej schował go przed światem. Teraz ów lęk rozrywa kajdany i bierze Ziemię w posiadanie. Jest wszędzie, otacza go ze wszystkich stron i dławi krzyk, który chce się wydobyć z jego ust. Potem Tycho już tylko czmycha jak przed wiatrem zając, który próbuje się ukryć, żeby nie zwietrzyły go psy.
DÜLITZ JUŻ NA podstawie samego sposobu, w jaki jego dzisiejsi goście pukają do drzwi, wietrzy kłopoty. Przez wszystkie lata, jakie upłynęły od dnia, w którym zaczął tu urzędować, zdążył się przyzwyczaić, że petenci zwracają się do niego w sposób grzeczny i taktowny. Niektórzy nawet go przepraszają za subiekcję, jaką sprawiają mu swoją wizytą. Bardziej bojaźliwi zamiast pukać, drapią w drzwi paznokciami, pozostawiając na nich rysy. Tym razem z klatki schodowej dobiegają mocne uderzenia laski, a na drewniane drzwi prowadzące do kantoru spada rytmiczna salwa. Sprawcą tego hałasu jest ktoś, kto nie musi się martwić tym, że po jego wizycie pozostaną na nich wgniecenia i pęknięcia od uderzeń srebrnej kulki. Jest już późno, ale nadal na tyle jasno, że przez szczelinę między zasłonami wiszącymi w oknie pokoju na pierwszym piętrze Dülitz może zobaczyć to, co się dzieje na ulicy. Podchodzi bliżej, ale na tyle ostrożnie, żeby jego cień nie padał na szybę. Widzi dwóch mężczyzn w miękkich kapeluszach opuszczonych głęboko na czoła. Ich wygląd i zachowanie wcale go nie dziwią, bo niewielu spośród tych, którzy go odwiedzają, chce się potem chwalić taką znajomością. Za nimi, przy wzgórzu od strony ulicy Ormsaltaregränden, stoją dwaj inni mężczyźni, którzy prawdopodobnie otrzymali od tych pierwszych polecenie, żeby się trzymać na dystans. Stoją skuleni, aby deszcz nie wlewał im się za kołnierze. Wyglądają na pewnych siebie, spod płaszczów wystają im policyjne mundury. Na wzgórzach po drugiej stronie śluzy Polhema palą się uliczne latarnie, a w całej dzielnicy widać oświetlone lufciki w oknach domów. Sprawia to niesamowite wrażenie, jakby siekane strumieniami deszczu miasto patrzyło na niego jak wielooka bestia, już to z niechęcią, już z obojętnością. Często spogląda na Sztokholm z tego miejsca i chociaż mieszka tu od lat, miasto wydaje mu się coraz bardziej obce. Uświadamia sobie, że któregoś dnia wskaże mu grób, który sobie wykopał.
Domyśla się, jaki jest powód tak późnej wizyty. Wprawdzie to, czego dotyczy, wyrzucił z pamięci, ale wiedział, że prędzej czy później do niej dojdzie. Teraz stoi przed faktem dokonanym, nie zamierza jednak kwestionować wcześniejszych wyborów, z powodu których znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Być może w życiu każdego człowieka przychodzi taki moment, gdy znużony codzienną monotonią postanawia podjąć jakieś ryzyko. Teraz już wie, że nie powinien był przyjmować tamtego zlecenia, ale wyjątkowo nie posłuchał podpowiadającego mu to głosu rozsądku. Jego obecne kłopoty związane są z dziewką, która nazywa się Anna Stina Knapp. Gdyby nie ona, niebezpieczeństwo nigdy by nie zagościło w progach jego domu. Anna Stina pojawiła się w samą porę, a poza tym miała wszelkie atuty niezbędne do wykonania wspomnianego zlecenia. To był naprawdę niezwykły zbieg okoliczności. Być może zwiodło go współczucie albo padł ofiarą czarów, ale odpędza takie myśli, bo korzyści, które z tego odniósł, należą do przeszłości. Jego drzwi znowu zamieniają się w twardy bęben. Ottosson dopiero się obudził i jeszcze nie wytrzeźwiał. Stoi w przedpokoju i obrzuca Dülitza przestraszonym, pytającym wzrokiem. Jego pan macha mu ręką, żeby się odsunął, podchodzi do drzwi i unosi rygiel. Za chwilę ktoś rzuci kośćmi, a wynik tej rozgrywki zadecyduje o jego życiu.
Niedawno napalił w kaflowym piecu, ale ciepło nie zdążyło się jeszcze rozejść po całym mieszkaniu. Ullholm, naczelnik policji, patrzy na kielich wina, który drżącą ręką podsuwa mu Ottosson, ale nawet nie zdejmuje rękawiczek. Dülitz wskazuje obu swoim gościom krzesła.
– Pewnie znacie z widzenia mojego przewodnika? – pyta Ullholm.
Dülitz kiwa głową i zapala świece na kandelabrze. Cieszy się, że jego dłonie w mniejszym stopniu zdradzają stan jego samopoczucia, niż to jest w przypadku Ottossona.
– Sława pana sekretarza Edmana kroczy przed nim – odpowiada.
Johan Erik Edman jest młodszy od naczelnika Ullholma przynajmniej o piętnaście lat. Ma niespokojny wzrok i opuchnięty nos, z którego cieknie, przez co musi ciągle go ocierać. Ullholm wypija trochę wina, żeby spróbować, jak smakuje.
– Dobry trunek, panie Dülitz… Przejdę jednak do rzeczy. Ludzie, którzy wykonują wasz fach, najrozsądniej zachowują się wtedy, gdy są dobrze poinformowani. Powinniście więc wiedzieć, że pan Edman jest jak pająk czyhający w sieci, którą tkają policyjni tajniacy. To nasz lew polujący na zwolenników króla Gustawa. Dzięki jego wysiłkom zdrajca Armfelt uciekł z podkulonym ogonem z kraju.
Dülitz kiwa głową na znak, że zgadza się z tą opinią.
– Pan Edman jest też szanowany w mniej oficjalnych kręgach. Dzieje się tak ze względu na jego bezpardonową postawę i genialne metody śledcze. Dzięki nim umiemy wydobyć zeznania od ludzi, których wina ukryta jest tak głęboko, że sami o niej zapomnieli.
Z gardła Edmana wydobywa się dziwny syczący dźwięk. Być może chciał się zaśmiać, ale zamiast tego pokój wypełnił jego kaszel. Zanosi się tak gwałtownie, że usta musi zasłonić chusteczką. Ullholm klepie go po plecach, ale robi to z największym szacunkiem, na jaki go stać. Niestety, niewiele to pomaga.
– Pan sekretarz stracił głos – wyjaśnia. – Słabe zdrowie zawsze było jego piętą achillesową, a tym samym największym sprzymierzeńcem jego wrogów. Z powodu jesiennych procesów sądowych i wszechobecnej wilgoci nie może mówić. Mam nadzieję, że potrwa to krótko. Jego gorliwość w wypełnianiu obowiązków nie pozwala mu nawet na chwilę odpoczynku, dlatego ze względu na swój obecny stan powierzył mi zaszczyt przedstawienia sprawy, z którą do was przyszliśmy.
Dülitz nie komentuje tych słów, a Ullholm traktuje to jako zachętę do kontynuowania swojego wywodu.
– Przejdę do rzeczy. Jak zapewne wiecie, Ehrenström został w tym tygodniu doprowadzony na szafot, który wzniesiono dla niego na rynku Nytorget. Sąd apelacyjny uznał go winnym udziału w spisku Armfelta, a do skazania doszło dzięki wysiłkom i staraniom pana Edmana. Ale w chwili, gdy Ehrenström położył głowę na pieńku, został ułaskawiony i wysłany do twierdzy Karlsten, gdzie miał gnić za kratami do końca życia. Ledwo jednak ujrzał drewnianą pryczę i kamienne mury swojego nowego mieszkania, ogarnęła go niezwykle silna tęsknota za jedwabiami i puchowymi poduszkami. Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zrodziła się w nim gotowość do współpracy, której nie okazywał wcześniej mimo zachęt ze strony władz.
Ullholm obraca trzymaną między kciukiem a palcem środkowym laską w taki sposób, że gałka rysuje niewidzialne koło.
– Ehrenström był kiedyś dyplomatą wysoko cenionym na dworze w Petersburgu. To sprytny człowiek, który dobrze wie, że nie należy wkładać wszystkich jaj do jednego koszyka. Wie też, że za dwa lata, gdy nasz przyszły władca stanie się pełnoletni, a Reuterholm będzie tylko złym wspomnieniem, dożywocie, na które zamieniono mu karę śmierci, może go doprowadzić do zaszczytnych godności. Nie chce jednak czekać na ułaskawienie w obecnych warunkach i dlatego w zamian za zapewnienie mu lepszych wygód poszedł na współpracę. Uczynił to jednak z pewnym zastrzeżeniem: stwierdził mianowicie, że nie zdradzi innych uczestników bardziej, niż uzna to za stosowne.
Oczy Edmana błyszczą z radości na samą myśl o tym, że dzięki postawie skazańca uda się ujawnić jądro spisku. Ullholm pochyla się do przodu.
– A oto co Ehrenström nam wyśpiewał: jesienią zjawił się w waszym biurze pewien pośrednik, którego nazwisko przemilczymy. Przekazał wam pieniądze, żebyście pomogli Magdalenie Rudenschöld nawiązać kontakt z dawnymi spiskowcami. Miała sporządzić listę z nazwiskami zamieszanych w spisek osób, bo nie wszyscy wiedzieli, kto do niego należy. Cel tej operacji był taki, żeby konspiratorzy ponownie się zjednoczyli i natchnęli inne osoby nadzieją na odrodzenie rewolucji gustawiańskiej.
Ullholmowi wyschło od tylu słów w gardle. Dolewa wina do kielicha i wypija je duszkiem. Odstawia naczynie i przed wznowieniem przerwanego wątku chwilę się zastanawia. Drapie się poirytowany pod peruką, aż wreszcie Edman chrząka dyskretnie, żeby zwrócić mu na coś uwagę. Naczelnik ze zdziwieniem obserwuje, jak Edman uderza rytmicznie stopą o podłogę i wykonuje dłońmi niezrozumiałe ruchy. Dopiero po chwili domyśla się ich sensu.
– Rudenschöld przebywała w więzieniu na Långholmen, do którego trafiają uliczne kurwy. Umieszczono ją w izbie oddanej jej do dyspozycji na pewien czas. Jednocześnie zlecono wykonanie i montaż krat, żeby uniemożliwić jej ewentualną ucieczkę. Przędzalnia, która funkcjonuje w więzieniu, prowadzona jest w sposób pozostawiający wiele do życzenia, dzięki czemu jej pobyt we wspomnianej izbie stworzył wam idealną okazję do wykonania otrzymanego zlecenia. Po przesłuchaniu strażników potwierdziliśmy nasze przypuszczenia, ale ci ludzie to zwykła, zapijaczona hołota. Co bardziej sprytni i zdolni do kłamstwa wcale nie są lepsi od tych głupich i wiecznie pijanych, żebyśmy mogli uwierzyć w ich zapewnienia, że świetnie widzą, co się dzieje na ich oczach.
Zanim Ullholm zdąży zadać kolejne pytanie, Edman pochyla się i ustawia świecznik w takiej pozycji, żeby blask płomienia padał na twarz Dülitza.
– Gdzie jest list z nazwiskami spiskowców, który napisała Rudenschöld?
Tym razem to Dülitz nalewa sobie wina i od razu opróżnia kielich. Chce zyskać na czasie, żeby się zastanowić nad odpowiedzią. Niestety, umysł ma tak otumaniony, że żaden sprytny wybieg nie przychodzi mu do głowy. Nie czuje też smaku trunku.
– Cała wasza opowieść jest prawdziwa – przyznaje. – Nie mam powodu, żeby jej zaprzeczyć. Niestety, nie wszystko poszło zgodnie z planem.
Ullholm i Edman wymieniają spojrzenia. Edman daje Dülitzowi znak, żeby kontynuował.
– Kiedyś poznałem pewną dziewkę, nazywała się Anna Stina Knapp. Do spotkania doszło przypadkiem. Z mojej wiedzy wynika, że Knapp jest jedyną żyjącą osobą, która zna tajną drogę prowadzącą z zewnątrz do więzienia. To podziemny tunel biegnący pod murem. Kiedyś miał służyć do osuszania gruntu, ale z czasem o nim zapomniano. Był tak ciasny, że prawie wszystkich zniechęcał do podjęcia próby ucieczki. Knapp wydostała się tamtędy wiosną zeszłego roku, dzięki czemu nie musiała odsiadywać wyroku do końca. Kazałem jej wrócić do więzienia tą samą drogą, ale od tamtej pory jej nie widziałem.
– A skąd pewność, że wykonała wasze zlecenie?
Dülitz wiele razy zadawał sobie to samo pytanie.
– Dała mi słowo, że to zrobi. Codziennie otacza mnie banda kłamców, ale jej uwierzyłem. Znalazła się w trudnej sytuacji, a ja zaoferowałem jej jedyny sposób, żeby mogła się z niej uwolnić. Innego wyjścia nie było. Jednego jestem pewien: nie ma jej w więzieniu na Långholmen. Jeśli Rudenschöld rzeczywiście napisała taki list, nie mam pojęcia, gdzie może się teraz znajdować.
Edman, który potrafi dostrzec nawet cień nieprawdy w zeznaniach przesłuchiwanych osób, szuka wzroku Dülitza. Poirytowany Ullholm bębni palcami po blacie stołu.
– Tak nagła zmiana frontu nie pozwala mi wam zaufać.
Dülitz patrzy mu prosto w oczy i pochyla się nad stołem.
– Gdybym miał ten list, już dawno temu zacząłbym negocjować z wami cenę za jego odstąpienie. Pewnie byłaby znacznie wyższa od tej, którą zaoferował mi mój pierwszy zleceniodawca. Myślę jednak, że w zamian za przychylność ze strony policji oddałbym go wam za mniej. Gdybym rzeczywiście wykonał zlecenie i przekazał list mojemu zleceniodawcy, którego tożsamości nie znam, tajniacy pana Edmana od razu by zauważyli, że w szeregach spiskowców doszło do zmian i przetasowań. Czyż nie mam racji?
Edman rozważa przez chwilę te słowa, po czym prostuje się i opiera plecami o krzesło. Ściąga kąciki ust, jakby chciał potwierdzić, że wywód Dülitza brzmi logicznie, i rzuca Ullholmowi szybkie spojrzenie. Naczelnik wzdycha, wstaje z krzesła i otrzepuje poły płaszcza, jakby siedział w popiele.
– Wygląda na to, że zmarnowaliśmy czas. Musicie odnaleźć tę dziewczynę, Dülitz, bo to ona jest kluczem do całej sprawy. Poza tym tylko ona zna miejsce, w którym przechowywany jest list. To teraz najważniejszy dokument w państwie.
– Pozwolę sobie zauważyć, że moje dotychczasowe i usilne starania nie przyniosły żadnych rezultatów.
Edman wyciąga lewą rękę w geście godnym cesarza Rzymu, który ma zadecydować o losie pokonanego wojownika, podczas gdy palce prawej dłoni składa w taki sposób, żeby przypominały szczypce, a następnie wykonuje nimi ruch, jakby odcinał sobie kciuk. Ullholm ziewa w rękawiczkę.
– Pan Edman chciał powiedzieć, że teraz, gdy stosowane przez nas metody uległy pewnej zmianie, wasza wytrwałość, panie Dülitz, zostanie być może nagrodzona. Nasze imadła są wprawdzie bardzo stare, ale wykonano je z solidnego materiału. Wystarczy naoliwić mechanizm i będą działać jak nowe. Kiedy jakiemuś więźniowi zaczynają trzeszczeć kości nóg, nawet najbardziej zatwardziały zaśpiewa nam swoją arię molto vivace, żeby tylko uniknąć bólu. Co wtedy robimy? Z radością rozkręcamy cęgi, żeby uniknąć hałasu. A co może stać się z wami? Pan Edman zostawi was w lochu i będzie go otwierał tylko po to, żeby widzieć i słyszeć, jak krzyczycie mimo upływu lat. Nawet jeśli miałoby to trwać do następnego stulecia.
WOKÓŁ POGORZELISKA UNOSZĄ się cienie, gdy tylko dogasający żar stwarza im taką sposobność. Kiedy jednak wstaje świt, ponownie wracają do swoich kryjówek. Po ruinach niedawnego sierocińca na Hornsberget chodzą ludzie. Są przemęczeni i osmaleni dymem, ale w ich głosach nie ma wcześniejszej rozpaczy. Już wiedzą, że ich wysiłek się opłacił, bo ogień się cofnął. Dymiące łąki zalewane są strumieniami wody, a im bliżej ognia podchodzą konie z beczkowozami i strażackimi wężami, tym bardziej kurczy się obszar objęty pożarem. Gęste kłęby dymu unoszą się nad linią wyznaczającą teren, na którym ratownicy próbują ograniczyć zasięg zniszczeń. Gdzieniegdzie pojawiają się pojedyncze płomienie, które próbują przebić się z sykiem, ale ich wysiłek jest daremny. Pogorzelisko stało się grobem dla setki dzieci. Drzewa i kłęby dymu przysłaniają dwie postacie, które tkwią jak skamieniałe nad stojącą na zboczu kadzią. Nagie nogi kontrastują z zabarwioną na czerwono wodą. Słońce wzeszło nad horyzont, ale nadal kryje się za mgłą.
Emil Winge trzyma Cardella za rękę. Dłoń strażnika drży, każdy oddech wzmaga jego cierpienie. Na szczęście ból jest mniejszy niż wcześniej. Wingemu zabrakło łez, żeby zwilżyć osmalone policzki. Ustępujące ciemności zabrały ze sobą łeb byka, a on znowu rozpoznaje twarz strażnika, chociaż żar i ogień nadały jej nowy kształt. Cardell stracił włosy, a jego ciało pokryte jest bąblami, sadzą i plamami krwi.
– Chodźmy już stąd – rzuca Winge.
Strażnik odwraca głowę, jakby chciał mu się dokładniej przyjrzeć, co powoduje, że zasklepione na ranach świeże strupy zaczynają pękać. Pod oczami, które straciły prawie cały blask, utworzyły się nabrzmiałe worki. Ból rodzi w nim pytania. Winge nie musi ich nawet słyszeć, żeby na nie odpowiedzieć.
– Oprzyj się o mnie. Nie możemy tu zostać. Jeśli nas zobaczą, będzie źle.
Cardell odwraca głowę, jakby był zdziwiony, że oprócz niego ktoś tu jeszcze jest.
– Nigdy wcześniej nie zabiłem nikogo w taki sposób. W armii dostawałem rozkaz, ładowałem do armatniej lufy proch i kule, po czym celowałem w takie miejsce, żeby wyrządzić jak największe szkody. Wygrywałem bójki, a każdemu, kto się na mnie zamachnął, oddawałem z nawiązką, ale nigdy nie odebrałem nikomu życia w taki sposób. Erik Tre Rosor…Właściwie nic przeciwko niemu nie miałem, bo to nie on był winny. Zostanę tutaj. Chcę, żeby sprawiedliwości stało się zadość.
Winge zerka przez ramię. Na miejscu zdarzenia nie zjawił się jeszcze żaden przedstawiciel prawa. W pierwszych promieniach słońca nie widać też błyszczących blaszek, które noszą miejscy strażnicy. Po terenie kręcą się tylko gaszący pożar i pierwsi chłopi z wyspy z wielką gorliwością broniący swoich gruntów przed płomieniami. Przy okazji chcą też mieć swój udział w chwale, na którą teraz, gdy pożar prawie już się skończył, będą mogli zasłużyć bez ryzyka dla własnego zdrowia i życia. Wkrótce zjawią się pierwsi wyciągnięci spod ciepłych pierzyn policjanci, żeby rozpocząć przesłuchania.
– Żeby sprawiedliwości stało się zadość? – powtarza ze zdziwieniem Winge. – Obawiam się, że czekanie na nią będzie długie i bezowocne. Wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Musimy pomóc sprawiedliwości, której szukamy.
Winge spogląda na leżące w czerwonej, spienionej wodzie zwłoki Erika. Wystają z niej jego chude łydki, które pokazują, gdzie zastał go koniec.
– Jego śmierć niewiele znaczy wobec śmierci tych, których po tej nocy będziemy mieć na sumieniu. Możliwe, że to on podłożył ogień, ale to my daliśmy mu zapałki, a Ceton odlał świecę. Ty tylko pomogłeś Erikowi dokończyć to, czego się podjął. Śmierć i tak była mu pisana, a im szybciej przyszła, tym bardziej go uszczęśliwiła. Swoim uczynkiem spalił tarczę ochronną wokół Cetona i wystawił go nam na strzał. Jeśli poczuwasz się do winy, podejdź do tego w inny sposób i powiedz sobie, że wykonałeś jego ostatnią wolę. Jeśli tego nie zrobisz, wszystko, co się stało, pójdzie na marne.
– Po tym, co się wydarzyło, nie ma takiej walki, która jest warta swej ceny.
– Być może rozmiary tego nieszczęścia będzie można zmniejszyć. Musimy się zastanowić, co jeszcze możemy ugrać.
Winge ciągnie strażnika za rękę, ale równie dobrze mógłby próbować ciągnąć ludzki posąg wykuty z kamienia. Cardell kaszle i zniża głos do szeptu.
– Zastanawiam się, dlaczego akurat ty miałbyś mi pomagać. Kiedyś stanąłem przed wyborem: ona albo ty. Wybrałem ją.
– Wiem o tym. Wiem też, dlaczego to zrobiłeś.
– W całej mojej przychylności i życzliwości usmażyłem nie tylko jej dzieci, ale także dzieci stu innych matek.
Winge spogląda na pogorzelisko. Niecałą godzinę temu widział tam dziewczynę, o której wspomniał Cardell. Teraz już jej nie ma.
– Za to, co tu się stało, jesteś odpowiedzialny tylko w połowie. Reszta winy spada na mnie. Ale ja nie mogę wybierać za ciebie. Pamiętasz tamten dzień, gdy pierwszy raz od dawna byłem trzeźwy? Dałeś mi wolny wybór. Teraz ja wyświadczę ci tę samą przysługę. Jeśli postanowisz stąd ze mną odejść, musisz dać mi słowo. Przysięgnąć na to, co jest do wygrania.
Przez chwilę panuje milczenie. Winge wstrzymuje oddech do momentu, gdy słyszy odpowiedź.
– Zgoda. Daję słowo. Przysięgam na to, co mamy do wygrania.
– Żadna cena nie będzie dla nas za wysoka.
– Żadna.
Winge obejmuje Cardella.
– No to chodźmy.
Winge postrząsa poparzonym ludzkim posągiem, który robi pierwszy, chwiejny krok, a po nim następne. Chwyta Cardella za łokieć, żeby wskazać mu kierunek. Idą pod górę. Za wzgórzem zaczyna się droga prowadząca do centrum Sztokholmu. Cardell zatrzymuje się na szczycie i pozbawionym mocy ramieniem, które nagle zrobiło się sztywne, zatrzymuje Wingego, jakby to nie była ręka, tylko poprzeczna dębowa belka.
– Zapewne zdajesz sobie sprawę, że ta droga zaprowadzi nas do piekła? Czy naprawdę chcesz nią pójść w towarzystwie kaleki, który już raz cię zawiódł?
Winge wydaje z siebie dźwięk będący czymś pośrednim między jękiem a śmiechem.
– Chcesz powiedzieć, że to ty jesteś bardziej godny współczucia niż ja? Wsparcia udziela ci człowiek naradzający się ze zmarłymi oraz nieodróżniający fikcji od rzeczywistości. Jeśli znasz inną drogę, wskaż ją. Jeżeli tego, co zamierzamy uczynić, nie robimy tylko dlatego, że takie mamy życzenie, zróbmy to w ramach kary, którą sami na siebie nałożymy. Nadzieja przestała być boją utrzymującą nas przy życiu. Jej miejsce zajęło dojmujące poczucie winy.
– Czy w tym nowym, wspólnym bycie pozostaniemy przyjaciółmi?
Winge kręci głową. Nie potrafi kłamać, a na tak postawione pytanie odpowiada gorzkim tonem.
– To niemożliwe. My już nigdy nie będziemy przyjaciółmi. Przy okazji mam pewne życzenie: zanim zabierzemy się do pracy, doprowadź do końca swoje sprawy z tą dziewczyną. Dopóki tego nie zrobisz, nie będę miał z ciebie żadnego pożytku. Jak już wszystko załatwisz, przyjdź do mnie.
– A co ty będziesz w tym czasie robił?
– Spotkam się z Isakiem Blomem. Uczynię wszystko, żeby odświeżyć nasz poprzedni status, chociaż biorąc pod uwagę fakt, że niedawno zrezygnowaliśmy ze współpracy z policją, nie będzie to łatwe. Potem zacznę szukać tropu, którym będziemy mogli podążyć. Szykuj się więc na polowanie.
Cardell wykonuje pierwszy krok bez pomocy Wingego. Każdy ruch sprawia mu taki ból, że strażnik głośno jęczy.
Winge odwraca się plecami do pogorzeliska, w którym z dymem poszło wiele ludzkich istnień i mnóstwo cennego dobra. Już nie jest tym samym człowiekiem, którym był do niedawna. Od niepamiętnych czasów podsycał w sobie wewnętrzną złość, ale to, co kiedyś było pojedynczym płomieniem, teraz zamieniło się w płonący stos palący go jeszcze bardziej z powodu jego bezsilności. Zaplątał się jak płotka w sieci albo ćma, która wleciała pod szklany klosz. Tego, co się wydarzyło, nie da się cofnąć, ale jakieś niewidzialne więzi skłaniają go do przyjęcia odpowiedzialnej postawy. Przedtem pomagał z własnej woli, teraz zostało mu działanie pod przymusem. Uczyni wszystko, co w jego mocy. Dopóki tego nie zrobi, miasto pozostanie jego klatką.
Strach od dawna idzie w parze ze złością. Winge na próżno próbuje się pocieszać. Stał twarzą w twarz z minotaurem, odważył się wejść w ciemny labirynt i słyszał dzieci płaczące ze strachu w ostatniej chwili życia. Czy to znaczy, że widział już to, co najgorsze? Czy w ogóle może się zdarzyć coś gorszego?
WIOSNA I LATO 1795
Wszędzie było jasno, bo wszystko płonęło.
Co się stało? Pożar ugaszono, a im obu
Pozostał w dłoniach sam popiół.
CARL GUSTAF AF LEOPOLD, 1795
KOŃCZY SIĘ JESIEŃ, jej miejsce zajmuje zima, po której przychodzi wiosna. W mieście między mostami1 krąży pewna opowieść, jedna z tych, które ludzie nazywają „moralizatorskimi”. Nie wywołuje strachu wśród kobiet ani dzieci, za to przeraża dorosłych mężczyzn. Twierdzą oni, że po zaułkach chodzi nocą widmo, a jeśli na jego drodze stanie grzesznik określonego rodzaju, źle się to dla niego kończy. Na temat wyglądu zjawy słychać rozbieżne zdania, ale wszyscy są zgodni, że jest duża i brzydka. Jej oblicze nie przypomina ludzkiej twarzy, czaszkę pokrywają blizny, a między kępkami włosów prześwitują gołe placki. Ci, którzy wiedzą o niej trochę więcej, mówią, że zamiast jednej ręki ma sczerniały szpon. Dla kogoś, kto znajdzie się w jej zasięgu, nie ma ratunku. Pochodzenie widma osnuwa chmura plotek i przypuszczeń. Podobno jest nim ten, który podpalił sierociniec na Hornsberget i sam padł ofiarą płomieni. Piekło wzbroniło mu wstępu i teraz ów przeklęty stwór nawiedza swe rodzinne strony. Dopuścił się zbrodni, za którą musi pokutować. Stał się tarczą dla nędzarzy, biedaków i tych, z którymi los nie obszedł się łaskawie.
To, że teren przydomowego podwórza opada lekko w dół, nigdy mu nie przeszkadzało, pod warunkiem że jest trzeźwy. Kiedy jednak Frans Gry się upije, spadek stanowi dla niego duże wyzwanie. Bez względu na to, jak bardzo stara się utrzymać równowagę na ścieżce prowadzącej z domu do ścieku, gdzie są wylewane miejskie fekalia, droga i tak wydaje mu się krzywa i nierówna, a gdy schodzi po zboczu, przeklęte pokrzywy bez problemu znajdują dojście do jego skóry przez szpary i dziury w pończochach. Jakby tylko po to istniały! Za każdym razem mści się na nich w ten sam sposób: robi krok do tyłu, opuszcza spodnie, podnosi koszulę i na nie sika. Alkohol go uspokaja, zwłaszcza wieczorem, gdy robi się zimno. Chrząka i uciska miejsce, w którym znajduje się pęcherz. Z każdym rokiem coraz częściej chodzi za potrzebą, a jednocześnie ma coraz większy kłopot z oddawaniem moczu. Pokrzywy nadal są mokre po jego ostatniej wizycie, ale przecież takich jak on nie brakuje. Po załatwieniu potrzeby otrząsa członek z pojedynczych kropel moczu i chowa go do spodni. Potem stoi przez chwilę nieruchomo i rozgląda się wokół siebie. Kamienne rudery straciły już swój pierwotny wygląd i trudno uwierzyć, że stoją tu dopiero od kilkudziesięciu lat. Grunty na wzgórzu, gdzie kiedyś szalał pożar, który zniszczył wschodni Södermalm, obsiano zbożem. W zagłębieniu za najniżej położoną chałupą widać „Żółtą Zatokę”2, jak żartobliwie nazywają ją mieszkańcy. Pośrodku leży wyspa, na której rozłożyło się centrum miasta. Dla niego mogłoby pójść na dno, pociągając za sobą pałace miejscowych bogaczy. Od rana do wieczora puszą się jak pawie i seplenią coś tą swoją dworską francuszczyzną, z której nikt nie ma żadnego pożytku. Tymczasem jego ledwo stać na kupno kiepskiego wina zwykle tak skwaśniałego, że po każdym łyku cierpną mu usta. Wyobraża sobie, jak spienione, brudne wody zalewają eleganckie schody pałaców. Z beczek służących do wywożenia fekaliów, które są wylewane do wód jeziora Mälaren, wypływa burzliwa brązowa flota, która błyskawicznie zanieczyszcza zatokę. Babiszony w przekrzywionych na bok perukach, wstrętne czupiradła, zachłystują się wodą, a ich kochankowie wyją z kryształowych żyrandoli nosowym sopranem. Po głębszym zastanowieniu Frans dochodzi do wniosku, że powódź niekoniecznie musi się zatrzymać akurat tam. Spieniona kipiel mogłaby dotrzeć trochę wyżej, a mianowicie do zbocza, przy którym stoi jego chałupa, pod warunkiem że fale umilkną poniżej linii jego domu, a wtedy żegnajcie, kurwy, żebraki i włóczędzy. Głęboko wzdycha: w pierwszej fazie westchnienia z zadowoleniem, w drugiej z rezygnacją, bo jego marzenia są piękne, ale ulotne. Młyny bez przerwy mielą zboże, emitując przy tym piekielny hałas, ponieważ ciągle coś w nich skrzypi i huczy. Mimo to Frans woli ten rodzaj hałasu od zgiełku w domu, po którym biegają dzieci. Jest ich tyle, że nawet jemu trudno je rozróżnić. Kiedy próbuje któreś złapać, znikają za rogiem i tyle je widzi. Nawet nie wie, które co spsociło. Chwyta więc za kark pierwsze z brzegu i daje mu po gębie innym ku przestrodze. Klnąc, na czym świat stoi, toczy się do swojej izby. Jego samka gania gdzieś po mieście. Kiedy wróci do domu, na wszelki wypadek złoi jej skórę. Na razie cieszy się tym, że może pić w spokoju, bez jej jazgotu i kąśliwych uwag na temat czynszu i kosztów utrzymania.
Siada, bierze do ręki butelkę i kiwając się na ławie, rozmyśla o dawnych czasach. Jego ociężały od alkoholu umysł układa mowę obronną, dzięki której będzie mógł sobie wytłumaczyć wszystkie niepowodzenia, jakie zgotowało mu życie. Robi to gorliwie od wielu lat, jakby był synem pastora czekającym na przesłuchanie rodziców. Po pewnym czasie, gdy jest już zadowolony z wyników swoich rozważań, jego myśli biegną ku przyjemniejszej sprawie, a mianowicie ku jego własnemu bytowi. Byłby znacznie lepszy, gdyby jego, Fransa, wynagradzano według zasług. Wyobraża sobie toasty wznoszone kryształowymi pucharami pełnymi reńskiego wina, widzi stosy ostryg, naleśników i rodzynek. Nie zapomina też o zemście na tych, którzy kiedyś go skrzywdzili: jego oszczercy będą łamani kołem, ich kończyny zostaną wplecione między szprychy, a wszystko to stanie się na jego oczach, podczas gdy on będzie sobie ucztował.
Nagle słyszy pukanie do drzwi. Kogo tu niesie? Niech go diabli wezmą! Z takich wizyt nigdy nie wynika nic dobrego, dlatego nie reaguje i wraca do picia. Nagle drzwi wylatują z zawiasów, ktoś wpada do izby, chwyta go z kark i ciska na schody. Bezwład ciała wywołany odurzeniem alkoholowym ratuje go przed połamaniem nóg, rąk, a może nawet kręgosłupa. Kopany w uda i pośladki toczy się po stopniach, uderza czołem o próg i ląduje w pokrzywach. Leży w nich przez chwilę nieruchomo smagany porywami przenikliwego wiosennego wiatru. W głowie ma mętlik, bo nie rozumie, co się dzieje. Ma jednak nadzieję, że nieszczęście, które tak nagle na niego spadło, dobiegnie końca równie szybko, jak się zaczęło. W tym samym momencie słyszy dobiegający z izby dźwięk, znany mu równie dobrze jak własny głos: intruz, który tak go potraktował, wyciągnął korek z butelki, z której on przed chwilą pociągał. Człowiek wiele może ścierpieć, ale wszystko ma swoje granice. Frans podnosi się z ziemi i staje na chwiejnych nogach. Nagle widzi, jak w jego stronę leci butelka po winie, o włos mija jego ucho, po czym żegna się z okrucieństwami tego świata i rozbija z trzaskiem o ścianę. Chwilę potem czuje na głowie czyjąś pięść. Ktoś szarpie go za włosy tak gwałtownie, że traci równowagę. Intruz wlecze go za sobą i rzuca na gołą ziemię. Frans leży nieruchomo, z trudem oddycha, a każdy haust powietrza przypomina mu o siniaku, który wykwita mu na twarzy. Intruz chodzi przed nim w tę i z powrotem, ale w słabym świetle gasnącego dnia Frans widzi tylko zarys postaci: wysunięty kark umieszczony na barczystych ramionach i mocne, szerokie barki. Życie nadal się w nim kołacze, a jego nos alarmuje, że grozi mu niebezpieczeństwo, być może większe od tego, które przeżył przed chwilą. W powietrzu unosi się ledwie tłumiona złość, atmosfera jest naładowana jak przed burzą. Postać, którą przed sobą widzi, stoi wyprężona niczym lina rozpięta na skręcarce. Gorączkowo szuka w pamięci przyczyny, dla której został potraktowany w tak obcesowy sposób, ale znajduje ich aż nadto, żeby wybrać spośród nich tę jedną. Zaczyna więc mówić łagodnym, ostrożnym tonem, w nadziei, że uda mu się coś utargować.
– Wiem, że ściany w moim domu są cienkie, a niektórzy twierdzą, że głośno chrapię, ale…
– Milcz.
Frans zaczyna liczyć swoje grzeszki i na chybił trafił wybiera jeden.
– Pieniądze, które jestem winien Janowi Trolösowi z Sista Styvern, oddałbym dawno temu, gdyby nie zwiodły mnie pewne okoliczności. Kiedy Jan mi je pożyczał, był tak pijany, że sobie pomyślałem: „Na pewno o nich zapomni”.
– Zamknij gębę.
Głos jest głęboki i ochrypły, jakby wydobywał się z gardła niestworzonego do mówienia ludzkim językiem. Frans przypomina sobie plotki, które do niego dotarły, i wyciąga z nich jedyny możliwy wniosek: zjawiło się u niego słynne widmo i teraz to on padnie jego ofiarą. Robi więc to, co widmo mu kazało: milczy.
– Kobieta, z którą dzielisz łoże, ma córkę. Dziewczyna nazywa się Lotta Erika i ma trzynaście lat.
Frans kiwa niechętnie głową.
– Próbowałeś wleźć jej pod kołdrę, ale podrapała ci gębę, a ty wygnałeś ją za to z domu.
Szczęka opada Fransowi jakby mimowolnie, ale zdążył wytrzeźwieć na tyle, że zaczyna się szykować do lepiej zorganizowanej obrony.
– Jutro Lotta Erika wróci do domu. Jeśli tkniesz ją palcem, nakarmię tobą swoje wieprze.
Postać podchodzi do Fransa i kuca przed nim na wyciągnięcie ramion. Frans spuszcza głowę i wbija wzrok w swoje poplamione kolana, żeby uchronić się przed widokiem twarzy widma, bo mogłaby go nawiedzać w nocnych koszmarach. Nagłe uderzenie w goleń przyprawia go o taki ból, że głośno krzyczy. Ręka, która mu ten cios zadała, jest twarda jak tęgi kij.
– Z wielką przyjemnością mógłbym cię unieszkodliwić po wieczne czasy, połamać ci ręce i nogi, ale nie robię tego z jednego powodu: masz zapewnić dziewczynie dom oraz utrzymanie. W święta dasz jej trochę grosza, żeby miała coś dla siebie. Będziesz ją traktował tak, jakby była twoją rodzoną córką, której życzysz jak najlepiej. Jeśli zechcesz stąd odejść, możesz to zrobić, ale tylko dla jej dobra. W razie czego wie, gdzie mnie szukać. Znajdzie mnie bez trudu. Jeśli ją skrzywdzisz, znowu się spotkamy. Zrozumiałeś?
– Ale ja…
– Jest wiele różnych zawodów, chociaż twoim zdaniem nie są stworzone dla ciebie. Możesz dźwigać i ważyć sztaby żelaza, wywozić fekalia, rozrzucać gnój na polach i tak dalej. Pracowity człowiek zawsze znajdzie jakieś zajęcie. Kiedyś nie byłeś nikim.
Ostatnie słowa rodzą we Fransie pewne przeczucie gaszące ostatnią iskrę pijaństwa. Przebiega w myślach wspomnienia i szuka luki, w którą mógłby wpasować to, co się stało. Próbuje umiejscowić w nich głos i ruchy ciała. Leży w milczeniu, podczas gdy potwór prostuje się, odwraca i rusza drogą prowadzącą do śluzy Polhema. Frans czeka, aż zostanie sam. Mijają kolejne minuty, aż w końcu znajduje w pamięci twarz, imię i nazwisko potwora, który go tak brutalnie potraktował.
– Cardell! Mickel Cardell! Służyłeś na „Ingeborg”, a ja na „Alexandrze”! Cumowaliśmy pod Kråkskär. Podpułkownik Stedink kazał oddać salwę, na co książę Nassau odpowiedział salwą ze wszystkich dział. Widziałem, jak się palisz i idziesz na dno.
W pamięci Fransa pojawia się coraz więcej faktów związanych z Cardellem. Marszczy czoło, żeby zmusić mózg do posłuszeństwa, i krzywi się z obrzydzeniem, gdy jego wspomnienia nabierają bardziej konkretnego kształtu.
– Ludzie powiadają, że w czasie pożaru byłeś na Hornsberget. Twierdzą, że sierociniec spłonął przez ciebie. Nazywają cię podpalaczem.
Frans rzadko myśli tak jasno. Nienawiść i upokorzenie sprawiają, że wnioski, które wyciąga, nasuwają się same.
– Nie przyszedłeś tutaj z powodu Lotty, tylko dlatego, że masz wyrzuty sumienia. Ty samolubny łotrze!
Frans stoi na wyprostowanych nogach. Robi kilka kroków i woła do strażnika podniesionym głosem, który stopniowo przechodzi w ochrypły ryk.
– Lotta będzie miała tu dom i utrzymanie, ale to nie przywróci życia tym wszystkim maleństwom. Myślisz, że jesteś lepszy ode mnie? Nie jesteś. Powiem więcej: jesteś gorszy. Powtarzam: gorszy! W porównaniu z tobą ja jestem święty. Na moich rękach nie ma ludzkiej krwi.
Słowa przerażają Fransa, chociaż sam je wypowiedział. Biegnie przez podwórze, wpada do chałupy i pędzi na górę. Na widok wyważonych drzwi, które w swoim obecnym stanie nie dają żadnej osłony, robi zbolałą minę. Próbuje złożyć największe kawałki w całość, a następnie nakłada je z powrotem na zawiasy i zabezpiecza przy pomocy skobla. Potem siada na podłodze i cały się trzęsie: z ulgi, ze strachu i w poczuciu triumfu.
Cardell zatrzymuje się w miejscu, gdzie nikt go nie widzi. Musi uspokoić oddech. Szkoda, że nie zdążył dojść dalej, nie musiałby słuchać tamtych słów. Każde z nich zabolało go jak smagnięcie batem. Stoi tak przez długi czas, a pocieszenia szuka w fakcie, że dzięki temu, co właśnie zrobił, los Lotty Eriki odmieni się na lepszy. Wprawdzie nie jej szukał, ale to bez znaczenia. Na takie jak ona natrafia wszędzie: żyją w nędzy, są w złej sytuacji materialnej, idą drogą występku. Czasem któraś mu pomaga, żeby się jakoś odwdzięczyć. W mieście jest pełno ulicznic, które dużo słyszą i równie dużo widzą. Nikomu w niczym nie zagrażają i dlatego łatwiej im dotrzeć do miejsc, do których tacy jak on nie mają wstępu.
BUDZI GO PUKANIE do drzwi. Cardell otwiera oczy i ociera je z resztek snu. Izba jest tak wyziębiona, że z ust leci mu para. Dźwiga się z ławy, na której przespał w ubraniu całą noc, i trzęsąc się z zimna, przekręca klucz w zamku. W progu stoi kobieta z owiniętą szalem bladą twarzą. Jedna z wielu, które kiedyś wyratował z opresji dzięki sile swojej pięści. Działo się to tak dawno temu, że prawie tego nie pamięta. Kobieta grzecznie dyga i spuszcza oczy, żeby przynajmniej w tak skromny sposób okazać wdzięczność, jaką do niego żywi. Cardell przyzwyczaił się, że takie jak ona patrzą mu prosto w oczy tylko raz, potem nigdy więcej tego nie robią. W pewnym sensie czynią tak po to, żeby okazać mu względy, ale dla niego takie zachowanie jest jedynie przypomnieniem tego, jak bardzo został poparzony.
– Ludzie znad jeziora Mälaren wrócili nad jezioro Klara. Widziałam dymy ognisk. Pan strażnik kazał mi mieć na nich oko. Czy pan strażnik pamięta?
Cardell nie może sobie przypomnieć, jak kobieta się nazywa, ale kojarzy okoliczności, w jakich się spotkali. Kiedyś pracowała dla pewnego handlarza w Ryssgården, który w dniu wypłaty lubił się mylić na swoją korzyść, a na pocieszenie proponował kobietom ciepłą pościel swojego łóżka.
– Dziękuję – odpowiada i kiwa głową na znak, że ją kojarzy.
Kobieta znowu dyga, ponieważ zdążyła się nauczyć, że w takich sytuacjach lepiej okazać służalczą pokorę.
– Co poza tym? Wszystko w porządku? Wystarcza ci na życie?
Kobieta kiwa na potwierdzenie głową. Cardell oddycha z ulgą, bo piętka chleba, która została mu w pojemniku na pieczywo, jest zbyt twarda nawet jak na jego zęby. Wstydziłby się poczęstować ją czymś takim. Czuje się niezręcznie, więc tylko ponownie kiwa głową. Kobieta żegna się, odwraca i bezszelestnie opuszcza jego izbę. Cardell okrywa się płaszczem. Niedawno przewrócił go na lewą stronę, żeby zużyła się tak samo jak prawa. Materiał, z którego uszyte jest okrycie, wytarł się na łokciach aż po krepę. Cardell chrząka niecierpliwie, bo podczas wkładania odzienia musi uważać, żeby nie porozrywać materiału końcówką protezy. Gdyby obcięli mu rękę trochę wyżej, korzyść byłaby z tego taka, że tylko jeden rękaw byłby wytarty.
Lód na jeziorze Mälaren wreszcie puścił. Wypełniony topniejącą krą Strömmen zachowuje się jak rozgniewany olbrzym, pchający przed sobą białe płaty lodu. Niektóre z nich są tak duże, że między filarami mostu Norrbro tworzy się zator. Lodu gromadzi się tam tyle, że w pewnym miejscu powstaje blokada przypominająca biały mur. Rodząca się siła jest tak potężna, jak pokłady złości przed bitwą. Z każdą chwilą staje się w swej masie coraz groźniejsza. Ludzie, którzy odważyli się wejść na most, schodzą pospiesznie na brzeg. Jeśli ktoś nie pamięta, jak przed piętnastu laty wiosenna powódź porwała podstawę konstrukcji, zawsze znajdą się inni, którzy chętnie mu o tym przypomną. Nagle tył mostu złamał się pod naporem lodu, który grzmiąc i hucząc, ruszył dalej. Teraz już nic mu nie przeszkadzało chłostać burt statków cumujących na jeziorze Saltsjön.
Cardell przyspiesza kroku. Po drodze mija Röda Bodarna, gdzie roi się od ludzi. Wykonują dziesiątki czynności, do których zachęca ich jedynie chłód. Idzie wiosna i dni są coraz jaśniejsze. Trzeba będzie się wziąć za porządki, żeby przygotować się na nadejście nowej pory roku, w której handel ożyje na nowo. W najwęższym miejscu cypla, nad jeziorem Klara, biegnie most. Jest dłuższy i bardziej podatny na atak lodu niż ten nad Strömmen, ale za to lepiej chroniony przed jego naporem. Cardell trzyma się ręką sznura przywiązanego do poręczy. Rozgląda się, żeby sprawdzić, czy kobieta powiedziała prawdę i czy rybacy znad jeziora Mälaren rzeczywiście wrócili. Faktycznie, ich łodzie leżą wyciągnięte na brzeg, a nad obozowiskiem unoszą się kłęby dymu.
Droga biegnąca brzegiem zatoki jest niebezpieczna. Ziemię pokrywa warstwa błota i roztopionego śniegu, więc w każdej chwili można się poślizgnąć i upaść, zostawiając but w gęstej mazi. Śnieg i mróz wyparły z chodnika otoczaki, które teraz leżą luzem, więc na nie też musi uważać. Idzie nierównym tempem, co chwilę się ślizga i traci równowagę, a wtedy z jego ust wydobywają się soczyste przekleństwa. Do obozu rybaków dociera jednak bez większych przeszkód. Na ustawionych w rzędzie drewnianych żerdziach wiszą rozpięte sieci. Kobiety i dzieci łatają sznurkami rozerwane oka. W tym samym czasie mężczyźni krzątają się przy łodziach. Wykonują różnego rodzaju czynności, których Cardell nie rozumie. Stoi w miejscu bezradny i czuje się zlekceważony. W pewnej chwili widzi, że wpatruje się w niego jeden z rybaków, więc rusza w jego stronę. Przed sobą ma brodatego mężczyznę ze skołtunionymi włosami, który siedzi na stołku przed rozstawionymi w rzędzie wędzarkami do ryb. Cardell nie potrafi stwierdzić, czy to dym i sadza poczerniły białe włosy rybaka, czy raczej ciemne kosmyki mieszają się w naturalny sposób z białymi. Mężczyzna jest w sile wieku, a jego praca polega na pilnowaniu, żeby nie doszło do pożaru. Rybak obrzuca Cardella czujnym spojrzeniem spod zmrużonych powiek swojego jedynego zdrowego oka, na krótko zatrzymuje wzrok na jego butach z cholewami i białym pasie pod płaszczem, a dłużej na poparzonej twarzy. Cardell chrząka zmieszany.
– Dobry połów? – pyta.
Mężczyzna wzrusza ramionami, jakby nie czuł się w obowiązku odpowiedzieć na tak postawione pytanie. Wskazuje głową pas Cardella i pyta:
– Tytoń ma?
Głos ma jasny, delikatny i kruchy jak u kobiety, typowy dla mężczyzn w starszym wieku. Brzmi tak, jakby był pozbawiony siły płuc i wydobywał się z samych ust. Mieszek, który Cardell ma zawieszony przy pasie, wyraźnie wskazuje na swoją zawartość. Strażnik rozwiązuje sznurek i podaje woreczek rybakowi, a ten odcina sobie prymkę tytoniu małym nożem, który pojawia się w jego dłoni tak nagle, jakby już wcześniej tam był. Wkłada ją do ust i zaczyna żuć. Gdy zmieszana z tytoniem ślina wypełnia mu usta, wypluwa ją na ziemię. Cardell znajduje płaski kamień i zajmuje na nim taką pozycję, że w połowie siedzi, a w połowie kuca. Tytoniem zapłacił rybakowi za informacje, więc teraz tylko czeka. Mężczyzna długo zajęty jest żuciem, aż w końcu robi zadowoloną minę.
– O co chodzi? – pyta.
– Szukam kogoś od zimy. Rozmawiałem z ludźmi na Kungsholmen, ale tu, nad jeziorem, ślad się urywa. Długo byłem chory, a potem nie zdążyłem do was dotrzeć, bo lód skuł zatokę. Od tamtej pory czekałem na wasz powrót.
Rybak kiwa głową, jakby nie był zdziwiony słowami strażnika, ale wciąż nic nie mówi. Cardellowi nie pozostaje więc nic innego, jak tylko kontynuować.
– Poszukuję pewnej dziewczyny. Ma jasne włosy i chodzi w brudnym od dymu i popiołu ubraniu. To pozostałość po wielkim pożarze w Hornsberget, do którego doszło jesienią ubiegłego roku. Dziewczyna nazywa się Anna Stina.
Mężczyzna pluje na ziemię, żeby usunąć to, co zalega mu w ustach.
– Mam już swoje lata i sam się dziwię, że dożyłem tego wieku. Mojego ojca zabrało jezioro, matkę zła gorączka. Gdybyśmy byli rówieśnikami, przeżyłbym ich oboje. Teraz nadaję się najwyżej do pilnowania ognia, ale za to mam dużo czasu, żeby się zastanawiać nad różnymi sprawami, a od czasu do czasu robić to i owo.
Rybak po raz pierwszy odwraca się do Cardella i otwiera drugie oko, które do tej pory było zamknięte. W miejscu, gdzie źrenica powinna być czarna, widać białą plamkę. Wygląda jak marmurowa kulka na dnie dziury.
– W moim chorym oku zrobiła się plamka, która coraz bardziej się rozrasta. Jest czarna i paskudna. Kiedy otwieram oczy, czuję się tak, jakbym ją widział pośród drzew i ludzi, na falach i na żaglach. Sądzę, że to cień samej śmierci, która zbliża się każdego dnia. Wiele o niej rozmyślam. Przyjdzie po każdego, ale lepiej nie wiedzieć kiedy.
Rybak robi przerwę, wskazuje dzieci zajęte łataniem sieci i kontynuuje:
– Śmierć przyjdzie po wielkich i maluczkich. Wystarczy przejść przez reling i będzie po wszystkim. Dla niektórych z nas jest jakby gościem w podróży, więc czekamy na nią przy zastawionym stole i rozpalonym kominku. Nie boję się jej bardziej, niż powinienem, ale lepiej nie wiedzieć, co będzie z nami potem. Na morzu nikt nie dzwoni na mszę, a ja od dawna nie słucham czytań z Ewangelii. W całym swoim życiu sporo się nagadałem o zmarłych i zrozumiałem, że nikt nie powinien zabierać win do grobu. Często się zastanawiam, czy nie zacząć porządkować swoich spraw, dopóki to możliwe. Człowiek chce mieć przecież wszystko w należytym porządku.
Znad zatoki uderza świeży powiew wiatru. Rybak okrywa się szczelniej kocem, żeby się ochronić przed chłodem.
– Wiem, że mężczyzna może szukać jakiejś dziewczyny z różnych powodów. Nie wszystkie wynikają z dobrych pobudek.
Krew napływa Cardellowi do twarzy, czuje, jak policzki go szczypią.
– Nie zamierzam jej skrzywdzić.
Serce zaczyna mu mocno walić, czuje dławienie w gardle, ciemnieje mu w oczach. Nabiera garść wilgotnego śniegu, który nadal zalega w powoli topniejących zaspach, i przykłada go do czoła oraz szyi. Dopiero gdy czuje, że płuca znowu pracują normalnie, a głos jest wystarczająco silny, otwiera usta i patrzy starcowi w oczy. Rybak przez cały czas nie spuszcza z niego wzroku.
– Jeśli ciąży na was jakaś wina, nie jesteście ani pierwszym, ani ostatnim.
Starzec siedzi przez chwilę w milczeniu, po czym kiwa głową i wraca do poprzedniej pozycji.
– Teraz ją sobie przypominam. Żałuję, że nie mogłem jej pomóc, ale nie miałem jak. Do dzisiaj mnie to gryzie, ale inaczej się nie dało. Mamy tu wiele gąb do wykarmienia, a jedzenia rzadko wystarcza nam na więcej, niż potrzebujemy. Każdy z nas musi robić swoje, bo inaczej… Niedługo nie będę się już nadawał do niczego, ale wolałbym się utopić, niż być ciężarem dla innych. Mimo to przez wzgląd na swoje sumienie cieszę się, że tu przyszliście. Może będę mógł jej w końcu pomóc.
Rybak wypluwa z ust resztki wymieszanej z tytoniem śliny. Cardell podaje mu mieszek i częstuje go kolejną porcją.
– Spotkałem ją dzień po pożarze. Dzwony słychać było w mieście przez całą noc. Z daleka widzieliśmy słupy płomieni. Obserwowaliśmy, co się tam dzieje, chociaż los tych, którzy mieszkają na stałym lądzie, mało nas obchodzi. Zobaczyłem ją rano, kiedy dym się rozwiał. Siedziała na brzegu, dokładnie tak, jak to opisaliście. Miała jasne włosy i osmalone ubranie.
Mężczyzna wskazuje głową wierzbę płaczącą, która stoi sto sążni dalej i zanurza koronę swoich gałęzi w wodach zatoki.
– Siedziała całkowicie nieruchomo, a ponieważ następnego ranka ciągle tam była, podeszła do niej grupka naszych dzieci, żeby sprawdzić, co się z nią dzieje. Dziewczyna ani się nie odzywała, ani nie wykonywała żadnych ruchów, więc zostawiły ją w spokoju i przestały o niej rozmawiać. Wróciły do domu i włożyły pod poduszki kawałki żelaza3. Lepiej nie wiedzieć, co się dzieje w kimś, kto nie widzi innych. W takiej sytuacji warto się trzymać z daleka. Siedziałem wtedy w tym samym miejscu co teraz i przez trzy dni obserwowałem, jak dziewczyna tkwi na brzegu i nawet nie kiwnie palcem. Na twarzy miała dwie białe smugi od łez, które wyrzeźbiły sobie ścieżki na brudnych od dymu policzkach. Wielu z naszych też to widziało.
– Co było potem?
– Trzeciego dnia po południu zjawił się jakiś chłopak. Świeciło słońce. Zagadał do niej i usiadł obok. Obserwowałem, jak się zachowuje, i pomyślałem, że musiał ją wcześniej znać. Nie wiem, czy dziewczyna się do niego odezwała, ale chłopak wziął ją za rękę i pomógł jej się podnieść. Potem przeszli razem przez most. Kiedy się znaleźli po drugiej stronie, straciłem ich z oczu, ale zapamiętałem, w którą stronę poszli.
Rybak wyciąga palec w kierunku skupionego na wyspie centrum miasta z tego miejsca robiącego żałosne wrażenie: spiczaste bryły lodu ruszają do ataku, a wieże kościoła przypominają ręce tonącego człowieka, który wyciąga je z wody, wołając o pomoc.
– Powiedziałem wam wszystko, co wiem, a teraz zostawcie mnie w spokoju i pozwólcie mi się zająć doglądaniem żaru. To ważne zajęcie, jak mnóstwo innych, ale po was widać, że wiecie o tym lepiej niż ktokolwiek.