36,00 zł
Szwedzka Książka Roku 2018, najlepszy debiut 107 według Szwedzkiej Akademii Kryminału i 280 000 sprzedanych egzemplarzy w Szwecji. „1793” to mrożący krew w żyłach thriller historyczny, który zachwyci zarówno miłośników mrocznych tajemnic oraz okrutnych morderstw, jak i wielbicieli doskonale odwzorowanych realiów minionych epok. „To powieść wysokiej klasy, wpisująca się w gatunkową formułę kryminału z dreszczykiem, umieszczonego w atrakcyjnych dekoracjach przeszłości. Skonstruowana jest zresztą oryginalnie, zaskakuje zmianami perspektywy, a jej realia odmalowane są w sposób rzadki (…) Ukazuje Sztokholm jako miasto tak mroczne i brudne, że po lekturze ma się ochotę wymyć ręce. A zarazem nie można się od niej oderwać”. – Kurier Szczeciński „Arcydzieło. Dzika i niezwykła mieszanka, która rewolucjonizuje cały gatunek kryminalny”. Arne Dahl „Niezwykle imponujący debiut”. – Dagens Nyheter „Porywająca i wyprowadzająca z równowagi”. – Frederik Backman „Niesamowicie dobra powieść. Świetnie odzwierciedla realia epoki i jest doskonale napisana”. – Leif GW Persson Mija rok od tragicznego zamachu na życie króla Szwecji, Gustawa III. Następca tronu jest niepełnoletni, wojny ogołociły państwową kasę. Krajem rządzą ludzie, którzy mają na względzie tylko własne interesy, podczas gdy ludowi żyje się coraz gorzej. Nikt nikomu nie ufa, a intrygi stały się czymś powszechnym. Z cuchnącego sztokholmskiego rynsztoku, jeziora Fatburen, wydobyto zmasakrowane ludzkie zwłoki pozbawione kończyn. Policja prosi o pomoc cierpiącego na suchoty Cecila Winge, który niechętnie podejmuje śledztwo. Wkrótce zaplątuje się w sieć mrocznych sekretów i bezkresnego zła, której nitki prowadzą wprost do śmietanki sztokholmskiego towarzystwa… Niklas Natt och Dag tworzy obraz miasta w końcowych latach epoki gustawiańskiej. Zrywa maskę przepychu i przedstawia straszliwą, lecz fascynującą rzeczywistość Szwecji końca XVIII wieku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 512
1793
Copyright © Niklas Natt och Dag 2017
Published by agreement with Salomonsson Agency
Copyright © 2018, 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie autora na okładce: © Gabriel Liljevall
Redakcja: Magdalena Stec
Korekta: Marta Chmarzyńska, Maria Zając, Iwona Wyrwisz
ISBN: 978-83-8230-208-0
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2021. Wydanie II
Podstęp rodzi podstęp, przemoc rodzi przemoc.
THOMAS THORILD, 1793
Upiór z Domu Kupca Indebetou
JESIEŃ 1793
Zdarzyła się tu rzecz przerażająca. Krąży na ten temat mnóstwo plotek, jedna głupsza od drugiej. Trudno się w nich doszukać czegoś pewnego, bo nawet podróżni przywożą różne wersje. Każdy z nich przypomina mi poetę, który tworzy coś od siebie. Brutalność tego przestępstwa – o ile prawdą jest to, co mi wiadomo – jest tak duża, że sam nie wiem, co o tym myśleć.
CARL GUSTAF AF LEOPOLD, 1793
Mickel Cardell unosi się w zimnej wodzie. Wolną, prawą ręką chwyta Johana Hjelma za kołnierz. Hjelm leży nieruchomo, z kącików ust sączy się czerwona piana. Jego wojskowy płaszcz jest śliski od krwi i słonawej wody. Kiedy fala wyrywa Cardellowi z ręki ostatni skrawek materiału, chce mu się wyć, ale z gardła wydobywa się tylko żałosny jęk. Hjelm szybo znika pod wodą. Cardell zanurza głowę i przez chwilę obserwuje, jak ciało Hjelma opada na dno. Wstrząsają nim dreszcze, wydaje mu się, że coś widzi, trochę głębiej, na granicy świata, który jego zmysły są w stanie postrzegać. Bezwładne ciała marynarzy opadają tysiącami ku bramom piekieł. Anioł śmierci okrywa je swoimi skrzydłami zwieńczonymi trupimi czaszkami. Ich szczęki poruszają się w wodzie w cichym, szyderczym śmiechu.
– Panie pomocniku strażnika! Obudźcie się! Mickelu Cardell! Wstawajcie!
Pod wpływem kolejnych szturchnięć Cardell odzyskuje w końcu świadomość, ale ból w lewej ręce, której już nie ma, utrzymuje się jeszcze przez kilka chwil. Zamiast kończyny, którą kiedyś stracił, tkwi wystrugana z bukowego drewna proteza. Kikut wsunięty jest w głęboki otwór, a drewno przytrzymują przywiązane do łokcia skórzane rzemienie, które wpijają mu się w ciało. Zapomniał je przed snem poluzować.
Niechętnie otwiera oczy i widzi poplamiony blat stołu wraz z tym, co się na nim znajduje. Próbuje unieść głowę i czuje, że policzek przykleił mu się do drewna. W chwili, gdy wstaje, peruka zsuwa mu się z głowy. Klnie na czym świat stoi i całkiem rozkojarzony kładzie ją koło płaszcza, w który najpierw wytarł twarz. Kapelusz z wgniecionym denkiem spadł na podłogę. Cardell wygładza je i wciska kapelusz po uszy na głowę.
Powoli wraca mu pamięć. Już wie, że znajduje się w gospodzie Hamburg, w której poprzedniego dnia porządnie się zalał. Rzut oka przez ramię pozwala mu stwierdzić, że podobny los stał się też udziałem innych gości. Właściciel gospody uznał, że kilku pijaczków jest na tyle majętnych, iż nie opłaca mu się ich wyrzucić do rynsztoka. Leżą więc na ławach i pod stołami w oczekiwaniu na nowy dzień. Wkrótce wyruszą w drogę powrotną do domu, gdzie czekają ich wyrzuty i oskarżenia ze strony bliskich. W przypadku Cardella jest inaczej. Jako kaleka żyje w samotności i ma do dyspozycji cały wolny czas.
– Musicie przyjść! W jeziorze Fatburen pływa trup!
Patrzy na dwójkę małych oberwańców, którzy ośmielili się go obudzić – ich twarze wydają mu się znajome, ale nie pamięta, jak się nazywają. Za nimi dostrzega Baggena, otyłego panka z Norströmskans, faktora gospodyni, która prowadzi tę gospodę. Twarz ma zaczerwienioną i nabrzmiałą od alkoholu, widać, że on też się obudził przed chwilą. Baggen stoi między dziećmi a niebieską szafą, w której właścicielka przechowuje pod kluczem dumę lokalu: kolekcję kielichów ze rżniętego szkła.
To tu, w gospodzie Hamburg, zatrzymują się skazańcy w drodze na szubienicę w Skanstull. Mogą się tu po raz ostatni w życiu napić za darmo alkoholu. Kielichy, z których piją, są potem starannie przechowywane. Na każdym z nich wygrawerowane jest imię i nazwisko skazańca oraz data egzekucji. Kiedy jest już po wszystkim, kolejny kielich dołącza do kolekcji.
Jeśli ktoś chce się z nich napić, może to zrobić jedynie pod czujnym nadzorem gospodyni. Poza tym za taki przywilej trzeba słono zapłacić. Wysokość kwoty uzależniona jest od tego, jaką sławą cieszył się dany skazaniec. Podobno picie z tych kielichów przynosi szczęście. Cardell nigdy nie rozumiał, dlaczego ludzie w to wierzą.
Przeciera oczy, żeby pozbyć się resztek snu. Dopiero w tym momencie do niego dociera, że wciąż jest pijany. Próbuje coś powiedzieć, ale głos ma bełkotliwy.
– Co tu się, u diabła, dzieje?
Odpowiada mu starsze z dzieci – dziewczyna. Chłopak ma zajęczą wargę i jest bardzo podobny do dziewczyny, co może świadczyć o tym, że jest jej bratem. Czując na twarzy oddech Cardella, marszczy nos i kryje się za siostrą.
– W wodzie niedaleko brzegu pływa truposz.
Głos dziewczyny jest pełen strachu i wzburzenia. Żyły na czole Cardella są nabrzmiałe do granic możliwości, za chwilę pękną. Serce uderza mu z taką siłą, że prawie zakłóca i tak już wolny tok myślenia. Cardell z trudem próbuje zebrać myśli.
– A co mi do tego? – pyta zdziwionym głosem. – To nie mój kłopot.
– Bardzo prosimy – odpowiada dziewczyna. – Oprócz was nikogo innego tu nie ma.
Cardell pociera skronie ze złudną nadzieją, że przyniesie mu to ulgę.
Nad Södermalmem zaczyna się przejaśniać, chociaż mrok nocy nadal trzyma ziemię w swych objęciach, a słońce nie zdążyło jeszcze wzejść nad półwyspem Sicklaön i nad dzielnicą Danviken. Cardell wychodzi z lokalu i kilka razy potyka się na schodach. Kieruje się na pustą o tej porze ulicę Borgmästaregatan. Dzieci idą tuż przed nim. Niezbyt uważnie słucha ich opowieści o wole pociągowym, który tak bardzo się przestraszył widoku tego, co pływało niedaleko brzegu jeziora Fatburen, że narobił mnóstwo hałasu, a potem pognał w kierunku dzielnicy Danto.
– Było zanurzone w mule i obróciło się na drugą stronę.
W pobliżu jeziora kamienna droga przechodzi w błotnistą dróżkę. Cardell od dawna nie odwiedzał tych stron, bo nie miał tu nic do załatwienia, ale szybko zauważył, że niewiele się tu zmieniło. Z planów oczyszczenia brzegów i pobudowania na tych terenach browarów nic nie wyszło. Trudno się dziwić: przecież zarówno Sztokholm, jak i całe państwo znalazły się na skraju bankructwa. Wie o tym nie tylko on, lecz także wielu innych ludzi, którzy próbują związać koniec z końcem, łatając dziury w domowym budżecie dochodami pochodzącymi z wszelkich możliwych źródeł. Na pustych terenach wokół jeziora pobudowano manufaktury. Odpady z warsztatów trafiają więc prosto do wody, a zagroda z desek przeznaczona na odchody jest przepełniona i prawie nikt z niej nie korzysta. Cardell rzuca wiązkę soczystych przekleństw. Obcasem buta ryje bruzdę w błocie i wymachuje rękami, żeby nie stracić równowagi.
– I co z tego, że jakaś krowa przestraszyła się widoku swojego martwego kamrata? Dobrze wiecie, że to rzeźnik wyrzuca do jeziora wszystkie odpady. Obudziliście mnie, żeby mi pokazać mostek cielęcy czy kręgosłup świni?
– To była twarz… ludzka twarz zanurzona w wodzie.
Wody jeziora Fatburen wylewają się na brzeg, tworząc jasnożółtą pianę. Okazuje się, że dzieci miały rację: na wodzie, kilka metrów od brzegu, unosi się jakiś ciemny kształt. Na pierwszy rzut oka Cardellowi wydaje się, że jest zbyt mały jak na człowieka.
– Pewnie to rzeźnik coś wyrzucił. Resztki jakiegoś zwierzęcia.
Mimo to dziewczyna upiera się przy swoim. Chłopak kiwa głową, jakby chciał potwierdzić jej podejrzenia. Cardell parska z rezygnacją.
– Jestem pijany, jasne? Zalany w trupa. W sztok. Zapamiętajcie to sobie, kiedy ktoś was zapyta, jak oszukaliście pomocnika strażnika miejskiego, który wszedł do jeziora, i jakie wam potem spuścił lanie, gdy ociekając wodą, wyszedł na brzeg, przemoczony do suchej nitki i zły jak osa.
Cardell zrzuca z siebie płaszcz. Ma tylko jedną rękę, więc przychodzi mu to z trudem. Peruka, o której zdążył już zapomnieć, wysuwa mu się spod koszuli i spada na błotniste podłoże. Do diabła z peruką! Kupił ją za parę groszy i już wyszła z mody, ale nadal ją zakłada, bo odpowiedni wygląd to większa szansa na to, że ktoś postawi staremu weteranowi wojen kielicha albo dwa. Patrzy w górę. Wysoko nad nim, nad zatoką Årstafjärden, iskrzy się wstęga gwiazd. Zamyka oczy, żeby zapamiętać ten piękny widok, a potem wchodzi do jeziora. Najpierw stawia prawą nogę.
Błotniste podłoże nie wytrzymuje jego ciężaru i Cardell zapada się po kolano, a woda przelewa mu się przez cholewę. Próbuje wyciągnąć nogę, ale but zostaje w błocie. Mimo to brnie dalej, wykonując przy tym energiczne ruchy.
Woda jest tu gęsta i przecieka mu między palcami. Jest w niej wszystko, co nawet najbiedniejsi mieszkańcy Södermalmu, zajmujący okoliczne rudery, uznali za nieprzydatne i czego postanowili się pozbyć.
Cardell jest tak pijany, że nie potrafi ocenić sytuacji we właściwy sposób. W chwili, gdy traci grunt pod nogami, wpada w panikę. Woda jest tu głębsza, niż przypuszczał. Od razu przypominają mu się dawne czasy, kiedy przed trzema laty, przerażony tym, czego doświadczył, wycofywał się ze szwedzką armią po pierwszej bitwie pod Svensksund.
Ogląda zwłoki leżące w wodzie i po tak pobieżnych oględzinach dochodzi do wniosku, że miał rację: to nie jest istota ludzka, tylko wyrzucona do wody przez pomocników rzeźnika zwierzęca padlina. Z wyglądu przypomina pękatą boję, w której gazy uwalniające się w procesie rozkładu wypełniły wnętrzności. Na wszelki wypadek Cardell odwraca to „coś” na drugą stronę i staje z tym twarzą w twarz.
Znalezisko nie jest jeszcze w stanie rozkładu, ale mimo to patrzą na niego dwa puste oczodoły. Zza poszarpanych warg wystają bezzębne dziąsła. I tylko włosy zachowały swój dawny połysk. Nocna pora i szlam, którym pokryte jest dno jeziora, uczyniły wiele, żeby włosy straciły swoją pierwotną barwę. Widać jednak, że kiedyś miały jasny kolor. Cardell tak gwałtownie oddycha, że w pewnym momencie krztusi się wodą.
Gdy atak kaszlu mija, mężczyzna uspokaja się i przez chwilę unosi się na wodzie obok zwłok. Przygląda się zgrubiałym rysom. Dzieci stoją w milczeniu na brzegu jeziora. Czekają bez słowa na jego powrót. Cardell odwraca się w wodzie i zaczyna się zapierać stopami, aby dotrzeć z powrotem na ląd.
Na gliniastym brzegu, gdzie woda nie jest już w stanie utrzymać ich ciężaru, holowanie zwłok robi się trudniejsze. Cardell przewraca się więc na plecy i uderza nogami w wodę. Próbuje się na niej utrzymać, ciągnąc ciało za resztki szmat, w które jest przyodziane. Dzieci przypatrują się bezczynnie. W końcu cofają się przerażone na większą odległość, zatykając nosy palcami. Cardell wypluwa wodę z ust na błotnisty brzeg.
– Biegnijcie do Slussen i przyprowadźcie strażników miejskich – woła.
Ale dzieci dalej stoją nieruchomo i nic nie wskazuje na to, że zamierzają wykonać jego polecenie. Zachowują odpowiedni dystans, a zarazem próbują zerknąć na zdobycz, którą Cardell przyciągnął na brzeg. Dopiero gdy ciska w nich grudką brudnej mazi, odwracają się i ruszają w drogę.
– Biegnijcie po nocnych strażników i przynieście mi, do diabła, mój niebieski wojskowy płaszcz!
Po chwili ich dziecięce kroki cichną, a Cardell odwraca się na bok i wymiotuje. Nad jezioro wraca spokój. Cardell dopiero teraz czuje, jak rześkie powietrze wyciska z jego płuc całą ich zawartość. Coraz trudniej mu oddychać, serce bije mu coraz mocniej, w żyłach buzuje krew. Nagle ogarnia go okropny strach. Dobrze wie, co się zaraz stanie. Czuje, jak ręka, której przecież nie ma, sztywnieje i pod wpływem ciemności nabiera dawnych kształtów. Po pewnym czasie organizm mu podpowiada, że wszystko wraca na swoje miejsce. W przedramieniu odczuwa nieziemski ból. Odnosi wrażenie, że jakaś żelazna paszcza wgryzła mu się w tkankę i kości.
Pod wpływem paniki odwiązuje skórzane rzemienie i jego drewniana, sztuczna ręka upada na gliniastą ziemię. Cardell chwyta się za gardło zdrową, prawą ręką i zaczyna nią ugniatać pokrytą bliznami skórę. Chce w ten sposób przypomnieć swoim zmysłom, że ręka, która rzekomo daje mu o sobie znać, nie istnieje, a rana, która go tak boli, od dawna jest zaleczona.
Strach i panika trwają niecałą minutę, po czym Cardell znowu normalnie oddycha. Najpierw głęboko, a potem coraz wolniej i swobodniej. W końcu uczucie lęku mija i świat nabiera dawnych kształtów. Nagłe ataki paniki towarzyszą mu od trzech lat, gdy wrócił z wojny bez ręki i najlepszego towarzysza. A przecież od tamtych wydarzeń upłynęło tyle czasu… Wydawało mu się, że znalazł sposób na to, aby trzymać swoje omamy w ryzach. Wódka, bójki… Rozgląda się wokół, by znaleźć jakieś pocieszenie, ale oprócz niego i trupa nikogo tam nie ma. Chodzi więc wzdłuż brzegu z ręką przyłożoną do szyi.
Cardell nie potrafi ocenić, jak długo czekał na pojawienie się strażników miejskich. Siedzi spokojnie na brzegu ze wzrokiem utkwionym w jakiś odległy punkt. Przemoczone ubranie ziębi mu ciało, ale on wciąż ma w żyłach mnóstwo alkoholu, który pomaga mu utrzymać ciepło. Strażników jest dwóch, obaj ubrani w niebieskie kurtki naciągnięte na białe spodnie. Każdy z nich dźwiga na ramieniu muszkiet z bagnetem. Po ich chodzie poznać, że pili na służbie. Jest to karalne, lecz dość szeroko rozpowszechnione. Jednego z nich Cardell zna z imienia. To jeden z wielu, którzy z powodu niskiego żołdu odczuwają potrzebę topienia trosk w alkoholu. W każdej gospodzie jest ich pełno.
– No proszę, toż to Mickel Cardell, który pływa sobie w miejskiej latrynie. Szukacie, Cardell, czegoś cennego, co przypadkiem zgubiliście tu dobę wcześniej, i nie wiecie, jak się wykaraskać z tak głupiej sytuacji? A może badacie sprawę zbiegłej kurwy, która wypłynęła w morze?
– Zamknij gębę, Solberg. Może cuchnę tym gównem, ale wy śmierdzicie wódą i mamrem. Idźcie na brzeg i przepłuczcie sobie gardło, zanim pójdziecie budzić kaprala. – Cardell wstaje z ziemi, prostuje zesztywniałe plecy i pokazuje ręką trupa. – Tam.
Kalle Solberg podchodzi bliżej i nagle cofa się gwałtownie na widok tego, co ujrzał.
– Niech to diabli!
– Zgadzam się. Myślę, że najlepiej będzie, jak jeden z was tu zostanie, a drugi podrałuje na Zamkowe Wzgórze i przyprowadzi policyjnego konstabla.
Cardell zwija swój płaszcz i wsuwa go razem z drewnianą protezą pod kikut. Odwraca się i chce już odejść, gdy nagle sobie przypomina, że zostawił w błocie but. Odkłada więc całe zawiniątko na ziemię, zawraca i wlecze się po swoich własnych śladach z taką godnością, na jaką go tylko stać. Po chwili znajduje miejsce, gdzie but utkwił w glinie, i wyciąga go stamtąd. Solberg, któremu przypadł obowiązek poinformowania o wszystkim przełożonych, rusza zboczem w kierunku miasta. Drugi strażnik stoi w milczeniu z twarzą pozbawioną wyrazu. Utrzymuje się na niej jakiś dziwny uśmiech, który nie jest ani szyderczy, ani kpiarski. Strażnik wyraźnie się boi, że będzie musiał zostać w ciemnościach sam na sam z trupem. Przechodzący obok Cardell pozdrawia go skinieniem głowy. Właśnie przypomniał sobie, że w dzielnicy mieszka jego kuzyn, który ma studnię. Rusza do niego z nadzieją, że kuzyn ma też szare mydło, którym chętnie się z nim podzieli.
Na sekretarzyku spoczywa arkusz kratkowanego papieru. Cecil Winge kładzie na blacie kieszonkowy zegarek, odpina łańcuszek i przysuwa świecznik ze skwierczącymi świecami. Z boku leżą w jednym rzędzie dłutka, pincety, cążki i śrubokręty. Winge wyciąga przed siebie dłonie i ogląda je w blasku świec. Są nieruchome, żadna nawet nie zadrży.
Ostrożnie zabiera się do pracy. Otwiera kopertę zegarka i poluzowuje nakładki, które utrzymują wskazówki w ich pozycji. Wyciąga je z koperty i układa na kratkach narysowanych na kartce. Potem unosi cyferblat, odsłania mechanizm zegarka i bez problemu go wyjmuje. Stopniowo wymontowuje kolejne elementy i kładzie je na oddzielnych kratkach. Uwolniona ze swego dotychczasowego więzienia płaska spirala momentalnie się wydłuża. Niżej znajduje się wgłębienie na trzpień. Za pomocą śrubokrętów, które są niewiele większe od igieł do szycia, Winge wykręca z maleńkich otworów drobne śrubki.
Ponieważ po tych zabiegach zegarek staje się niezdatny do użytku, o upływających godzinach informują jedynie kościelne dzwony. Nad Ladugårdslandet – jedną z dzielnic w północno-wschodnim Sztokholmie – bije wielki dzwon kościoła Hedvig Eleonory. Od strony zatoki Saltsjön dobiega słabe echo dzwonów stojącego na wzgórzu kościoła pod wezwaniem św. Katarzyny. Czas biegnie.
Po rozłożeniu zegarka na drobne części Winge zaczyna go ponownie składać. Zegarek wraca stopniowo do dawnej postaci, wszystkie elementy trafiają na swoje miejsce. Wąskie palce zaczynają mu coraz bardziej sztywnieć i dlatego co jakiś czas musi sobie zrobić przerwę, żeby mięśnie i ścięgna odzyskały pełną sprawność. Zaciska i rozwiera dłonie, rozciera je o kolana. Niewygodna postawa, jaką przybiera podczas pracy przy sekretarzyku, znowu sprawia mu ból, a skurcze w biodrze, które odczuwa coraz częściej, promieniują do kręgosłupa i zmuszają go do ciągłej zmiany pozycji na krześle.
Kiedy wskazówki są już na właściwym miejscu, Winge wkłada do dziurki niewielki kluczyk. Przekręca go i czuje opór sprężynki. Chwilę później kończy nakręcać mechanizm i słyszy charakterystyczne tykanie. W tym momencie po raz chyba setny tego lata przychodzi mu do głowy ta sama myśl: właśnie tak powinien funkcjonować świat – racjonalnie i zrozumiale. Świat, w którym każde łożysko i każda najmniejsza śrubka mają swoje miejsce, a efekt działania takiego mechanizmu łatwo można przewidzieć.
To optymistyczne uczucie jest na tyle ulotne, że opuszcza go w chwili, gdy Winge wraca do rzeczywistości, a świat, w którym czas się na moment zatrzymał, znowu nabiera dawnych kształtów. Winge kładzie palec na nadgarstku i mierzy sobie puls. Wskazówka sekundowa obiega tarczę, na której wypisano nazwę firmy zegarmistrzowskiej: Beurling, Sztokholm. Sto czterdzieści uderzeń na minutę. Układa śrubokręty i pozostałe narzędzia w równym rzędzie. Chce się zabrać do pracy przy następnym zegarku, ale czuje zapach jedzenia. Do drzwi pokoju puka służąca, która zaprasza go do stołu.
Na stole stoi waza na zupę w niebieski wzorek. Gospodarz – powroźnik Olof Roselius – pochyla głowę w szybkiej modlitwie, a potem wyciąga dłoń, żeby unieść pokrywkę. Jest jeszcze gorąca, więc klnie na czym świat stoi i zaczyna machać ręką, żeby schłodzić poparzone palce.
Winge siedzi po jego prawej stronie. Przez cały czas udaje, że ogląda drewno, z którego zrobiony jest stół. W tym samym czasie służąca spieszy powroźnikowi z pomocą i podaje mu ręcznik. Zapach buraczków i gotowanego mięsa poprawia gospodarzowi humor. Zmarszczki na czole od razu mu się wygładzają. Roselius ma siedemdziesiąt lat, upływający czas wywabił z jego brody i włosów wszystkie możliwe kolory. Siedzi na krześle pochylony i przygarbiony. Znany jest powszechnie jako człowiek sprawiedliwy, przez wiele lat zaangażowany w prowadzenie przytułku dla biednych przy kościele Hedvig Eleonory i hojnie dysponujący swoim majątkiem, który kiedyś był tak duży, że Roselius kupił za niego puste tereny rozciągające się na obrzeżach Ladugårdslandet. Na stare lata uwikłał się w nieudany interes z sąsiadem, niejakim Ekmanem, który był kancelistą w Kolegium Izby. W centrum tej afery stał tartak w prowincji Västerbotten. Winge domyśla się, że po tylu latach działalności charytatywnej Roselius czuje się niedoceniany. To zgorzknienie położyło się cieniem na całym jego majątku.
Wynajmuje u starego powroźnika lokal, ale nic nie poradzi na to, że swoją obecnością przypomina mu o złych czasach. Tego wieczoru Roselius jest chyba w jeszcze gorszym nastroju niż zwykle, bo przed każdą porcją wydaje z siebie głębokie westchnienie. Kiedy w końcu udaje mu się wykrztusić wydzielinę zalegającą gardło, na dnie talerza są już tylko resztki jedzenia.
– Doradzanie młodym ludziom to trudna sprawa. Człowiek słyszy w odpowiedzi same reprymendy. Mimo to będę z tobą rozmawiał jasno i szczerze, Cecilu. Uważnie mnie posłuchaj. Chcę jedynie twojego dobra. – Roselius robi przerwę, żeby nabrać powietrza, bo ma jeszcze sporo do powiedzenia. – To, co robisz, jest nienaturalne. Mąż powinien mieszkać razem z żoną. Nie pamiętasz, że przysięgałeś jej przed Bogiem wierność? Wróć do niej.
Winge czuje, jak krew napływa mu do twarzy. Zmiana, jaka się w nim dokonuje, zaskakuje go. Przecież rozumnemu człowiekowi nie przystoi błędny osąd i działanie pod wpływem emocji. Krew pulsuje mu w skroniach, a w uszach słyszy mocne uderzenia serca, więc nabiera głęboko powietrza i skupia się głównie na tym, żeby nad sobą zapanować. Przez cały czas zastanawia się nad odpowiedzią. Wie, że mimo upływu lat nic się nie zmieniło i Roselius wciąż jest uważany za najbardziej znamienitego przedstawiciela swojego cechu. Gorączkowo się zastanawia, jakby słyszał myśli, które kotłują się w głowie powroźnika. Napięcie rośnie, ale do wybuchu nie dochodzi, bo obaj milczą. Roselius wzdycha, opiera się o krzesło i unosi ręce w geście pojednania.
– Zasiadaliśmy razem przy wielu posiłkach. Jesteś bystry i oczytany. Wiem też, że nie jesteś złym człowiekiem, tylko kimś, kto został zaślepiony nowymi ideami. Uważasz, że wszystkie problemy można rozwiązać siłą rozumu. Twojego rozumu. Mylisz się. Uczuć nigdy nie da się okiełznać. Nie można ich traktować tak, jak traktujemy rozum. Wróć więc do żony i zrób to dla waszego wspólnego dobra, a jeśli ją skrzywdziłeś, proś o wybaczenie.
– To, co zrobiłem, uczyniłem dla jej dobra. Moja decyzja była w pełni przemyślana.
Winge zdaje sobie sprawę, że nawet w jego uszach takie słowa brzmią jak odpowiedź małego, upartego dziecka.
– Cecilu, bez względu na to, co chciałeś przez to osiągnąć, efekt jest odwrotny od zamierzonego.
Winge nie może opanować drżenia rąk, więc odkłada łyżkę, żeby Roselius nie zauważył emocji, jakie nim targają. Nagle słyszy swój głos, który ku jego niemiłemu zaskoczeniu przypomina ochrypły szept:
– Miałem nadzieję, że mi się uda.
Tym razem Roselius nie jest dla niego aż tak surowy jak przed chwilą.
– Widziałem ją dzisiaj – mówi łagodnym głosem. – Widziałem twoją żonę przy kramie z rybami. Jest w ciąży. Ma już tak duży brzuch, że nie można tego ukryć.
Winge chwieje się na krześle i pierwszy raz podczas tej rozmowy patrzy powroźnikowi prosto w oczy.
– Czy była sama?
Roselius potwierdza skinieniem głowy i wyciąga dłoń, żeby ją położyć na ręce Wingego, którą ten szybko cofa. To, o czym przed chwilą pomyślał, przyszło nagle.
Zamyka oczy, żeby nad sobą zapanować. Przenosi się do miejsca, gdzie wszystko według jego uznania zwalnia. Jest teraz w swojej wewnętrznej „bibliotece”. Stoją w niej równo poustawiane książki i panuje całkowity spokój. Sięga po tom Owidiusza i wybiera na chybił trafił jakiś fragment tekstu: Omnia mutantur, nihil interit. Wszystko się zmienia, nic nie ginie. Właśnie takiego pocieszenia potrzebował.
Kiedy ponownie otwiera oczy, nie zdradzają żadnych uczuć. Z trudem stara się powstrzymać drżenie dłoni, ostrożnie odkłada łyżkę na swoje miejsce, odsuwa krzesło i wstaje od stołu.
– Dziękuję za zupę i za troskliwość, ale myślę, że od tej pory będę jadał wieczorny posiłek w mojej własnej izbie.
Wychodząc z pokoju, słyszy za sobą głos Roseliusa.
– Jeśli głowa mówi jedno, a rzeczywistość nakazuje robić coś innego, wniosek jest prosty: coś złego dzieje się z głową. Dla kogoś takiego jak ty, człowieka z klasycznym wykształceniem, powinno to być oczywiste.
Winge nie odpowiada, ale ponieważ jest już poza pokojem, może udać, że nie słyszał.
Wlecze się korytarzem na chwiejnych nogach i wchodzi schodami na piętro, gdzie od lata wynajmuje u powroźnika izdebkę. W pewnej chwili jest już tak zdyszany, że musi się zatrzymać. Stoi nieruchomo, wsparty o framugę drzwi.
Za oknami rozciąga się spokojne przedmieście. Słońce już zaszło, zbocza opadające w kierunku płytkiej zatoki Saltsjön porasta sad. Za drzewami widać światła wyspy Skeppsholmen, na której marynarze odpracowują dniówki z nadzieją, że dzięki zarobionym pieniądzom będą mogli przenocować pod dachem. Trochę dalej można dostrzec wieże kościoła św. Katarzyny. Wieje wieczorna bryza.
Każdego dnia wygląda to tak, jakby całe miasto chciało w tym samym momencie wziąć oddech: rano nabiera powietrza, a wieczorem, gdy targane podmuchami wiatru chorągiewki ponownie zwracają się w stronę lądu, powoli je wydycha. Winge widzi stary wiatrak zwany przez mieszkańców Kurckan; z odległych zakątków miasta dobiega odpowiedź – w tym samym języku – od jego niewidzialnej siostry.
Mężczyzna przypatruje się w szybie swojemu odbiciu. Nie ma jeszcze trzydziestu lat. Związane wstążką włosy opadają mu na plecy, ostro kontrastuje z nimi blada twarz. Nie wie, gdzie kończy się horyzont, a gdzie zaczyna niebo, na którym lśnią gwiazdy. Taki jest świat: mnóstwo w nim ciemności i niewiele światła. W górnym rogu okna widać spadającą gwiazdę. Trajektoria lotu, po której przemieszcza się z dużą prędkością, tworzy na niebie cienką kreskę. Kiedy był dzieckiem, słyszał od dorosłych, że jeśli ktoś widzi spadającą gwiazdę, ma prawo wypowiedzieć życzenie. Od dawna nie wierzy w przesądy, a mimo to, proszę bardzo, jeden z nich ukazuje się jego oczom.
Pośród lip rosnących na posesji świeci latarnia, chociaż nikt z domowników nie oczekuje wizyty. Nagle Winge słyszy, że ktoś woła jego imię. Owija się płaszczem, podchodzi bliżej i widzi dwoje ludzi. Jednym z nich jest służąca Roseliusa, która trzyma w ręku świecę. Obok niej stoi niewysoki człowiek. Jest pochylony, opiera się rękami o kolana i sapie, a z ust ścieka mu strużka śliny. Kiedy Winge jest już blisko, służąca wtyka mu świecę do ręki.
– Gość do pana. W takim stanie nie wpuszczę go do środka.
Po tych słowach odwraca się na pięcie i kołysząc się na szeroko rozstawionych nogach, wchodzi do domu, drapiąc się przy tym po głowie z pogardy dla głupoty świata. Chłopak jest jeszcze młody, głos ma jasny i dźwięczny, policzki gładkie pod warstwą brudu.
– Czy to wy jesteście Winge, który chodzi do kupca Indebetou?
– Masz pewnie na myśli budynek policji, który nazywany jest Domem Kupca Indebetou? Zresztą nieważne. Tak, to ja jestem Cecil Winge.
Chłopak przypatruje mu się spod brudnej jasnej grzywki. Widać po nim, że nie wierzy w słowa Wingego. Chciałby mieć jakiś dowód na to, że rozmawia z właściwą osobą.
– Tamten człowiek z Zamkowego Wzgórza kazał mi tu jak najszybciej przybiec. Obiecał, że dostanę za to nagrodę.
– Naprawdę?
Chłopak żuje kosmyk włosów, który wystaje mu spod czapki.
– Biegłem szybciej niż inni. Teraz chwyciła mnie kolka i czuję smak krwi w ustach, a w nocy będę spał na dworze, w mokrym ubraniu. Chciałbym jakiś datek za mój trud.
Chłopiec wstrzymuje oddech, jakby bezczelność jego oczekiwań chwyciła go nagle za gardło. Winge patrzy na niego z ukosa.
– Powiedziałeś, że inni są w drodze w tej samej sprawie. Odczekam chwilę i zaczniemy licytację, kto weźmie najmniej.
Winge słyszy, jak chłopak zgrzyta zębami i klnie z powodu niezamierzonego błędu. Wyciąga sakiewkę, wyjmuje z niej monetę i chwyta ją między kciuk a palec wskazujący.
– Masz dzisiaj szczęście – mówi. – Cierpliwość nie jest moją cnotą.
Chłopak uśmiecha się z ulgą. Nie ma dwóch przednich zębów, została po nich wąska szczelina, z której wystaje język. Oblizuje nim wydzielinę, która ścieka mu z nosa na górną wargę.
– Chce się z wami spotkać naczelnik policji, panie. Powiedział, że to pilne. Czeka na was na ulicy Yxsmedsgränden.
Winge kiwa głową, ale nadal trzyma monetę w palcach. Chłopak robi kilka kroków w jego stronę i wyrywa mu ją łapczywym gestem. Potem odwraca się na pięcie i przeskakuje przez niski mur, o mało nie tracąc przy tym równowagi. Winge woła za nim:
– Kup sobie za to chleba, nie wódki!
Chłopak zatrzymuje się, opuszcza spodnie i pokazuje mu blade pośladki. Potem klepie się po nich i rzuca przez ramię:
– Jeszcze kilka takich spraw i będę taki bogaty, że nie wszystkie będę przyjmował.
Śmieje się triumfalnie i rusza przed siebie wielkimi susami. W końcu znika w ciemnościach, a Winge nadal snuje rozważania na temat spadającej gwiazdy.
Władze od wielu miesięcy obiecują naczelnikowi policji służbowe mieszkanie, ale na obietnicach się kończy. Johan Gustaf Norlin musi więc nadal mieszkać ze swoją rodziną w tym samym domu co wcześniej, trzy przecznice od gospody o nazwie Giełda. Świta, do drzwi jego mieszkania na trzecim piętrze puka zasapany Winge. Po dźwiękach dochodzących z mieszkania domyśla się, że swoją nocną wizytą obudził nie naczelnika, tylko jego rodzinę. W głębi mieszkania słychać kobietę, która uspokaja przestraszone hałasem dziecko. Norlin czeka na niego w przedpokoju. Jest bez peruki, spod służbowego surduta i ze spodni wystaje mu skrawek nocnej koszuli.
– Witaj, Cecilu. Dziękuję, że mimo tak późnej pory zechciałeś się stawić.
Winge kiwa głową i po zachęcającym geście naczelnika siada na krześle, które Norlin postawił przy piecu kaflowym.
– Catharina grzeje nam kawę. Zaraz zrobi się cieplej. – Naczelnik siada lekko zakłopotany na krześle stojącym naprzeciwko gościa i chrząka, żeby się przygotować do wyłuszczenia sprawy, która będzie przedmiotem ich rozmowy. – W jeziorze Fatburen na Södermalmie znaleziono dziś w nocy ludzkie zwłoki. Dwójce dzieci udało się namówić pewnego pijaka, żeby wyciągnął te zwłoki z wody na brzeg. Ciało było w takim stanie, że… hm… jak by ci to powiedzieć… strażnik miejski, który pracuje w tym zawodzie od dziesięciu lat i napatrzył się przez cały ten okres na najgorsze zło, jakie jeden człowiek może wyrządzić drugiemu, opowiadając mi o zwłokach, musiał się trzymać za brzuch, żeby nie zwymiotować kolacji na podłogę.
– Jeśli to ten sam strażnik, o którym myślę, to jestem pewien, że powodem jego niedyspozycji była wódka, którą wcześniej wypił.
Komentarz Wingego nie wywołuje uśmiechu na twarzy naczelnika.
– Zapewne sobie przypominasz, że po zakończeniu poprzedniej sprawy uzgodniliśmy, że pomogłem wam ostatni raz. Przez wiele lat służyłem policji pomocą, ale najwyższa pora, żebym zajął się własnymi sprawami.
Norlin wstaje z krzesła, idzie do sąsiedniego pomieszczenia po miedziany dzbanek z kawą i rozlewa ją do dwóch filiżanek.
– Nikt nie jest ci bardziej zobowiązany za pomoc, jaką nam okazałeś, niż ja. Muszę też przyznać, że za każdym razem przerastała ona moje oczekiwania. Zważywszy na to, że wykrywalność przestępstw od zimy znacznie wzrosła, dla każdego postronnego człowieka jest oczywiste, że twoja pomoc bardzo nam się przydała. Popraw mnie jednak, jeśli się mylę: czyż nie jest prawdą, że i ja wyświadczyłem ci pewną przysługę? – Norlin na próżno czeka, aż Winge spojrzy mu oczy. W końcu wzdycha i odstawia filiżankę na stół. – Kiedyś byliśmy młodymi, świeżo upieczonymi prawnikami po studiach. Chcieliśmy się wybić, wyrobić sobie nazwiska w kręgach sądowniczych. Ty byłeś idealistą, broniłeś swoich przekonań bez względu na to, jaką cenę za to płaciłeś. Tobie nic złego się nie stało, podczas gdy ze mną świat się nie pieścił. Dzięki umiejętności zawierania kompromisów awansowałem na stanowisko naczelnika policji. Po raz pierwszy los obsadził nas w odwrotnych rolach, więc teraz to ja cię pytam: ile razy mieliśmy do czynienia z błędem, który był wart naprawienia? Ile razy było to w naszej mocy? Niewiele spraw, które prowadziłeś, zasługiwało na twoją uwagę. Fałszerz pieniędzy, który nie znał się na gramatyce, zabójca żony, który nawet nie zmył krwi z młotka, przestępcy dopuszczający się drobnych aktów przemocy i inni złoczyńcy, których do zła popchnęły wódka albo pijaństwo. Ale ta sprawa jest inna. Ani ty, ani ja jeszcze się z czymś takim nie zetknęliśmy. Gdybym znał kogoś innego, komu mógłbym tę sprawę powierzyć, wcale bym cię nie kłopotał. Ale nie znam, a obaj już wiemy, że po mieście krąży prawdziwy potwór. Zwłoki ofiary trafiły do kościoła Mariackiego. Zrób mi tę przysługę, a nigdy więcej cię o nic nie poproszę.
Winge patrzy naczelnikowi policji w oczy, lecz tym razem to Norlin unika jego wzroku.
Cardell schodzi zboczem Młyńskiej Góry i spluwa brązową od tytoniu śliną do rynsztoka. Przed chwilą umył się wodą ze studni u swojego kuzyna i pożyczył od niego koszulę. Za białkowanymi zabudowaniami, które stoją na zboczu opadającym w stronę otulonej tumanami mgły zatoki Gullfjärden, kryje się zbudowane na wyspie miasto, do którego przylega wyspa Riddarholmen. Razem przypominają czarnego kolosa, który wyłania się z wód jeziora Mälaren. Gdzieniegdzie przebłyskują pojedyncze światła.
Ledwo opuszcza dzielnicę, w której zażył kąpieli, a spotyka człowieka z ospowatą twarzą i srebrną policyjną blachą na szyi. Policjant zmierza w stronę śluzy Polhema.
– Czy wiecie, co się stało z ciałem znalezionym w jeziorze? Nazywam się Cardell. To ja wyciągnąłem je godzinę temu na brzeg.
– Słyszałem. Znam was. Jesteście pomocnikiem strażnika, prawda? Zwłoki są na razie w kostnicy przy kościele Mariackim. Do kroćset! W życiu nie widziałem czegoś tak paskudnego. Zważywszy na okoliczności, w jakich doszło do waszego spotkania z nieboszczykiem, pomyślałem, że wasze czynności na tym się kończą. Teraz już wiecie. Muszę wracać na posterunek, żeby przed świtem złożyć raport.
Policjant i Cardell rozchodzą się w dwóch różnych kierunkach. Cardell schodzi zboczem wzgórza przez zabłoconą ulicę Maria Kvarngränd. Na dole staje mu na drodze kościelny mur. Kościół Mariacki to wbrew pozorom budowla niedoskonała, tak jak on, Cardell. W tym samym roku, w którym się urodził, iskra z komina domu piekarza zamieniła okolicę w morze płomieni. Po zabudowaniach zajmujących obszar dwudziestu przecznic została kupa popiołu. Wieża Tessina runęła na ziemię i chociaż od tamtych wydarzeń upłynęło trzydzieści lat, kościół wciąż czeka na nową.
Okoliczne grobowce i krypty spozierają w milczeniu, ale ciszę zakłócają jakieś nieprzyjemne dźwięki. Ponieważ wciąż jest ciemno, Cardell dopiero po dłuższej chwili uświadamia sobie, że przypominają one szczekanie psa dobiegające spod ziemi. W pewnym momencie widzi cień. Na wysypanym żwirem placu dostrzega kogoś, kto pokasłuje w chusteczkę.
Stoi skonsternowany i nie wie, co począć. W końcu „cień” zamienia się w zwykłego człowieka z krwi i kości, który spluwa na ziemię i się odwraca. Przez szczeliny w stojącej na tyłach szopie sączy się światło, które lekko oślepia Cardella. Zanim jego oczy przyzwyczają się do nowych warunków, nieznajomy ma wystarczająco dużo czasu, żeby mu się przyjrzeć. W końcu przerywa milczenie, a jego głos przypomina na początku ochrypły szept. Później, po każdym wypowiedzianym słowie, zaczyna brzmieć normalnie.
– To wy go znaleźliście, prawda? Nazywacie się Cardell?
Cardell kiwa w milczeniu głową i czeka na dalszy obrót rozmowy.
– Strażnik nie powiedział mi wszystkiego, ale domyślam się, że macie jakieś imię.
Cardell zdejmuje z głowy swój wilgotny kapelusz i wykonuje sztywny ukłon.
– Tak, panie. Nazywam się Jean Michael Cardell. Kiedy mój ojciec ujrzał swego pierworodnego syna, rozczarowaniom nie było końca. Wszystkim było wstyd, chyba sami się domyślacie dlaczego. Ludzie nazywają mnie Mickel.
– Skromność to ważna cnota. Jeśli wasz ojciec tego nie wiedział, to jego strata. – Człowiek wyglądający jak cień robi kilka kroków do przodu i staje w świetle. – Nazywam się Cecil Winge.
Cardell zerka na niego i stwierdza, że jest młodszy, niż wskazywałby na to jego ochrypły głos. Ma na sobie porządne, chociaż staromodne ubranie: czarny dopasowany płaszcz z postawionym kołnierzem, wykończony u dołu końskim włosiem, kamizelkę z delikatnym wyszywanym wzorem, czarne aksamitne spodnie ze sprzączkami przy kolanach, a do tego biały, podwójnie owinięty wokół szyi krawat. Długie, czarne jak smoła włosy związane są czerwoną wstążką i odrzucone na kark. Mężczyzna ma tak jasną karnację, że zdaje się świecić w ciemnościach.
Winge odznacza się drobną budową ciała i jest nienaturalnie szczupły. Bardzo się więc różni od Cardella, który wygląda jak typowy mieszkaniec Sztokholmu, jakich na co dzień można spotkać na ulicy: nie wie, co to młodość, bo żył w nędzy, w epoce wojen, i przedwcześnie się postarzał. Jest od Wingego przynajmniej dwa razy szerszy w barach, a jego twardy żołnierski grzbiet opina szpetny, pomarszczony płaszcz. Ma odstające uszy i wielką jak bochen chleba prawą pięść.
Cardell jest coraz bardziej zmieszany, bo Winge ciągle mu się przypatruje. Wygląda to tak, jakby mierzył go spojrzeniem od stóp do głów. Jego pokryta bliznami twarz nie zdradza przy tym żadnych uczuć. Cardell odwraca się instynktownie w lewo, żeby ukryć przed nim swoje kalectwo. Od paru chwil trwa między nimi niezręczne milczenie. W końcu Cardell decyduje się przemówić.
– Spotkałem na wzgórzu naszego strażnika miejskiego. Czy pan, panie Winge, też pracuje dla policji?
– I tak, i nie. Można powiedzieć, że im w pewnym sensie pomagam. Przysłał mnie tu naczelnik policji. A wy? Czym się zajmujecie? Co was przygnało o tak wczesnej porze do kostnicy Marii Magdaleny? Przecież i tak wiele zrobiliście dla zmarłego.
Cardell wypluwa na ziemię nieistniejącą grudkę przeżutego tytoniu, żeby zyskać na czasie. Po chwili zastanowienia dochodzi do wniosku, że nie ma dobrej odpowiedzi na to pytanie.
– Zgubiłem sakiewkę. Może przyczepiła się do trupa, gdy ściągałem go na ląd? Niewiele w niej było, ale na tyle dużo, żeby usprawiedliwić nocny spacer.
Winge zwleka z odpowiedzią.
– Przyszedłem tutaj, żeby obejrzeć zwłoki – mówi w końcu. – Przez ostatnią godzinę ludzie czyścili je z błota i brudu. Zamierzałem porozmawiać z grabarzem. Chodźcie ze mną, sprawdzimy, czy ktoś natknął się na waszą sakiewkę.
Znajdują grabarza w jego przybudówce przylegającej do cmentarnego muru. Słysząc pukanie, mężczyzna otwiera im drzwi. Jest niski i stary, ma pałąkowate nogi i pochylone plecy. Można powiedzieć, że jest trochę garbaty. Mówi z niemieckim akcentem.
– Herr Winge?
– Tak.
– Nazywam się Dieter Schwalbe. Przychodzicie w sprawie zmarłego? Noc wam sprzyja. Przed porannym nabożeństwem ksiądz odczyta mu modlitwę nad grobem.
– Zaprowadźcie nas do niego.
– Zaraz.
Schwalbe zapala dwie latarnie od płonącej szczapki i od razu ją gasi. Na stole leży dobrze odżywiony kocur i przeczesuje futro łapą, którą przed chwilą wylizał. Grabarz podaje Cardellowi jedną latarnię, zamyka za sobą drzwi i rusza przed siebie, powłócząc nogą. Po drugiej stronie dziedzińca znajduje się kamienny budynek z murowanymi ścianami i klepiskiem zamiast podłogi. Schwalbe przykłada dłoń do ust i przed otwarciem zamkniętych na klucz drzwi wydaje z siebie szereg krótkich, głośnych dźwięków.
– To na szczury. Lepiej, jak ja je przestraszę, niż one mnie.
Pomieszczenie przypomina składowisko rupieci. Szpadle, kilofy i łopaty, świeże i używane drewno na trumny, fragmenty płyt nagrobnych, które popękały od zimowych mrozów. Ciało, które przyszli obejrzeć, spoczywa na niskiej ławie, owinięte w materiał. W środku jest chłodno, ale wyraźnie czuć odór śmierci.
Grabarz pokazuje wbity w ścianę żelazny hak. Cardell wiesza na nim swoją latarnię. Schwalbe unosi głowę, splata stwardniałe, zrogowaciałe dłonie i przestępuje z nogi na nogę. Widać, że czuje się nieswojo.
– O co chodzi? – zwraca się do niego Winge. – Mamy mnóstwo roboty i mało czasu.
Schwalbe wbija wzrok w podłogę.
– Jeśli ktoś tak długo jak ja zajmuje się kopaniem grobów, w końcu zaczyna zauważać rzeczy, które uchodzą uwadze innych. Zmarli nie mają głosu, więc komunikują się ze światem na inne sposoby. Ten, co tu leży, to zło w czystej postaci. Nigdy wcześniej nikogo takiego tu nie miałem. Zło jest tu prawie namacalne, kryje się i czai.
Cardell czuje się nieswojo, słysząc brednie wypowiadane przez zabobonnego grabarza. Chce się przeżegnać, ale na widok sceptycznego spojrzenia, jakim Winge obdarza Schwalbego, zamiera w pół ruchu.
– Martwy człowiek to taki, w którym przestało się tlić wszelkie życie. Dusza opuściła ciało, a ja nie umiem odpowiedzieć na pytanie, dokąd sobie poszła i gdzie teraz jest. Miejmy jednak nadzieję, że przebywa w lepszym miejscu od tego, z którego się wydostała. To, co z człowieka zostaje, nie czuje ani kropel deszczu, ani promieni słońca, a my nie możemy mu w żaden sposób zaszkodzić.
Schwalbe ma tak duże wątpliwości, że widać to po jego zmarszczkach. Na twarzy starego grabarza pojawia się wyraz niezadowolenia. Marszczy krzaczaste brwi i nie wygląda na kogoś, kto się dokądkolwiek wybiera.
– Ten człowiek nie powinien spocząć w grobie anonimowo, bo w ten sposób obrazimy duchy. Proponuję więc nadać mu jakieś tymczasowe imię i nazwisko, póki nie poznamy jego prawdziwej tożsamości. Co wy na to, panie Winge?
Winge zastanawia się przez chwilę. Cardell domyśla się, że odpowiedź będzie wynikiem zimnej kalkulacji. Zauważył, że Winge chce jak najszybciej pozbyć się grabarza.
– Ja też uważam, że odniesiemy korzyść z tego, iż ten człowiek będzie się jakoś nazywał. Jakie jest wasze zdanie, panie Mickelu?
Ten milczy, bo nie był przygotowany na takie pytanie. W końcu grabarz chrząka nieśmiało, żeby przerwać milczenie.
– Zwyczaj nakazuje, aby zmarłym, których tożsamość jest nieznana, nadać imię króla, prawda?
Cardell drapie się po głowie. Na wspomnienie króla spluwa na ziemię, jakby poczuł obrzydzenie.
– Chcecie mu dać na imię Gustaw? Czy ten biedak nie nacierpiał się już wystarczająco dużo?
Schwalbe marszczy czoło.
– To może damy mu imię jednego z waszych królewskich Karolów? Było ich dwunastu. O ile się nie mylę, słowo „karl” oznacza w waszym języku istotę ludzką, więc pasuje do każdego z takich nieszczęśników.
Winge patrzy na Cardella.
– Co wy na to? Może być Karl?
W obliczu śmierci wracają dawne wspomnienia.
– Tak. Karl Johan.
Schwalbe uśmiecha się do swoich gości, ukazując rząd brązowych pokruszonych zębów.
– Świetnie! W takim razie życzę panom dobrej nocy… mimo wszystko. Panie Winge, panie…
– …Cardell.
Schwalbe zatrzymuje się na progu i rzuca przez ramię:
– Karlowi Johanowi też życzę dobrej nocy.
Kroki grabarza cichną stopniowo wśród nagrobków. Winge i Cardell stoją w blasku świec. Winge odsuwa na bok kawałek materiału okrywającego zwłoki i obnaża jedną nogę, a właściwie to, co z niej zostało: kikut odcięty na wysokości dwóch dłoni od nasady. Po chwili zerka na Cardella.
– Podejdźcie bliżej i powiedzcie, co widzicie.
Cardell dochodzi do wniosku, że noga oddzielona od zwłok wygląda o wiele gorzej niż korpus. Bezimienny kikut, który na pierwszy rzut oka nie ma nic wspólnego z istotą ludzką.
– Odcięty kikut… Co więcej można o nim powiedzieć?
Winge kiwa w zamyśleniu głową. Przedłużające się milczenie sprawia, że Cardell czuje się nieswojo. Jest coraz bardziej poirytowany tą sytuacją. Zaczyna odnosić wrażenie, że ta noc trwa od zawsze i nigdy się nie skończy. Winge nie spuszcza z niego wzroku. W końcu wskazuje ręką jego lewy bok.
– Widzę, że brakuje wam ręki.
Cardell wie, że ukrywanie własnego kalectwa dobrze mu wychodzi. Ćwiczył to już tyle razy, że nawet nie pamięta ile. Widziana z dużej odległości bukowa proteza przypomina skórę. Od dawna ukrywa ją z tyłu za biodrem. Jeśli nie wykonuje gwałtownych ruchów, niewiele osób dostrzega jego kalectwo. Zwłaszcza gdy jest ciemno. Jego ułomność widać dopiero z bliska. Nie ma więc innego wyjścia i niechętnym skinieniem głowy potwierdza to, o czym wspomniał Winge.
– Współczuję.
Cardell głośno się żacha.
– Przyszedłem tu po zagubioną sakiewkę z pieniędzmi, nie po współczucie.
– Zważywszy na waszą niechęć do imienia Gustaw, domyślam się, że straciliście tę rękę w czasie ostatniej wojny.
Cardell znowu potwierdza słowa Wingego niechętnym skinieniem głowy.
– Wspominam o tym fakcie tylko dlatego, że wasza wiedza o amputacjach na pewno przewyższa to, co ja o nich wiem. Czy moglibyście wyświadczyć mi przysługę? Zerknijcie na ten kikut i powiedzcie, co o nim sądzicie.
Tym razem Cardell poświęca na oględziny więcej czasu. Skóra zmarłego jest wciąż pokryta warstwą brudu, chociaż na jej umycie poszło sporo mydła i wody. W końcu zauważa to, co powinien był dostrzec przy pierwszych oględzinach zwłok.
– To nie jest świeża rana. Ta jest od dawna zaleczona.
Winge potwierdza jego opinię skinieniem głowy, jakby chciał pokazać, że on też ją podziela.
– Zgadza się. Czasem, kiedy znajdujemy zwłoki w takim stanie, snujemy przypuszczenia, że przyczyną śmieci były widoczne na ciele obrażenia albo że są one dziełem sprawcy, który w tak prosty sposób chciał się pozbyć śladów swojego czynu. W tym przypadku żadna z tych opcji nie ma racji bytu. Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby się okazało, że wszystkie cztery kikuty są takie same.
Winge daje Cardellowi znak, żeby zajął miejsce po drugiej stronie ławy. Potem unoszą materiał i składają go w kostkę. Zwłoki wydzielają słodkawo-kwaśny odór. Jest on tak intensywny, że Winge przykłada do nosa chusteczkę. Cardell zadowala się rękawem płaszcza.
Karl Johan nie ma ani nóg, ani rąk. Wszystkie cztery kończyny zostały amputowane tuż u nasady ostrym nożem albo piłą. Zmarły nie ma też oczu – na Cardella i Wingego spoglądają dwa puste oczodoły. Policzki mężczyzny są zapadłe, a to, co z niego zostało, świadczy o tym, że był niedożywiony. Ma odstające żebra i nabrzmiały brzuch wypełniony gazami, które wypchnęły na wierzch pępek. Klatka piersiowa jest wychudzona, a jej wąski rozmiar wskazuje na to, że zmarły był jeszcze bardzo młodym człowiekiem. W najlepszym stanie zachowały się włosy. Pobożni członkowie miejscowej wspólnoty parafialnej wymyli do czysta i wyczesali jego jasną, bujną grzywę.
Winge sięga po latarnię, żeby oświetlić badane fragmenty ciała. Powoli krąży wokół ławy i analizuje wygląd zwłok.
– Rozumiem, że podczas wojny widzieliście wiele okaleczonych ciał?
Cardell kiwa głową. Nie przywykł do sytuacji, w których ktoś w sposób rzeczowy i naukowy dokonuje analizy stanu zwłok. Widać po nim, że jest podenerwowany. Niepokój rozwiązuje mu język.
– Wielu spośród tych, których straciliśmy w Zatoce Fińskiej, wody Bałtyku wyrzucały jesienią pod murami twierdzy Sveaborg, przed stanowiskiem baterii dział. Ci z nas, których oszczędziła gorączka, musieli ich pogrzebać. Dorsze i kraby miały używanie. Najgorsze było to, że te trupy jakby się same poruszały. Wydawały odgłosy, które przypominały bekanie i jęki. Z każdego wyciągaliśmy węgorze, które wślizgiwały się do ich wnętrza i pasły do woli, a gdy przerywaliśmy im ucztę, wiły się ze wściekłością na ziemi.
– Co można powiedzieć w tym kontekście o naszym Karlu Johanie?
– To dwie różne sytuacje. Wtedy grzebaliśmy poległych szybko, zaraz po bitwie, najlepiej tego samego dnia, gdy wypadli za burtę. Kiedy wyciągaliśmy ich z wody, mieli blade twarze, wodniste oczy i pomarszczoną skórę. I podobnie jest w tym przypadku. Myślę, że Karl Johan nie leżał w jeziorze zbyt długo. Moim zdaniem najwyżej kilka albo kilkanaście godzin. Najpóźniej trafił tam po zapadnięciu zmroku.
Winge kiwa głową w zamyśleniu.
– Po jakim czasie zaleczyliście swoją ranę?
Cardell przygląda mu się przez długą chwilę i w końcu podejmuje decyzję.
– Zabierzmy się za to jak należy. Może dojdziemy do wspólnych wniosków.
Winge pomaga Cardellowi podwinąć lewy rękaw płaszcza. Po chwili jego oczom ukazują się klamry mocujące protezę do łokcia. Cardell rozluźnia je wprawnym ruchem i proteza zostaje w rękach Wingego. Cardell wyciąga w jego stronę swój kikut.
– Czy widzieliście kiedykolwiek, jak ktoś kroi ludzkie ciało?
– Tak, ale nigdy nie było to ciało żywego człowieka. Brałem kiedyś udział w pokazie anatomicznym, na którym kilku chirurgów otworzyło zwłoki kobiety.
– Moja operacja nie miała nic wspólnego z tym, o czym piszą podręczniki do anatomii. Operował mnie nasz bosman, któremu trzęsły się ręce. Cięcie wykonał szkockim sztyletem, tuż pod łokciem. Kiedy później trafiłem pod opiekę felczera, musiał uciąć jeszcze więcej, żeby zapobiec gangrenie. W takich sytuacjach trzeba przywiązać pacjenta łańcuchem do podłoża, żeby się nie rzucał, nie szarpał i nie przeszkadzał chirurgowi w pracy. Miękką tkankę odcina się nożem, kości tnie się piłą. Jeśli ktoś ma szczęście, dostaje wódki, żeby upił się do nieprzytomności. W moim przypadku wskazany był pośpiech i zabieg wykonano na żywca. Chirurg musi bardzo szybko zakleszczyć żyły i tętnice. Gdy szczypce się ześlizgną, krew tryska strumieniami na wszystkie strony. W ciągu kilku chwil pacjent robi się blady jak ściana. Jeśli wszystko idzie dobrze, chirurg zostawia trochę skóry, żeby zawinąć ją wokół kikuta. Jej brzegi zszywa igłą i nicią. Popatrzcie tutaj. Blizna ma kształt półksiężyca, wciąż jeszcze widać ślady po szyciu. Potem trzeba tylko poczekać, żeby sprawdzić, czy udało się powstrzymać gangrenę i czy proces gnilny został zahamowany.
Cardell uśmiecha się ponuro do Wingego, który przysłuchuje mu się z uwagą.
– Obserwowaliście proces gojenia rany z bliska, na własnym przykładzie. Czy moglibyście ocenić choćby w przybliżeniu, kiedy nasz Karl Johan stracił swoje cztery kończyny?
– Podajcie latarnię.
Cardell odbiera ją od Wingego i zaczyna oglądać zwłoki. Podchodzi do każdego narożnika, pochyla się nad ławą i ze zmarszczonym czołem przygląda się każdemu kikutowi oddzielnie, a ponieważ w ręce trzyma latarnię, nie może zatkać sobie nosa. Oddycha więc przez usta i wypuszcza powietrze małymi haustami.
– Z tego, co widzę, najpierw amputowano mu prawą rękę. Potem lewą nogę, lewą rękę i na końcu prawą nogę. W tej kolejności. Według mojej wiedzy amputacja prawej ręki miała miejsce co najmniej trzy miesiące temu, bo zaleczona rana przypomina trochę moją. Prawą nogę stracił jakiś miesiąc temu. Proces gojenia zakończył się krótko przed tym, jak ciało trafiło do jeziora.
– Wynika z tego, że zmarły tracił poszczególne kończyny po kolei. Każdą ranę mu opatrzono i pozwolono się jej zagoić, po czym przeprowadzano amputację następnej kończyny. Później go oślepiono. Zmarły nie ma też zębów ani języka. Sądząc po ranach, proces doprowadzenia go do stanu, w którym znajduje się teraz, rozpoczął się latem i zakończył przed kilkoma tygodniami. Śmierć nastąpiła nie dalej niż wczorajszego dnia.
Cardell czuje, jak pod wpływem analizy Wingego włosy jeżą mu się na głowie. Winge uderza w zamyśleniu paznokciem palca w przednie zęby i po chwili kontynuuje swój wywód.
– Myślę, że ten człowiek przyjął ją z wdzięcznością. – Wykonuje ruch, jakby chciał z powrotem okryć zmarłego materiałem, ale nagle wstrzymuje się i zaczyna pocierać materiał w palcach. – Dziękuję wam za pomoc, panie Mickelu. I jeszcze jedno: chyba przeceniliście umiejętności zmarłego jako kieszonkowca, który pozbawił was sakiewki z pieniędzmi. Wasza sakiewka wisi w tym samym miejscu co zawsze, to znaczy pod płaszczem. Wyraźnie widać tam wypukłość. Zauważyłem ją, gdy się pochylaliście. Dobrze o tym wiedzieliście, bo chociaż wczoraj wieczorem nieźle się upiliście, dzisiaj przestało wam już szumieć w głowie.
Cardell jest zaskoczony słowami Wingego. Przeklina się w myślach za to, że pod wpływem impulsu skłamał. Jest zły, chociaż nie jest już pijany, tylko ma kaca. Nie daje mu spokoju pozbawione emocji zachowanie Wingego i sposób, w jaki ten obchodził się ze zwłokami. Stoi to w ostrym kontraście z jego zachowaniem, chociaż to przecież on widział tylu zabitych, że nie życzyłby tego swojemu największemu wrogowi. Spluwa więc przez ramię, żeby odpędzić licho.
– Okropny z was człowiek, panie Winge. Nic dziwnego, że w obecności trupa czujecie się tak dobrze. Pozwólcie, że wam odpłacę tą samą monetą: za mało jecie. Gdybym był na waszym miejscu, więcej czasu spędzałbym przy zastawionym stole niż w ustępie.
Winge nie reaguje na tak obraźliwe słowa.
– Wiem, że o tak później porze przygnało was tu coś zupełnie innego – mówi w końcu. – Pozwólcie jednak, że o tym zamilczę. Chcecie kontynuować to, co zaczęliście? Chcecie zobaczyć, jak ten człowiek spocznie pomszczony w poświęconej ziemi? Dysponuję pewnymi środkami, które pozyskałem od policji. Byłbym wdzięczny za okazaną pomoc i mógłbym za nią zapłacić.
Winge robi pauzę i patrzy na Cardella swoimi wielkimi oczami. Widzi, że coś, co jeszcze przed chwilą było w nich ukryte, nagle rozbłysło. Cardell jest przestraszony, a nawet przerażony, ale też bardzo zmęczony, więc stoi bezwolnie, czekając na ofertę, którą Winge zamierza mu złożyć.
– Nie musicie mi odpowiadać od razu. Udam się teraz na policję, żeby wziąć udział w porannej odprawie u naczelnika Norlina. I tak wiem, co tam usłyszę. Naczelnik przedstawi raport z ustaleń. Odpowiedzialność zrzuci na brak pieniędzy z kasy miasta, które jest zajęte innymi sprawami, bo są prostsze i przysporzą władzom więcej chwały niż nasza sprawa. Zgodnie z instrukcjami zwróci się do policjantów z okolic kościoła Mariackiego, aby popytali swoich informatorów, czy w związku z tą sprawą pojawiły się jakieś plotki, które pomogą nam poprowadzić śledztwo. Będę jednak z wami szczery: nie żywię zbyt wielkiej nadziei w tym względzie. Zwłoki zostaną pochowane na koszt miasta w północnej części tutejszego cmentarza, bo nie znamy tożsamości zmarłego. Nikt nie będzie go opłakiwał. Naczelnik policji poprosił mnie, abym tę sprawę wyjaśnił. Obawiam się jednak, że sam sobie nie poradzę.
To zbyt mało, żeby poprawić Cardellowi humor. Najchętniej wróciłby już do domu. Targają nim sprzeczne uczucia. Słyszy za sobą ochrypły głos Wingego:
– Jeśli zdecydujecie się mi pomóc, łatwo mnie znajdziecie. Wynajmuję pokój u Roseliusa w Spenska Gården.
W biurze policji, które znajduje się na Zamkowym Wzgórzu w budynku należącym kiedyś do kupca Johana Indebetou, panuje chaos i zamieszanie. Tak jest tu w każdy inny dzień o tak wczesnej porze. Winge przeciera szczypiące oczy i próbuje zapomnieć, że ma za sobą nieprzespaną noc. Zastanawia się, czy znajdzie gdzieś dzbanek z resztkami kawy.
Na klatce schodowej jest już pełno ludzi. Jedni wchodzą, drudzy wychodzą, jeszcze inni stoją tam w oczekiwaniu na załatwienie swoich spraw. Urzędnicy i policjanci wciąż się przyzwyczajają do nowej siedziby i nowego naczelnika policji. Nie zdążyli się jeszcze wdrożyć do nowych zadań ani nawet urządzić swoich pokojów.
Od czasu, gdy budynek zajęła policja, minął ponad rok. Dość szybko po mieście zaczęły krążyć złośliwe plotki, jakoby jedynym powodem przeprowadzki z ulicy Trädgårdsgatan była chęć uratowania twarzy przez lokalne władze po tym, jak poprzedniemu właścicielowi udało się uzyskać audiencję u konającego Gustawa III. Ów człowiek wyszedł od króla z trudnym do rozpoznania podpisem władcy na akcie kupna opiewającym na kwotę dwudziestu pięciu tysięcy talarów. Król rzekomo zgodził się zapłacić tyle za zrujnowany budynek, po którym hulał wiatr i który od dawna stał niezamieszkany. Latem było w nim za gorąco, zimą za chłodno.
Budynek ma dziwny, asymetryczny kształt, jedna ściana jest przechylona na bok. Stoi między katedrą św. Mikołaja a pustą działką, na której wciąż straszą reszki wyburzonego niedawno Bollhuset1.
O tak wczesnej porze policjanci mijają się na schodach z interesantami. Winge obserwuje z niesmakiem dwóch prostaków zatrudnionych przez policję. Teuchler i Nystedt z trudem wloką ze sobą jakiegoś człowieka w porozrywanej koszuli. Siniaki na jego twarzy i pęknięte wargi świadczą o tym, że przed chwilą przyznał się do tego, o co został oskarżony. Sekretarz Blom, który tak jak Winge obserwował tę scenę, zauważa go i demonstracyjnie wznosi oczy do nieba. Od zniesienia takich metod przesłuchiwania upłynęło ponad dwadzieścia lat, ale Teuchler i Nystedt najwidoczniej niczego się nie nauczyli.
Ci, którzy znają Wingego ze słyszenia i z widzenia, a nie znają go osobiście, na jego widok spuszczają wzrok. Winge wie, że kiedy ich minie, znowu będą się na niego gapić. Wchodząc schodami na górę, zauważa, że nikt nie wpadł jeszcze na pomysł, aby zdjąć ze ściany tarczę herbową poprzedniego naczelnika policji. To dla niego kolejny dowód na nieporządek, jaki zapanował od czasu, gdy król Gustaw przeniósł się do swoich przodków.
Chociaż od dnia, w którym Anckarström strzelił do króla na balu maskowym, minęły prawie dwa lata, w siedzibie policji echa tego wystrzału jeszcze nie ucichły. Następca tronu miał wtedy trzynaście lat i jako niepełnoletni nie mógł objąć panowania. Walka o władzę wybuchła, zanim król wydał ostatnie tchnienie. Poprzedni naczelnik policji, Nils Henric Aschan Liljensparre, był zaufanym człowiekiem Gustawa III. To on zbudował struktury policji od podstaw i prawie trzydzieści lat nimi zarządzał. Z czasem stał się jednym z najpotężniejszych ludzi w kraju. W pewnym momencie dostrzegł dla siebie szansę i zaczął otwarcie zgłaszać swoje ambicje. Z brata zmarłego króla, księcia Karola, który miał rządzić w kraju w imieniu małoletniego następcy tronu, zamierzał uczynić posłuszną marionetkę.
Niestety, żądza władzy zakończyła się dla ambitnego naczelnika fatalnie: miejsce będące jego marzeniem zajął baron Reuterholm, który zaczął sprawować rządy w kraju w imieniu następcy tronu, a Liljensparrego zesłał do szwedzkich posiadłości na Pomorzu. Na początku roku baron Reuterholm powierzył obowiązki naczelnika policji prawnikowi Johanowi Gustafowi Norlinowi. Podobno szybko pożałował tej nominacji. Winge wiedział dlaczego: Norlin jest człowiekiem, który kieruje się zasadami prawa.
Na trzecim piętrze stoją krzesła dla osób oczekujących na rozpatrzenie swoich spraw. Winge macha rękami, żeby pobudzić krew w zmarzniętych czubkach palców. Chłodne, wilgotne powietrze drażni go w gardło, więc płytko oddycha, żeby powstrzymać kaszel. Musi odczekać kwadrans w przeciągu między nieszczelnymi oknami, zanim Norlin go do siebie wezwie. Po wyjściu jednego z interesantów przychodzi jego kolej.
W gabinecie Norlina panuje taki sam bałagan jak w pozostałych pomieszczeniach. Piękne biurko jest ledwo widoczne spod stosu papierów, które zawalają cały blat. Norlin stoi przy oknie. Na parapecie siedzi chudy kot, który mruczy z zadowoleniem, bo naczelnik głaszcze go po grzbiecie. Norlin ma prawie tyle samo lat co Winge, ale bezsenne noce sprawiły, że wygląda dużo starzej. Skóra nad kołnierzem jego obowiązkowego munduru jest zaczerwieniona i podrażniona, bo ciągle się tam drapie. W pewnej chwili odwraca się do Wingego, który stoi wpatrzony w kota, i wzrusza ramionami.
– To jedyne stworzenie w tym budynku, które nadal posługuje się zdrowym rozsądkiem i zachowuje właściwe priorytety. – Delikatnym ruchem spycha kota na podłogę, opiera się plecami o futrynę okna i krzyżuje ręce na piersi. – No i jak? Obdukcja się udała?
– Chyba trochę wczoraj przesadziłem, oskarżając strażnika, że się upił. Wcale mu się nie dziwię. Jego reakcja była całkiem naturalna. To dość niezwykłe przestępstwo.
– Powiedziałem, że powierzam ci tę sprawę, bo jesteś zdolny i doświadczony… ale mam też inny powód. Nie jesteś zatrudniony w naszym urzędzie i dlatego możesz działać pod przykrywką. Reuterholm ma na mnie oko. Największą niechęć wobec mojej osoby wywołuje w nim to, że staram się wykonywać swoje obowiązki rzetelnie. Pan baron wolałby, żebym zaostrzył przepisy o cenzurze, a nie walczył o oczyszczenie miasta z przestępców i wszelkiej hołoty. Popatrz tylko na to. – Norlin pokazuje Wingemu złożony list ze złamaną pieczęcią. – To list od Reuterholma. Żąda, abym go poinformował, dlaczego nie poczyniłem żadnych kroków w sprawie plotek, jakoby próbował otruć następcę tronu. Z tych samych plotek wynika, że prawdziwym powodem żądzy władzy pana barona są jego impotencja i liczne zboczenia. Reuterholm pisze też, że czekał wystarczająco długo, aby osoby odpowiedzialne za kolportowanie tych kłamstw znalazły się za kratkami, i żąda ode mnie, abym mu złożył raport z opisem wszystkich podjętych przeze mnie działań, jak również postępu w śledztwie.
– I co, wyślesz mu ten raport?
– Żadnych działań nie podejmowałem, więc najlepiej zrobię, jeśli ustąpię z urzędu. Ten człowiek chyba oszalał. To prawdziwy despota, bez przyjaciół i rodziny. Nigdy nie kieruje się zdrowym rozsądkiem. Wróżbiarce Arvidsson kazał rozmawiać w swoim imieniu ze zmarłymi. Jest żałosny, obrażalski i pamiętliwy. Dokładna kopia Gustawa Trzeciego, który stał się taki po latach. Strach przed buntem i zdradą to choroba, na którą zapadają wszyscy, którzy za bardzo zbliżą swój tyłek do tronu. Jak wiesz, błogosławiony majestat nakazał mojemu poprzednikowi zatrudnić grupę tajniaków, którzy mieli mu donosić o plotkach i spiskach wśród poddanych. Problem nie polegał jednak na tym, że ludzie byli niezadowoleni, tylko na tym, że tajniacy zaczęli tropić spiskowców w niewłaściwych miejscach. Nasz nieżyjący król strasznie się bał, że idee rewolucji francuskiej rozprzestrzenią się też na północy Europy, i dlatego kazał zbierać zwykłe, kuchenne plotki, podczas gdy jego przyszły zabójca kręcił się bezkarnie wśród dworzan. Król tak bardzo obawiał się plebsu, z którym nigdy nie miał do czynienia, że był absolutnie przekonany, iż ze strony szlachty nic mu nie grozi. – Norlin wykonuje zamaszysty ruch ręką w stronę biurka. – Staram się nie zwracać uwagi na to, co wynika z raportów wysyłanych baronowi przez jego wywiadowców, ale niestety muszę je przyjmować. Prawda jest taka, że jeden brzmi bardziej nieprawdopodobnie od drugiego. Na przykład pan Ödman donosi, że pewnego deszczowego wieczoru mieszkaniec Strängnäs o nazwisku Nilsson zaśpiewał przetłumaczoną na szwedzki Marsyliankę. Pewien kawalerzysta o wątpliwych sympatiach chwalił podobno szpilkę do krawata należącą do podejrzanego intryganta Juhlina. Kullmer i Ågren poszli do kościoła w długich spodniach, co wywołało aplauz Weinåsa i Falka; z kolei niejaki Carlén trzyma pod poduszką tekst Thorilda… bla, bla, bla… Tracę na to cenny czas, a naprawdę ważne sprawy muszą czekać. Niestety, ten stary despota Liljensparre uważał, że są to sprawy najwyższej wagi. Czy wiesz, jaki miał przydomek? Szajbus, bo na trzecie imię ma Aschan. Trochę je przerobili i tak powstał „Szajbus”.
Winge rzuca okiem na stos listów, jeden z nich bierze do ręki, przebiega jego treść obojętnym wzrokiem i odkłada go na miejsce. Norlin zdejmuje perukę, ciska ją na stos papierów i znowu zaczyna się drapać u nasady włosów.
– Pojawiły się pogłoski, że Reuterholm szuka już mojego następcy.
– Kto ma nim zostać?
– Podobno zwrócił się do Ullholma. Myślę, że znasz go aż nadto dobrze.
– Czy wiesz, jak długo zostaniesz na stanowisku?
– Nie, ale jeśli pan baron coś postanowi, stara się postawić na swoim. Nie muszę chyba dodawać, że Ullholm nie pozwoli ci kontynuować zadania, które ci zleciłem. Dlatego sprawa zrobiła się pilna.
Winge unosi dłoń i zaczyna przecierać spuchnięte powieki. Jest tak zmęczony, że przed oczami tańczą mu niewyraźne kropki.
– Jestem ostatnią osobą, której powinieneś przypominać, że zostało nam niewiele czasu.
Norlin wskazuje Wingemu krzesło i prosi go, aby usiadł. Otwiera drzwi na korytarz i głośno woła, żeby ktoś mu przyniósł kawy. Obowiązek wykonania tego polecenia spada na najbliżej stojącą osobę. Naczelnik policji wydaje z siebie głębokie westchnienie i siada naprzeciwko Wingego.
– Wróćmy jednak do twojej sprawy. Zwłoki znalezione w jeziorze. Czy istnieje jakaś szansa na ustalenie winnego?
– Mam powody twierdzić, że ciało znalazło się w wodzie na kilka godzin przed znalezieniem. Będę szukał świadków, którzy przebywali w tamtej okolicy tuż po zapadnięciu zmroku.
– Sprawa wydaje się dość beznadziejna. Coś więcej?
– Jedna rzecz. Ciało było prawie całkowicie nagie, owinięte jedynie w rodzaj materiału, którego nigdy przedtem nie widziałem. Jest zbyt drogi, żeby go wykorzystywać do takich celów. Zapytaj jakiegoś specjalistę, na pewno powie ci więcej.
Norlin siedzi zatopiony w myślach, ale potwierdza skinieniem głowy.
– Zachowuj się dyskretnie i to nie tylko ze względu na Reuterholma. Ludzie na ulicach burzą się z niezadowolenia. Nie muszę ci chyba przypominać, jak całkiem niedawno rozszalały tłum wtargnął na Zamkowe Wzgórze i domagał się krwi, bo jakiś szlachcic spłazował szpadą mieszczanina. Każdy akt przemocy należy traktować z wielką ostrożnością. Dlatego proszę cię: wyświadcz mi tę przysługę i działaj dyskretnie.
Do drzwi puka pokojówka, w ręce trzyma tacę z dzbankiem i filiżankami. Norlin rozlewa do nich kawę i jedną podaje Wingemu, który zanurza w gorącym płynie wargi. Od razu czuje, jak wstępuje w niego nowe życie. Kot wskakuje Norlinowi bezczelnie na kolana. Naczelnik policji przygląda się Wingemu niespokojnym wzrokiem.
– Wybacz, Cecilu, że to powiem, zwłaszcza że to po części moja wina, ale okropnie wyglądasz.
Gospoda nazywa się Zatracenie. Ściany w środku pokrywa gęsta warstwa sadzy, ale jeśli ktoś zada sobie choć odrobinę trudu i przypatrzy się im uważniej, dostrzeże na nich malowidło przedstawiające taniec śmierci. Chłopi i mieszczanie, szlachta i duchowni tańczą ramię w ramię wokół kościotrupa, który rzępoli na czarnych jak smoła skrzypcach. Malowidło wprawia wielu gości w zły nastrój, więc przed zapadnięciem zmroku i do momentu, aż alkohol uderzy im do głowy, klientów bywa tu niewielu. Karczmarz Gedda dzielnie się broni przed wszelkimi namowami, żeby ściany pobiałkować. To przecież malowidło samego mistrza Hoffbro2, syczy w odpowiedzi. Prawdziwe dzieło sztuki.
Cardellowi też się to malowidło nie podoba, zwłaszcza że zgodnie z warunkami umowy zawartej z Geddą musi być przez cały czas trzeźwy. W karczmie pełni funkcję kogoś w rodzaju wykidajły. Jego zadanie polega na tłumieniu awantur w zarodku, co dzięki rozwiniętym mięśniom nie jest takie trudne. Robi to za szylinga tygodniowo, a za każdą udaną interwencję dostaje dodatkową prowizję. Na co dzień pracuje jako pomocnik strażnika miejskiego, ale otrzymuje tak niskie wynagrodzenie, że nie da się z niego wyżyć, i dlatego z zadowoleniem przyjął propozycję zarobienia kilku dodatkowych groszy. Siedząc na ławie, po raz tysięczny czuje na sobie spojrzenie, jakim obrzuca go swoimi pustymi oczodołami kościotrup. Cardell drapie się po głowie i wkłada do ust prymkę tytoniu.
Instynkt mu podpowiada, że ta noc nie przyniesie nic dobrego. Z drugiej strony czuje się tak, jakby czegoś się spodziewał. Po zachodzie słońca w lokalu panuje złowieszcza atmosfera. Goście wykłócają się ze swoimi kompanami, siedząc nad kubkami i kielichami, a gdy w gęstym tłoku ktoś kogoś przypadkiem popchnie albo potrąci, od razu wybucha awantura. Cardell musi co chwilę interweniować i przemawiać ludziom do rozsądku. Niestety, nikt go nie słucha albo nie rozumie. Goście uspokajają się dopiero wtedy, kiedy chwyta ich za kark, unosi z podłogi i wyrzuca na ulicę.
W pewnej chwili widzi, jak przez drzwi wciska się do środka grupa marynarzy. Idą ławą, ale w pewnym momencie najsłabszy z nich łamie szyk i ustępuje komuś przejścia, narażając się na szyderczy śmiech. Marynarze ryczą na cały głos i śpiewają jakąś wulgarną piosenkę. Słowa refrenu przerywają beknięciami i chwalą się, ile kobiet pozbawili dziewictwa. Cardell jest już pewien, że ten wieczór źle się skończy.
Marynarze są młodzi, nieustępliwi i pijani. Za rzecz honoru uważają wzajemne wspieranie się w trudnych sytuacjach. Cardell dobrze zna takich jak oni. Kiedyś był taki sam. Kocha ich, a zarazem nienawidzi. Ze swego miejsca przy drzwiach obserwuje ich jak wilk, który śledzi stado zajęcy i wie, że ich upolowanie jest tylko kwestią czasu.
I rzeczywiście, długo nie musi czekać. Jakiś otyły mężczyzna potyka się o sprzączkę przy butach i jednemu z marynarzy wylewa na plecy kufel piwa. Marynarze w mgnieniu oka stawiają biedaka na stół i każą mu tańczyć, podczas gdy sami stają dokoła i kołyszą stołem z taką siłą, że aż skrzypią deski. Jeden z nich chwyta za nóż i próbuje wcelować czubkiem ostrza w palce tańczącego człowieka.
Cardell widzi, że Gedda zerka na niego wymownie z drugiego końca sali. Klientami, którzy krwawią albo rozlewają trunki na podłogę, karczmarz niewiele się przejmuje. Martwi go za to los sprzętów, bo ponowne umeblowanie lokalu to spory wydatek. Nie namyślając się długo i nie zastanawiając się nad tym, co robi, Cardell unosi zdrową rękę, żeby zapiąć skórzane rzemienie podtrzymujące drewnianą protezę.
Wojna go nauczyła, że w walce nie ma nic chwalebnego. Każda wojna jest równie przewidywalna, co bezsensowna. Mimo to istnieje pewien obyczaj, którego należy przestrzegać. Cardell postanawia się do niego zastosować, jakby to była naturalna czynność. Podchodzi do marynarza, który trzyma w ręce nóż, kładzie mu dłoń na ramieniu i z wielką powagą na twarzy wykonuje serię dyplomatycznych gestów. Zbliża usta do jego ucha i wrzeszczy, żeby sobie poszedł do diabła. W odpowiedzi na to marynarz spluwa mu w twarz. Cardell czuje, że serce zaczyna mu walić jak młotem, a świat zabarwia się na czerwono. Mimo to nadal stara się nad sobą zapanować. Opuszcza ramiona w geście poddania, jakby na widok triumfującej, szyderczej miny przeciwnika ogarnął go strach.
Kiedy na marynarzy spada pierwszy cios, nie wiedzą, co się dzieje. Cardell atakuje ich lewą ręką z wysokości pasa, a ciosy, które im wymierza, sprawiają wrażenie, jakby zadawał je otwartą dłonią, jakby pieścił nią twarz najbliżej stojącego marynarza. W powietrzu fruwają zęby, tworząc coś w rodzaju czerwonej kaskady, Cardell zaś wkłada w kolejne uderzenia całą swoją energię. Czuje, że łamie komuś rękę, miażdży nos, kruszy żebra, wybija oko. Każdy cios to eksplozja, a ból dodaje jego złości coraz więcej paliwa.
Marynarze uciekają na łeb na szyję. Ostatni z nich wycofuje się z płaczem na czworakach, a gdy przechodzi przez próg, Cardell częstuje go kopniakiem i tym samym pomaga mu się znaleźć po drugiej stronie drzwi. Kiedy chwilę później się odwraca, widzi, że mężczyzna, którego uratował przed oprawcami, nadal stoi na stole, uderza się rękami po udach i ryczy ze śmiechu na cały głos.
Jego wdzięczność nie zna granic. Upiera się, że w podzięce postawi swojemu wybawcy dzban reńskiego wina. Cardell dochodzi do wniosku, że nocna bitwa była na tyle wyczerpująca, iż do czasu, aż drzwi karczmy zamkną się za ostatnim klientem, zasłużył sobie na odpoczynek. Podłoga przypomina wzór ułożony z ciemnych plam, które prowadzą prosto do niego. Nie zwraca uwagi na pełne wyrzutu spojrzenie Geddy i zaczyna pić – zachłannie i do dna. Bójka to jedna z niewielu rzeczy, które potrafią go ożywić. Kiedyś aktywnie szukał takich okazji, a pocieszenie znajdywał w przekonaniu, że każde zwycięstwo daje mu iluzję kontroli nad własnym życiem. Z czasem siła tego przekonania zaczęła słabnąć. Teraz boli go ręka i czuje się staro – za staro jak na takie życie. Pociechę przynosi mu wino. Uratowany mężczyzna przedstawia się jako Isak Reinhold Blom.
– Jestem poetą, do usług.
Cardell patrzy na niego z niedowierzaniem.