21,00 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 508
Spis treści
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ 6
ROZDZIAŁ 7
ROZDZIAŁ 8
CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ 6
ROZDZIAŁ 7
ROZDZIAŁ 8
ROZDZIAŁ 9
CZĘŚĆ TRZECIA
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ 6
APENDYKS
Stopka redakcyjna
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ 1
Był jasny zimny dzień w kwietniu, zegary właśnie wybiły trzynastą. Winston Smith z podbródkiem przyciśniętym do piersi w odruchu obrony przed kąśliwym wiatrem wślizgnął się szybko przez oszklone drzwi do Victory Mansions, choć nie na tyle szybko, aby wraz z nim do środka nie wdarł się tuman piaszczystego kurzu.
Na klatce schodowej cuchnęło gotowaną kapustą i starymi wycieraczkami. Na jednej ze ścian powieszono kolorowy plakat, zbyt duży, aby go eksponować we wnętrzach. Ukazywał ogromną twarz, o ponadmetrowej szerokości: oblicze mniej więcej czterdziestopięcioletniego mężczyzny o grubo ciosanych przystojnych rysach i sumiastych czarnych wąsach. Winston ruszył na schody. Próba skorzystania z windy nie miała sensu. Nawet w najlepszych czasach winda rzadko działała, a teraz za dnia odcinano prąd. Zadecydowano o tym w ramach polityki oszczędnościowej przygotowującej do Tygodnia Nienawiści. Mieszkanie znajdowało się na siódmym piętrze i Winston, który miał trzydzieści dziewięć lat i wrzodziejący żylak nad kostką prawej nogi, szedł na górę powoli, przystając kilka razy po drodze. Na każdym półpiętrze spoglądała na niego z plakatu naprzeciw szybu windowego ogromna twarz wąsacza. Było to jedno z tych upozowanych zdjęć, na których oczy podążają za ruchami widza. Podpis głosił: WIELKI BRAT PATRZY.
W mieszkaniu tubalny głos odczytywał listę danych mających coś wspólnego z produkcją surówki hutniczej. Dochodził z prostokątnej metalowej tablicy podobnej do matowego lustra, która stanowiła część ściany po prawej stronie. Winston przekręcił włącznik i głos nieco osłabł, choć słowa pozostały wyraźnie słyszalne. Urządzenie (nazywane teleekranem) dawało się ściszyć, ale nie można go było całkowicie wyłączyć. Winston podszedł do okna – nieduża krucha postać, której niepozorność uwydatniał niebieski kombinezon: partyjny uniform. Miał bardzo jasne włosy, cerę z natury rumianą, skórę spierzchniętą od szorstkiego mydła, tępych żyletek i mrozów minionej zimy.
Świat za oknem zionął chłodem. W głębi ulicy w podmuchach wiatru wirowały kłęby kurzu i skrawki papieru i choć świeciło słońce, a niebo było soczyście niebieskie, wszystko zdawało się bezbarwne z wyjątkiem porozlepianych wszędzie plakatów. Wąsate oblicze spoglądało z każdego wyeksponowanego miejsca. Także z fasady domu naprzeciwko. WIELKI BRAT PATRZY – grzmiał podpis, a ciemne źrenice zaglądały Winstonowi głęboko w oczy. Niżej, na poziomie ulicy, kolejny plakat z naderwanym rogiem trzepotał nierytmicznie na wietrze, na zmianę zakrywając i odkrywając jedno słowo: ANGLOSOC. W oddali między dachami latał śmigłowiec, na moment zawisł jak giez, po czym poderwał się w przechyleniu. Był to patrol policji zaglądający ludziom do okien. Lecz taki patrol nie robił wrażenia. Wrażenie robiła Myślicja.
Za plecami Winstona głos z teleekranu wciąż trajkotał o wytopie surówki i przekroczeniu założeń dziewiątego w kolejności Planu Trzyletniego. Teleekran był zarazem odbiornikiem i nadajnikiem. Wychwytywał każdy dźwięk głośniejszy od cichego szeptu, ponadto dopóki Winston przebywał w polu obserwacji z metalowej płyty, nie tylko go słyszano, ale też widziano. Oczywiście nikt nie miał pojęcia, czy w danej chwili jest podglądany. Kwestią domysłów pozostawało, jak często lub według jakiego schematu Myślicja prowadzi inwigilację. Niewykluczone, że śledziła wszystkich przez cały czas. Tak czy inaczej mogła podłączyć się do każdego mieszkania, kiedy tylko chciała. Ludzie musieli żyć i żyli z założeniem – które z nawyku przerodziło się w odruch – że słyszano każde ich słowo i nadzorowano każdy ruch, chyba że skrywała ich ciemność.
Winston stał odwrócony tyłem do teleekranu. Tak było bezpieczniej, choć zdawał sobie sprawę, że nawet plecy mogą go zdradzić. W odległości kilometra nad zszarzałym miejskim krajobrazem górował biały gmach Ministerstwa Prawdy, jego miejsce pracy. Oto Londyn, pomyślał Winston z mglistym niesmakiem, główne miasto Lądowiska Numer Jeden, trzeciej pod względem zaludnienia prowincji Oceanii. Spróbował dogrzebać się do jakiegoś wspomnienia z lat dziecinnych, które upewniłoby go, czy Londyn zawsze wyglądał tak samo. Czy oczom zawsze ukazywał się widok dziewiętnastowiecznych ruder o ścianach podpartych belkami, oknach łatanych kawałkami dykty i dachach uszczelnianych blachą falistą, ze zwariowanymi murami ogrodowymi pochylonymi we wszystkie strony? I widok tych zbombardowanych parcel, gdzie pył z tynku kłębił się w powietrzu, a wierzbownica porastała kupy gruzu, tych kwartałów zrównanych z ziemią przez bomby, gdzie kiełkowały kolonie nędznych drewnianych budynków przypominających kurniki? Na próżno Winston próbował sobie przypomnieć: z dzieciństwa nie zachowało się nic oprócz serii rozświetlonych obrazów pozbawionych tła i najczęściej niezrozumiałych.
Siedziba Ministerstwa Prawdy – Minipry w nowomowie [nowomowa była urzędowym językiem Oceanii. Struktura i etymologia – zob. apendyks] – istotnie różniła się od wszystkich innych budynków w zasięgu wzroku. Był to ogromny gmach w kształcie piramidy, postawiony z lśniącego białego betonu, wznoszący się tarasowo na wysokość trzystu metrów. Ze swego miejsca Winston dostrzegał wyraźnie trzy partyjne hasła w formie eleganckich liter na białym tle:
WOJNA TO POKÓJ
WOLNOŚĆ TO NIEWOLA
IGNORANCJA TO SIŁA
Mówiono, że gmach Ministerstwa Prawdy ma trzy tysiące pomieszczeń od parteru w górę i podobny rozkład pod ziemią. W całym Londynie były jeszcze tylko trzy budynki, które dorównywały mu wyglądem i wielkością. Do tego stopnia dominowały nad resztą miasta, że z dachu Victory Mansions było widać wszystkie cztery jednocześnie. Stanowiły siedziby czterech ministerstw, na które dzielił się cały aparat władzy. Ministerstwu Prawdy podlegały informacja, rozrywka, oświata i sztuka. Ministerstwo Pokoju prowadziło wojny. Ministerstwo Miłości było odpowiedzialne za utrzymywanie ładu i porządku. Ministerstwo Dostatku zajmowało się z kolei gospodarką. W nowomowie ich nazwy brzmiały następująco: Minipra, Minipo, Minimi i Minido.
Największy strach budziło Ministerstwo Miłości. Jego gmach nie miał ani jednego okna. Winston nigdy nie był w tym ministerstwie ani choćby w promieniu pół kilometra od niego. Wpuszczano tam ludzi jedynie w sprawach służbowych i nawet wtedy należało przedrzeć się przez istny labirynt zasieków, stalowych bram i zamaskowanych gniazd karabinów maszynowych. Ulice w pobliżu zewnętrznych szlabanów patrolowali strażnicy o gębach goryli, ubrani w czarne mundury i wyposażeni w pałki teleskopowe.
Winston odwrócił się gwałtownie. Na twarz przywołał wyraz spokojnego optymizmu, bo tak nakazywał rozsądek, gdy stało się przodem do teleekranu. Ruszył przez pokój do ciasnej kuchni. Wychodząc o tej porze z Ministerstwa, zrezygnował z obiadu w stołówce, wiedział również, że w kuchni nie ma nic do jedzenia oprócz kawałka ciemnego chleba, który musiał zachować na śniadanie nazajutrz. Z półki zdjął butelkę bezbarwnego płynu oklejoną prostą białą etykietą z napisem VICTORY GIN. Wydzielała duszną mdłą woń jak chińska wódka ryżowa. Nalał sobie prawie całą filiżankę, przygotował się na wstrząs i wypił wszystko jednym haustem jak dawkę lekarstwa.
Natychmiast poczerwieniał, a z oczu popłynęły łzy. Alkohol smakował jak kwas azotowy, ponadto każdy łyk był niczym cios gumową pałką w potylicę. Lecz w następnej chwili palące doznanie w żołądku minęło i świat stał się nieco pogodniejszy. Winston wyjął papierosa z pogniecionej paczki z napisem VICTORY CIGARETTESi nieostrożnie ujął go w pionie, przez co cały tytoń wysypał się na podłogę. Z następnym poszło mu lepiej. Wrócił do dużego pokoju i usiadł przy stoliku po lewej stronie teleekranu. Z szuflady wydobył obsadkę, kałamarz i gruby czysty brulion w marmurkowej okładce z czerwonym grzbietem.
Z niewiadomego powodu teleekran umieszczono w nietypowym miejscu. Zamiast, jak to się działo na ogół, wisieć na ścianie w głębi, skąd roztaczał się widok na całe pomieszczenie, był zamontowany na najdłuższej ścianie, naprzeciw okna. Po jednej jego stronie ciągnęła się płytka wnęka, w której teraz siedział Winston, a którą, gdy budowano blok, zapewne przeznaczono na regał z książkami. Tkwiąc we wnęce, przyklejony do ściany, znajdował się poza zasięgiem obserwacji z teleekranu, a więc był niewidoczny. Nadal go jednak słyszano. Przede wszystkim to właśnie niecodzienny rozkład pokoju podsunął mu pomysł, który właśnie zaczął wcielać w życie.
Dodatkowo zainspirował go brulion wyjęty z szuflady. Był wyjątkowo piękny. Papieru, z którego wykonano gładkie kremowe kartki, nieco pożółkłe z upływu czasu, nie produkowano już od co najmniej czterdziestu lat. Winston domyślał się, że zeszyt jest o wiele starszy. Wypatrzył go na wystawie zatęchłego sklepiku ze starzyzną w jednej z podlejszych dzielnic miasta (nie pamiętał już, gdzie dokładnie to było) i natychmiast poczuł nieprzeparte pragnienie, aby go mieć. Członkom partii nie wolno było zaopatrywać się w zwykłych sklepach (takie zakupy nazywano „transakcjami na wolnym rynku”), jednak zakazu tego nie przestrzegano nazbyt surowo, gdyż wielu potrzebnych rzeczy, takich jak sznurowadła czy żyletki, nie można było dostać w inny sposób. Winston rozejrzał się szybko na boki, wślizgnął do środka i kupił brulion za dwa i pół dolara. W tamtej chwili nie zastanawiał się nawet, w jakim celu to zrobił. Zaniósł zdobycz w teczce do domu jak winowajca. Zeszyt był niezapisany, lecz sam w sobie mógł być okolicznością obciążającą.
Winston postanowił prowadzić pamiętnik. Nie było to wbrew prawu (nic nie było, ponieważ zniesiono wszelkie prawa), gdyby jednak zostało wykryte, z dużą dozą prawdopodobieństwa czekałaby go kara śmierci lub przynajmniej dwadzieścia pięć lat obozu pracy przymusowej. Do obsadki włożył stalówkę i possał ją przez chwilę, żeby pozbyć się tłuszczu. Pióro było archaicznym przyborem, używanym rzadko nawet do składania podpisu, a to konkretne Winston zdobył po kryjomu i z pewnym trudem, wiedziony przeświadczeniem, że piękny kremowy papier zasługuje na stalówkę, a nie skrobanie kopiowym ołówkiem. W istocie nie nawykł do odręcznego pisania. Poza krótkimi notatkami wszystko dyktowano do mowopisu, który oczywiście nie nadawał się do obecnego celu. Winston zanurzył stalówkę w kałamarzu i zawahał się na moment. Ścisnęło go w dołku. Przyłożenie pióra do papieru było krokiem przełomowym. Napisał niezgrabnymi małymi literami:
4 kwietnia 1984 r.
Wyprostował się. Ogarnęło go poczucie całkowitej bezsilności. Po pierwsze, wcale nie był przekonany, że faktycznie jest rok 1984. Bez wątpienia coś koło tego, gdyż raczej nie ulegało wątpliwości, że ma trzydzieści dziewięć lat, sądził bowiem, że urodził się w 1944 albo w 1945 roku, lecz w obecnych czasach nie dało się określić żadnej daty z dokładnością większą niż do roku, dwóch.
W jego głowie pojawiło się nagle pytanie, dla kogo będzie pisał ten pamiętnik. Dla przyszłości, dla nowych pokoleń. Przez chwilę krążył myślą wokół spornej daty zapisanej na kartce, aż naraz natknął się brutalnie na słowo z nowomowy: dwumyślenie. Po raz pierwszy dotarła do niego doniosłość rozpoczętego przedsięwzięcia. Jak można porozumieć się z przyszłością? Z natury rzeczy było to niemożliwe. Albo przyszłość okaże się podobna do teraźniejszości, a wtedy nikt nie zechce go słuchać, albo okaże się inna, a wtedy jego przesłanie będzie niezrozumiałe.
Przez pewien czas wpatrywał się tępo w kartkę. W teleekranie przestawiono się na dziarskie marsze wojskowe. Zastanawiające było to, że Winston nie tylko stracił zdolność wyrażania swoich myśli, lecz zapomniał wręcz, co zamierzał napisać. W ostatnich tygodniach przygotowywał się do tej chwili i nie przyszło mu do głowy, że odwaga to za mało. Samo pisanie miało być łatwe. Wymagało jedynie przelania na papier tego nieprzerwanego uporczywego monologu, który od lat wypełniał jego umysł. Lecz w tej chwili nawet ten monolog ucichł. W dodatku żylaki swędziały nieznośnie. Winston bał się podrapać, bo wtedy zawsze powstawał stan zapalny. Upływały sekundy. Świadom był tylko pustej kartki, swędzenia nad kostką, dudniącej muzyki i lekkiego odurzenia spowodowanego dżinem.
Nagle zaczął pisać w panice, mgliście zdając sobie sprawę, co zostawia na papierze. Drobne dziecięce pismo z mozołem zapełniało stronę, pozbawione dużych liter, potem nawet znaków przestankowych:
4 kwietnia 1984 r. wczoraj wieczorem wypad do kina. same kroniki wojenne. jedna bardzo dobra o zbombardowaniu statku pełnego uchodźców gdzieś na morzu śródziemnym. widownia ubawiona ujęciami ukazującymi olbrzymiego grubasa uciekającego wpław przed ścigającym go śmigłowcem, najpierw pluskał się jak morświn, potem ukazany przez celowniki w śmigłowcu, potem poszatkowany, morze dokoła różowe i nagle zatonął jakby do dziur po kulach nalało się wody, widownia ryczała ze śmiechu, kiedy poszedł na dno, potem pokazali szalupę z dziećmi, nad którą zawisł śmigłowiec. na dziobie siedziała kobieta w średnim wieku, może żydówka, z mniej więcej trzyletnim chłopcem w ramionach. chłopczyk wył z przerażenia i chował głowę między jej piersiami jakby chciał się w nich zakopać kobieta obejmowała go i uspokajała choć sama była sina ze strachu cały czas go osłaniała jakby myślała że jej ręce obronią go przed kulami potem śmigłowiec zrzucił 20-kilogramowy pocisk błysnęło straszliwie i łódź poszła w drzazgi świetne ujęcie dziecięcej rączki lecącej do góry najwyraźniej filmowała to kamera w dziobie śmigłowca i na miejscach dla członków partii wybuchły rzęsiste oklaski ale w rzędach dla prolów jakaś kobieta wszczęła awanturę wrzeszczała że takich scen nie powinno się pokazywać przy dzieciach tak nie wolno tak się nie godzi aż w końcu policjanci ją wyprowadzili ale nie myślę żeby coś jej zrobili nikogo nie obchodzi co mówią prole typowa reakcja prola oni nigdy
Winston przerwał, między innymi dlatego, że dopadł go skurcz. Nie miał bladego pojęcia, co go skłoniło do wypisywania tych bzdur. Kłopot w tym, że gdy machał piórem, w jego umyśle wyklarowało się zupełnie inne wspomnienie, na tyle wyraźne, że nieomal uznał je za tak samo warte upamiętnienia. Uświadomił sobie teraz, że to właśnie z powodu drugiego zdarzenia nagle postanowił wrócić wcześniej do domu i akurat tego dnia rozpocząć prowadzenie pamiętnika.
Wydarzyło się to – jeśli coś tak ulotnego w ogóle może się wydarzyć – rankiem w ministerstwie.
Dochodziła jedenasta i w Wydziale Archiwów, gdzie pracował Winston, właśnie wyciągano krzesła z boksów, aby ustawić je pośrodku sali przed wielkim teleekranem w przygotowaniu do Dwóch Minut Nienawiści. Winston miał już zająć miejsce w jednym ze środkowych rzędów, gdy nagle do środka weszły dwie osoby, które czasem widywał, ale z którymi nigdy nie zamienił słowa. Jedną była dziewczyna często mijana w korytarzach. Jej nazwiska nie znał, wiedział jednak, że pracuje w Wydziale Literatury Pięknej. Najprawdopodobniej – przecież niekiedy miała powalane smarem dłonie i nosiła klucz francuski – dbała o konserwację urządzeń mechanicznych piszących powieści. Była około dwudziestosiedmioletnią pewną siebie kobietą o gęstych czarnych włosach, piegowatej twarzy i błyskawicznych ruchach sportsmenki. Talię ukrytą pod kombinezonem obwiązała kilkakrotnie wąską szkarłatną szarfą – symbolem Młodzieżowej Ligi Antyseksualnej – na tyle mocno, że uwydatniła się krągłość bioder. Winston znielubił ją od pierwszego wejrzenia. Zdawał sobie sprawę, jaka jest tego przyczyna. Dziewczyna roztaczała dokoła atmosferę aktywizmu: hokeja na trawie, kąpieli w zimnej wodzie, wspólnych wycieczek krajoznawczych oraz ogólnej prawomyślności. Nie cierpiał kobiet, zwłaszcza młodych i ładnych. Z zasady to właśnie kobiety, nade wszystko młode, były najbardziej zaślepionymi zwolennikami Partii, głosicielami haseł propagandowych, gorliwymi szpiclami i demaskatorami odszczepieństw. Ta dziewczyna sprawiała wrażenie bardziej niebezpiecznej od innych. Pewnego razu, gdy mijali się w korytarzu, rzuciła mu z ukosa szybkie spojrzenie, tak przenikliwe, że ogarnęło go najczarniejsze przerażenie. Przyszło mu nawet do głowy, że być może jest agentką Myślicji, chociaż w istocie było to mało prawdopodobne. Mimo to gdy znajdował się w pobliżu tej dziewczyny, odczuwał osobliwy niepokój, na który składał się strach zmieszany z wrogością.
Drugą osobą był mężczyzna o nazwisku O’Brien, członek Partii Wewnętrznej, który piastował tak ważny i wysoki urząd, że Winston miał jedynie mgliste pojęcie o charakterze tego stanowiska. Na widok człowieka w czarnym kombinezonie członkowskim Partii Wewnętrznej wśród osób zgromadzonych przy krzesłach natychmiast zapadła cisza. O’Brien był dużym, przysadzistym mężczyzną o byczym karku i zabawnej, nieokrzesanej twarzy brutala. Pomimo groźnego wyglądu miał pewien urok. Rozbrajający w nieokreślony sposób okazywał się jego osobliwie kulturalny nawyk nieustawicznego poprawiania okularów na nosie. Gdyby wciąż rozumowano w podobnych kategoriach, gest ten przywodziłby na myśl osiemnastowiecznego szlachcica częstującego z tabakiery. Winston widział O’Briena tyle razy, ile lat przepracowali dotąd razem w ministerstwie – kilkanaście. Coś go silnie do niego przyciągało, coś więcej niż tylko dziwny kontrast między cywilizowanymi manierami a fizjonomią boksera. W większym stopniu było to skryte przekonanie – nie tyle nawet przekonanie, ile nadzieja – że polityczna ortodoksyjność O’Briena nie jest wzorowa. Nieodparcie zdawała się o tym świadczyć jego twarz. Lecz znów, być może na obliczu tego człowieka nie odmalowywało się odszczepieństwo, a po prostu inteligencja? Tak czy owak sprawiał wrażenie kogoś, z kim można porozmawiać, gdyby udało się oszukać teleekran i znaleźć z nim sam na sam. Winston nie podjął jednak nigdy najmniejszej próby, by sprawdzić swoje podejrzenia, ponadto jak niby miałby to zrobić? W tej chwili O’Brien spojrzał na zegarek, zobaczył, że dochodzi jedenasta, i najwyraźniej postanowił zostać w Wydziale Archiwów, aby obejrzeć Dwie Minuty Nienawiści. Usiadł w tym samym rzędzie co Winston, kilka krzeseł dalej. Między nimi miejsce zajęła drobna rudawa blondynka, która pracowała w boksie sąsiadującym z boksem Winstona. Brunetka siedziała bezpośrednio za Winstonem.
W następnej chwili z wielkiego teleekranu na końcu sali zadudnił ohydny chrapliwy głos, jakby ruszyła potworna nienaoliwiona maszyna. Był to taki hałas, od którego bolały zęby i stawały włosy na głowie. Zaczął się seans nienawiści.
Jak zwykle na ekranie pojawiła się twarz Emmanuela Goldsteina, Wroga Ludu. Wśród widowni przeleciał szmer. Mała rudawa blondynka zapiszczała ze strachu zmieszanego z odrazą. Goldstein był renegatem i odszczepieńcem, który dawno temu (jak dawno, tego nikt już nie pamiętał) należał do przywództwa Partii, rangą niemal dorównywał Wielkiemu Bratu, lecz później zaangażował się w działalność kontrrewolucyjną i został skazany na karę śmierci, uciekł jednak w tajemniczych okolicznościach i zapadł się pod ziemię. Program Dwóch Minut Nienawiści zmieniano codziennie, ale to Goldstein był zawsze ich głównym bohaterem. Archetyp zdrajcy, pierwszy zbrukał czystość Partii. Wszystkie późniejsze zbrodnie popełnione przeciw niej, wszystkie odstępstwa, przypadki sabotażu, herezje, odchylenia od oficjalnej linii brały się wprost z jego doktryny. Przebywał w nieznanym miejscu i wciąż działał w konspiracji: albo za morzem, gdzie żył pod ochroną zagranicznych mocodawców, albo – czasem pojawiały się takie pogłoski – w ukryciu na terenie Oceanii.
Winston poczuł ucisk w przeponie. Ilekroć widział twarz Goldsteina, miotały nim sprzeczne emocje. Była to szczupła żydowska twarz z wiotką kozią bródką i ogromną aureolą napuszonych siwych włosów – przebiegła i zarazem godna pogardy, z wyrażającym starcze otępienie długim cienkim nosem, na którego końcu nasadzono okulary. Przypominała pysk owcy, w dodatku głos też brzmiał jak owczy bek. Goldstein przeprowadzał swój typowy cyniczny atak na doktryny Partii – tak przejaskrawiony i perfidny, że nawet dziecko by się zorientowało, a jednak na tyle przekonujący, by przepełnić każdego obawą, że inni ludzie, mniej rozgarnięci, mogą się nabrać. Oczerniał Wielkiego Brata, krytykował przewodnictwo Partii, domagał się natychmiastowego zawarcia pokoju z Eurazją, bronił wolności słowa i myśli, wolności prasy, prawa do zgromadzeń, wrzeszczał jak histeryk, że zdradzono rewolucję – wszystko to w prędkim wielozgłoskowym monologu, parodii stylu partyjnych krasomówców, zawierającym nawet zwroty z nowomowy, w istocie zawierającym więcej takich wyrażeń, niż jakikolwiek członek Partii użyłby w zwykłych okolicznościach. Aby nikt nie miał wątpliwości co do prawdziwych motywów kryjących się za łgarstwami Goldsteina, przez cały czas w tle za jego głową po teleekranie maszerowała niekończąca się kolumna wojsk eurazjatyckich – szereg za szeregiem srogich mężczyzn o niewzruszonych azjatyckich twarzach, które wypełniały obraz i zaraz znikały tylko po to, aby zastąpiły je nowe, identyczne. Baraniemu głosowi Goldsteina akompaniowało monotonne, miarowe dudnienie żołnierskich butów.
Seans nienawiści nie trwał jeszcze nawet pół minuty, gdy połowa widzów zebranych na sali zaczęła wydawać żywiołowe okrzyki gniewu. Kołtuńska gęba przypominająca owczą mordę i straszliwa potęga armii eurazjatyckiej – tego było za wiele. Na sam widok Goldsteina, nawet na myśl o nim, odczuwano niepohamowany strach i wściekłość. Był o wiele bardziej niezawodnym obiektem nienawiści niż Eurazja czy Ostazja, bo gdy Oceania toczyła wojnę z jednym z tych mocarstw, na ogół zawierała pokój z drugim. Dziwiło to, że choć Goldsteina darzono powszechną nienawiścią i pogardą, choć codziennie po tysiąckroć – na zebraniach i na teleekranach, w gazetach i w książkach – odpierano, obalano i ośmieszano jego poglądy wobec opinii publicznej jako żałosne brednie, którymi w istocie były, jego wpływy nie słabły. Zawsze znajdowali się nowi naiwniacy, którzy dali się ogłupić. Każdego dnia Myślicja demaskowała szpiegów i sabotażystów działających z polecenia Goldsteina. Dowodził rozległą tajną organizacją, podziemną siatką spiskowców, za wszelką cenę dążących do obalenia istniejącego porządku. Organizacją zwaną podobno Bractwem. Szeptano też pokątnie o strasznej książce, kompendium wszystkich odstępstw, której autorem był Goldstein i która krążyła w drugim obiegu. Książka nie miała tytułu. Ludzie nazywali ją, jeśli w ogóle poruszali ten temat, po prostu Książką. Takie sprawy znano wyłącznie z pogłosek powtarzanych półgębkiem. Rozmów o Bractwie i Książce członkowie Partii unikali jak ognia.
W drugiej minucie seansu nienawiść zgromadzonych widzów przerodziła się w szał. Ludzie podskakiwali na krzesłach i wrzeszczeli ile sił w płucach, żeby zagłuszyć obłąkańczy bek płynący z ekranu. Drobna rudawa blondynka dostała rumieńców. Łapała ustami powietrze jak ryba wyjęta z wody. Nawet obwisłe oblicze O’Briena poczerwieniało. Siedział wyprostowany, a jego wydatna klatka piersiowa napięła się i drżała, jakby powstrzymywał napór fali. Brunetka znajdująca się za Winstonem zaczęła krzyczeć: „Świnia! Świnia! Świnia!”. Nagle chwyciła opasły słownik nowomowy i rzuciła nim w ekran. Tomisko trafiło Goldsteina w nos i odbiło się, lecz głos niestrudzenie rozbrzmiewał dalej. W przebłysku samoświadomości Winston zdał sobie sprawę, że krzyczy razem z innymi i wściekle wali obcasami w poprzeczkę krzesła. Groza Dwóch Minut Nienawiści polegała nie na tym, że człowiek czuł się zmuszony do uczestnictwa, lecz że nie mógł się powstrzymać od dostrojenia się do ogółu. Wystarczyło pół minuty, aby zadziało się to naturalnie. Ekstatyczny strach i mściwość, chęć mordu, zadawania tortur, zmiażdżenia twarzy młotem kowalskim przeszywały zebranych jak prąd elektryczny, przemieniając każdego wbrew jego woli w rozemocjonowanego i rozwrzeszczanego szaleńca. Jednocześnie ta powszechna wściekłość była wyabstrahowana, nieukierunkowana, więc dawało się nią sterować jak płomieniem palnika. Czasem nienawiść Winstona nie zwracała się przeciw Goldsteinowi, lecz wręcz odwrotnie, przeciw Wielkiemu Bratu, Partii i Myślicji i w takich chwilach całym sercem współczuł samotnemu, odsądzanemu od czci i wiary odszczepieńcowi widocznemu na ekranie, jedynemu orędownikowi prawdy i rozumu w świecie kłamstwa. Lecz w następnej sekundzie jednoczył się z ludźmi dokoła i prawdą z kolei wydawało się wszystko, co opowiadano o Goldsteinie. W tych momentach głęboko skrywana nienawiść do Wielkiego Brata przeradzała się w uwielbienie – Wielki Brat jawił się wtedy jako niezwyciężony i nieustraszony gigantyczny mocarz, niewzruszony bastion powstrzymujący hordy Azjatów, Goldstein zaś, pomimo osamotnienia, bezradności oraz nawet wątpliwości co do jego istnienia, wydawał się złowrogim hipnotyzerem zdolnym siłą swego głosu zniszczyć posady cywilizowanego świata.
Niekiedy udawało się aktem woli przekierować własną nienawiść. Nagle, w wyniku uporczywego wysiłku, z jakim dręczony koszmarem człowiek odrywa głowę od poduszki, Winston potrafił zwrócić swoją nienawiść od twarzy ukazanej na ekranie przeciw brunetce siedzącej za jego plecami. W jego umyśle rozbłyskiwały wtedy wyraziste piękne wizje. Zatłukłby dziewczynę na śmierć gumową pałką. Przywiązałby ją nagą do pala i naszpikował strzałami jak świętego Sebastiana. Zgwałciłby ją i poderżnął gardło w chwili orgazmu. O wiele wyraźniej niż dotąd dotarło do niego, dlaczego tak bardzo jej nienawidzi. Nienawidził jej, bo była młoda, ładna i aseksualna, bo chciał pójść z nią do łóżka, a to wydawało się niemożliwe, bo jej słodkie wydatne biodra, które aż prosiły się o dotyk męskich dłoni, opasywała obmierzła szkarłatna szarfa, agresywny symbol wstrzemięźliwości płciowej.
Nienawiść sięgnęła zenitu. Głos Goldsteina przeszedł w prawdziwe owcze beczenie, a głowa zmieniła się w barani łeb. Łeb z kolei zaraz przekształcił się w sylwetkę nacierającego eurazjatyckiego piechura, ogromnego i strasznego, z terkoczącym pistoletem maszynowym w dłoniach, jakby żołnierz miał wyskoczyć z ekranu, aż niektórzy w pierwszym rzędzie odskoczyli do tyłu z przerażenia. W tej samej chwili, wywołując głębokie westchnienie ulgi pośród zebranych, wrogą postać zasnuła twarz Wielkiego Brata, o czarnej czuprynie i wąsach, promieniująca mocą i tajemniczym spokojem, tak olbrzymia, że wypełniła prawie cały ekran. Nikt nie usłyszał, co mówi Wielki Brat. Było to ledwie kilka słów otuchy, które zwykle padają we wrzawie bitewnej, niezrozumiałych oddzielnie, lecz razem przywracających ufność samym swoim brzmieniem. Potem na ekranie nastąpiło wyciemnienie i wyświetlono wielkie litery układające się w trzy hasła Partii:
WOJNA TO POKÓJ
WOLNOŚĆ TO NIEWOLA
IGNORANCJA TO SIŁA
Wydawało się, że twarz Wielkiego Brata majaczy jeszcze przez kilka sekund na ekranie, jakby dzięki wywartemu wrażeniu odcisnęła się trwale pod powiekami widzów. Mała rudawa blondynka rzuciła się przez oparcie krzesła stojącego z przodu. Wyciągnęła ręce do ekranu i drżącym głosem szepnęła coś w rodzaju: „Mój wybawicielu!”. Potem ukryła twarz w dłoniach. Nie ulegało wątpliwości, że zatopiła się w modlitwie.
Wszyscy na sali zaczęli powoli i rytmicznie skandować grubymi głosami: „Wu-Be! Wu-Be! Wu-Be!” – raz za razem, rozwlekle, z długą przerwą między pierwszą a drugą głoską – był to niski pomruk, brzmiący osobliwie dziko, a w tle zdawały się rozlegać tupot bosych stóp i dudnienie tam-tamów. Trwało to być może pół minuty. Takie zawodzenie często towarzyszyło gwałtownym emocjom. Było poniekąd hymnem na cześć mądrości i majestatu Wielkiego Brata, w większej mierze jednak aktem autohipnozy, sposobem umyślnego zakrzyczenia głosu własnej świadomości rytmicznym skandowaniem. Winston czuł, że wywracają mu się flaki. W trakcie Dwóch Minut Nienawiści nie potrafił oprzeć się ogólnemu amokowi, ale to dzikie „Wu-Be! Wu-Be!” zawsze napawało go grozą. Oczywiście wołał razem z pozostałymi; nie mógł postąpić inaczej. Ukrywać uczucia, panować nad mimiką, podążać za stadem, to stało się reakcją odruchową. Lecz przez kilka sekund miał wyraz oczu, który mógł go zdradzić. I właśnie wtedy wydarzyło się coś niezwykłego – o ile faktycznie się wydarzyło.
Napotkał wzrok O’Briena. Partyjniak wstał, zdjął okulary i właśnie wkładał je z powrotem tym swoim charakterystycznym ruchem. Przez ułamek sekundy, gdy ich spojrzenia się spotkały, Winston wiedział – wiedział! – że O’Brien myśli to samo. Nastąpiło niezaprzeczalne porozumienie, jakby dwa umysły się otwarły i wymieniły zawartością za pomocą oczu. Wydawało się, że O’Brien mówi: „Jestem z tobą. Wiem doskonale, co czujesz. Wiem wszystko o twojej pogardzie, nienawiści, obrzydzeniu. Ale nie bój się, stoję po twojej stronie!”. W następnej chwili ten przebłysk porozumienia minął i twarz O’Briena stała się tak samo nieprzenikniona jak innych.
Nie zaszło nic więcej i Winston nie był pewien, czy tamto istotnie się wydarzyło. Takie incydenty nigdy nie miały dalszego ciągu. Służyły jedynie podtrzymaniu wiary, a może nadziei, że nie jest jedynym wrogiem Partii. Być może mimo wszystko pogłoski o rozległych tajnych sprzysiężeniach były prawdziwe – być może Bractwo faktycznie istniało! Na przekór ciągłych aresztowań, demaskowań i egzekucji nie sposób było zyskać całkowitą pewność, że Bractwo nie jest mitem. Czasem Winston wierzył w jego istnienie, kiedy indziej nie wierzył. Brakowało jednoznacznych dowodów, były tylko ulotne poszlaki, które mogły coś znaczyć lub nie znaczyć nic, strzępy podsłuchanych rozmów, zamazane bazgroły na ścianach ubikacji, a jednego razu, gdy spotkało się dwóch nieznajomych, ruch dłoni, który wydawał się znakiem rozpoznawczym. Rzecz sprowadzała się do spekulacji; najprawdopodobniej Winston uroił sobie to wszystko. Nie zerknąwszy więcej na O’Briena, wrócił do swojego boksu. Właściwie nie przyszło mu do głowy, żeby po tej błyskawicznej wymianie spojrzeń zrobić drugi krok. Byłoby to nad wyraz niebezpieczne, nawet gdyby wiedział, jak się do tego zabrać. Przez sekundę, może dwie, patrzyli wymownie na siebie, lecz na tym koniec. A jednak w obwarowanej samotności, na jaką byli skazani, nawet coś tak błahego okazało się niezapomnianym przeżyciem.
Winston ocknął się i usiadł prosto. Odbiło mu się. Wypity dżin podchodził do gardła.
Znów skupił wzrok na stronie brulionu. Zorientował się, że gdy popadł w bezsilną zadumę, jednocześnie pisał, jakby w akcie automatyzmu. To już nie było nieporadne i ścieśnione pismo jak dotąd. Pióro rozpasało się na gładkim papierze, stawiając staranne duże litery: PRECZ Z WIELKIM BRATEM PRECZ Z WIELKIM BRATEM PRECZ Z WIELKIM BRATEM PRECZ Z WIELKIM BRATEM PRECZ Z WIELKIM BRATEM – ciągnęło się raz za razem, wypełniając połowę strony.
Winston poczuł nieuchronne ukłucie paniki. Była to niedorzeczna reakcja, bo napisanie tych słów nie narażało go na większe niebezpieczeństwa niż sama decyzja o prowadzeniu pamiętnika, ale na moment doznał pokusy, aby wyrwać pomazane kartki i porzucić swój zamiar.
Nie zrobił tego jednak, bo zdawał sobie sprawę, że to bezużyteczne. Bez różnicy było, czy napisał PRECZ Z WIELKIM BRATEM, czy się powstrzymał. Bez różnicy, czy prowadził dalej pamiętnik, czy przestał. Myślicja i tak go dopadnie. Popełnił zbrodnię fundamentalną, z której brało się całe zło – stałoby się tak nawet wtedy, gdyby w ogóle nie zasiadł do pisania. Popełnił tak zwany myśloczyn karalny. Czegoś takiego nie dało się ukrywać w nieskończoność. Przez pewien czas, nawet całe lata, można było stosować uniki, ale prędzej czy później czekała go nieuchronna wpadka.
Aresztowania przeprowadzano nocą – obowiązkowo nocą. Brutalne wybudzenie ze snu, obcesowe szarpnięcie za ramię, blask latarki w oczy, dokoła łóżka krąg zaciętych twarzy. W przeważającej większości przypadków nie było procesu, nie było meldunku o zatrzymaniu. Ludzie po prostu znikali, zawsze nocą. Nazwisko usuwano z ksiąg urzędowych, wymazywano najmniejszy ślad wszelkich poczynań człowieka, a jego dotychczasowe życie zostawało przekreślone i ulegało zapomnieniu. Dematerializowano go, unicestwiano. WYPAROWYWAŁ, tak to zwykle określano.
Na moment Winstona ogarnęła histeria. Zaczął pisać pośpiesznie i niestarannie:
zastrzelą mnie wszystko mi jedno strzelą w kark wszystko mi jedno precz z wielkim bratem zawsze strzelają w kark precz z wielkim bratem…
Wyprostował się na krześle trochę speszony i odłożył pióro. W następnej chwili podskoczył gwałtownie. Ktoś stukał do drzwi.
Tak szybko?! Siedział cicho jak mysz pod miotłą w daremnej nadziei, że dadzą za wygraną i odejdą. Ale nie, zapukano ponownie. Najgorsze było przeciąganie tego, co nieuchronne. Serce waliło mu jak młot, lecz twarz, na skutek wieloletniej wprawy, była pozbawiona wyrazu. Wstał i powlókł się do drzwi.
ROZDZIAŁ 2
Położył już rękę na klamce, gdy zorientował się, że na stoliku zostawił pamiętnik. Przez całą stronę biegły słowa PRECZ Z WIELKIM BRATEM, litery tak duże, że dało się je odczytać spod przeciwległej ściany. Co za skończony dureń. Ale, jak sobie uświadomił, pomimo odczuwanej paniki nie chciał zamknąć brulionu i tym samym poplamić kremowego papieru mokrym jeszcze atramentem.
Z zapartym tchem otworzył drzwi. Natychmiast zalała go przyjemna fala ulgi. W progu stała sterana życiem nijaka kobieta o pomarszczonej twarzy i pierzastych włosach.
– Towarzyszu – odezwała się smętnym, boleściwym tonem. – Tak mi się zdawało, że wróciliście do domu. Moglibyście zajrzeć do mnie i sprawdzić zlew? Zatkał się i…
Była to pani Parsons, sąsiadka z tego samego piętra. (Partia nie pochwalała używania zwrotu „pani”, bo do wszystkich należało mówić per „towarzyszu” lub „towarzyszko”, lecz w przypadku niektórych kobiet słowo to samo cisnęło się na usta). Miała około trzydziestki, ale wyglądała dużo starzej. Odnosiło się wrażenie, że w zmarszczkach jej twarzy osiadł kurz. Winston ruszył za nią w głąb korytarza. Niemal codziennie lokatorzy borykali się usterkami, które należało naprawić we własnym zakresie. Victory Mansions był rozpadającym się starym blokiem mieszkalnym zbudowanym około 1930 roku. Z sufitów i ścian stale odłaził tynk, przy niskich temperaturach pękały rury, dach przeciekał, ilekroć padał śnieg, a ogrzewanie działało na pół gwizdka, chyba że dla oszczędności zostawało całkowicie wyłączone. Naprawy, których nie zdołano wykonać na własną rękę, wymagały zatwierdzenia przez wysokie komisje i wtedy nawet wymiana zbitej szyby mogła się ciągnąć dwa lata.
– To oczywiście dlatego, że Toma nie ma w domu – wyjaśniła pani Parsons mało konkretnie.
Mieszkanie Parsonsów było większe niż Winstona i obskurne w inny sposób. Wszystko wydawało się poobijane i stratowane, jakby przed chwilą grasowało tam wielkie dzikie zwierzę. Na podłodze walał się sprzęt sportowy – kije do hokeja, rękawice bokserskie, rozpruta futbolówka, przepocone spodenki wywrócone na lewą stronę – a stół zagracały brudne naczynia i podręczniki z oślimi uszami. Na ścianach wisiały szkarłatne sztandary Ligi Młodzieżowej i Małych Szpiegów oraz pełnoformatowy portret Wielkiego Brata. Czuć było charakterystyczną woń gotowanej kapusty, wszędobylską w całym budynku, przesyconą przenikliwszym odorem potu, wydzielanym – jasne to było po pierwszym pociągnięciu nosem – przez osobę w tej chwili nieobecną. W sąsiednim pokoju na grzebieniu owiniętym papierem toaletowym ktoś próbował wtórować orkiestrze wojskowej, której muzyka wciąż płynęła z teleekranu.
– Dzieci – powiedziała pani Parsons, rzucając niespokojne spojrzenie w stronę drzwi. – Nie wychodziły dzisiaj. I oczywiście…
Miała zwyczaj urywania zdań w połowie. Zlew kuchenny prawie po brzegi wypełniała brudna zielonawa woda, która cuchnęła najobrzydliwiej kapustą. Winston ukląkł i przyjrzał się kolanku syfonu. Nienawidził pracy fizycznej i nie lubił się schylać, bo zawsze dostawał wtedy napadu kaszlu. Pani Parsons patrzyła na niego bezradnie.
– Gdyby Tom był w domu, oczywiście naprawiłby to raz-dwa – powiedziała. – Uwielbia takie roboty. Złote ręce ma ten mój Tom.
Parsons pracował w Ministerstwie Prawdy tak samo jak Winston. Był zażywnym, ale energicznym mężczyzną odznaczającym się wręcz paraliżującą głupotą, niewyczerpanym źródłem kretyńskiego entuzjazmu, jednym z tych ślepo posłusznych i całkowicie uległych roboli, od których w większej nawet mierze niż od Myślicji zależało przywództwo Partii. Jako trzydziestopięciolatka usunięto go wbrew jego woli z Ligi Młodzieżowej, a zanim do niej trafił, był członkiem Małych Szpiegów o rok dłużej, niż pozwalał na to wiek statutowy. W ministerstwie zajmował podrzędne stanowisko, które nie wymagało dużej bystrości, należał jednak do aktywu Komitetu Sportowego oraz innych komitetów zajmujących się organizowaniem wycieczek krajoznawczych, spontanicznych manifestacji, kampanii oszczędnościowych i innych inicjatyw ochotniczych. Między jednym a drugim pyknięciem fajki chwalił się z cichą dumą, że przez ostatnie cztery lata nie opuścił ani jednego wieczoru w Klubie Osiedlowym. Dokądkolwiek Parsons poszedł, ciągnął się za nim – a nawet pozostawał tam na dłużej – dławiący odór potu, mimowolne świadectwo mozołu jego życia.
– Czy ma pani żabkę? – spytał Winston, gmerając przy łączeniu na kolanku.
– Żabkę? – powtórzyła pani Parsons natychmiast zdjęta lękiem. – Nie wiem, ale jestem pewna… Może moje…
Rozległy się tupot stóp i fanfara zagrana na grzebieniu – do dużego pokoju wbiegły dzieci. Pani Parsons przyniosła żabkę. Winston wypuścił wodę i ze wstrętem wyciągnął z zatkanej rury kłak włosów. Jak najstaranniej obmył dłonie w zimnej wodzie z kranu i przeszedł do pokoju.
– Ręce do góry! – wrzasnął dziki głos.
Zza stołu wyskoczył srogo wyglądający ładny dziewięciolatek, grożąc Winstonowi zabawkowym pistoletem maszynowym, wspierany przez o dwa lata młodszą siostrzyczkę z patykiem. Oboje mieli na sobie niebieskie spodenki, szare koszule i czerwone chusty, a więc mundurki Małych Szpiegów. Winston podniósł ręce nad głowę, czując niepokój, bo nieprzyjazne zachowanie chłopca w ogóle nie przypominało zabawy.
– Zdrajca! – zakrzyknął dzieciak. – Myślozbój! Szpicel eurazjatycki! Zastrzelę cię! Wyślę na roboty do kopalni soli! Wyparujesz!
Dzieci – bo siostrzyczka we wszystkim naśladowała brata – obskoczyły Winstona, wołając:
– Zdrajca! Myślozbój!
Było to odrobinę przerażające, jak igraszki tygrysiątek, z których wkrótce wyrosną ludojady. Z oczu chłopca wyzierały rozmyślna zawziętość, wyraźne pragnienie, aby uderzyć lub kopnąć Winstona, oraz świadomość dorastania do takiej możliwości. Dobrze, że ten pistolet to tylko zabawka, pomyślał Winston.
Pani Parsons zerkała nerwowo to na sąsiada, to na swoje dzieci. Teraz, w lepiej oświetlonym pokoju, Winston dostrzegł, że w zmarszczkach jej twarzy naprawdę zgromadził się kurz.
– Potrafią nieźle hałasować – wyjaśniła. – Są rozczarowane, bo nie pójdą zobaczyć egzekucji, to dlatego. Nie mam czasu ich zabrać, a Tom nie zdąży wrócić z pracy.
– Mamo, dlaczego nie możemy zobaczyć egzekucji?! – ryknął chłopiec tubalnym głosem.
– Chcemy zobaczyć egzekucję! Chcemy zobaczyć egzekucję! – piszczała jego siostra, sadząc susy dokoła.
Winston przypomniał sobie, że wieczorem w parku wieszano jeńców eurazjatyckich oskarżonych o zbrodnie wojenne. Działo się to mniej więcej raz w miesiącu i stało popularnym widowiskiem, dlatego dzieci zawsze domagały się w nim uczestnictwa. Pożegnał się z panią Parsons i ruszył do siebie. Nie uszedł korytarzem nawet sześciu kroków, gdy coś uderzyło go boleśnie w kark. Jakby dźgnięto go drutem rozpalonym do czerwoności. Odwróciwszy się, zobaczył chłopca chowającego procę do kieszeni i panią Parsons wciągającą go do mieszkania.
– Goldstein! – wrzasnął łobuziak zza domykających się drzwi.
Winstona najbardziej uderzył bezradny strach odmalowujący się na zszarzałej twarzy sąsiadki.
Po powrocie do siebie przeszedł szybkim krokiem obok teleekranu i usiadł przy stoliku, pocierając kark. Muzyka ucichła i teraz ostry wojskowy głos z brutalną satysfakcją opisywał uzbrojenie nowej pływającej fortecy, która właśnie zarzuciła kotwicę pomiędzy Islandią a Wyspami Owczymi.
Winston pomyślał, że z takimi dziećmi nieszczęsna pani Parsons żyje w ciągłym lęku. Jeszcze rok lub dwa i będą ją obserwowały dzień i noc w poszukiwaniu najmniejszych oznak nieprawomyślności. W tych czasach prawie wszystkie dzieci były potworkami. A najgorsze, że za sprawą takich organizacji jak Mali Szpiedzy wyrastały na nieokiełznanych dzikusów, którym jednak nawet do głowy nie przyszło, aby zbuntować się przeciw linii partyjnej. Odwrotnie, uwielbiały Partię i wszystko, co się z nią wiązało. Pieśni, pochody, sztandary, wycieczki, szkolenie z atrapami broni, skandowanie haseł, kult Wielkiego Brata – dla nich była to wspaniała przygoda. Całą swoją zajadłość kierowały na zewnątrz, przeciw wrogom Państwa, cudzoziemcom, zdrajcom, sabotażystom, myślozbójom. Ludzie powyżej trzydziestki z reguły bali się własnych dzieci. I nie bez powodu, bo nie było tygodnia, aby „The Times” nie poświęcił szpalty na doniesienia o tym, że jakiś smarkaty kapuś – przeważnie obowiązywało określenie „bohater w krótkich spodenkach” – podsłuchał rodziców i wydał ich Myślicji.
Minęło pieczenie po trafieniu z procy. Winston bez przekonania wziął pióro, zastanawiając się, czy ma jeszcze coś do odnotowania w pamiętniku. Nagle znów zaczął rozmyślać o O’Brienie.
Lata temu – jak dawno, chyba siedem – śniło mu się, że idzie przez pomieszczenie pogrążone w najgęstszym mroku. Wtedy z boku dobiegły czyjeś słowa: „Spotkamy się tam, gdzie nie ma ciemności”. Zostały wypowiedziane półszeptem, jakby zdawkowo – obietnica, nie polecenie. Winston szedł dalej bez zatrzymywania. Osobliwe było to, że wtedy, we śnie, słowa te nie wywarły na nim większego wrażenia. Dopiero później, i to stopniowo, nabrały doniosłości. Teraz nie pamiętał już, czy to przed tym snem, czy dopiero potem zobaczył po raz pierwszy O’Briena, tak samo jak nie pamiętał, kiedy utożsamił jego głos z głosem ze snu. Tak czy owak takie połączenie nastąpiło. To właśnie O’Brien przemówił do niego w mroku.
Nawet po pamiętnej wymianie spojrzeń Winston nie potrafił rozstrzygnąć, czy O’Brien jest przyjacielem, czy wrogiem. Ale nie wydawało się to szczególnie istotne. Łączyła ich nić porozumienia, a to było ważniejsze od sympatii i stronnictw. „Spotkamy się tam, gdzie nie ma ciemności”, tak powiedział. Winston nie rozumiałł, co to znaczy, ale był pewien, że w taki czy inny sposób okaże się prorocze.
Umilkł głos dobiegający z teleekranu. Zatęchłym powietrzem targnął sygnał trąbki, czysty i piękny. Potem popłynęły chrapliwie wypowiadane słowa:
– Uwaga! Prosimy o uwagę! Mamy do przekazania wiadomość z ostatniej chwili z frontu malabarskiego. Nasze siły w południowych Indiach odniosły chlubne zwycięstwo. Upoważnieni oznajmiamy, że działania, o których donosimy, przybliżają nas wyraźnie do końca wojny. Oto wiadomości…
Zaraz będzie zła nowina, pomyślał Winston. I proszę bardzo, po makabrycznym opisie unicestwienia jednej z armii eurazjatyckich, opatrzonego niewyobrażalnymi liczbami zabitych i wziętych do niewoli, obwieszczono, że od następnego tygodnia racje czekolady zostaną zmniejszone z trzydziestu do dwudziestu gramów.
Winston znów beknął. Działanie dżinu słabło, pozostawiając uczucie pustki. Z teleekranu – dla uczczenia zwycięstwa lub zatarcia nieprzyjemnego wrażenia z powodu reglamentowania czekolady – gruchnęło „Dla Ciebie, ukochana Oceanio”. Należało stanąć na baczność, ale Winston siedział w swojej wnęce.
Potem hymn zastąpiła lżejsza muzyka. Winston podszedł do okna zwrócony plecami w stronę teleekranu. Dzień nadal był zimny i pogodny. W oddali gruchnęła donośna eksplozja pocisku rakietowego. Na Londyn spadało teraz od dwudziestu do trzydziestu takich pocisków tygodniowo.
W głębi ulicy wiatr szarpał naderwanym plakatem, a słowo ANGLOSOC ukazywało się i znikało na zmianę. Anglosoc. Nienaruszalne zasady anglosocu. Nowomowa, dwumyślenie, plastyczność historii. Winston czuł się, jakby wędrował przez puszczę porastającą morskie dno, zagubiony w potwornym świecie, w którym też jest potworem. Był sam. Przeszłość minęła, przyszłość wymykała się wyobraźni. Jaką miał pewność, że po jego stronie stoi choćby jedna żywa istota ludzka? Skąd mógł wiedzieć, czy władza Partii nie przetrwa po wsze czasy? Niczym odpowiedź objawiły mu się trzy hasła zdobiące białą fasadę Ministerstwa Prawdy:
WOJNA TO POKÓJ
WOLNOŚĆ TO NIEWOLA
IGNORANCJA TO SIŁA
Z kieszeni wyjął dwudziestopięciocentówkę. Wypisano na niej wyraźnymi drobnymi literami te same trzy hasła, a po drugiej stronie widniało oblicze Wielkiego Brata. Nawet z monety te oczy śledziły człowieka. Z bilonu, ze znaczków pocztowych, okładek książek, sztandarów, plakatów i opakowań papierosów – zewsząd. Oczy zawsze śledziły, głos zawsze obłapiał. We śnie czy na jawie, w pracy czy przy posiłku, w budynku czy na dworze, w kąpieli czy w łóżku, obojętne – nie było od tego ucieczki. Nie zostało już nic prywatnego oprócz kilku centymetrów sześciennych wewnątrz własnej czaszki.
Słońce przesunęło się po firmamencie i niezliczone okna w Ministerstwie Prawdy, pozbawione odbijającego się w nich światła, wyglądały teraz tak samo posępnie jak otwory strzelnicze w twierdzy. Serce Winstona strwożyło się na widok ogromnego gmachu w kształcie piramidy. Był tak potężny, że nie wzięto by go szturmem. Tysiąc pocisków rakietowych nie zdołałoby go zburzyć. Winston znów zaczął się zastanawiać, dla kogo pisze pamiętnik. Dla przyszłości, dla przeszłości – dla czasów, które być może są tylko owocem wyobraźni. Na stoliku leżał przedmiot, który nie był wyrokiem śmierci, lecz wyrokiem unicestwienia. Pamiętnik obróci się w popiół, jego autor wyparuje. Tylko funkcjonariusze Myślicji przeczytają zapiski, po czym usuną je z tego świata i ludzkiej pamięci. Jak przemawiać do przyszłości, skoro nie ostanie się po tobie żaden fizyczny ślad, choćby anonimowe słowo nabazgrane na skrawku papieru?
Teleekran wybił czternastą. Winston musiał wyjść za dziesięć minut. O czternastej trzydzieści należało stawić się z powrotem w pracy.
O dziwo sygnał godziny wlał mu otuchę w serce. Winston był samotnym duchem głoszącym prawdę, której nikt nie usłyszy. Lecz dopóki będzie ją głosił, w niezrozumiały sposób ciągłość pozostanie nienaruszona. To nie przez zyskanie słuchaczy, lecz przez zachowanie rozumu człowiek pozostawał wierny ogólnoludzkiej spuściźnie. Wrócił do stołu, zanurzył pióro w kałamarzu i napisał:
Do przyszłości lub przeszłości, do czasów, w których myśl jest wolna, ludzie różnią się między sobą i żyją we wspólnocie – do czasów, w których istnieje prawda, a tego, co się stało, nie można przekreślić. Z epoki zuniformizowania, epoki osamotnienia, epoki Wielkiego Brata, epoki dwumyślenia – pozdrawiam!
Przyszło mu do głowy, że już nie żyje. Wydawało się, że dopiero teraz, kiedy powróciła zdolność formułowania myśli, zrobił nieodwracalny krok. Następstwa każdego czynu zawierają się w samym czynie. Napisał:
Myśloczyn nie pociąga za sobą kary śmierci: myśloczyn jest śmiercią.
Teraz, gdy ujrzał w sobie trupa, liczyło się to, aby jak najdłużej pozostać przy życiu. Dwa palce prawej dłoni miał poplamione atramentem. Właśnie taki szczegół mógł go zdradzić. Jakiś wścibski nadgorliwiec w ministerstwie (najprawdopodobniej kobieta, taka jak drobna rudawa blondynka albo brunetka z Wydziału Literatury Pięknej) może zacząć się zastanawiać, dlaczego Winston pisał coś podczas przerwy obiadowej, dlaczego użył staroświeckiego pióra i co konkretnie napisał – a potem podkabluje, gdzie trzeba. Poszedł do łazienki i starannie zmył atrament chropawym szarym mydłem, które drapało skórę jak papier ścierny, więc znakomicie nadawało się do tego celu.
Wsunął pamiętnik do szuflady. Ukrywanie go nie miało żadnego sensu, jednak mógł przynajmniej się upewnić, czy odkryto jego istnienie. Włos położony na krawędzi kartek byłby zbyt oczywisty. Winston podniósł na opuszce palca charakterystyczny kłaczek białego kurzu i zsunął go na róg okładki, z której paproszek spadłby niechybnie, gdyby ktoś ruszył brulion.
ROZDZIAŁ 3
Winstonowi przyśniła się matka.
Wydawało mu się, że miał dziesięć lub jedenaście lat, kiedy zniknęła. Była posągową, wysoką, raczej małomówną kobietą o powolnych ruchach i zachwycających jasnych włosach. Ojca pamiętał mgliście jako szczupłego, śniadego okularnika noszącego eleganckie ciemne ubrania (najwyraźniej przypominał sobie cienkie podeszwy ojcowskich butów). Rodziców pochłonęła jedna z pierwszych wielkich czystek w latach pięćdziesiątych.
We śnie matka znajdowała się na dole i tuliła w ramionach młodszą córeczkę. Siostry Winston nie pamiętał w ogóle z wyjątkiem tego, że była maleńkim, słabym, cichym dzieciątkiem o dużych czujnych oczach. Obie patrzyły na niego. Znajdowały się jakby pod ziemią – może na dnie studni albo w głębokim grobie – i osuwały coraz niżej. Okazało się, że są zamknięte w kajucie tonącego statku i patrzą do góry na Winstona spod coraz ciemniejszej wody. W kajucie na razie nie brakło powietrza, wciąż się nawzajem widzieli, lecz matka i siostra szły na dno i za chwilę na zawsze miały przepaść w zielonych odmętach. Osuwały się w ramiona śmierci, a Winston stał w świetle i na powietrzu. On był na górze dlatego, że one były na dole. Wiedział o tym, one też wiedziały, dostrzegał tę świadomość na ich twarzach. A jednak w ich oczach ani sercach nie było wyrzutu, jedynie świadomość, że muszą umrzeć, aby on mógł żyć, bo taki jest nieuchronny porządek rzeczy.
Nie pamiętał, co dokładnie się stało, we śnie rozumiał jednak, że matka i siostra poświęciły życie dla niego. Był to jeden z tych snów, które mimo typowo onirycznej scenerii stanowią dalszy ciąg rozmyślań na jawie i w których świadome przeżycia i obrazy wydają się po przebudzeniu nowe i cenne. Do Winstona dotarło nagle to, że śmierć matki przed niemal trzydziestoma laty była wydarzeniem tragicznym i smutnym w sposób dziś całkiem nieprawdopodobny. Ta tragiczność, zdał sobie sprawę, należała do dawnych czasów, kiedy istniały jeszcze życie osobiste, miłość i przyjaźń, a członkowie rodziny wspierali się bez potrzeby uzasadniania tej postawy. Wspomnienia o matce rozrywały mu serce, bo umarła, kochając go, on zaś był zbyt małym i samolubnym dzieckiem, aby odwzajemnić miłość. Choć tego nie pamiętał, poświęciła życie dla ideałów, do których należała niewzruszona lojalność w życiu osobistym. Uważał, że w obecnych czasach coś takiego jest niemożliwe. Teraz niepodzielnie panowały strach, nienawiść i cierpienie, w ludzkich uczuciach brakowało godności, nie znano wielowymiarowego głębokiego smutku. Wszystko to wyczytał z dużych oczu matki i siostry, osuwających się na dno, patrzących na niego z zielonych odmętów setki sążni pod powierzchnią.
Nagle stał na przyciętej miękkiej trawie w letni wieczór, a ziemię złociły ukośne promienie słońca. Oglądany krajobraz tak często pojawiał się w snach, że być może pochodził z życia na jawie. W myślach Winston nazywał go Złotą Krainą. Było to stare pastwisko podskubywane przez króliki i poprzecinane ścieżką wijącą się pośród kretowisk. Nad obszarpanym żywopłotem po przeciwległej stronie pola kołysały się lekko na wietrze gałęzie wiązów, a gęstwina rozedrganych listków przypominała kobiece włosy. W pobliżu, choć poza zasięgiem wzroku, leniwie toczył czyste wody strumień, w którego zakolach pod wierzbami pływały jelce.
Polem nadchodziła ciemnowłosa dziewczyna. Nagle gwałtownym ruchem zdarła z siebie ubranie i z pogardą cisnęła je na ziemię. Miała gładkie białe ciało, lecz nie wywołała w nim podniecenia, właściwie ledwie na nią spojrzał. Dojmujący podziw wzbudził w nim jednak gest, z jakim zrzuciła swoje rzeczy. Jego wdzięk i beztroska zdawały się przekreślać brzemię systemu kulturowego i ideologicznego, jakby jednym zamaszystym ruchem ręki można było zmieść z powierzchni ziemi Wielkiego Brata, Partię i Myślicję. Ten gest również należał do odległych czasów. Winston obudził się ze słowem „Shakespeare” na wargach.
Z teleekranu dobiegł rozrywający uszy gwizd, który trwał uporczywie przez pół minuty. Była siódma piętnaście, pora pobudki dla urzędników. Winston dźwignął się z łóżka – nagi, bo członek Partii Zewnętrznej otrzymywał rocznie zaledwie trzy tysiące kartek odzieżowych, a na piżamę trzeba było wydać aż sześćset – i chwycił z krzesła zszarzały podkoszulek i szorty. Za trzy minuty rozpoczynał się Poranny Rozruch. Chwilę później zgiął go wpół gwałtowny napad kaszlu, jak prawie zawsze po przebudzeniu. Tak go zatkało w płucach, że musiał się położyć na wznak i wciągnąć kilka haustów powietrza, aby odzyskać normalny oddech. Od wyczerpującego kaszlu nabrzmiały mu żyły i zaczęły go swędzieć żylaki na nodze.
– Grupa od lat trzydziestu do czterdziestu! – zaszczekał przenikliwy kobiecy głos. – Od lat trzydziestu do czterdziestu! Proszę zająć miejsca! Grupa od lat trzydziestu do czterdziestu!
Winston wyprężył się na baczność przed teleekranem, na którym pojawiła się postać dość młodej, chudej, lecz umięśnionej kobiety w trykocie gimnastycznym i tenisówkach.
– Zginać i rozprostowywać ręce! – zatrajkotała. – Uwaga, dostroić do mnie tempo! Raz, dwa, trzy, cztery! Raz, dwa, trzy, cztery! Proszę bardzo, z życiem, towarzysze! Raz, dwa, trzy, cztery! Raz, dwa, trzy, cztery!
Bolesny napad kaszlu nie całkiem wypłoszył wrażenia wyniesione ze snu, a rytmiczna gimnastyka o dziwo nawet je nieco ożywiła. Wymachując rękami jak automat i przywołując na twarz wyraz posępnego zadowolenia, który uważano za najbardziej wskazany w trakcie Porannego Rozruchu, Winston spróbował cofnąć się pamięcią do mglistego okresu wczesnego dzieciństwa. Było to nadzwyczaj trudne. Zatarło się wszystko, co nastąpiło po latach pięćdziesiątych. Skoro brakowało świadectw historycznych, do których można było się odwołać, to nawet zarysy własnego życia traciły wyrazistość. Pamiętano doniosłe wydarzenia, które najprawdopodobniej nigdy nie miały miejsca, pamiętano szczegóły pewnych wypadków, ale bez możliwości odtworzenia ich atmosfery, a pomiędzy nimi ciągnęły się długie okresy pustki, do których nie dawało się niczego przyporządkować. Dawniej wszystko wyglądało inaczej. Nawet nazwy państw i ich granice na mapach. Lądowisko Numer Jeden, na przykład, określano mianem Anglii albo Brytanii, choć Londyn – co do tego Winston raczej nie miał wątpliwości – zawsze był Londynem.
Nie przypominał sobie żadnego okresu bez toczonych wojen, nie ulegało jednak wątpliwości, że na lata jego dzieciństwa przypadły dość długie czasy pokoju, bo jednym z najwcześniejszych wspomnień był nalot lotniczy, który dla wszystkich stanowił zaskoczenie. Być może to mniej więcej wtedy zrzucono bombę atomową na Colchester. Samego nalotu Winston nie pamiętał, pamiętał jednak dłoń ojca zaciśniętą na jego rączce, gdy biegli we dwóch pod ziemię krętymi schodami, które dudniły pod stopą i ciągnęły się tak długo, że w końcu rozbolały go nogi i zaczął kwilić, chcąc odpocząć. Matka, powolna i senna jak to ona, podążała daleko w tyle. Niosła jego siostrzyczkę – a może tylko stertę koców, bo nie miał pewności, czy siostrzyczka już się wtedy urodziła. Wreszcie weszli do hałaśliwej zatłoczonej przestrzeni, która okazała się stacją metra.
Całą posadzkę z kamiennych płyt pozajmowali ludzie, inni siedzieli stłoczeni ciasno na metalowych piętrowych pryczach. Winston z rodzicami znaleźli miejsce na podłodze, w pobliżu starego mężczyzny i kobiety na pryczy. Mężczyzna miał przyzwoity ciemny garnitur i czarną czapkę zsuniętą na tył głowy porośniętej mocno siwymi włosami. Twarz mu poczerwieniała, a niebieskie oczy zaszły łzami. Cuchnął dżinem, jakby pory jego skóry wydzielały alkohol zamiast potu. Można było sobie wyobrazić, że łzami w jego oczach są krople czystego dżinu. Chociaż wydawał się podchmielony, najwyraźniej dławiła go żałość, która była autentyczna i trudna do zniesienia. Swoim dziecięcym umysłem Winston pojął, że stało się coś strasznego i niewybaczalnego, od czego nie ma odwrotu. Wydawało mu się, że wie, co to jest. Zginął ktoś, kogo ten starzec kochał – może mała wnuczka? Co kilka minut mężczyzna powtarzał:
– Nie trzeba było im ufać. Mówiłem ci, matka, nie? I teraz mamy za swoje. Od początku mówiłem. Nie trzeba było ufać skurwielom.
Jakim skurwielom, tego Winston nie potrafił sobie przypomnieć.
Mniej więcej właśnie wtedy wybuchła nieprzerwana wojna, chociaż ściśle rzecz ujmując, nie zawsze było tak samo. Z dzieciństwa Winston zapamiętał wyraźnie walki uliczne, które toczyły się przez kilka miesięcy w Londynie. Wytyczyć jednak dzieje tego okresu, stwierdzić, kto w danej chwili występował przeciwko komu, okazywało się niepodobieństwem, albowiem nie istniało żadne słowo pisane ani mówione, żadna wzmianka o układzie sił odmiennym od obecnego. Teraz na przykład, a więc w roku 1984 (jeśli rzeczywiście był rok 1984), w przymierzu z Ostazją Oceania toczyła wojnę przeciw Eurazji. Nikt oficjalnie ani w rozmowie prywatnej nie przyznałby, że te trzy mocarstwa kiedykolwiek sprzymierzyły się w innej konfiguracji. W istocie, o czym Winston wiedział doskonale, konflikt Oceanii i Ostazji z