Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Stojący przede mną mężczyzna wykonuje gwałtowny ruch i nagle widzę przed oczyma gruby, zaostrzony szpikulec o długości mniej więcej dwudziestu centymetrów. Siedzę na fotelu. Osadzony stoi tyłem do drzwi, trzymając ostrze na wysokości moich oczu. Dzieli nas odległość wąskiego biurka. Robi mi się gorąco. Pokój zaczyna tańczyć wokół mnie. Strach. Tak, zawsze twierdziłam, że tylko głupiec się nie boi. (…) – Denerwuje się pani? – Tak. – Boi się pani? – dopytuje dalej. Potwierdzam, a wtedy on wyciąga w moją stronę szpikulec i kładzie go w mojej wyciągniętej dłoni. Cały czas patrzy mi w oczy”. Kobieta na stanowisku zastępcy dyrektora w Areszcie Śledczym w Warszawie-Białołęce, więzieniu gromadzącym największych zbrodniarzy w historii? Czy to aby na pewno dobry pomysł? Pokonując nieufność osadzonych i kolegów funkcjonariuszy, Danuta Augustyniak udowodniła, że zawód funkcjonariusza Służby Więziennej nie ma płci. Z wielką wrażliwością, a jednocześnie bardzo stanowczo podejmowała trudne decyzje o losach ludzi znajdujących się za kratami. Starała się przy tym dostrzec okruchy dobra nawet u tych osadzonych, którzy mieli na koncie wielokrotne morderstwa czy gwałty na nieletnich, twierdząc, że za swoje czyny zostali już ukarani. Dewiza pani dyrektor o równym traktowaniu tych, którzy jej podlegali, bywała jednak wielokrotnie wystawiana na ciężką próbę, jak tego dnia, kiedy dowiedziała się, że do jej więzienia trafił sprawca wypadku, w którym zginął jej mąż i ojciec dwójki ich dzieci. W tej książce, odsłaniającej świat ukryty za murami zakładów karnych, nie zabraknie mrożących krew w żyłach historii o samookaleczeniach wśród więźniów, aktach przemocy osadzonych wobec siebie nawzajem czy zemście więziennej społeczności na funkcjonariuszach. Znajdziesz w niej także fascynujące opisy więziennej codzienności i kodów komunikacji wykorzystywanych przez osadzonych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 353
Niektóre imiona i detale zostały zmienione, aby zachować prywatność postaci występujących w książce.
Redaktor prowadzący: Katarzyna Nawrocka Redakcja: Marta Stęplewska Korekta: Anna Strożek, Maria Zalasa Projekt okładki i stron tytułowych: Joanna Wasilewska/KATAKANASTA
Copyright for the text © Danuta Augustyniak, 2021 Copyright for this edition © JK Wydawnictwo, 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być powielana ani rozpowszechniana za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych bez uprzedniego wyrażenia zgody przez właściciela praw.
ISBN 978-83-8225-097-8 Wydanie I, Łódź 2021
JK Wydawnictwo ul. Krokusowa 3 92-101 Łódź tel. 42 676 49 69 www.wydawnictwofeeria.pl
Wersję elektroniczną przygotowano w systemie Zecer
Te 30 lat to piękny rozdział mojego życia. Były radości i łzy, sukcesy i niepowodzenia, ale moje osiągnięcia nie byłyby możliwe bez współpracy i zaangażowania podległych mi funkcjonariuszy. Nie byłyby możliwe również bez zrozumienia, jakie otrzymałam od swoich dzieci. Wszystkim Wam za to serdecznie dziękuję.
Zakładam mundur. Kiedy wizytuję oddziały mieszkalne osadzonych, zawsze jestem w mundurze. To budzi respekt zarówno wśród osadzonych, jak funkcjonariuszy. Wiadomo, kto jest kto.
Idę szybkim krokiem przez więzienie. Wokół panuje głęboka cisza. Mam wrażenie, że słyszę jej dźwięk. Ta cisza zupełnie nie pasuje do rozmiarów otaczającej mnie przestrzeni. Przecież to największe więzienie w Polsce.
Wchodzę w długie podziemne korytarze, łączące wysokie, czterokondygnacyjne budynki, w których znajdują się pawilony mieszkalne osadzonych. Jest zimno i ciemno. Światło zapala się po wykryciu ruchu, punktowo. Z naprzeciwka nikt nie idzie, nie ma takiej możliwości. Tunele są zaprojektowane tak, aby można się było nimi przemieszczać tylko w jednym kierunku. Jak ulice jednokierunkowe, pomiędzy którymi znajduje się gruby betonowy mur. Tylko na wysokości wejść do pawilonów mur na chwilę się urywa. Zastępują go kraty. Ruch w tych miejscach i w kolejnych odcinkach tunelu jest monitorowany przez funkcjonariusza na stanowisku dowodzenia. Takie rozwiązanie uniemożliwia kontaktowanie się osadzonych ze sobą i zwiększa bezpieczeństwo. Eliminuje również ryzyko pomieszania się osadzonych.
Naciskam dzwonek i kieruję twarz w stronę kamery. Po chwili otwierają się ciężkie metalowe drzwi prowadzące na pawilon drugi. Wchodzę w kolejny korytarz. Ten jest już zdecydowanie inny. Ma okna. Co prawda można przez nie zobaczyć jedynie wysoki mur oddzielający place spacerowe, ale już sam widok błękitnych obłoków na niebie znacznie zmienia atmosferę panującą w tunelach. W podziemiach pawilonu drugiego znajduje się magazyn depozytowy. Wchodzę tam tylko na chwilę. Oddaję rozpatrzone przeze mnie prośby osadzonych o wydanie rzeczy z magazynu. Ponownie wchodzę w podziemne tunele. Mijam wejścia do kolejnych pawilonów. Wszędzie ta sama procedura monitorowania dostępu do kolejnego odcinka tunelu. Kieruję się do pawilonu piątego, szkolnego. Schody na oddział, brzęk kluczy i zgrzyt otwierającej się więziennej kraty.
– Pani dyrektor, melduję, że na oddziale panuje spokój.
– Dziękuję.
Wchodzę do pierwszej celi, rozmawiam z osadzonymi. Pytam, czy mają jakieś wnioski, skargi. Ktoś zgłasza problem z głośnikiem, ktoś inny pyta, dlaczego nie wyraziłam mu zgody na dłuższe widzenie. Moją uwagę przykuwa jednak zachowanie innego mężczyzny.
Wysoki, krótko ostrzyżony chłopak chodzi nerwowo po celi.
– Pani dyrektor, żona jest w ciąży. Denerwuję się. Czy mógłbym wykonać dodatkowy telefon?
Zgadzam się. Janusz L. to spokojny osadzony, bardzo tęskni za rodziną. Często opowiada o swojej żonie. Ma już jedno dziecko, chłopca. Teraz oczekuje dziewczynki. Bardzo przeżywa poród żony. Odbywa karę piętnastu lat pozbawienia wolności za zabójstwo. Pozostało mu już tylko pięć. Stara się o warunkowe przedterminowe zwolnienie. Wychodzi na przepustki do domu. Myślę, że mu się uda.
Kolejna cela. Osadzony zgłasza, że chciałby skorzystać z biblioteki.
– Wymiana książek będzie po spacerach – odpowiada oddziałowy, nie czekając na moje wyjaśnienie.
O tej porze większość osadzonych przebywa na boisku, więc wizytowanie oddziału przebiega dość szybko.
– Osadzony Paweł K. prosi o rozmowę indywidualną – melduje mi oddziałowy, gdy kieruję się już do wyjścia.
– Proszę doprowadzić osadzonego do pokoju wychowawcy – decyduję.
– Wychowawca wyszedł. Chce pani klucz?
– Tak, poproszę.
Maleńkie pomieszczenie, w którym pracuje wychowawca, jest usytuowane w środkowej części oddziału mieszkalnego osadzonych. Drzwi do pokoju otwierają się bezpośrednio na dyżurkę oddziałowego. Stoi przy nich metalowa szafa na akta osadzonych, jest wieszak i mała półka z książkami. Pośrodku pomieszczenia znajduje się niewielkie biurko, po jednej stronie biurka fotel wychowawcy, po drugiej krzesło dla osadzonych.
Rozlega się pukanie.
– Osadzony Paweł K., syn Stanisława, cela numer sześć.
Do pokoju wchodzi niewysoki blondyn, za nim w drzwiach stoi oddziałowy. Ubezpiecza mnie w ten sposób.
– Słucham, w jakiej sprawie chciał pan rozmawiać?
Osadzony zaczyna spokojnie przedstawiać swoją sytuację rodzinną. Mówi o tym, że rodzina ma problemy finansowe, że bardzo chciałby im pomóc, że nie wie, kiedy będzie miał apelację od wyroku.
Rozlega się dzwonek do kraty wejściowej na oddział. To osadzeni wracają ze spaceru. Oddziałowy pyta wzrokiem, czy może się oddalić, zostawiając mnie samą z osadzonym. Wychowawcy nadal nie ma.
– Idź – wydaję polecenie oddziałowemu.
Wiem, że nie będzie go dłuższy czas. Całą grupę trzeba przeszukać, wpuścić do cel, to trochę potrwa.
Paweł K. też to wie. Wiedział również, że grupa spacerowa będzie wracać. Na korytarzu robi się gwarno. Osadzeni zaglądają do pokoju wychowawcy przez uchylone drzwi.
– Paweł kabluje – stwierdza jeden z nich.
– Parówa! – rzuca ktoś inny.
– Cwel!
– Kapuś!
Okrzyki i śmiech osadzonych stopniowo przycichają, w miarę jak oddalają się oni w stronę swoich cel.
Wtedy stojący przede mną mężczyzna wykonuje gwałtowny ruch i nagle widzę przed oczyma gruby, zaostrzony szpikulec o długości mniej więcej dwudziestu centymetrów. Siedzę na fotelu. Osadzony stoi tyłem do drzwi, trzymając ostrze na wysokości moich oczu. Dzieli nas odległość wąskiego biurka. Robi mi się gorąco. Pokój zaczyna tańczyć wokół mnie. Strach. Tak, zawsze twierdziłam, że tylko głupiec się nie boi.
W ciągu sekundy przez moją głowę przelatuje tysiąc myśli i obrazów. Pierwsza myśl wiąże się oczywiście z moimi dziećmi.
Reset, przecież im nic nie grozi.
To ja jestem w niebezpieczeństwie. Tylko co mam robić?
Pod biurkiem jest przycisk, tak zwana przyzywówka, ale czy zadziała? A jeśli zadziała, to ile czasu upłynie, zanim ktoś się pojawi? Prawdopodobnie będę wtedy miała już szpikulec w oku.
Przez uchylone drzwi słyszę kroki oddziałowego.
– Wszystko w porządku? – pyta zza ściany i nie czekając na odpowiedź, przechodzi dalej.
– Tak – odpowiadam pustce na korytarzu. Cały czas towarzyszy mi myśl, że Paweł K. będzie szybszy.
Drzwi do pokoju wychowawcy są teraz zamknięte. Nie wiem, czy przymknął je oddziałowy, prowadząc grupę osadzonych, czy też zrobił to któryś z więźniów.
Osadzony patrzy przed siebie tępym wzrokiem, jego twarz nie wyraża żadnych emocji. Tak mi się przynajmniej wydaje. Nie wiem, czego się spodziewać. Przychodzą mi do głowy same czarne scenariusze. Zakładniczka, szpikulec w oku, rozerwana aorta albo dźgnięcie w serce.
Wyciągam nieśmiało rękę.
– Oddaj mi to. – Staram się mówić spokojnym głosem.
Cisza.
– Po co ci to wszystko?
Cisza.
– Dlaczego to robisz?
Cisza.
Patrzymy na siebie.
W myślach przerzucam kartki jego akt. Artykuł 280 kk, czyli rozbój. Przyjechał skądś z Polski, ze skierowaniem do szkoły. Niestety często tak bywa, że jednostka pozbywa się w ten sposób trudnego osadzonego. To właśnie ten przypadek. Paweł K. z całą masą wniosków o ukaranie wylądował na Białołęce. Tutaj też sprawia kłopoty. Dlatego często się spotykamy, zwykle w związku z wymierzaniem kary.
Wszystkie te myśli nie poprawiają mi humoru. I jeszcze ten dziwny, zimny, pozbawiony wyrazu wzrok. Brak jakiejkolwiek reakcji osadzonego i wymierzony we mnie szpikulec są przerażające.
Staram się nawiązać rozmowę. Wrócić do tego, o czym mówił. Pytam o rodzinę, plany. Nieskładnie rysuję jego przyszłość.
– Niedługo skończysz szkołę, będziesz miał zawód, będzie łatwiej o pracę – wspominam.
Coś tam jeszcze mówię, ale sama nie wiem, czy to ma jakiś sens.
Cisza.
– Paweł, rozwalasz sobie życie.
– Nie.
Uff, zaczyna mówić.
– Denerwuje się pani?
– Tak.
– Boi się pani? – dopytuje dalej.
Potwierdzam, a wtedy on wyciąga w moją stronę szpikulec i kładzie go w mojej wyciągniętej dłoni. Cały czas patrzy mi w oczy.
– Bardzo cenię w pani szczerość. Chciałem pani tylko pokazać, że nie jest pani bezpieczna i że ten oddziałowy nadaje się do pasania krów.
Cisza.
– Panie oddziałowy, proszę odprowadzić osadzonego do celi – wydaję polecenie spokojnym głosem.
Niebawem Paweł K. znika wraz z funkcjonariuszem za drzwiami.
Wsuwam szpikulec pod mundur. Zachowam go na pamiątkę.
Niewysoka, skromna dziewiętnastolatka. Z małej miejscowości, położonej wśród pięknych zielonych pagórków województwa świętokrzyskiego, z dala od wielkomiejskiej pogoni za sławą, pieniędzmi i karierą. Wychowana w innym świecie. Bez przestępstw i przemocy. Bez intryg, spekulacji czy matactw. Rano słychać tam śpiew ptaków, a wieczorem czuć zapach maciejki.
Wysiadłam na Olszynce Grochowskiej. Dalej trzeba iść pieszo. Pewnie z kilometr. Nie byłam sama. Wszyscy pasażerowie, którzy wysiedli na pętli, kierowali się w stronę aresztu, może oprócz jednego kolejarza, który szedł do pracy. Kilka osób niosło ogromne paczki. „To pewnie rodziny więźniów – pomyślałam. – Wszyscy idą na widzenie?”. Droga się skończyła. Pętla torów kolejowych, stacja postojowa i myjnia pociągów.
Skrót prowadził przez dość ruchliwe tory. W oddali widać było nadjeżdżający pociąg.
– Szybciej! – krzyknęła do mnie idąca obok wysoka, szczupła dziewczyna.
Patrzyłam z podziwem, jak sprawnie porusza się po torach. Zwłaszcza w tak wysokich szpilkach. Miała na sobie obcisłą krótką spodniczkę i mocno wydekoltowaną bluzkę. Niosła ogromną paczkę przewiązaną szarym sznurkiem, a mimo wszystko nadawała dość szybkie tempo.
– Ty do aresztu? – zapytała.
– Tak – odpowiedziałam krótko.
– Chyba pierwszy raz. Widać, że nie znasz drogi. Tu trzeba uważać. Łapią sokiści, można dostać mandat. No i jeżdżą pociągi. Tutaj jest myjnia. Najgorzej jest, jak jakiś zatrzyma się przed nią i zatarasuje przejście. Już kilka razy tak mi się zdarzyło. Wskakuje się wtedy do wagonu i zeskakuje z drugiej strony albo przechodzi przez łączniki sprzęgające ze sobą dwa wagony.
– To może być niebezpieczne – wyjąkałam przerażona.
– Zawsze istnieje ryzyko, że pociąg ruszy. W najgorszym wypadku można wtedy przejechać się na Dworzec Wschodni albo na myjnię. – Dziewczyna wyraźnie weszła w rolę doświadczonej przewodniczki.
Tak jak wszyscy idący w tym kierunku przeszłam przez dziurę w przęśle betonowego ogrodzenia, potem skrajem lasu, minęłam jeszcze niestrzeżony przejazd kolejowy i znalazłam się pod murami więzienia.
Wysoki, szary mur, z ogromnymi zwojami drutu kolczastego na górze, łączył się z jednej strony z wystającą wieżyczką z podestem, po którym chodził funkcjonariusz, a z drugiej z niskim budynkiem, którego dach wzdłuż całej długości zabezpieczało kilka warstw drutu kolczastego. Po bokach biegły rury spustowe, jednak te wyglądały nieco inaczej niż zazwyczaj: od góry do dołu oplatał je również drut kolczasty. Wszystkie okna zabezpieczono kratami. Obok wielkiej bramy w murze umieszczono ciężkie metalowe drzwi. Nieco dalej znajdowało się dużo mniejsze od pozostałych, również zakratowane okienko.
Dziewczyna, która towarzyszyła mi podczas drogi, podeszła do tego okienka i ustawiła na jego parapecie swój pakunek.
– Widzę, że nie masz nic ze sobą, ale gdybyś miała, to właśnie tutaj przekazuje się paczki dla naszych. Rodzina może dostarczyć paczkę, jak dostanie talon odzieżowy lub higieniczny. Właśnie w tym okienku bramowy odbiera pakunek i sprawdza, czy zawartość zgadza się z artykułami wymienionymi na talonie. Nie ma co wkładać nic innego, bo klawisz nie puści. Kontrolują. To już lepiej wnieść coś na widzenie. Czasami się udaje, no a czasami kurwy znajdą. – Dawała mi złote rady, a ja stałam i nie wiedziałam, jak mam jej powiedzieć, że ja nie na widzenie.
Podeszłam do ciężkich metalowych drzwi. Ktoś wcisnął dzwonek.
– Zaraz.
Usłyszeliśmy dźwięk zasuwki. Za niewielką okrągłą szybką, będącą nieudolną kopią wizjera, pojawiło się czyjeś oko. Po chwili w drzwiach otworzyła się kilkunastocentymetrowa klapka, przez którą widać było już oboje oczu i fragment nosa.
– Słucham. – Przez otwór wydobył się czyjś mało sympatyczny głos.
– Ja na widzenie – odezwała się stojąca przede mną kobieta.
– Proszę wypełnić wniosek. – Człowiek, któremu widać było tylko oczy, podał kobiecie małą karteczkę.
Zastanawiałam się, dlaczego ten ktoś nie otwiera drzwi i nie rozmawia z nami twarzą w twarz. Pomyślałam, że to brak szacunku.
– Dzień dobry – powiedziałam, kiedy nadeszła moja kolej.
– Słucham. – Dobiegł mnie ten sam mało grzeczny głos.
– Ja do pracy.
– Legitymacja.
– Słucham?
– Proszę pokazać legitymację, nie znam pani.
– Nie mam legitymacji, jestem nowym pracownikiem.
– Chwileczkę – rzucił zza klapki, po czym ją zamknął.
Poczułam na sobie wzrok dziewczyny od paczki. Bałam się odwrócić głowę. Kątem oka widziałam tylko jej wykrzywioną minę, jakby chciała powiedzieć: „Klawisz”.
Na szczęście w tym momencie otworzyły się drzwi. Przede mną stanął młody chłopak w mundurze.
– Safiańska Danuta.
– To ja.
– Wchodzimy – rzucił krótko.
– Dziękuję – odpowiedziałam i pospiesznie weszłam do środka.
Za plecami usłyszałam głośny trzask; mundurowy, uśmiechając się, przekręcił klucz w zamku. Patrzyłam jak zahipnotyzowana na chłopaka, a w zasadzie nie na niego, tylko na to, co trzymał w dłoni. Nigdy nie widziałam tak dużych kluczy. Mój nowy znajomy miał cały ich pęk, zawieszonych na dużym kółku, a jeszcze dziwniejsze było to, że przypiął kółko łańcuszkiem do paska od spodni. Przed moimi oczami pojawił się obraz dziecka z kluczami od mieszkania zawieszonymi na szyi. Czyżby chodziło o to, by funkcjonariusz tych kluczy nie zgubił? A może by nikt mu ich nie odebrał? Czemu tak ich pilnuje?
Z zamyślenia wyrwał mnie jego głos:
– Faktycznie jest pani umówiona w kadrach. Poproszę o dowód osobisty. I jeszcze jedno, na przyszłość… Jesteś funkcjonariuszem, nie pracownikiem, i przyszłaś do służby, nie do pracy. Niedługo zrozumiesz różnicę. Jak spędzisz tu kilka latek i zaliczysz parę nieprzespanych nocy, dowiesz się, co to służba – zakończył wolno i dobitnie.
Różnica rzeczywiście musiała być znaczna, skoro mówił z taką powagą. Zapamiętałam te słowa już na zawsze, chociaż wtedy sobie pomyślałam: „Co ty tam wiesz? Przecież nie zamierzam zostać tutaj dłużej niż rok. Przecież jestem tu tylko dlatego, że nie dostałam się na wymarzony wydział”. Miałam studiować chemię w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Kielcach. Zawsze chciałam być nauczycielem. Oczywiście chemii. Uwielbiałam ten przedmiot. Podręcznik do chemii często zabierałam w podróż. Czytałam go sobie ot tak, dla przyjemności, jak czyta się książkę przygodową, co zresztą nierzadko wywoływało zdziwienie u współpasażerów. Za rok chciałam zacząć studia. A dlaczego więzienie? Sama nie wiem. To pytanie wciąż krążyło w mojej głowie.
Chyba trochę z powodu pieniędzy – wtedy były one całkiem niezłe. Może częściowo z ciekawości, chęci przeżycia czegoś ekscytującego. No i uważałam, że nikt nie będzie mi mówił, że gdzieś mnie nie chcą albo że czegoś nie potrafię. Rodzice nauczyli mnie, że chcieć to móc.
– Trzeba poczekać, za chwilę przyjdzie po ciebie kadrowiec – powiedział bramowy i zajął się swoją robotą.
Przez kratę oddzielającą pomieszczenie, w którym siedział, od części administracyjnej zobaczyłam idącego wolno korytarzem wysokiego mężczyznę.
– Cześć, więc jesteś.
Przy słowie „cześć” zrobiło mi się miło.
– Dzień dobry.
Chłopak z bramy zakręcił kółkiem z pobrzękującymi kluczami, chwycił jeden z nich i otworzył kratę prowadzącą do administracji.
– Posiada obywatelka broń? Gaz? Jakieś przedmioty niedozwolone? – zapytał, nie wyjmując kluczy z kraty.
Oczy zrobiły mi się chyba kwadratowe. Jaka obywatelka? Jakie przedmioty niedozwolone? Jaka broń? Przybyły mężczyzna zaśmiał się, widząc moją minę.
– Nic nie mam – powiedziałam cicho.
– Zapraszam. – Mężczyzna ruchem głowy zachęcił mnie do wejścia za kratę.
Podeszłam do niego i nie mogłam uwierzyć, że jest tak wysoki, a może po prostu ja przy nim byłam bardzo mała. Do tego taki poważny, w idealnie dopasowanym mundurze.
Wziął jeszcze mój dowód od bramowego i poszliśmy długim korytarzem do jego pokoju.
– Masz dowód i przepustkę. Dopóki nie dostaniesz legitymacji, będziesz wchodziła na przepustkę.
– Dobrze.
– Teraz przejdziemy do działu gospodarczego. Jestem kadrowcem w tej jednostce.
Na drewnianej tabliczce przybitej do drzwi sąsiadujących z pokojem kadrowca przeczytałam: „Dział gospodarczy”.
– Czym zajmuje się dział gospodarczy?
– Wszystkim, no, prawie wszystkim. Może powiem ci, czym się nie zajmuje. Nie zajmuje się kadrami, bo od tego jestem ja. Nie zajmuje się pieniędzmi, bo tym zajmuje się dział finansowy, chociaż to pewnie gospodarczy najwięcej ich wydaje. No i nie zajmuje się dokumentacją osadzonych, ich wyrokami, sprawami sądowymi, zwolnieniami z więzienia. Od tego jest dział ewidencji i zatrudnienia. Jest jeszcze dział penitencjarny. Tam pełnią służbę wychowawcy i psychologowie. Pomagają osadzonym funkcjonować w więzieniu i zmieniać swoje życie na lepsze. O nasze bezpieczeństwo dba dział ochrony, strażnicy, oddziałowi. Niedługo poznasz ich zadania.
Kadrowiec otworzył drzwi.
– Obywatelu poruczniku, pani Danuta Safiańska.
– Dziękuję – odpowiedział młody porucznik, podnosząc się zza biurka. – Zapraszam panią. – Wskazał na duży pokój.
Zaraz przy drzwiach stały złączone dwa biurka, w głębi kolejne dwa, ustawione pojedynczo przy przeciwległych ścianach pokoju. Nieśmiało przekroczyłam próg i stanęłam przy biurku kierownika. Wydawało mi się, że panuje tu zgiełk. W środku było chyba sześciu lub siedmiu mężczyzn. W różnym wieku, w różnych mundurach. Jeden stał boso, miał na sobie spodnie i podkoszulek, w ręku trzymał niebieską koszulę, taką samą, w jaką ubrany był kadrowiec.
Nie wiem, jaką miałam minę, ale bosy chłopak zaczął się tłumaczyć.
– No co, przebieram się.
Pozostali parsknęli śmiechem.
– Małolat się speszył – rzucił jeden z nich.
– O, będziemy mieć parę – dodał z rozbawieniem drugi.
– Małolat, śmiało – zachęcał ktoś inny.
Na zmianę rzucali jakieś uwagi. Miałam ochotę stamtąd uciec.
– Panowie, spokój, zadania przydzielone, żegnam was – odezwał się dość ostrym tonem porucznik.
– Tak jest, obywatelu poruczniku.
Funkcjonariusze pospiesznie pozbierali jakieś dokumenty, „małolat” się ubrał i wyszli. Porucznik spojrzał na mnie, chyba się uśmiechnął.
– Są w porządku, jeszcze się polubicie – zapewnił.
Podszedł do mnie i wyciągnął rękę. Jego wygląd wzbudzał zaufanie. Przede wszystkim nie przytłaczał mnie wzrostem, tak jak kadrowiec.
– Porucznik Sławomir F., kierownik działu gospodarczego, jestem twoim bezpośrednim przełożonym i opiekunem.
W tamtej chwili zupełnie nie wiedziałam, o czym mówił. Opiekun? Po co mi opiekun? Co to znaczy?
Później się dowiedziałam, że młodemu funkcjonariuszowi na czas służby przygotowawczej przydziela się opiekuna, osobę udzielającą rad i wsparcia oraz czuwającą nad jego adaptacją zawodową.
– Przejdziemy się po terenie jednostki, zapoznam cię z topografią i przedstawię kierownikom poszczególnych działów. Pokażę ci miejsce twojej służby – oznajmił mi kierownik.
– Dziękuję.
– Przez pierwszy miesiąc będziesz poznawać pracę w poszczególnych działach, w każdym z nich spędzisz tydzień, a w dziale ochrony dwa tygodnie. Będziesz uczyła się przepisów, ale też wykonywała polecenia kierownika danego działu. Pamiętaj, jesteś w służbie – wyjaśniał dalej.
Pomyślałam, że już to dzisiaj słyszałam. Czy mam się bać „bycia w służbie”? Czy to przestroga?
Rozpoczęliśmy wycieczkę po więzieniu. Weszliśmy do pierwszego pokoju. To był dział finansowy. Funkcjonariusz siedzący najbliżej drzwi spojrzał na nas, energicznie wstał z krzesła, a potem głośno krzyknął:
– Uwaga!
Pozostali szybko podnieśli się z miejsc.
– Dziękuję, siadajcie – odrzekł kierownik.
Ich zachowanie wydało mi się dziwne, a nawet nieco zabawne. Nie wiedziałam jeszcze, że tak nakazują służbowe procedury. Gdy wchodzi starszy stopniem oficer, należy wstać. Okrzyk „Uwaga!” to informacja dla innych.
Kierownik przedstawił mnie i powiedział, że w przyszłym tygodniu będę tutaj pełnić służbę. Przeszliśmy po wszystkich pokojach administracji i wszędzie powtarzał się ten sam schemat.
Wyszliśmy na korytarz i ruszyliśmy dalej. Kiedy mijaliśmy grupkę funkcjonariuszy, jeden z nich obrócił się gwałtownie w naszym kierunku, stuknął obcasami i krzyknął:
– Przejście!
„Wow” – pomyślałam. Wydawało mi się, że obserwuję jakiś spektakl. Wszystko wyglądało bardzo poważnie, wręcz majestatycznie. Mężczyźni w służbowych uniformach budzą respekt. A jako że w więzieniu widziałam głównie umundurowanych mężczyzn, całe miejsce wydało mi się bardzo dostojne.
No właśnie – zaczęłam się zastanawiać – dlaczego są tu prawie sami mężczyźni? Do tej pory spotkałam dwie kobiety w dziale finansowym i jedną w dziale ewidencji i zatrudnienia. Czyżby coś stawało na przeszkodzie, by przyjmować panie do służby? Przypomniałam sobie, że już podczas rozmowy kwalifikacyjnej kadrowiec okazał niezadowolenie z faktu, że jestem kobietą. Pamiętam jego słowa: „Kobieta? Owszem, potrzebujemy żywnościowca, ale kobieta?”. Mówił wtedy, że zatrudniając kobietę, muszą uzyskać zgodę Centralnego Zarządu Zakładów Karnych. Pomyślałam, że to jakaś paranoja. Wręcz dyskryminacja.
Wyszliśmy z budynku administracji. Był koniec listopada. Ponury, szary dzień. A może nie chodziło o dzień, tylko o miejsce? Przerażał mnie ten drut kolczasty. Był wszędzie: na każdym kawałku ogrodzenia, wszystkich budynkach, furtkach, wspomnianych wcześniej rurach spustowych, a nawet słupach elektrycznych oraz latarniach.
– Po co ten drut na latarni? – zapytałam nieśmiało.
– Żeby nikt na nią nie wszedł – odpowiedział krótko kierownik, a ja dalej się zastanawiałam, po co ktoś miałby wchodzić na latarnię. Przyszło mi na myśl, że drut ma chronić przed kradzieżą. Bez sensu. Przed kradzieżą żarówki? Roześmiałam się w duchu, ale bałam się pytać dalej.
Każdy przechodzący obok nas funkcjonariusz zwalniał kroku, a czasami nawet się zatrzymywał i oddawał honory – dwa palce prawej ręki do czapki, w kierunku orzełka. Kierownik za każdym razem robił tak samo. Czasami dodawał jeszcze:
– Czołem.
Dumnie szłam obok niego. Coraz bardziej mi się wszystko podobało, a już szczególnie mundury. Zawsze je kochałam. W moim rodzinnym domu mundur darzono szacunkiem. Tata strażak, druh Ochotniczej Straży Pożarnej, bracia również. Ja od dziecka w mundurku. Najpierw drużyna zuchowa, później harcerska. W szkole średniej w Sandomierzu byłam nawet drużynową drużyny starszoharcerskiej. Rodzice zawsze dbali o to, abyśmy wiedzieli, co to jest hymn Polski i jak się zachować podczas jego odtwarzania.
W moich wspomnieniach z dzieciństwa często jawi się taki obrazek: na ryneczku w Lasocinie zbierają się strażacy, harcerze, nauczyciele, przedszkolaki. Wsiadamy na pięknie umajoną zielonymi gałązkami przyczepę ciągnika. Powiewają biało-czerwone flagi. Jedziemy do najbliższego miasteczka na pochód pierwszomajowy. Będziemy tam śpiewać, mamy występ. Wszyscy pięknie ubrani. Dziewczynki w białych bluzeczkach i granatowych lub czerwonych spódniczkach, w zależności od pomysłu wychowawcy. Chłopcy również w białych koszulach i granatowych lub czarnych spodniach. Oczywiście z przypiętymi przepięknymi kotylionami z bibuły. Ci, którzy należeli do drużyny zuchowej lub harcerskiej, byli rzecz jasna w mundurkach. Później zawsze chodziliśmy z tatą na lody…
– Wejdziemy na pawilon mieszkalny osadzonych, oddział dla skazanych kobiet. – Z zamyślenia wyrwał mnie głos kierownika.
– Za co siedzą kobiety?
– Za wszystko: kradzieże, przestępstwa gospodarcze, zabójstwa…
– Zabójstwa?
– Ha, ha, ha – roześmiał się mój rozmówca i dodał: – Tak. Myślałaś, że kobiety nie zabijają?
Hm, chyba naprawdę tak właśnie myślałam.
Podeszliśmy do czegoś w rodzaju okratowanego przedsionka, wystającego poza bryłę budynku. Kierownik nacisnął dzwonek umieszczony na kracie.
– Musimy poczekać na oddziałową – rzucił.
– Kobietę?
– Tak, na oddziałach dla osadzonych kobiet służbę pełnią kobiety.
Po chwili otworzyły się drzwi od budynku i do okratowanego przedsionka – z czasem dowiedziałam się, że to krata koszowa – weszła starsza kobieta. Była w mundurze, innym niż funkcjonariusze w administracji. Miała na sobie spódnicę i sweter w serek, a pod spodem koszulę z idealnie zawiązanym krawatem. W ręku trzymała pęk kluczy równie wielki jak ten u funkcjonariusza przy bramie. Otworzyła kratę. Weszliśmy drewnianymi drzwiami na oddział i stanęliśmy przed kolejnym zakratowanym przejściem, w dodatku znów zamkniętym. „Po co ona zamykała tę kratę, skoro za chwilę miała wracać?” – przeleciało mi przez głowę. Kierownik chyba czytał w moich myślach.
– Pamiętaj, kraty w więzieniu są po to, żeby były zamknięte. Nigdy nie zostawiaj ich otwartych.
Uderzył nas dziwny zapach, smród, zaduch. Oddziałowa wyszukała odpowiedni klucz, usłyszeliśmy zgrzyt zamka i weszliśmy do środka.
Zastanawiałam się, jak oni te klucze rozpoznają. Przecież wszystkie są jednakowe. Oddziałowa ze stoickim spokojem zamykała za nami kratę. Kierownik nie szedł dalej, czekał. Trochę mnie to dziwiło. Stanęłam obok niego i bacznie wszystko obserwowałam. Oddziałowa podeszła, stanęła naprzeciwko kierownika, skinęła głową.
– Sierżant Bożena N. melduje oddział podczas prac porządkowych – powiedziała, a następnie wyrecytowała cały meldunek o tym, co się dzieje w oddziale, ile osadzonych jest w pracy, ile w bibliotece, ile w łaźni i tak dalej.
To też wydało mi się dziwne. Czyżby kierownika naprawdę obchodziło, co robią osadzone w oddziale?
Popękana, szara, betonowa posadzka korytarza błyszczała. Nie wiem, co to było, może lastryko, ale mimo to lśniło czystością, wypolerowane jak lustro.
Niemal parsknęłam śmiechem na widok dwóch dziwnie zachowujących się osadzonych. Jedna siedziała na jakiejś desce, a raczej grubym klocu owiniętym w koc, a druga za pomocą czegoś w rodzaju dyszla ciągnęła ten kloc tam i z powrotem przez cały korytarz. Pomyślałam, że to obrazek jak z psychiatryka.
– Co cię tak śmieszy? – zapytał obserwujący mnie kierownik.
– No, to. – Pokazałam wzrokiem.
– Polerują posadzkę, to froterka – wtrąciła się oddziałowa takim tonem, jakby chciała mi wykrzyczeć: „Czego nie rozumiesz?”.
Oczy prawie wyszły mi z orbit. Dopiero później dowiedziałam się, że to stary, sprawdzony sposób polerowania posadzki. Pastę do podłogi rozprowadza się cienko po powierzchni, wciera szmatami, a potem froteruje. Osadzeni wykonywali takie prace porządkowe niezwykle chętnie. Dla nich było to coś w rodzaju więziennej siłowni. Froterowanie podobno świetnie wzmacnia bicepsy. Poza tym w więzieniu każda okazja do wyjścia z celi jest dobra. Zawsze można zagadać, chociażby do oddziałowej. No i, oczywiście, nie bez znaczenia był wniosek nagrodowy za prace porządkowe na rzecz oddziału. To mogła być pochwała do akt, ale również dłuższe lub dodatkowe widzenie, dodatkowa paczka lub wypiska.
– Proszę otworzyć celę – polecił kierownik.
– Tak jest.
Podeszliśmy do drzwi. Na tabliczce znajdował się napis: „P/1 – Dla niepalących”. Kierownik wyjaśnił mi, że to informacja, kto przebywa w celi.
– „P” odnosi się do odbywających karę po raz pierwszy, „1” oznacza zakład karny typu zamkniętego, a „dla niepalących”, wiadomo.
Znowu zgrzyt zamka. Pomyślałam, że to taki charakterystyczny więzienny dźwięk. Oddziałowa zajrzała do celi, ale cały czas trzymała ręką klucz, nie wyjmując go z zamka. Czyżby chodziło o to, żeby w razie potrzeby mogła jak najszybciej zamknąć drzwi?
– Uwaga, wizytacja celi! – krzyknęła w kierunku znajdujących się wewnątrz osadzonych.
Moim oczom ukazała się malutka cela. W środku cztery kobiety siedzące na taboretach przy łóżkach, wszystkie jednakowo ubrane. Nie miały jednak na sobie więziennych pasiaków, jakie widuje się w filmach. Były w brązowo-szarych bluzach z granatową kieszonką na piersi i granatowym kołnierzykiem. U jednej osadzonej na tyle bluzy zobaczyłam odbite duże koło, podobne do pieczątki, a w środku litery ZK.
Na głos oddziałowej kobiety wstały. Jedna z nich powiedziała:
– Starsza celi, skazana Bożena J., melduje celę w czasie wolnym. Stan: cztery osadzone.
W celi panował idealny porządek. Łóżka zaścielone jak pod linijkę, każde przykryte kocem, z wypuszczonym po obu bokach prześcieradłem. Na kocu mała poduszeczka. Wyglądało to bardzo porządnie. Przy łóżkach małe metalowe szafki, przykryte chusteczką, serwetką lub kolorowym papierkiem wyciętym na wzór serwetki. Na ścianie przy drzwiach wisiały dwie małe szafki. Pod nimi stał mały stolik, na którym dostrzegłam metalowe talerze i mały, chyba papierowy wazonik, a w nim również papierowe, ręcznie wykonane kwiatki. Na oparciach łóżka przewieszone były pięknie haftowane firaneczki. Na nich przypięte zdjęcia: dzieci, męża, chłopaka, może rodziców?
Pod każdym łóżkiem znajdowało się tekturowe pudełko.
– Co jest w tych pudełkach? – Wskazałam je wzrokiem.
– Rzeczy osobiste, bielizna, cały ich dobytek – wyjaśnił mi cicho kierownik.
W rogu celi, na metalowym pręcie wisiała rozsuwana zasłona, chyba z koca, jak w bazarowej przymierzalni. Do zasłonki poprzypinane były różne rysunki. Pomyślałam, że to pewnie prace dzieci, ale po co ta przymierzalnia?
– A tam co jest? – Skinęłam ręką w stronę tej dziwnej zasłony.
– Kącik sanitarny. – Oddziałowa odchyliła koc.
Ujrzałam małą umywalkę i toaletę. Na ścianie wisiała niewielka szafka z przyborami toaletowymi.
– Wychodzimy – zdecydował kierownik.
Za plecami usłyszałam znany mi już, charakterystyczny szczęk klucza.
– Kim jest starsza celi? – zwróciłam się do kierownika.
– Nie była taka znowu starsza, co? – roześmiał się kierownik.
– No właśnie.
– To ktoś w rodzaju gospodyni, przewodniczącej. Reprezentuje współosadzone z celi. Jest łącznikiem pomiędzy nimi a wychowawcą. No i to ona melduje celę, czyli zgłasza, ile ich jest, ile być powinno, gdzie są te, których w danej chwili nie ma lub których nie widać, bo są w pracy, u wychowawcy, na sprawie czy w toalecie – wyjaśnił mi, nie przestając się uśmiechać.
– Więc tak wyglądają cele? Wydają się puste.
– W tej wcale nie jest pusto, osadzone mają zgodę na indywidualny wystrój pomieszczenia. Taka zgoda na wystrój to dla nich nagroda.
Zdziwiłam się.
– To był jeden oddział dla kobiet, jest jeszcze drugi. Kolejne trzy to oddziały dla mężczyzn, tam jest jeszcze bardziej pusto.
Już więcej o nic nie pytałam.
– Chcesz zobaczyć?
– Tak.
– No to chodźmy, później pójdziemy do magazynu, odbierzesz mundury.
Ten sam brzęk kluczy, meldujący się oddziałowy, tak samo błyszcząca posadzka.
– W oddziale trwa wymiana pościeli – wyjaśnił oddziałowy.
Przy drzwiach celi stał wózek, na nim w wielkim prześcieradle leżała zwinięta pościel.
– Proszę kontynuować.
Oddziałowy otworzył drzwi celi.
– Korytarzowi – wezwał osadzonych do wyjścia.
– Korytarzowi to wybrani osadzeni, sprawiający najmniej kłopotów – wyjaśnił mi kierownik. – Wykonują różne prace gospodarcze w oddziale. Rozdzielają, a następnie już pod nadzorem oddziałowego wydają do cel pościel, środki higieny, posiłki dostarczane z więziennej kuchni, odbierają z cel śmieci i tym podobne.
Z celi wyszło dwóch osadzonych, podeszli do wózka z pościelą. Oddziałowy otworzył drzwi do celi, obok której stał wózek. Uderzył mnie specyficzny zaduch – smród potu połączony z zapachem dymu papierosowego. Przeczytałam napis na drzwiach: „Dla palących”.
– Otwórzcie okno, wietrzymy celę – polecił oddziałowy.
Duża cela, a w niej piętnastu osadzonych. Tylu zameldował starszy celi. Korytarzowy odliczył piętnaście prześcieradeł i piętnaście poszewek na poduszki, podał jednemu z osadzonych z celi, a ten następnie zaczął odliczać oddawane brudne prześcieradła i poszewki. Całą zużytą pościel włożył w jedną poszwę i oddał korytarzowemu.
Niestety nikt nie zaproponował mi wejścia do środka, ale zobaczyłam co nieco przez ramię oddziałowego. Łóżka, podobnie jak w celach kobiecych, robiły wrażenie ścielonych pod linijkę. Tyle tylko że było ich dużo więcej i były piętrowe. Jak oni wchodzą na górny poziom? Nie widziałam żadnych drabinek. Wydawało mi się, że w celi jest ciasno. Spojrzałam na wiszące szafki. Było ich dużo, zapełniały całą ścianę, no ale osadzonych też było wielu. Moją uwagę zwróciły duże stoły. Kobiety miały inne, mniejsze.
– Dowódco, a kiedy wymiana ręczników? – zapytał osadzony, podchodząc do drzwi celi.
– W środę, podczas łaźni – odpowiedział oddziałowy i zamknął drzwi.
– Proszę nas wypuścić – zwrócił się do oddziałowego kierownik.
– Tak jest, obywatelu poruczniku.
Nie przestawał mnie śmieszyć ten zwrot: „Obywatelu”. Dotychczas słyszałam go tylko w telewizji.
Oddziałowy otworzył nam kratę. Jak dobrze było znów znaleźć się na powietrzu.
– Rzeczywiście te cele są bardziej puste, mimo że jest tam dużo osób – stwierdziłam.
– Mężczyźni nie przywiązują takiej wagi do wystroju – powiedział kierownik, a po chwili dodał: – Chociaż nie wszyscy.
– Dlaczego jest ich tak dużo? – pytałam, zupełnie nie znając zasad przydzielania osadzonych do cel.
– Bo to duża cela, większość cel w jednostce tak wygląda.
– A dlaczego okna przesłonięte są matowymi szybami? – zapytałam, patrząc na mleczną przesłonę umieszczoną tuż za okienną kratą.
– Pytasz o blendy?
– O to coś zawieszone na każdym oknie. – Wskazałam ręką.
– To blendy. Zwiększają bezpieczeństwo. Dzięki nim więźniowie nie widzą, co się dzieje na terenie jednostki, nie mogą też kontaktować się ze sobą przez okna, migać do siebie.
– Migać? – zdziwiłam się.
– Tak, to język grypsery. Zauważyłaś, że dwa stoły w celi były złączone, a jeden stał po drugiej stronie?
– Nie zwróciłam uwagi – odpowiedziałam niepewnie.
– Nauczysz się zwracać na takie rzeczy uwagę, bo to jest sygnał, że w tej celi są grypsujący i niegrypsujący, frajerzy, cwele. To subkultury więzienne, nie jadają przy jednym stole. Dowiesz się i tego.
Szliśmy przez teren jednostki. Wokół oddziału, w którym mieszkały kobiety, rosły piękne zielone krzewy. Miły widok, oaza wśród szarości betonowych murów. Zastanawiałam się, ile będę musiała się nauczyć. Ile niepozornych, wydawałoby się drobnych i bez znaczenia rzeczy ma tutaj zupełnie inny wymiar.
– A co jest w tych wysokich betonowych klatkach?
– Spacerniaki. Chodź, pokażę ci.
Obok betonowej ściany ustawiony był drewniany mostek, „galeryjka”, jak określił tę kładkę kierownik. Chodził po niej tam i z powrotem funkcjonariusz w mundurze.
Weszliśmy po schodkach na górę. Zobaczyłam kwadratowy kawałek ziemi, otoczony betonowym murem. Pośrodku owalny betonowy chodnik. Chodziło po nim około dwudziestu skazanych. Nie było tam nic więcej. Osadzeni ubrani byli w szare kurtki i takiego samego koloru dziwne czapeczki bez daszka, podobne do damskich toczków, tyle że bez woalek.
– Śmieszne czapeczki. – Wskazałam chodzących dość żwawym krokiem osadzonych.
– Kaniołki – odpowiedział kierownik
– Nie rozumiem – powiedziałam nieśmiało.
– Pytasz o czapki osadzonych, więc ci odpowiadam, że potocznie nazywamy je kaniołki.
Uśmiechnęłam się do niego, a po chwili dodałam:
– Trochę smutno na tych spacerniakach, właściwie to takie betonowe klatki.
– Bo to nie przedszkole, nie wstawiamy im huśtawek i ławeczek, nie sadzimy kwiatków – odpowiedział szorstko kierownik.
Poszliśmy dalej. Minęliśmy usypaną górę czegoś, co jak się później okazało, było koksem. Domyśliłam się, że mijamy kotłownię. Zresztą było to oczywiste – z ogromnego komina buchały czarne kłęby dymu. Co ciekawe, komin nie był owinięty drutem kolczastym, ale za to ściskały go metalowe obejmy, do których przyspawano skierowane w dół ostre dzidy. No tak, to kolejne zabezpieczenie uniemożliwiające wspinaczkę. Tuż za kotłownią stała wysoka wieżyczka. Przypomniała mi „patrolkę” z kieleckich lasów, pozostałość z czasów wojny, na którą wchodziłam z braćmi w dzieciństwie. Tyle tylko że ta była betonowa. Na górze znajdowało się niewielkie przeszklone pomieszczenie z podestem, po którym chodził uzbrojony funkcjonariusz. Teraz zrobiło się naprawdę poważnie.
– Podobną wieżyczkę widziałam przy wejściu do jednostki – zauważyłam.
– Oczywiście. W naszej jednostce są cztery takie wieżyczki, na każdym rogu ogrodzenia zewnętrznego. W większych jednostkach są również na terenie, na przykład przy placach spacerowych dla niebezpiecznych osadzonych – wyjaśnił kierownik.
Weszliśmy do magazynu mundurowego.
– To nasza nowa koleżanka, przyjęta do żywnościówki. Proszę wydać sorty mundurowe – zwrócił się najpierw do funkcjonariusza, a zaraz potem powiedział do mnie: – Zostawiam teraz panią na chwilę. Przyjdę niedługo. – I wyszedł z magazynu.
– Dzień dobry – przywitałam się niepewnie.
– Cześć, Andrzej jestem, prowadzę magazyn mundurowy. – Poczułam silny uścisk dłoni.
– Danka.
– No dobrze, wezmę twoje wymiary i dobierzemy ci mundury.
Z szuflady wyjął centymetr, obmierzył starannie moją sylwetkę, następnie podszedł do wielkiego wieszaka z mundurami i wyjął jeden z nich.
– Przymierzaj – powiedział i podał mi mundur.
– Gdzie? – zapytałam, rozglądając się po magazynie.
– No tutaj. Jak szukasz przymierzalni, to nie ma.
Wstydziłam się.
– Jak niby mam przymierzać te wszystkie rzeczy? Tutaj? Na środku magazynu? – Wskazałam ręką na pomieszczenie.
Widząc moje zmieszanie, Andrzej rzucił tylko:
– Nie przesadzaj. Naucz się być jedną z nas.
– Koszula, podkoszulek, rajstopy, majtki. Mundurów kobiecych nie ma, dostaniesz materiał do szycia – wymieniał po kolei sorty mundurowe.
– Dlaczego nie ma przymierzalni? To gdzie przebierają się kobiety? – zapytałam trochę naiwnie.
– Ha, ha.
– Dlaczego się śmiejesz? – Nie ukrywałam zdziwienia.
– Z kobietami są same kłopoty.
– Dlaczego?
– Bo na przykład potrzebne im są przymierzalnie.
– Ale widziałam tu kobiety.
– No tak.
– A u nas w dziale?
– Też są – odpowiedział, a po chwili dodał jeszcze: – Są tam, gdzie muszą być: w kuchni, w pralni…
Nie spodobało mi się to stwierdzenie, ale nie miałam odwagi się odezwać. Po raz drugi tego dnia pomyślałam o kobietach, dla których w męskim mundurowym świecie nie było właściwie miejsca. Andrzej pakował moje ubrania do jakiejś dużej torby.
Uśmiechnęłam się na myśl, że miałabym przymierzyć te ogromne majtki. Nie, to nie były majtki, to były barchany, ocieplane barchany z nogawkami prawie do kolan. Takie majty widziałam tylko w starych filmach. Rzucił w moim kierunku koszulę.
– No, mierz – powiedział i dodał po chwili, chyba odczytując moje myśli: – Dobra, wyjdę na chwilę.
Uff… Całe szczęście, że mnie zostawił samą. Chyba bym umarła ze wstydu, gdybym musiała się przy nim w to wszystko ubierać. Zwłaszcza że kiedy zaczęłam po kolei zakładać podane przez Andrzeja rzeczy, okazało się, że nic na mnie nie pasuje. W jednej koszuli nie mieścił mi się biust, druga wyglądała jak sukienka i na dodatek nie było mi widać dłoni. Za długie rękawy. Jak w tym chodzić?
Wrócił Andrzej.
– Jest dobrze, rękawy można podszyć albo ścisnąć gumką pod mundurem, ważne, że kołnierzyk pasuje i w biuście jest dobra. Długość można przyciąć. – Obracał mną dookoła i zbierał w dłoni nadmiar koszuli, pokazując, co można z nią zrobić.
Miałam wrażenie, że to żart, ale wcale tak nie było.
– Dobra, jeszcze płaszcz letni.
– Letni?
– Tak, letni. Zimowy też dostaniesz, ale na razie są tylko oficerskie, dla podoficerów nie ma.
– A czym się różnią?
– Materiałem. Pochodzisz, zobaczysz.
Z czasem przekonałam się, że niestety miał rację. Pochodziłam, zobaczyłam. Właściwie to trudno powiedzieć: „Pochodziłam”. W zimowych płaszczach, szytych na męską sylwetkę z grubego, sztywnego sukna, zapinanych na męską stronę, kobiety nie chodziły, tylko się przesuwały. O siadaniu nie było mowy. Oficerskie płaszcze zimowe rzeczywiście nosiło się zupełnie inaczej. Miękkie sukno nie drapało i można się było swobodnie poruszać.
Ale tymczasem Andrzej przyniósł mi płaszcz letni. Oczywiście męski.
– Nie patrz tak. Co ci przeszkadza, że zapina się na inną stronę? – odpowiedział, widząc, że dotykam guzików.
– Nic, nic – powtarzałam zmieszana.
Granatowy, cienki prochowiec z pagonami i wykładanymi klapami kołnierza. Śmieszny, oczywiście za długi, ale Andrzej nie zwracał na to uwagi. Zapewniał, że wystarczy mała przeróbka. Założył mi pasek, zapiął klamrę i się uśmiechnął.
– Git.
Nie miałam wrażenia, że jest „git”. Wręcz przeciwnie, wydawało mi się, że przypominam stracha na wróble.
Wrócił kierownik.
– Idziemy? – zapytał.
– Tak – odpowiedziałam i już byłam w drzwiach.
Obok magazynu mundurowego znajdował się magazyn depozytowy, taki przynajmniej napis widniał na drzwiach.
– Chcesz zobaczyć depozyt dla osadzonych? – zapytał kierownik.
– Nie wiem, co to jest – odpowiedziałam niepewnie.
Weszliśmy do ogromnego pomieszczenia.
– Tutaj przechowywane są depozyty osadzonych. – Kierownik wskazał na opatrzone numerami wielkie worki zawieszone na metalowych rurach.
– Depozyty? – zapytałam.
– No wszystkie rzeczy prywatne osadzonego. Podczas przyjęcia osadzonego do aresztu zostaje on doprowadzony właśnie do magazynu depozytowego i tutaj zostawia swoje rzeczy – wyjaśniał cierpliwie kierownik.
– A nie pomylą się te wszystkie worki? – rzuciłam chyba trochę naiwnie.
Kierownik spojrzał w stronę kobiety siedzącej za biurkiem i nieprzestającej ani na chwilę palić papierosa.
– Pani Heniu, proszę wszystko wyjaśnić naszej nowej koleżance.
– A co tu wyjaśniać? Popracuje, to wszystko pozna – odpowiedziała jakby trochę od niechcenia.
– Jednak proszę. – Grzecznym, ale jednocześnie bardzo stanowczym tonem ponowił prośbę kierownik.
– No zobacz, młoda, każdy worek ma numer, taki sam numer jest na karcie depozytowej osadzonego. – Wyciągnęła w moją stronę gruby plik kartek. – Na tych kartach bardzo szczegółowo opisywana jest każda pozostawiona przez niego rzecz.
Popatrzyłam w podane mi karty.
– Sweter z wełny koloru żółtego z szarą obramówką pod szyją i na zakończeniach rękawów. Widoczne skosmacenia i lekkie przetarcia na łokciach. Stopień zużycia: sześćdziesiąt procent – przeczytałam, nie ukrywając zdziwienia.
– Nie mogą posiadać własnej odzieży? – zwróciłam się do pani Heni.
– Nie. Skazani muszą nosić odzież skarbową.
Uśmiechnęłam się lekko. Pani Henia zauważyła mój uśmiech i zaraz zapytała:
– Co takie śmieszne?
– Ta odzież skarbowa. Zarówno nazwa, jak i sama odzież, no i te śmieszne czapeczki – odpowiedziałam, ale pani Henia nie podzieliła mojej wesołości.
– Tutaj otrzymują także pościel, ręczniki, ścierkę, bieliznę osobistą i środki higieny: papier toaletowy, pastę do zębów, szczoteczkę, mydło – wymieniała poważnym tonem. – No i jeszcze metalowe, a raczej aluminiowe naczynia – dodała.
– Aluminiowe? – zapytałam.
– Tak. Chodzi o bezpieczeństwo. Porcelanowe można potłuc i się nimi pociąć.
– A kiedy osadzony odbiera te rzeczy? Dopiero wychodząc z więzienia?
– No nie. Korzysta z nich też częściowo w trakcie pobytu. Może je pobrać, oczywiście za zgodą naczelnika, na czas przepustki, wizyty w sądzie, a czasami również przed widzeniem. Oczywiście w takich sytuacjach powrót osadzonego odbywa się ponownie przez magazyn depozytowy, gdzie pozostawia rzeczy prywatne. Własną odzież posiadają tylko tymczasowo aresztowani.
Weszłyśmy do drugiego pomieszczenia. Na podłodze, zaraz przy drzwiach, znajdował się stos paczek ustawionych jedna na drugiej. Obok stały telewizory i radia.
– A tutaj są paczki dla osadzonych oczekujące na opisanie – powiedziała jakby od niechcenia pani Henia.
– Paczki? Tutaj też? – zapytałam z dużym zdziwieniem w głosie.
– Co znaczy też? – Tym razem to głos pani Heni wydawał się zdziwiony.
– No bo widziałam, że rodziny przekazują paczki dla osadzonych przy bramie – odpowiedziałam.
Kobieta uśmiechnęła się do mnie.
– I to są właśnie te paczki. Rodzina nadaje paczkę na bramie, tam funkcjonariusz ją kontroluje, a następnie paczka wędruje właśnie tutaj. Dopiero po wpisaniu wszystkiego do karty rzeczy osadzonego można mu ją wydać.
Do pomieszczenia z paczkami wszedł kierownik, chyba już trochę zniecierpliwiony naszą długą nieobecnością.
– No to idziemy jeszcze na kuchnię. To będzie twoje miejsce pracy.
Znowu kraty. Wszędzie, gdzie wchodziliśmy, były kraty. Otworzyła nam szefowa kuchni. Kobieta. „No tak, do gotowania kobieta się nadaje” – pomyślałam z ironią.
Pani Tereska była bardzo miła. Pokazywała mi pomieszczenie za pomieszczeniem, cały czas zwracając się do mnie: „Dzieciaku”.
– Tu jest obierak, dzieciaku.
Weszliśmy do pierwszego pomieszczenia, w którym na niewielkich taboretach siedziało kilka osadzonych kobiet. Trzymały noże i obierały ziemniaki. Przed nimi stały wielkie gary kartofli, marchwi, pietruszki. Przypomniała mi się wcześniejsza rozmowa z kierownikiem. Przecież to mogą być zabójczynie. A co, jeśli tymi nożami kogoś zaatakują?
Poszliśmy dalej.
– A tutaj gotujemy.
– Nigdy nie widziałam tak wielkich garów.
– Pięćset litrów.
– Skąd pani wie, ile czego do nich włożyć?
– Ty mi to obliczysz.
Zaniemówiłam. Ja??? Przecież nie miałam o tym zielonego pojęcia.
– Zrobisz jadłospis, policzysz, ile czego potrzeba, a ja to ugotuję.
Nie wydusiłam z siebie ani słowa więcej. Chciałam już być w domu. To był bardzo emocjonujący dzień.
– Jeszcze rozmowa z naczelnikiem i ślubowanie – oznajmił mi kierownik.
– Dzisiaj?
– Wiesz, co to postawa zasadnicza, do ślubowania? – kontynuował, jakby nie zwracając uwagi na moje pytanie.
– Oczywiście, że wiem. Jestem podharcmistrzem, instruktorem Komendy Harcerstwa Sandomierz – odpowiedziałam z dumą.
W gabinecie naczelnika unosił się dym z papierosa.
– Porucznik Sławomir F. plus jeden.
„Co znaczy «plus jeden»? Czyżby to chodziło o mnie?” – pomyślałam.
Wszedł kadrowiec, znowu to urocze stuknięcie obcasami, prawie jak przy stepowaniu.
– Melduję się, panie naczelniku! – Niemal wykrzyknął.
Zapadła cisza. Widziałam, jak naczelnik mierzy mnie wzrokiem.
– Proszę bliżej – odezwał się miłym głosem.
Podeszłam niepewnie do dużego biurka, za którym siedział pan naczelnik. A może obywatel naczelnik? Pedantyczny porządek panujący na blacie na długo zapadł mi w pamięć. Moją uwagę przyciągnęły długopisy. Miałam wrażenie, że stoją na baczność, podobnie jak gumka i ustawione w szeregu pieczątki. Duże haftowane godło wiszące na ścianie sprawiało, że nawet w cywilnym ubraniu stanęłam wyprostowana jak przy komendzie „Do hymnu!”. A może nie chodziło o godło, tylko o mój strach?
Naczelnik wstał i podszedł do mnie. Poczułam subtelny zapach męskiej wody toaletowej. Stał przede mną bardzo przystojny major, w idealnie, wręcz pedantycznie dopasowanym mundurze. Naczelnik więzienia, to robiło wrażenie.
– Dzieciaku, czy ty sobie poradzisz? – zapytał z troską.
Zupełnie nie spodziewałam się takiego pytania. Ze zdziwionych min kierownika oraz kadrowca wyczytałam, że oni również się go nie spodziewali.
– Tak. – Odpowiedź wyfrunęła z moich ust niemal automatycznie.
Po chwili zaczęłam się zastanawiać, czy on naprawdę o to zapytał. I czego oni wszyscy ode mnie chcą? Byłam mocno skołowana. Nie rozumiałam, co się dzieje. Z jednej strony starają się o zupełnie niezrozumiałą dla mnie zgodę na zatrudnienie kobiety i przyjmują mnie do służby, a z drugiej strony mam wrażenie, że mnie tutaj nie chcą, że kobiety im przeszkadzają. No bo czy naczelnik zadałby takie pytanie, gdyby na moim miejscu stał chłopak?
Wtedy po raz pierwszy powiedziałam sobie stanowczo: „Dam radę”. Później jeszcze nieraz powtarzałam te słowa.
Naczelnik dał ręką znak kadrowcowi. Ten podał mu estetycznie wyglądającą teczkę.
– Baczność! – krzyknął.
Naczelnik odczytał decyzję personalną. Zakończył zdaniem:
– Przyjmuję obywatelkę z dniem 27 listopada 1985 roku do Służby Więziennej na okres służby przygotowawczej i mianuję na stanowisko referenta działu gospodarczego Aresztu Śledczego w Warszawie-Grochowie.
– Spocznij! – Znowu ten żołnierski ton kadrowca. – Do ślubowania!
Podniosłam dwa palce prawej ręki, skierowane w stronę godła Rzeczypospolitej Polskiej.
– Będzie obywatelka powtarzać. – Usłyszałam.
– Tak jest.
Ślubuję uroczyście stać na straży wolności, niepodległości i bezpieczeństwa Państwa Polskiego. Ślubuję uroczyście strzec i dochować tajemnicy służbowej, rozkazy przełożonych wykonywać wiernie.
Ślubuję uroczyście stać na straży praw Rzeczypospolitej, mieć wszystkich obywateli w równym poszanowaniu, a w postępowaniu kierować się zasadami godności, uczciwości i sprawiedliwości społecznej.
– Spocznij!
Nigdy nie zapomniałam tych słów. Stały się moim drogowskazem.
Pięcioosobowy pokój, metalowe łóżka ustawione blisko siebie, mała szafka przy każdym z nich, szafa na mundury, stół i pięć krzeseł. Szare koce, nieróżniące się niczym od tych, które widziałam w celach dla osadzonych. Pięć dziewczyn z różnych jednostek, z różnych działów. Szkoła podoficerska w Kaliszu. Trafiłam tu po niemalże roku od momentu rozpoczęcia służby na Grochowie. Fakt, że mężczyźni nie czekali tak długo, ale i tak bardzo się ucieszyłam. Ukończenie szkolenia zawodowego w formie szkoły podoficerskiej było warunkiem nadania pierwszego stopnia podoficerskiego – kaprala Służby Więziennej.
– Zbiórka przed kompanią! – Na korytarzu rozległ się głos.
Wybiegliśmy przed budynek.
– W dwuszeregu zbiórka. Kolejno odlicz.
Polecenia wydawał młody porucznik, który przedstawił się jako szef kompanii. Podzielił nas na plutony. Pluton gospodarczy, w którym się znalazłam, liczył trzydzieścioro funkcjonariuszy, w tym dwie kobiety. Ucieszyłam się, że jest nas dwie. Przecież spędzimy tutaj trzy miesiące.
– Chętni na dowódcę plutonu są? – zapytał porucznik.
Nikt się nie odezwał. Staliśmy w zwartym szyku i obserwowaliśmy przechadzającego się przed nami porucznika. Miał groźną minę. Zatrzymał się przed stojącą obok mnie dziewczyną. Popatrzył na nią bez słowa, po czym ruszył dalej. Zatrzymał się o krok przede mną. Miałam wrażenie, że jego wzrok przeszywa mnie na wylot. Po chwili znowu ruszył do przodu.
– Nazwisko. – Wskazał ręką w kierunku jednego z nas.
– Sierżant Stefan M.
– O proszę, mamy sierżanta. Masz stopień z wojska?
– Tak, obywatelu poruczniku.
– Zostaniecie dowódcą plutonu gospodarczego.
– Tak jest – odpowiedział sierżant.
Do zwrotów w liczbie mnogiej, kierowanych do pojedynczej osoby, już się zdążyłam przyzwyczaić, ale na początku, słysząc: „Safiańska, weźcie” albo jeszcze zabawniej: „Obywatelko Safiańska, weźcie”, miałam ochotę przekornie zapytać, z kim mam wziąć, przecież jestem sama.
– Sierżancie, zaprowadzicie pluton do magazynu, pobierzecie mundury. O godzinie osiemnastej kolacja.
– Tak jest.
– Jeszcze jedno. Panie korzystają z łazienki na parterze po lewej stronie. Jak będzie wolna, mogą z niej korzystać również panowie. Nie chcę mieć żadnych problemów damsko-męskich. Czy to jasne? – zapytał porucznik, podnosząc głos.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki