30 lat za kratami. Osobista opowieść dyrektorki polskiego więzienia - Augustyniak Danuta - ebook

30 lat za kratami. Osobista opowieść dyrektorki polskiego więzienia ebook

Augustyniak Danuta

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Stojący przede mną mężczyzna wykonuje gwałtowny ruch i nagle widzę przed oczyma gruby, zaostrzony szpikulec o długości mniej więcej dwudziestu centymetrów. Siedzę na fotelu. Osadzony stoi tyłem do drzwi, trzymając ostrze na wysokości moich oczu. Dzieli nas odległość wąskiego biurka. Robi mi się gorąco. Pokój zaczyna tańczyć wokół mnie. Strach. Tak, zawsze twierdziłam, że tylko głupiec się nie boi. (…) – Denerwuje się pani? – Tak. – Boi się pani? – dopytuje dalej. Potwierdzam, a wtedy on wyciąga w moją stronę szpikulec i kładzie go w mojej wyciągniętej dłoni. Cały czas patrzy mi w oczy”. Kobieta na stanowisku zastępcy dyrektora w Areszcie Śledczym w Warszawie-Białołęce, więzieniu gromadzącym największych zbrodniarzy w historii? Czy to aby na pewno dobry pomysł? Pokonując nieufność osadzonych i kolegów funkcjonariuszy, Danuta Augustyniak udowodniła, że zawód funkcjonariusza Służby Więziennej nie ma płci. Z wielką wrażliwością, a jednocześnie bardzo stanowczo podejmowała trudne decyzje o losach ludzi znajdujących się za kratami. Starała się przy tym dostrzec okruchy dobra nawet u tych osadzonych, którzy mieli na koncie wielokrotne morderstwa czy gwałty na nieletnich, twierdząc, że za swoje czyny zostali już ukarani. Dewiza pani dyrektor o równym traktowaniu tych, którzy jej podlegali, bywała jednak wielokrotnie wystawiana na ciężką próbę, jak tego dnia, kiedy dowiedziała się, że do jej więzienia trafił sprawca wypadku, w którym zginął jej mąż i ojciec dwójki ich dzieci. W tej książce, odsłaniającej świat ukryty za murami zakładów karnych, nie zabraknie mrożących krew w żyłach historii o samookaleczeniach wśród więźniów, aktach przemocy osadzonych wobec siebie nawzajem czy zemście więziennej społeczności na funkcjonariuszach. Znajdziesz w niej także fascynujące opisy więziennej codzienności i kodów komunikacji wykorzystywanych przez osadzonych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 353

Oceny
4,6 (176 ocen)
127
32
11
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
martusia2705

Nie oderwiesz się od lektury

super, poruszająca!
00
Izabela39

Nie oderwiesz się od lektury

połknęłam w jeden dzień. wspaniała osoba.
00
Shangela

Nie oderwiesz się od lektury

NIESAMOWITA!
00
Agnieszkajedrachowicz

Nie oderwiesz się od lektury

świetna ksiazka
00
hanyoxox

Całkiem niezła

Chaotyczna, zbyt cukrowa pod koniec. Nie wiem skąd tak wysokie oceny, myślę, że na więcej niż trzy nie zasługuje.
00

Popularność




Nie­które imiona i detale zostały zmie­nione, aby zacho­wać pry­wat­ność postaci wystę­pu­ją­cych w książce.

Redak­tor pro­wa­dzący: Kata­rzyna Nawrocka Redak­cja: Marta Stę­plew­ska Korekta: Anna Stro­żek, Maria Zalasa Pro­jekt okładki i stron tytu­ło­wych: Joanna Wasi­lew­ska/KATA­KA­NA­STA

Copy­ri­ght for the text © Danuta Augu­sty­niak, 2021 Copy­ri­ght for this edi­tion © JK Wydaw­nic­two, 2021

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Żadna część tej publi­ka­cji nie może być powie­lana ani roz­po­wszech­niana za pomocą urzą­dzeń elek­tro­nicz­nych, mecha­nicz­nych, kopiu­ją­cych, nagry­wa­ją­cych i innych bez uprzed­niego wyra­że­nia zgody przez wła­ści­ciela praw.

ISBN 978-83-8225-097-8 Wyda­nie I, Łódź 2021

JK Wydaw­nic­two ul. Kro­ku­sowa 3 92-101 Łódź tel. 42 676 49 69 www.wydaw­nic­two­fe­eria.pl

Wer­sję elek­tro­niczną przy­go­to­wano w sys­te­mie Zecer

Wstęp

Te 30 lat to piękny roz­dział mojego życia. Były rado­ści i łzy, suk­cesy i nie­po­wo­dze­nia, ale moje osią­gnię­cia nie byłyby moż­liwe bez współ­pracy i zaan­ga­żo­wa­nia pod­le­głych mi funk­cjo­na­riu­szy. Nie byłyby moż­liwe rów­nież bez zro­zu­mie­nia, jakie otrzy­ma­łam od swo­ich dzieci. Wszyst­kim Wam za to ser­decz­nie dzię­kuję.

Szok

Zakła­dam mun­dur. Kiedy wizy­tuję oddziały miesz­kalne osa­dzo­nych, zawsze jestem w mun­durze. To budzi respekt zarówno wśród osa­dzo­nych, jak funk­cjo­na­riu­szy. Wia­domo, kto jest kto.

Idę szyb­kim kro­kiem przez wię­zie­nie. Wokół panuje głę­boka cisza. Mam wra­że­nie, że sły­szę jej dźwięk. Ta cisza zupeł­nie nie pasuje do roz­mia­rów ota­cza­ją­cej mnie prze­strzeni. Prze­cież to naj­więk­sze wię­zie­nie w Pol­sce.

Wcho­dzę w dłu­gie pod­ziemne kory­ta­rze, łączące wyso­kie, czte­ro­kon­dy­gna­cyjne budynki, w któ­rych znaj­dują się pawi­lony miesz­kalne osa­dzo­nych. Jest zimno i ciemno. Świa­tło zapala się po wykry­ciu ruchu, punk­towo. Z naprze­ciwka nikt nie idzie, nie ma takiej moż­li­wo­ści. Tunele są zapro­jek­to­wane tak, aby można się było nimi prze­miesz­czać tylko w jed­nym kie­runku. Jak ulice jed­no­kie­run­kowe, pomię­dzy któ­rymi znaj­duje się gruby beto­nowy mur. Tylko na wyso­ko­ści wejść do pawi­lo­nów mur na chwilę się urywa. Zastę­pują go kraty. Ruch w tych miej­scach i w kolej­nych odcin­kach tunelu jest moni­to­ro­wany przez funk­cjo­na­riu­sza na sta­no­wi­sku dowo­dze­nia. Takie roz­wią­za­nie unie­moż­li­wia kon­tak­to­wa­nie się osa­dzo­nych ze sobą i zwięk­sza bez­pie­czeń­stwo. Eli­mi­nuje rów­nież ryzyko pomie­sza­nia się osa­dzo­nych.

Naci­skam dzwo­nek i kie­ruję twarz w stronę kamery. Po chwili otwie­rają się cięż­kie meta­lowe drzwi pro­wa­dzące na pawi­lon drugi. Wcho­dzę w kolejny kory­tarz. Ten jest już zde­cy­do­wa­nie inny. Ma okna. Co prawda można przez nie zoba­czyć jedy­nie wysoki mur oddzie­la­jący place spa­ce­rowe, ale już sam widok błę­kit­nych obło­ków na nie­bie znacz­nie zmie­nia atmos­ferę panu­jącą w tune­lach. W pod­zie­miach pawi­lonu dru­giego znaj­duje się maga­zyn depo­zy­towy. Wcho­dzę tam tylko na chwilę. Oddaję roz­pa­trzone przeze mnie prośby osa­dzo­nych o wyda­nie rze­czy z maga­zynu. Ponow­nie wcho­dzę w pod­ziemne tunele. Mijam wej­ścia do kolej­nych pawi­lonów. Wszę­dzie ta sama pro­ce­dura moni­to­ro­wa­nia dostępu do kolej­nego odcinka tunelu. Kie­ruję się do pawi­lonu pią­tego, szkol­nego. Schody na oddział, brzęk klu­czy i zgrzyt otwie­rającej się wię­zien­nej kraty.

– Pani dyrek­tor, mel­duję, że na oddziale panuje spo­kój.

– Dzię­kuję.

Wcho­dzę do pierw­szej celi, roz­ma­wiam z osa­dzo­nymi. Pytam, czy mają jakieś wnio­ski, skargi. Ktoś zgła­sza pro­blem z gło­śni­kiem, ktoś inny pyta, dla­czego nie wyra­zi­łam mu zgody na dłuż­sze widze­nie. Moją uwagę przy­kuwa jed­nak zacho­wa­nie innego męż­czy­zny.

Wysoki, krótko ostrzy­żony chło­pak cho­dzi ner­wowo po celi.

– Pani dyrek­tor, żona jest w ciąży. Dener­wuję się. Czy mógł­bym wyko­nać dodat­kowy tele­fon?

Zga­dzam się. Janusz L. to spo­kojny osa­dzony, bar­dzo tęskni za rodziną. Czę­sto opo­wiada o swo­jej żonie. Ma już jedno dziecko, chłopca. Teraz ocze­kuje dziew­czynki. Bar­dzo prze­żywa poród żony. Odbywa karę pięt­na­stu lat pozba­wie­nia wol­no­ści za zabój­stwo. Pozo­stało mu już tylko pięć. Stara się o warun­kowe przed­ter­mi­nowe zwol­nie­nie. Wycho­dzi na prze­pustki do domu. Myślę, że mu się uda.

Kolejna cela. Osa­dzony zgła­sza, że chciałby sko­rzy­stać z biblio­teki.

– Wymiana ksią­żek będzie po spa­ce­rach – odpo­wiada oddzia­łowy, nie cze­ka­jąc na moje wyja­śnie­nie.

O tej porze więk­szość osa­dzo­nych prze­bywa na boisku, więc wizy­to­wa­nie oddziału prze­biega dość szybko.

– Osa­dzony Paweł K. prosi o roz­mowę indy­wi­du­alną – mel­duje mi oddzia­łowy, gdy kie­ruję się już do wyj­ścia.

– Pro­szę dopro­wa­dzić osa­dzo­nego do pokoju wycho­wawcy – decy­duję.

– Wycho­wawca wyszedł. Chce pani klucz?

– Tak, popro­szę.

Maleń­kie pomiesz­cze­nie, w któ­rym pra­cuje wycho­wawca, jest usy­tu­owane w środ­ko­wej czę­ści oddziału miesz­kal­nego osa­dzo­nych. Drzwi do pokoju otwie­rają się bez­po­śred­nio na dyżurkę oddzia­ło­wego. Stoi przy nich meta­lowa szafa na akta osa­dzo­nych, jest wie­szak i mała półka z książ­kami. Pośrodku pomiesz­cze­nia znaj­duje się nie­wiel­kie biurko, po jed­nej stro­nie biurka fotel wycho­wawcy, po dru­giej krze­sło dla osa­dzo­nych.

Roz­lega się puka­nie.

– Osa­dzony Paweł K., syn Sta­ni­sława, cela numer sześć.

Do pokoju wcho­dzi nie­wy­soki blon­dyn, za nim w drzwiach stoi oddzia­łowy. Ubez­pie­cza mnie w ten spo­sób.

– Słu­cham, w jakiej spra­wie chciał pan roz­ma­wiać?

Osa­dzony zaczyna spo­koj­nie przed­sta­wiać swoją sytu­ację rodzinną. Mówi o tym, że rodzina ma pro­blemy finan­sowe, że bar­dzo chciałby im pomóc, że nie wie, kiedy będzie miał ape­la­cję od wyroku.

Roz­lega się dzwo­nek do kraty wej­ścio­wej na oddział. To osa­dzeni wra­cają ze spa­ceru. Oddzia­łowy pyta wzro­kiem, czy może się odda­lić, zosta­wia­jąc mnie samą z osa­dzo­nym. Wycho­wawcy na­dal nie ma.

– Idź – wydaję pole­ce­nie oddzia­ło­wemu.

Wiem, że nie będzie go dłuż­szy czas. Całą grupę trzeba prze­szu­kać, wpu­ścić do cel, to tro­chę potrwa.

Paweł K. też to wie. Wie­dział rów­nież, że grupa spa­ce­rowa będzie wra­cać. Na kory­ta­rzu robi się gwarno. Osa­dzeni zaglą­dają do pokoju wycho­wawcy przez uchy­lone drzwi.

– Paweł kabluje – stwier­dza jeden z nich.

– Parówa! – rzuca ktoś inny.

– Cwel!

– Kapuś!

Okrzyki i śmiech osa­dzo­nych stop­niowo przy­ci­chają, w miarę jak odda­lają się oni w stronę swo­ich cel.

Wtedy sto­jący przede mną męż­czy­zna wyko­nuje gwał­towny ruch i nagle widzę przed oczyma gruby, zaostrzony szpi­ku­lec o dłu­go­ści mniej wię­cej dwu­dzie­stu cen­ty­me­trów. Sie­dzę na fotelu. Osa­dzony stoi tyłem do drzwi, trzy­ma­jąc ostrze na wyso­ko­ści moich oczu. Dzieli nas odle­głość wąskiego biurka. Robi mi się gorąco. Pokój zaczyna tań­czyć wokół mnie. Strach. Tak, zawsze twier­dzi­łam, że tylko głu­piec się nie boi.

W ciągu sekundy przez moją głowę prze­la­tuje tysiąc myśli i obra­zów. Pierw­sza myśl wiąże się oczy­wi­ście z moimi dziećmi.

Reset, prze­cież im nic nie grozi.

To ja jestem w nie­bez­pie­czeń­stwie. Tylko co mam robić?

Pod biur­kiem jest przy­cisk, tak zwana przy­zy­wówka, ale czy zadziała? A jeśli zadziała, to ile czasu upły­nie, zanim ktoś się pojawi? Praw­do­po­dob­nie będę wtedy miała już szpi­ku­lec w oku.

Przez uchy­lone drzwi sły­szę kroki oddzia­ło­wego.

– Wszystko w porządku? – pyta zza ściany i nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, prze­cho­dzi dalej.

– Tak – odpo­wia­dam pustce na kory­ta­rzu. Cały czas towa­rzy­szy mi myśl, że Paweł K. będzie szyb­szy.

Drzwi do pokoju wycho­wawcy są teraz zamknięte. Nie wiem, czy przy­mknął je oddzia­łowy, pro­wa­dząc grupę osa­dzo­nych, czy też zro­bił to któ­ryś z więź­niów.

Osa­dzony patrzy przed sie­bie tępym wzro­kiem, jego twarz nie wyraża żad­nych emo­cji. Tak mi się przy­naj­mniej wydaje. Nie wiem, czego się spo­dzie­wać. Przy­cho­dzą mi do głowy same czarne sce­na­riu­sze. Zakład­niczka, szpi­ku­lec w oku, roze­rwana aorta albo dźgnię­cie w serce.

Wycią­gam nie­śmiało rękę.

– Oddaj mi to. – Sta­ram się mówić spo­koj­nym gło­sem.

Cisza.

– Po co ci to wszystko?

Cisza.

– Dla­czego to robisz?

Cisza.

Patrzymy na sie­bie.

W myślach prze­rzu­cam kartki jego akt. Arty­kuł 280 kk, czyli roz­bój. Przy­je­chał skądś z Pol­ski, ze skie­ro­wa­niem do szkoły. Nie­stety czę­sto tak bywa, że jed­nostka pozbywa się w ten spo­sób trud­nego osa­dzo­nego. To wła­śnie ten przy­pa­dek. Paweł K. z całą masą wnio­sków o uka­ra­nie wylą­do­wał na Bia­ło­łęce. Tutaj też spra­wia kło­poty. Dla­tego czę­sto się spo­ty­kamy, zwy­kle w związku z wymie­rza­niem kary.

Wszyst­kie te myśli nie popra­wiają mi humoru. I jesz­cze ten dziwny, zimny, pozba­wiony wyrazu wzrok. Brak jakiej­kol­wiek reak­cji osa­dzo­nego i wymie­rzony we mnie szpi­ku­lec są prze­ra­ża­jące.

Sta­ram się nawią­zać roz­mowę. Wró­cić do tego, o czym mówił. Pytam o rodzinę, plany. Nie­skład­nie rysuję jego przy­szłość.

– Nie­długo skoń­czysz szkołę, będziesz miał zawód, będzie łatwiej o pracę – wspo­mi­nam.

Coś tam jesz­cze mówię, ale sama nie wiem, czy to ma jakiś sens.

Cisza.

– Paweł, roz­wa­lasz sobie życie.

– Nie.

Uff, zaczyna mówić.

– Dener­wuje się pani?

– Tak.

– Boi się pani? – dopy­tuje dalej.

Potwier­dzam, a wtedy on wyciąga w moją stronę szpi­ku­lec i kła­dzie go w mojej wycią­gnię­tej dłoni. Cały czas patrzy mi w oczy.

– Bar­dzo cenię w pani szcze­rość. Chcia­łem pani tylko poka­zać, że nie jest pani bez­pieczna i że ten oddzia­łowy nadaje się do pasa­nia krów.

Cisza.

– Panie oddzia­łowy, pro­szę odpro­wa­dzić osa­dzo­nego do celi – wydaję pole­ce­nie spo­koj­nym gło­sem.

Nie­ba­wem Paweł K. znika wraz z funk­cjo­na­riu­szem za drzwiami.

Wsu­wam szpi­ku­lec pod mun­dur. Zacho­wam go na pamiątkę.

Mój pierw­szy dzień w służ­bie

Niewy­soka, skromna dzie­więt­na­sto­latka. Z małej miej­sco­wo­ści, poło­żo­nej wśród pięk­nych zie­lo­nych pagór­ków woje­wódz­twa świę­to­krzy­skiego, z dala od wiel­ko­miej­skiej pogoni za sławą, pie­niędzmi i karierą. Wycho­wana w innym świe­cie. Bez prze­stępstw i prze­mocy. Bez intryg, spe­ku­la­cji czy matactw. Rano sły­chać tam śpiew pta­ków, a wie­czo­rem czuć zapach maciejki.

Wysia­dłam na Olszynce Gro­chow­skiej. Dalej trzeba iść pie­szo. Pew­nie z kilo­metr. Nie byłam sama. Wszy­scy pasa­że­ro­wie, któ­rzy wysie­dli na pętli, kie­ro­wali się w stronę aresztu, może oprócz jed­nego kole­ja­rza, który szedł do pracy. Kilka osób nio­sło ogromne paczki. „To pew­nie rodziny więź­niów – pomy­śla­łam. – Wszy­scy idą na widze­nie?”. Droga się skoń­czyła. Pętla torów kole­jo­wych, sta­cja posto­jowa i myj­nia pocią­gów.

Skrót pro­wa­dził przez dość ruchliwe tory. W oddali widać było nad­jeż­dża­jący pociąg.

– Szyb­ciej! – krzyk­nęła do mnie idąca obok wysoka, szczu­pła dziew­czyna.

Patrzy­łam z podzi­wem, jak spraw­nie poru­sza się po torach. Zwłasz­cza w tak wyso­kich szpil­kach. Miała na sobie obci­słą krótką spodniczkę i mocno wyde­kol­to­waną bluzkę. Nio­sła ogromną paczkę prze­wią­zaną sza­rym sznur­kiem, a mimo wszystko nada­wała dość szyb­kie tempo.

– Ty do aresztu? – zapy­tała.

– Tak – odpo­wie­dzia­łam krótko.

– Chyba pierw­szy raz. Widać, że nie znasz drogi. Tu trzeba uwa­żać. Łapią soki­ści, można dostać man­dat. No i jeż­dżą pociągi. Tutaj jest myj­nia. Naj­go­rzej jest, jak jakiś zatrzyma się przed nią i zata­ra­suje przej­ście. Już kilka razy tak mi się zda­rzyło. Wska­kuje się wtedy do wagonu i zeska­kuje z dru­giej strony albo prze­cho­dzi przez łącz­niki sprzę­ga­jące ze sobą dwa wagony.

– To może być nie­bez­pieczne – wyją­ka­łam prze­ra­żona.

– Zawsze ist­nieje ryzyko, że pociąg ruszy. W naj­gor­szym wypadku można wtedy prze­je­chać się na Dwo­rzec Wschodni albo na myj­nię. – Dziew­czyna wyraź­nie weszła w rolę doświad­czo­nej prze­wod­niczki.

Tak jak wszy­scy idący w tym kie­runku prze­szłam przez dziurę w przę­śle beto­no­wego ogro­dze­nia, potem skra­jem lasu, minę­łam jesz­cze nie­strze­żony prze­jazd kole­jowy i zna­la­złam się pod murami wię­zie­nia.

Wysoki, szary mur, z ogrom­nymi zwo­jami drutu kol­cza­stego na górze, łączył się z jed­nej strony z wysta­jącą wie­życzką z pode­stem, po któ­rym cho­dził funk­cjo­na­riusz, a z dru­giej z niskim budyn­kiem, któ­rego dach wzdłuż całej dłu­go­ści zabez­pie­czało kilka warstw drutu kol­cza­stego. Po bokach bie­gły rury spu­stowe, jed­nak te wyglą­dały nieco ina­czej niż zazwy­czaj: od góry do dołu opla­tał je rów­nież drut kol­cza­sty. Wszyst­kie okna zabez­pie­czono kra­tami. Obok wiel­kiej bramy w murze umiesz­czono cięż­kie meta­lowe drzwi. Nieco dalej znaj­do­wało się dużo mniej­sze od pozo­sta­łych, rów­nież zakra­to­wane okienko.

Dziew­czyna, która towa­rzy­szyła mi pod­czas drogi, pode­szła do tego okienka i usta­wiła na jego para­pe­cie swój paku­nek.

– Widzę, że nie masz nic ze sobą, ale gdy­byś miała, to wła­śnie tutaj prze­ka­zuje się paczki dla naszych. Rodzina może dostar­czyć paczkę, jak dosta­nie talon odzie­żowy lub higie­niczny. Wła­śnie w tym okienku bra­mowy odbiera paku­nek i spraw­dza, czy zawar­tość zga­dza się z arty­ku­łami wymie­nio­nymi na talo­nie. Nie ma co wkła­dać nic innego, bo kla­wisz nie puści. Kon­tro­lują. To już lepiej wnieść coś na widze­nie. Cza­sami się udaje, no a cza­sami kurwy znajdą. – Dawała mi złote rady, a ja sta­łam i nie wie­dzia­łam, jak mam jej powie­dzieć, że ja nie na widze­nie.

Pode­szłam do cięż­kich meta­lo­wych drzwi. Ktoś wci­snął dzwo­nek.

– Zaraz.

Usły­sze­li­śmy dźwięk zasuwki. Za nie­wielką okrą­głą szybką, będącą nie­udolną kopią wizjera, poja­wiło się czy­jeś oko. Po chwili w drzwiach otwo­rzyła się kil­ku­na­sto­cen­ty­me­trowa klapka, przez którą widać było już oboje oczu i frag­ment nosa.

– Słu­cham. – Przez otwór wydo­był się czyjś mało sym­pa­tyczny głos.

– Ja na widze­nie – ode­zwała się sto­jąca przede mną kobieta.

– Pro­szę wypeł­nić wnio­sek. – Czło­wiek, któ­remu widać było tylko oczy, podał kobie­cie małą kar­teczkę.

Zasta­na­wia­łam się, dla­czego ten ktoś nie otwiera drzwi i nie roz­ma­wia z nami twa­rzą w twarz. Pomy­śla­łam, że to brak sza­cunku.

– Dzień dobry – powie­dzia­łam, kiedy nade­szła moja kolej.

– Słu­cham. – Dobiegł mnie ten sam mało grzeczny głos.

– Ja do pracy.

– Legi­ty­ma­cja.

– Słu­cham?

– Pro­szę poka­zać legi­ty­ma­cję, nie znam pani.

– Nie mam legi­ty­ma­cji, jestem nowym pra­cow­ni­kiem.

– Chwi­leczkę – rzu­cił zza klapki, po czym ją zamknął.

Poczu­łam na sobie wzrok dziew­czyny od paczki. Bałam się odwró­cić głowę. Kątem oka widzia­łam tylko jej wykrzy­wioną minę, jakby chciała powie­dzieć: „Kla­wisz”.

Na szczę­ście w tym momen­cie otwo­rzyły się drzwi. Przede mną sta­nął młody chło­pak w mun­du­rze.

– Safiań­ska Danuta.

– To ja.

– Wcho­dzimy – rzu­cił krótko.

– Dzię­kuję – odpo­wie­dzia­łam i pospiesz­nie weszłam do środka.

Za ple­cami usły­sza­łam gło­śny trzask; mun­du­rowy, uśmie­cha­jąc się, prze­krę­cił klucz w zamku. Patrzy­łam jak zahip­no­ty­zo­wana na chło­paka, a w zasa­dzie nie na niego, tylko na to, co trzy­mał w dłoni. Ni­gdy nie widzia­łam tak dużych klu­czy. Mój nowy zna­jomy miał cały ich pęk, zawie­szo­nych na dużym kółku, a jesz­cze dziw­niej­sze było to, że przy­piął kółko łań­cusz­kiem do paska od spodni. Przed moimi oczami poja­wił się obraz dziecka z klu­czami od miesz­ka­nia zawie­szo­nymi na szyi. Czyżby cho­dziło o to, by funk­cjo­na­riusz tych klu­czy nie zgu­bił? A może by nikt mu ich nie ode­brał? Czemu tak ich pil­nuje?

Z zamy­śle­nia wyrwał mnie jego głos:

– Fak­tycz­nie jest pani umó­wiona w kadrach. Popro­szę o dowód oso­bi­sty. I jesz­cze jedno, na przy­szłość… Jesteś funk­cjo­na­riu­szem, nie pra­cow­ni­kiem, i przy­szłaś do służby, nie do pracy. Nie­długo zro­zu­miesz róż­nicę. Jak spę­dzisz tu kilka latek i zali­czysz parę nie­prze­spa­nych nocy, dowiesz się, co to służba – zakoń­czył wolno i dobit­nie.

Róż­nica rze­czy­wi­ście musiała być znaczna, skoro mówił z taką powagą. Zapa­mię­ta­łam te słowa już na zawsze, cho­ciaż wtedy sobie pomy­śla­łam: „Co ty tam wiesz? Prze­cież nie zamie­rzam zostać tutaj dłu­żej niż rok. Prze­cież jestem tu tylko dla­tego, że nie dosta­łam się na wyma­rzony wydział”. Mia­łam stu­dio­wać che­mię w Wyż­szej Szkole Peda­go­gicz­nej w Kiel­cach. Zawsze chcia­łam być nauczy­cie­lem. Oczy­wi­ście che­mii. Uwiel­bia­łam ten przed­miot. Pod­ręcz­nik do che­mii czę­sto zabie­ra­łam w podróż. Czy­ta­łam go sobie ot tak, dla przy­jem­no­ści, jak czyta się książkę przy­go­dową, co zresztą nie­rzadko wywo­ły­wało zdzi­wie­nie u współ­pa­sa­że­rów. Za rok chcia­łam zacząć stu­dia. A dla­czego wię­zie­nie? Sama nie wiem. To pyta­nie wciąż krą­żyło w mojej gło­wie.

Chyba tro­chę z powodu pie­nię­dzy – wtedy były one cał­kiem nie­złe. Może czę­ściowo z cie­ka­wo­ści, chęci prze­ży­cia cze­goś eks­cy­tu­ją­cego. No i uwa­ża­łam, że nikt nie będzie mi mówił, że gdzieś mnie nie chcą albo że cze­goś nie potra­fię. Rodzice nauczyli mnie, że chcieć to móc.

– Trzeba pocze­kać, za chwilę przyj­dzie po cie­bie kadro­wiec – powie­dział bra­mowy i zajął się swoją robotą.

Przez kratę oddzie­la­jącą pomiesz­cze­nie, w któ­rym sie­dział, od czę­ści admi­ni­stra­cyj­nej zoba­czy­łam idą­cego wolno kory­ta­rzem wyso­kiego męż­czy­znę.

– Cześć, więc jesteś.

Przy sło­wie „cześć” zro­biło mi się miło.

– Dzień dobry.

Chło­pak z bramy zakrę­cił kół­kiem z pobrzę­ku­ją­cymi klu­czami, chwy­cił jeden z nich i otwo­rzył kratę pro­wa­dzącą do admi­ni­stra­cji.

– Posiada oby­wa­telka broń? Gaz? Jakieś przed­mioty nie­do­zwo­lone? – zapy­tał, nie wyj­mu­jąc klu­czy z kraty.

Oczy zro­biły mi się chyba kwa­dra­towe. Jaka oby­wa­telka? Jakie przed­mioty nie­do­zwo­lone? Jaka broń? Przy­były męż­czy­zna zaśmiał się, widząc moją minę.

– Nic nie mam – powie­dzia­łam cicho.

– Zapra­szam. – Męż­czy­zna ruchem głowy zachę­cił mnie do wej­ścia za kratę.

Pode­szłam do niego i nie mogłam uwie­rzyć, że jest tak wysoki, a może po pro­stu ja przy nim byłam bar­dzo mała. Do tego taki poważny, w ide­al­nie dopa­so­wa­nym mun­du­rze.

Wziął jesz­cze mój dowód od bra­mo­wego i poszli­śmy dłu­gim kory­ta­rzem do jego pokoju.

– Masz dowód i prze­pustkę. Dopóki nie dosta­niesz legi­ty­ma­cji, będziesz wcho­dziła na prze­pustkę.

– Dobrze.

– Teraz przej­dziemy do działu gospo­dar­czego. Jestem kadrow­cem w tej jed­no­stce.

Na drew­nia­nej tabliczce przy­bi­tej do drzwi sąsia­du­ją­cych z poko­jem kadrowca prze­czy­ta­łam: „Dział gospo­dar­czy”.

– Czym zaj­muje się dział gospo­dar­czy?

– Wszyst­kim, no, pra­wie wszyst­kim. Może powiem ci, czym się nie zaj­muje. Nie zaj­muje się kadrami, bo od tego jestem ja. Nie zaj­muje się pie­niędzmi, bo tym zaj­muje się dział finan­sowy, cho­ciaż to pew­nie gospo­dar­czy naj­wię­cej ich wydaje. No i nie zaj­muje się doku­men­ta­cją osa­dzo­nych, ich wyro­kami, spra­wami sądo­wymi, zwol­nie­niami z wię­zie­nia. Od tego jest dział ewi­den­cji i zatrud­nie­nia. Jest jesz­cze dział peni­ten­cjarny. Tam peł­nią służbę wycho­wawcy i psy­cho­lo­go­wie. Poma­gają osa­dzo­nym funk­cjo­no­wać w wię­zie­niu i zmie­niać swoje życie na lep­sze. O nasze bez­pie­czeń­stwo dba dział ochrony, straż­nicy, oddzia­łowi. Nie­długo poznasz ich zada­nia.

Kadro­wiec otwo­rzył drzwi.

– Oby­wa­telu porucz­niku, pani Danuta Safiań­ska.

– Dzię­kuję – odpo­wie­dział młody porucz­nik, pod­no­sząc się zza biurka. – Zapra­szam panią. – Wska­zał na duży pokój.

Zaraz przy drzwiach stały złą­czone dwa biurka, w głębi kolejne dwa, usta­wione poje­dyn­czo przy prze­ciw­le­głych ścia­nach pokoju. Nie­śmiało prze­kro­czy­łam próg i sta­nę­łam przy biurku kie­row­nika. Wyda­wało mi się, że panuje tu zgiełk. W środku było chyba sze­ściu lub sied­miu męż­czyzn. W róż­nym wieku, w róż­nych mun­du­rach. Jeden stał boso, miał na sobie spodnie i pod­ko­szu­lek, w ręku trzy­mał nie­bie­ską koszulę, taką samą, w jaką ubrany był kadro­wiec.

Nie wiem, jaką mia­łam minę, ale bosy chło­pak zaczął się tłu­ma­czyć.

– No co, prze­bie­ram się.

Pozo­stali par­sk­nęli śmie­chem.

– Mało­lat się spe­szył – rzu­cił jeden z nich.

– O, będziemy mieć parę – dodał z roz­ba­wie­niem drugi.

– Mało­lat, śmiało – zachę­cał ktoś inny.

Na zmianę rzu­cali jakieś uwagi. Mia­łam ochotę stam­tąd uciec.

– Pano­wie, spo­kój, zada­nia przy­dzie­lone, żegnam was – ode­zwał się dość ostrym tonem porucz­nik.

– Tak jest, oby­wa­telu porucz­niku.

Funk­cjo­na­riu­sze pospiesz­nie pozbie­rali jakieś doku­menty, „mało­lat” się ubrał i wyszli. Porucz­nik spoj­rzał na mnie, chyba się uśmiech­nął.

– Są w porządku, jesz­cze się polu­bi­cie – zapew­nił.

Pod­szedł do mnie i wycią­gnął rękę. Jego wygląd wzbu­dzał zaufa­nie. Przede wszyst­kim nie przy­tła­czał mnie wzro­stem, tak jak kadro­wiec.

– Porucz­nik Sła­wo­mir F., kie­row­nik działu gospo­dar­czego, jestem twoim bez­po­śred­nim prze­ło­żo­nym i opie­ku­nem.

W tam­tej chwili zupeł­nie nie wie­dzia­łam, o czym mówił. Opie­kun? Po co mi opie­kun? Co to zna­czy?

Póź­niej się dowie­dzia­łam, że mło­demu funk­cjo­na­riu­szowi na czas służby przy­go­to­waw­czej przy­dziela się opie­kuna, osobę udzie­la­jącą rad i wspar­cia oraz czu­wa­jącą nad jego adap­ta­cją zawo­dową.

– Przej­dziemy się po tere­nie jed­nostki, zapo­znam cię z topo­gra­fią i przed­sta­wię kie­row­ni­kom poszcze­gól­nych dzia­łów. Pokażę ci miej­sce two­jej służby – oznaj­mił mi kie­row­nik.

– Dzię­kuję.

– Przez pierw­szy mie­siąc będziesz pozna­wać pracę w poszcze­gól­nych dzia­łach, w każ­dym z nich spę­dzisz tydzień, a w dziale ochrony dwa tygo­dnie. Będziesz uczyła się prze­pi­sów, ale też wyko­ny­wała pole­ce­nia kie­row­nika danego działu. Pamię­taj, jesteś w służ­bie – wyja­śniał dalej.

Pomy­śla­łam, że już to dzi­siaj sły­sza­łam. Czy mam się bać „bycia w służ­bie”? Czy to prze­stroga?

Roz­po­czę­li­śmy wycieczkę po wię­zie­niu. Weszli­śmy do pierw­szego pokoju. To był dział finan­sowy. Funk­cjo­na­riusz sie­dzący naj­bli­żej drzwi spoj­rzał na nas, ener­gicz­nie wstał z krze­sła, a potem gło­śno krzyk­nął:

– Uwaga!

Pozo­stali szybko pod­nie­śli się z miejsc.

– Dzię­kuję, sia­daj­cie – odrzekł kie­row­nik.

Ich zacho­wa­nie wydało mi się dziwne, a nawet nieco zabawne. Nie wie­dzia­łam jesz­cze, że tak naka­zują służ­bowe pro­ce­dury. Gdy wcho­dzi star­szy stop­niem ofi­cer, należy wstać. Okrzyk „Uwaga!” to infor­ma­cja dla innych.

Kie­row­nik przed­sta­wił mnie i powie­dział, że w przy­szłym tygo­dniu będę tutaj peł­nić służbę. Prze­szli­śmy po wszyst­kich poko­jach admi­ni­stra­cji i wszę­dzie powta­rzał się ten sam sche­mat.

Wyszli­śmy na kory­tarz i ruszy­li­śmy dalej. Kiedy mija­li­śmy grupkę funk­cjo­na­riu­szy, jeden z nich obró­cił się gwał­tow­nie w naszym kie­runku, stuk­nął obca­sami i krzyk­nął:

– Przej­ście!

„Wow” – pomy­śla­łam. Wyda­wało mi się, że obser­wuję jakiś spek­takl. Wszystko wyglą­dało bar­dzo poważ­nie, wręcz maje­sta­tycz­nie. Męż­czyźni w służ­bo­wych uni­for­mach budzą respekt. A jako że w wię­zie­niu widzia­łam głów­nie umun­du­ro­wa­nych męż­czyzn, całe miej­sce wydało mi się bar­dzo dostojne.

No wła­śnie – zaczę­łam się zasta­na­wiać – dla­czego są tu pra­wie sami męż­czyźni? Do tej pory spo­tka­łam dwie kobiety w dziale finan­so­wym i jedną w dziale ewi­den­cji i zatrud­nie­nia. Czyżby coś sta­wało na prze­szko­dzie, by przyj­mo­wać panie do służby? Przy­po­mnia­łam sobie, że już pod­czas roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyj­nej kadro­wiec oka­zał nie­za­do­wo­le­nie z faktu, że jestem kobietą. Pamię­tam jego słowa: „Kobieta? Ow­szem, potrze­bu­jemy żyw­no­ściowca, ale kobieta?”. Mówił wtedy, że zatrud­nia­jąc kobietę, muszą uzy­skać zgodę Cen­tral­nego Zarządu Zakła­dów Kar­nych. Pomy­śla­łam, że to jakaś para­noja. Wręcz dys­kry­mi­na­cja.

Wyszli­śmy z budynku admi­ni­stra­cji. Był koniec listo­pada. Ponury, szary dzień. A może nie cho­dziło o dzień, tylko o miej­sce? Prze­ra­żał mnie ten drut kol­cza­sty. Był wszę­dzie: na każ­dym kawałku ogro­dze­nia, wszyst­kich budyn­kach, furt­kach, wspo­mnia­nych wcze­śniej rurach spu­sto­wych, a nawet słu­pach elek­trycz­nych oraz latar­niach.

– Po co ten drut na latarni? – zapy­ta­łam nie­śmiało.

– Żeby nikt na nią nie wszedł – odpo­wie­dział krótko kie­row­nik, a ja dalej się zasta­na­wia­łam, po co ktoś miałby wcho­dzić na latar­nię. Przy­szło mi na myśl, że drut ma chro­nić przed kra­dzieżą. Bez sensu. Przed kra­dzieżą żarówki? Roze­śmia­łam się w duchu, ale bałam się pytać dalej.

Każdy prze­cho­dzący obok nas funk­cjo­na­riusz zwal­niał kroku, a cza­sami nawet się zatrzy­my­wał i odda­wał honory – dwa palce pra­wej ręki do czapki, w kie­runku orzełka. Kie­row­nik za każ­dym razem robił tak samo. Cza­sami doda­wał jesz­cze:

– Czo­łem.

Dum­nie szłam obok niego. Coraz bar­dziej mi się wszystko podo­bało, a już szcze­gól­nie mun­dury. Zawsze je kocha­łam. W moim rodzin­nym domu mun­dur darzono sza­cun­kiem. Tata stra­żak, druh Ochot­ni­czej Straży Pożar­nej, bra­cia rów­nież. Ja od dziecka w mun­durku. Naj­pierw dru­żyna zuchowa, póź­niej har­cer­ska. W szkole śred­niej w San­do­mie­rzu byłam nawet dru­ży­nową dru­żyny star­szo­har­cer­skiej. Rodzice zawsze dbali o to, aby­śmy wie­dzieli, co to jest hymn Pol­ski i jak się zacho­wać pod­czas jego odtwa­rza­nia.

W moich wspo­mnie­niach z dzie­ciń­stwa czę­sto jawi się taki obra­zek: na ryneczku w Laso­ci­nie zbie­rają się stra­żacy, har­ce­rze, nauczy­ciele, przed­szko­laki. Wsia­damy na pięk­nie uma­joną zie­lo­nymi gałąz­kami przy­czepę cią­gnika. Powie­wają biało-czer­wone flagi. Jedziemy do naj­bliż­szego mia­steczka na pochód pierw­szo­ma­jowy. Będziemy tam śpie­wać, mamy występ. Wszy­scy pięk­nie ubrani. Dziew­czynki w bia­łych blu­zecz­kach i gra­na­to­wych lub czer­wo­nych spód­nicz­kach, w zależ­no­ści od pomy­słu wycho­wawcy. Chłopcy rów­nież w bia­łych koszu­lach i gra­na­to­wych lub czar­nych spodniach. Oczy­wi­ście z przy­pię­tymi prze­pięk­nymi koty­lio­nami z bibuły. Ci, któ­rzy nale­żeli do dru­żyny zucho­wej lub har­cer­skiej, byli rzecz jasna w mun­dur­kach. Póź­niej zawsze cho­dzi­li­śmy z tatą na lody…

– Wej­dziemy na pawi­lon miesz­kalny osa­dzo­nych, oddział dla ska­za­nych kobiet. – Z zamy­śle­nia wyrwał mnie głos kie­row­nika.

– Za co sie­dzą kobiety?

– Za wszystko: kra­dzieże, prze­stęp­stwa gospo­dar­cze, zabój­stwa…

– Zabój­stwa?

– Ha, ha, ha – roze­śmiał się mój roz­mówca i dodał: – Tak. Myśla­łaś, że kobiety nie zabi­jają?

Hm, chyba naprawdę tak wła­śnie myśla­łam.

Pode­szli­śmy do cze­goś w rodzaju okra­to­wa­nego przed­sionka, wysta­ją­cego poza bryłę budynku. Kie­row­nik naci­snął dzwo­nek umiesz­czony na kra­cie.

– Musimy pocze­kać na oddzia­łową – rzu­cił.

– Kobietę?

– Tak, na oddzia­łach dla osa­dzo­nych kobiet służbę peł­nią kobiety.

Po chwili otwo­rzyły się drzwi od budynku i do okra­to­wa­nego przed­sionka – z cza­sem dowie­dzia­łam się, że to krata koszowa – weszła star­sza kobieta. Była w mun­du­rze, innym niż funk­cjo­na­riu­sze w admi­ni­stra­cji. Miała na sobie spód­nicę i swe­ter w serek, a pod spodem koszulę z ide­al­nie zawią­za­nym kra­wa­tem. W ręku trzy­mała pęk klu­czy rów­nie wielki jak ten u funk­cjo­na­riu­sza przy bra­mie. Otwo­rzyła kratę. Weszli­śmy drew­nia­nymi drzwiami na oddział i sta­nę­li­śmy przed kolej­nym zakra­to­wa­nym przej­ściem, w dodatku znów zamknię­tym. „Po co ona zamy­kała tę kratę, skoro za chwilę miała wra­cać?” – prze­le­ciało mi przez głowę. Kie­row­nik chyba czy­tał w moich myślach.

– Pamię­taj, kraty w wię­zie­niu są po to, żeby były zamknięte. Ni­gdy nie zosta­wiaj ich otwar­tych.

Ude­rzył nas dziwny zapach, smród, zaduch. Oddzia­łowa wyszu­kała odpo­wiedni klucz, usły­sze­li­śmy zgrzyt zamka i weszli­śmy do środka.

Zasta­na­wia­łam się, jak oni te klu­cze roz­po­znają. Prze­cież wszyst­kie są jed­na­kowe. Oddzia­łowa ze sto­ic­kim spo­ko­jem zamy­kała za nami kratę. Kie­row­nik nie szedł dalej, cze­kał. Tro­chę mnie to dzi­wiło. Sta­nę­łam obok niego i bacz­nie wszystko obser­wo­wa­łam. Oddzia­łowa pode­szła, sta­nęła naprze­ciwko kie­row­nika, ski­nęła głową.

– Sier­żant Bożena N. mel­duje oddział pod­czas prac porząd­ko­wych – powie­działa, a następ­nie wyre­cy­to­wała cały mel­du­nek o tym, co się dzieje w oddziale, ile osa­dzo­nych jest w pracy, ile w biblio­tece, ile w łaźni i tak dalej.

To też wydało mi się dziwne. Czyżby kie­row­nika naprawdę obcho­dziło, co robią osa­dzone w oddziale?

Popę­kana, szara, beto­nowa posadzka kory­ta­rza błysz­czała. Nie wiem, co to było, może lastryko, ale mimo to lśniło czy­sto­ścią, wypo­le­ro­wane jak lustro.

Nie­mal par­sk­nę­łam śmie­chem na widok dwóch dziw­nie zacho­wu­ją­cych się osa­dzo­nych. Jedna sie­działa na jakiejś desce, a raczej gru­bym klocu owi­nię­tym w koc, a druga za pomocą cze­goś w rodzaju dyszla cią­gnęła ten kloc tam i z powro­tem przez cały kory­tarz. Pomy­śla­łam, że to obra­zek jak z psy­chia­tryka.

– Co cię tak śmie­szy? – zapy­tał obser­wu­jący mnie kie­row­nik.

– No, to. – Poka­za­łam wzro­kiem.

– Pole­rują posadzkę, to fro­terka – wtrą­ciła się oddzia­łowa takim tonem, jakby chciała mi wykrzy­czeć: „Czego nie rozu­miesz?”.

Oczy pra­wie wyszły mi z orbit. Dopiero póź­niej dowie­dzia­łam się, że to stary, spraw­dzony spo­sób pole­ro­wa­nia posadzki. Pastę do pod­łogi roz­pro­wa­dza się cienko po powierzchni, wciera szma­tami, a potem fro­te­ruje. Osa­dzeni wyko­ny­wali takie prace porząd­kowe nie­zwy­kle chęt­nie. Dla nich było to coś w rodzaju wię­zien­nej siłowni. Fro­te­ro­wa­nie podobno świet­nie wzmac­nia bicepsy. Poza tym w wię­zie­niu każda oka­zja do wyj­ścia z celi jest dobra. Zawsze można zaga­dać, cho­ciażby do oddzia­ło­wej. No i, oczy­wi­ście, nie bez zna­cze­nia był wnio­sek nagro­dowy za prace porząd­kowe na rzecz oddziału. To mogła być pochwała do akt, ale rów­nież dłuż­sze lub dodat­kowe widze­nie, dodat­kowa paczka lub wypi­ska.

– Pro­szę otwo­rzyć celę – pole­cił kie­row­nik.

– Tak jest.

Pode­szli­śmy do drzwi. Na tabliczce znaj­do­wał się napis: „P/1 – Dla nie­pa­lą­cych”. Kie­row­nik wyja­śnił mi, że to infor­ma­cja, kto prze­bywa w celi.

– „P” odnosi się do odby­wa­ją­cych karę po raz pierw­szy, „1” ozna­cza zakład karny typu zamknię­tego, a „dla nie­pa­lą­cych”, wia­domo.

Znowu zgrzyt zamka. Pomy­śla­łam, że to taki cha­rak­te­ry­styczny wię­zienny dźwięk. Oddzia­łowa zaj­rzała do celi, ale cały czas trzy­mała ręką klucz, nie wyj­mu­jąc go z zamka. Czyżby cho­dziło o to, żeby w razie potrzeby mogła jak naj­szyb­ciej zamknąć drzwi?

– Uwaga, wizy­ta­cja celi! – krzyk­nęła w kie­runku znaj­du­ją­cych się wewnątrz osa­dzo­nych.

Moim oczom uka­zała się malutka cela. W środku cztery kobiety sie­dzące na tabo­re­tach przy łóż­kach, wszyst­kie jed­na­kowo ubrane. Nie miały jed­nak na sobie wię­zien­nych pasia­ków, jakie widuje się w fil­mach. Były w brą­zowo-sza­rych blu­zach z gra­na­tową kie­szonką na piersi i gra­na­to­wym koł­nie­rzy­kiem. U jed­nej osa­dzo­nej na tyle bluzy zoba­czy­łam odbite duże koło, podobne do pie­czątki, a w środku litery ZK.

Na głos oddzia­ło­wej kobiety wstały. Jedna z nich powie­działa:

– Star­sza celi, ska­zana Bożena J., mel­duje celę w cza­sie wol­nym. Stan: cztery osa­dzone.

W celi pano­wał ide­alny porzą­dek. Łóżka zaście­lone jak pod linijkę, każde przy­kryte kocem, z wypusz­czo­nym po obu bokach prze­ście­ra­dłem. Na kocu mała podu­szeczka. Wyglą­dało to bar­dzo porząd­nie. Przy łóż­kach małe meta­lowe szafki, przy­kryte chu­s­teczką, ser­wetką lub kolo­ro­wym papier­kiem wycię­tym na wzór ser­wetki. Na ścia­nie przy drzwiach wisiały dwie małe szafki. Pod nimi stał mały sto­lik, na któ­rym dostrze­głam meta­lowe tale­rze i mały, chyba papie­rowy wazo­nik, a w nim rów­nież papie­rowe, ręcz­nie wyko­nane kwiatki. Na opar­ciach łóżka prze­wie­szone były pięk­nie hafto­wane fira­neczki. Na nich przy­pięte zdję­cia: dzieci, męża, chło­paka, może rodzi­ców?

Pod każ­dym łóż­kiem znaj­do­wało się tek­tu­rowe pudełko.

– Co jest w tych pudeł­kach? – Wska­za­łam je wzro­kiem.

– Rze­czy oso­bi­ste, bie­li­zna, cały ich doby­tek – wyja­śnił mi cicho kie­row­nik.

W rogu celi, na meta­lo­wym prę­cie wisiała roz­su­wana zasłona, chyba z koca, jak w baza­ro­wej przy­mie­rzalni. Do zasłonki poprzy­pi­nane były różne rysunki. Pomy­śla­łam, że to pew­nie prace dzieci, ale po co ta przy­mie­rzalnia?

– A tam co jest? – Ski­nę­łam ręką w stronę tej dziw­nej zasłony.

– Kącik sani­tarny. – Oddzia­łowa odchy­liła koc.

Ujrza­łam małą umy­walkę i toa­letę. Na ścia­nie wisiała nie­wielka szafka z przy­bo­rami toa­le­to­wymi.

– Wycho­dzimy – zde­cy­do­wał kie­row­nik.

Za ple­cami usły­sza­łam znany mi już, cha­rak­te­ry­styczny szczęk klu­cza.

– Kim jest star­sza celi? – zwró­ci­łam się do kie­row­nika.

– Nie była taka znowu star­sza, co? – roze­śmiał się kie­row­nik.

– No wła­śnie.

– To ktoś w rodzaju gospo­dyni, prze­wod­ni­czą­cej. Repre­zen­tuje współ­o­sa­dzone z celi. Jest łącz­ni­kiem pomię­dzy nimi a wycho­wawcą. No i to ona mel­duje celę, czyli zgła­sza, ile ich jest, ile być powinno, gdzie są te, któ­rych w danej chwili nie ma lub któ­rych nie widać, bo są w pracy, u wycho­wawcy, na spra­wie czy w toa­le­cie – wyja­śnił mi, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać.

– Więc tak wyglą­dają cele? Wydają się puste.

– W tej wcale nie jest pusto, osa­dzone mają zgodę na indy­wi­du­alny wystrój pomiesz­cze­nia. Taka zgoda na wystrój to dla nich nagroda.

Zdzi­wi­łam się.

– To był jeden oddział dla kobiet, jest jesz­cze drugi. Kolejne trzy to oddziały dla męż­czyzn, tam jest jesz­cze bar­dziej pusto.

Już wię­cej o nic nie pyta­łam.

– Chcesz zoba­czyć?

– Tak.

– No to chodźmy, póź­niej pój­dziemy do maga­zynu, odbie­rzesz mun­dury.

Ten sam brzęk klu­czy, mel­du­jący się oddzia­łowy, tak samo błysz­cząca posadzka.

– W oddziale trwa wymiana pościeli – wyja­śnił oddzia­łowy.

Przy drzwiach celi stał wózek, na nim w wiel­kim prze­ście­ra­dle leżała zwi­nięta pościel.

– Pro­szę kon­ty­nu­ować.

Oddzia­łowy otwo­rzył drzwi celi.

– Kory­ta­rzowi – wezwał osa­dzo­nych do wyj­ścia.

– Kory­ta­rzowi to wybrani osa­dzeni, spra­wia­jący naj­mniej kło­po­tów – wyja­śnił mi kie­row­nik. – Wyko­nują różne prace gospo­dar­cze w oddziale. Roz­dzie­lają, a następ­nie już pod nad­zo­rem oddzia­ło­wego wydają do cel pościel, środki higieny, posiłki dostar­czane z wię­zien­nej kuchni, odbie­rają z cel śmieci i tym podobne.

Z celi wyszło dwóch osa­dzo­nych, pode­szli do wózka z pościelą. Oddzia­łowy otwo­rzył drzwi do celi, obok któ­rej stał wózek. Ude­rzył mnie spe­cy­ficzny zaduch – smród potu połą­czony z zapa­chem dymu papie­ro­so­wego. Prze­czy­ta­łam napis na drzwiach: „Dla palą­cych”.

– Otwórz­cie okno, wie­trzymy celę – pole­cił oddzia­łowy.

Duża cela, a w niej pięt­na­stu osa­dzo­nych. Tylu zamel­do­wał star­szy celi. Kory­ta­rzowy odli­czył pięt­na­ście prze­ście­ra­deł i pięt­na­ście posze­wek na poduszki, podał jed­nemu z osa­dzo­nych z celi, a ten następ­nie zaczął odli­czać odda­wane brudne prze­ście­ra­dła i poszewki. Całą zużytą pościel wło­żył w jedną poszwę i oddał kory­ta­rzo­wemu.

Nie­stety nikt nie zapro­po­no­wał mi wej­ścia do środka, ale zoba­czy­łam co nieco przez ramię oddzia­ło­wego. Łóżka, podob­nie jak w celach kobie­cych, robiły wra­że­nie ście­lo­nych pod linijkę. Tyle tylko że było ich dużo wię­cej i były pię­trowe. Jak oni wcho­dzą na górny poziom? Nie widzia­łam żad­nych dra­bi­nek. Wyda­wało mi się, że w celi jest cia­sno. Spoj­rza­łam na wiszące szafki. Było ich dużo, zapeł­niały całą ścianę, no ale osa­dzo­nych też było wielu. Moją uwagę zwró­ciły duże stoły. Kobiety miały inne, mniej­sze.

– Dowódco, a kiedy wymiana ręcz­ni­ków? – zapy­tał osa­dzony, pod­cho­dząc do drzwi celi.

– W środę, pod­czas łaźni – odpo­wie­dział oddzia­łowy i zamknął drzwi.

– Pro­szę nas wypu­ścić – zwró­cił się do oddzia­ło­wego kie­row­nik.

– Tak jest, oby­wa­telu porucz­niku.

Nie prze­sta­wał mnie śmie­szyć ten zwrot: „Oby­wa­telu”. Dotych­czas sły­sza­łam go tylko w tele­wi­zji.

Oddzia­łowy otwo­rzył nam kratę. Jak dobrze było znów zna­leźć się na powie­trzu.

– Rze­czy­wi­ście te cele są bar­dziej puste, mimo że jest tam dużo osób – stwier­dzi­łam.

– Męż­czyźni nie przy­wią­zują takiej wagi do wystroju – powie­dział kie­row­nik, a po chwili dodał: – Cho­ciaż nie wszy­scy.

– Dla­czego jest ich tak dużo? – pyta­łam, zupeł­nie nie zna­jąc zasad przy­dzie­la­nia osa­dzo­nych do cel.

– Bo to duża cela, więk­szość cel w jed­no­stce tak wygląda.

– A dla­czego okna prze­sło­nięte są mato­wymi szy­bami? – zapy­ta­łam, patrząc na mleczną prze­słonę umiesz­czoną tuż za okienną kratą.

– Pytasz o blendy?

– O to coś zawie­szone na każ­dym oknie. – Wska­za­łam ręką.

– To blendy. Zwięk­szają bez­pie­czeń­stwo. Dzięki nim więź­nio­wie nie widzą, co się dzieje na tere­nie jed­nostki, nie mogą też kon­tak­to­wać się ze sobą przez okna, migać do sie­bie.

– Migać? – zdzi­wi­łam się.

– Tak, to język gryp­sery. Zauwa­ży­łaś, że dwa stoły w celi były złą­czone, a jeden stał po dru­giej stro­nie?

– Nie zwró­ci­łam uwagi – odpo­wie­dzia­łam nie­pew­nie.

– Nauczysz się zwra­cać na takie rze­czy uwagę, bo to jest sygnał, że w tej celi są gryp­su­jący i niegryp­su­jący, fra­je­rzy, cwele. To sub­kul­tury wię­zienne, nie jadają przy jed­nym stole. Dowiesz się i tego.

Szli­śmy przez teren jed­nostki. Wokół oddziału, w któ­rym miesz­kały kobiety, rosły piękne zie­lone krzewy. Miły widok, oaza wśród sza­ro­ści beto­no­wych murów. Zasta­na­wia­łam się, ile będę musiała się nauczyć. Ile nie­po­zor­nych, wyda­wa­łoby się drob­nych i bez zna­cze­nia rze­czy ma tutaj zupeł­nie inny wymiar.

– A co jest w tych wyso­kich beto­no­wych klat­kach?

– Spa­cer­niaki. Chodź, pokażę ci.

Obok beto­no­wej ściany usta­wiony był drew­niany mostek, „gale­ryjka”, jak okre­ślił tę kładkę kie­row­nik. Cho­dził po niej tam i z powro­tem funk­cjo­na­riusz w mun­du­rze.

Weszli­śmy po schod­kach na górę. Zoba­czy­łam kwa­dra­towy kawa­łek ziemi, oto­czony beto­no­wym murem. Pośrodku owalny beto­nowy chod­nik. Cho­dziło po nim około dwu­dzie­stu ska­za­nych. Nie było tam nic wię­cej. Osa­dzeni ubrani byli w szare kurtki i takiego samego koloru dziwne cza­peczki bez daszka, podobne do dam­skich tocz­ków, tyle że bez woalek.

– Śmieszne cza­peczki. – Wska­za­łam cho­dzą­cych dość żwa­wym kro­kiem osa­dzo­nych.

– Kaniołki – odpo­wie­dział kie­row­nik

– Nie rozu­miem – powie­dzia­łam nie­śmiało.

– Pytasz o czapki osa­dzo­nych, więc ci odpo­wia­dam, że potocz­nie nazy­wamy je kaniołki.

Uśmiech­nę­łam się do niego, a po chwili doda­łam:

– Tro­chę smutno na tych spa­cer­nia­kach, wła­ści­wie to takie beto­nowe klatki.

– Bo to nie przed­szkole, nie wsta­wiamy im huś­ta­wek i ławe­czek, nie sadzimy kwiat­ków – odpo­wie­dział szorstko kie­row­nik.

Poszli­śmy dalej. Minę­li­śmy usy­paną górę cze­goś, co jak się póź­niej oka­zało, było kok­sem. Domy­śli­łam się, że mijamy kotłow­nię. Zresztą było to oczy­wi­ste – z ogrom­nego komina buchały czarne kłęby dymu. Co cie­kawe, komin nie był owi­nięty dru­tem kol­cza­stym, ale za to ści­skały go meta­lowe obejmy, do któ­rych przy­spa­wano skie­ro­wane w dół ostre dzidy. No tak, to kolejne zabez­pie­cze­nie unie­moż­li­wia­jące wspi­naczkę. Tuż za kotłow­nią stała wysoka wie­życzka. Przy­po­mniała mi „patrolkę” z kie­lec­kich lasów, pozo­sta­łość z cza­sów wojny, na którą wcho­dzi­łam z braćmi w dzie­ciń­stwie. Tyle tylko że ta była beto­nowa. Na górze znaj­do­wało się nie­wiel­kie prze­szklone pomiesz­cze­nie z pode­stem, po któ­rym cho­dził uzbro­jony funk­cjo­na­riusz. Teraz zro­biło się naprawdę poważ­nie.

– Podobną wie­życzkę widzia­łam przy wej­ściu do jed­nostki – zauwa­ży­łam.

– Oczy­wi­ście. W naszej jed­no­stce są cztery takie wie­życzki, na każ­dym rogu ogro­dze­nia zewnętrz­nego. W więk­szych jed­nost­kach są rów­nież na tere­nie, na przy­kład przy pla­cach spa­ce­ro­wych dla nie­bez­piecz­nych osa­dzo­nych – wyja­śnił kie­row­nik.

Weszli­śmy do maga­zynu mun­du­ro­wego.

– To nasza nowa kole­żanka, przy­jęta do żyw­no­ściówki. Pro­szę wydać sorty mun­du­rowe – zwró­cił się naj­pierw do funk­cjo­na­riu­sza, a zaraz potem powie­dział do mnie: – Zosta­wiam teraz panią na chwilę. Przyjdę nie­długo. – I wyszedł z maga­zynu.

– Dzień dobry – przy­wi­ta­łam się nie­pew­nie.

– Cześć, Andrzej jestem, pro­wa­dzę maga­zyn mun­du­rowy. – Poczu­łam silny uścisk dłoni.

– Danka.

– No dobrze, wezmę twoje wymiary i dobie­rzemy ci mun­dury.

Z szu­flady wyjął cen­ty­metr, obmie­rzył sta­ran­nie moją syl­wetkę, następ­nie pod­szedł do wiel­kiego wie­szaka z mun­du­rami i wyjął jeden z nich.

– Przy­mie­rzaj – powie­dział i podał mi mun­dur.

– Gdzie? – zapy­ta­łam, roz­glą­da­jąc się po maga­zy­nie.

– No tutaj. Jak szu­kasz przy­mie­rzalni, to nie ma.

Wsty­dzi­łam się.

– Jak niby mam przy­mie­rzać te wszyst­kie rze­czy? Tutaj? Na środku maga­zynu? – Wska­za­łam ręką na pomiesz­cze­nie.

Widząc moje zmie­sza­nie, Andrzej rzu­cił tylko:

– Nie prze­sa­dzaj. Naucz się być jedną z nas.

– Koszula, pod­ko­szu­lek, raj­stopy, majtki. Mun­du­rów kobie­cych nie ma, dosta­niesz mate­riał do szy­cia – wymie­niał po kolei sorty mun­du­rowe.

– Dla­czego nie ma przy­mie­rzalni? To gdzie prze­bie­rają się kobiety? – zapy­ta­łam tro­chę naiw­nie.

– Ha, ha.

– Dla­czego się śmie­jesz? – Nie ukry­wa­łam zdzi­wie­nia.

– Z kobie­tami są same kło­poty.

– Dla­czego?

– Bo na przy­kład potrzebne im są przy­mie­rzal­nie.

– Ale widzia­łam tu kobiety.

– No tak.

– A u nas w dziale?

– Też są – odpo­wie­dział, a po chwili dodał jesz­cze: – Są tam, gdzie muszą być: w kuchni, w pralni…

Nie spodo­bało mi się to stwier­dze­nie, ale nie mia­łam odwagi się ode­zwać. Po raz drugi tego dnia pomy­śla­łam o kobie­tach, dla któ­rych w męskim mun­du­ro­wym świe­cie nie było wła­ści­wie miej­sca. Andrzej pako­wał moje ubra­nia do jakiejś dużej torby.

Uśmiech­nę­łam się na myśl, że mia­ła­bym przy­mie­rzyć te ogromne majtki. Nie, to nie były majtki, to były bar­chany, ocie­plane bar­chany z nogaw­kami pra­wie do kolan. Takie majty widzia­łam tylko w sta­rych fil­mach. Rzu­cił w moim kie­runku koszulę.

– No, mierz – powie­dział i dodał po chwili, chyba odczy­tu­jąc moje myśli: – Dobra, wyjdę na chwilę.

Uff… Całe szczę­ście, że mnie zosta­wił samą. Chyba bym umarła ze wstydu, gdy­bym musiała się przy nim w to wszystko ubie­rać. Zwłasz­cza że kiedy zaczę­łam po kolei zakła­dać podane przez Andrzeja rze­czy, oka­zało się, że nic na mnie nie pasuje. W jed­nej koszuli nie mie­ścił mi się biust, druga wyglą­dała jak sukienka i na doda­tek nie było mi widać dłoni. Za dłu­gie rękawy. Jak w tym cho­dzić?

Wró­cił Andrzej.

– Jest dobrze, rękawy można pod­szyć albo ści­snąć gumką pod mun­du­rem, ważne, że koł­nie­rzyk pasuje i w biu­ście jest dobra. Dłu­gość można przy­ciąć. – Obra­cał mną dookoła i zbie­rał w dłoni nad­miar koszuli, poka­zu­jąc, co można z nią zro­bić.

Mia­łam wra­że­nie, że to żart, ale wcale tak nie było.

– Dobra, jesz­cze płaszcz letni.

– Letni?

– Tak, letni. Zimowy też dosta­niesz, ale na razie są tylko ofi­cer­skie, dla pod­ofi­ce­rów nie ma.

– A czym się róż­nią?

– Mate­ria­łem. Pocho­dzisz, zoba­czysz.

Z cza­sem prze­ko­na­łam się, że nie­stety miał rację. Pocho­dzi­łam, zoba­czy­łam. Wła­ści­wie to trudno powie­dzieć: „Pocho­dzi­łam”. W zimo­wych płasz­czach, szy­tych na męską syl­wetkę z gru­bego, sztyw­nego sukna, zapi­na­nych na męską stronę, kobiety nie cho­dziły, tylko się prze­su­wały. O sia­da­niu nie było mowy. Ofi­cer­skie płasz­cze zimowe rze­czy­wi­ście nosiło się zupeł­nie ina­czej. Mięk­kie sukno nie dra­pało i można się było swo­bod­nie poru­szać.

Ale tym­cza­sem Andrzej przy­niósł mi płaszcz letni. Oczy­wi­ście męski.

– Nie patrz tak. Co ci prze­szka­dza, że zapina się na inną stronę? – odpo­wie­dział, widząc, że doty­kam guzi­ków.

– Nic, nic – powta­rza­łam zmie­szana.

Gra­na­towy, cienki pro­cho­wiec z pago­nami i wykła­da­nymi kla­pami koł­nie­rza. Śmieszny, oczy­wi­ście za długi, ale Andrzej nie zwra­cał na to uwagi. Zapew­niał, że wystar­czy mała prze­róbka. Zało­żył mi pasek, zapiął klamrę i się uśmiech­nął.

– Git.

Nie mia­łam wra­że­nia, że jest „git”. Wręcz prze­ciw­nie, wyda­wało mi się, że przy­po­mi­nam stra­cha na wró­ble.

Wró­cił kie­row­nik.

– Idziemy? – zapy­tał.

– Tak – odpo­wie­dzia­łam i już byłam w drzwiach.

Obok maga­zynu mun­du­ro­wego znaj­do­wał się maga­zyn depo­zy­towy, taki przy­naj­mniej napis wid­niał na drzwiach.

– Chcesz zoba­czyć depo­zyt dla osa­dzo­nych? – zapy­tał kie­row­nik.

– Nie wiem, co to jest – odpo­wie­dzia­łam nie­pew­nie.

Weszli­śmy do ogrom­nego pomiesz­cze­nia.

– Tutaj prze­cho­wy­wane są depo­zyty osa­dzo­nych. – Kie­row­nik wska­zał na opa­trzone nume­rami wiel­kie worki zawie­szone na meta­lo­wych rurach.

– Depo­zyty? – zapy­ta­łam.

– No wszyst­kie rze­czy pry­watne osa­dzo­nego. Pod­czas przy­ję­cia osa­dzo­nego do aresztu zostaje on dopro­wa­dzony wła­śnie do maga­zynu depo­zy­to­wego i tutaj zosta­wia swoje rze­czy – wyja­śniał cier­pli­wie kie­row­nik.

– A nie pomylą się te wszyst­kie worki? – rzu­ci­łam chyba tro­chę naiw­nie.

Kie­row­nik spoj­rzał w stronę kobiety sie­dzą­cej za biur­kiem i nie­prze­sta­ją­cej ani na chwilę palić papie­rosa.

– Pani Heniu, pro­szę wszystko wyja­śnić naszej nowej kole­żance.

– A co tu wyja­śniać? Popra­cuje, to wszystko pozna – odpo­wie­działa jakby tro­chę od nie­chce­nia.

– Jed­nak pro­szę. – Grzecz­nym, ale jed­no­cze­śnie bar­dzo sta­now­czym tonem pono­wił prośbę kie­row­nik.

– No zobacz, młoda, każdy worek ma numer, taki sam numer jest na kar­cie depo­zy­to­wej osa­dzo­nego. – Wycią­gnęła w moją stronę gruby plik kar­tek. – Na tych kar­tach bar­dzo szcze­gó­łowo opi­sy­wana jest każda pozo­sta­wiona przez niego rzecz.

Popa­trzy­łam w podane mi karty.

– Swe­ter z wełny koloru żół­tego z szarą obra­mówką pod szyją i na zakoń­cze­niach ręka­wów. Widoczne sko­sma­ce­nia i lek­kie prze­tar­cia na łok­ciach. Sto­pień zuży­cia: sześć­dzie­siąt pro­cent – prze­czy­ta­łam, nie ukry­wa­jąc zdzi­wie­nia.

– Nie mogą posia­dać wła­snej odzieży? – zwró­ci­łam się do pani Heni.

– Nie. Ska­zani muszą nosić odzież skar­bową.

Uśmiech­nę­łam się lekko. Pani Henia zauwa­żyła mój uśmiech i zaraz zapy­tała:

– Co takie śmieszne?

– Ta odzież skar­bowa. Zarówno nazwa, jak i sama odzież, no i te śmieszne cza­peczki – odpo­wie­dzia­łam, ale pani Henia nie podzie­liła mojej weso­ło­ści.

– Tutaj otrzy­mują także pościel, ręcz­niki, ścierkę, bie­li­znę oso­bi­stą i środki higieny: papier toa­le­towy, pastę do zębów, szczo­teczkę, mydło – wymie­niała poważ­nym tonem. – No i jesz­cze meta­lowe, a raczej alu­mi­niowe naczy­nia – dodała.

– Alu­mi­niowe? – zapy­ta­łam.

– Tak. Cho­dzi o bez­pie­czeń­stwo. Por­ce­la­nowe można potłuc i się nimi pociąć.

– A kiedy osa­dzony odbiera te rze­czy? Dopiero wycho­dząc z wię­zie­nia?

– No nie. Korzy­sta z nich też czę­ściowo w trak­cie pobytu. Może je pobrać, oczy­wi­ście za zgodą naczel­nika, na czas prze­pustki, wizyty w sądzie, a cza­sami rów­nież przed widze­niem. Oczy­wi­ście w takich sytu­acjach powrót osa­dzo­nego odbywa się ponow­nie przez maga­zyn depo­zy­towy, gdzie pozo­sta­wia rze­czy pry­watne. Wła­sną odzież posia­dają tylko tym­cza­sowo aresz­to­wani.

Weszły­śmy do dru­giego pomiesz­cze­nia. Na pod­ło­dze, zaraz przy drzwiach, znaj­do­wał się stos paczek usta­wio­nych jedna na dru­giej. Obok stały tele­wi­zory i radia.

– A tutaj są paczki dla osa­dzo­nych ocze­ku­jące na opi­sa­nie – powie­działa jakby od nie­chce­nia pani Henia.

– Paczki? Tutaj też? – zapy­ta­łam z dużym zdzi­wie­niem w gło­sie.

– Co zna­czy też? – Tym razem to głos pani Heni wyda­wał się zdzi­wiony.

– No bo widzia­łam, że rodziny prze­ka­zują paczki dla osa­dzo­nych przy bra­mie – odpo­wie­dzia­łam.

Kobieta uśmiech­nęła się do mnie.

– I to są wła­śnie te paczki. Rodzina nadaje paczkę na bra­mie, tam funk­cjo­na­riusz ją kon­tro­luje, a następ­nie paczka wędruje wła­śnie tutaj. Dopiero po wpi­sa­niu wszyst­kiego do karty rze­czy osa­dzo­nego można mu ją wydać.

Do pomiesz­cze­nia z pacz­kami wszedł kie­row­nik, chyba już tro­chę znie­cier­pli­wiony naszą długą nie­obec­no­ścią.

– No to idziemy jesz­cze na kuch­nię. To będzie twoje miej­sce pracy.

Znowu kraty. Wszę­dzie, gdzie wcho­dzi­li­śmy, były kraty. Otwo­rzyła nam sze­fowa kuchni. Kobieta. „No tak, do goto­wa­nia kobieta się nadaje” – pomy­śla­łam z iro­nią.

Pani Tere­ska była bar­dzo miła. Poka­zy­wała mi pomiesz­cze­nie za pomiesz­cze­niem, cały czas zwra­ca­jąc się do mnie: „Dzie­ciaku”.

– Tu jest obie­rak, dzie­ciaku.

Weszli­śmy do pierw­szego pomiesz­cze­nia, w któ­rym na nie­wiel­kich tabo­re­tach sie­działo kilka osa­dzo­nych kobiet. Trzy­mały noże i obie­rały ziem­niaki. Przed nimi stały wiel­kie gary kar­to­fli, mar­chwi, pie­truszki. Przy­po­mniała mi się wcze­śniej­sza roz­mowa z kie­row­ni­kiem. Prze­cież to mogą być zabój­czy­nie. A co, jeśli tymi nożami kogoś zaata­kują?

Poszli­śmy dalej.

– A tutaj gotu­jemy.

– Ni­gdy nie widzia­łam tak wiel­kich garów.

– Pięć­set litrów.

– Skąd pani wie, ile czego do nich wło­żyć?

– Ty mi to obli­czysz.

Zanie­mó­wi­łam. Ja??? Prze­cież nie mia­łam o tym zie­lo­nego poję­cia.

– Zro­bisz jadło­spis, poli­czysz, ile czego potrzeba, a ja to ugo­tuję.

Nie wydu­si­łam z sie­bie ani słowa wię­cej. Chcia­łam już być w domu. To był bar­dzo emo­cjo­nu­jący dzień.

– Jesz­cze roz­mowa z naczel­ni­kiem i ślu­bo­wa­nie – oznaj­mił mi kie­row­nik.

– Dzi­siaj?

– Wiesz, co to postawa zasad­ni­cza, do ślu­bo­wa­nia? – kon­ty­nu­ował, jakby nie zwra­ca­jąc uwagi na moje pyta­nie.

– Oczy­wi­ście, że wiem. Jestem pod­harc­mi­strzem, instruk­to­rem Komendy Har­cer­stwa San­do­mierz – odpo­wie­dzia­łam z dumą.

W gabi­ne­cie naczel­nika uno­sił się dym z papie­rosa.

– Porucz­nik Sła­wo­mir F. plus jeden.

„Co zna­czy «plus jeden»? Czyżby to cho­dziło o mnie?” – pomy­śla­łam.

Wszedł kadro­wiec, znowu to uro­cze stuk­nię­cie obca­sami, pra­wie jak przy ste­po­wa­niu.

– Mel­duję się, panie naczel­niku! – Nie­mal wykrzyk­nął.

Zapa­dła cisza. Widzia­łam, jak naczel­nik mie­rzy mnie wzro­kiem.

– Pro­szę bli­żej – ode­zwał się miłym gło­sem.

Pode­szłam nie­pew­nie do dużego biurka, za któ­rym sie­dział pan naczel­nik. A może oby­wa­tel naczel­nik? Pedan­tyczny porzą­dek panu­jący na bla­cie na długo zapadł mi w pamięć. Moją uwagę przy­cią­gnęły dłu­go­pisy. Mia­łam wra­że­nie, że stoją na bacz­ność, podob­nie jak gumka i usta­wione w sze­regu pie­czątki. Duże hafto­wane godło wiszące na ścia­nie spra­wiało, że nawet w cywil­nym ubra­niu sta­nę­łam wypro­sto­wana jak przy komen­dzie „Do hymnu!”. A może nie cho­dziło o godło, tylko o mój strach?

Naczel­nik wstał i pod­szedł do mnie. Poczu­łam sub­telny zapach męskiej wody toa­le­to­wej. Stał przede mną bar­dzo przy­stojny major, w ide­al­nie, wręcz pedan­tycz­nie dopa­so­wa­nym mun­du­rze. Naczel­nik wię­zie­nia, to robiło wra­że­nie.

– Dzie­ciaku, czy ty sobie pora­dzisz? – zapy­tał z tro­ską.

Zupeł­nie nie spo­dzie­wa­łam się takiego pyta­nia. Ze zdzi­wio­nych min kie­row­nika oraz kadrowca wyczy­ta­łam, że oni rów­nież się go nie spo­dzie­wali.

– Tak. – Odpo­wiedź wyfru­nęła z moich ust nie­mal auto­ma­tycz­nie.

Po chwili zaczę­łam się zasta­na­wiać, czy on naprawdę o to zapy­tał. I czego oni wszy­scy ode mnie chcą? Byłam mocno sko­ło­wana. Nie rozu­mia­łam, co się dzieje. Z jed­nej strony sta­rają się o zupeł­nie nie­zro­zu­miałą dla mnie zgodę na zatrud­nie­nie kobiety i przyj­mują mnie do służby, a z dru­giej strony mam wra­że­nie, że mnie tutaj nie chcą, że kobiety im prze­szka­dzają. No bo czy naczel­nik zadałby takie pyta­nie, gdyby na moim miej­scu stał chło­pak?

Wtedy po raz pierw­szy powie­dzia­łam sobie sta­now­czo: „Dam radę”. Póź­niej jesz­cze nie­raz powta­rza­łam te słowa.

Naczel­nik dał ręką znak kadrow­cowi. Ten podał mu este­tycz­nie wyglą­da­jącą teczkę.

– Bacz­ność! – krzyk­nął.

Naczel­nik odczy­tał decy­zję per­so­nalną. Zakoń­czył zda­niem:

– Przyj­muję oby­wa­telkę z dniem 27 listo­pada 1985 roku do Służby Wię­zien­nej na okres służby przy­go­to­waw­czej i mia­nuję na sta­no­wi­sko refe­renta działu gospo­dar­czego Aresztu Śled­czego w War­sza­wie-Gro­cho­wie.

– Spo­cznij! – Znowu ten żoł­nier­ski ton kadrowca. – Do ślu­bo­wa­nia!

Pod­nio­słam dwa palce pra­wej ręki, skie­ro­wane w stronę godła Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej.

– Będzie oby­wa­telka powta­rzać. – Usły­sza­łam.

– Tak jest.

Ślu­buję uro­czy­ście stać na straży wol­no­ści, nie­pod­le­gło­ści i bez­pie­czeń­stwa Pań­stwa Pol­skiego. Ślu­buję uro­czy­ście strzec i docho­wać tajem­nicy służ­bo­wej, roz­kazy prze­ło­żo­nych wyko­ny­wać wier­nie.

Ślu­buję uro­czy­ście stać na straży praw Rze­czy­po­spo­li­tej, mieć wszyst­kich oby­wa­teli w rów­nym posza­no­wa­niu, a w postę­po­wa­niu kie­ro­wać się zasa­dami god­no­ści, uczci­wo­ści i spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej.

– Spo­cznij!

Ni­gdy nie zapo­mnia­łam tych słów. Stały się moim dro­go­wska­zem.

Kobieta w męskim świe­cie

Pięcio­oso­bowy pokój, meta­lowe łóżka usta­wione bli­sko sie­bie, mała szafka przy każ­dym z nich, szafa na mun­dury, stół i pięć krze­seł. Szare koce, nie­róż­niące się niczym od tych, które widzia­łam w celach dla osa­dzo­nych. Pięć dziew­czyn z róż­nych jed­no­stek, z róż­nych dzia­łów. Szkoła pod­ofi­cer­ska w Kali­szu. Tra­fi­łam tu po nie­malże roku od momentu roz­po­czę­cia służby na Gro­cho­wie. Fakt, że męż­czyźni nie cze­kali tak długo, ale i tak bar­dzo się ucie­szy­łam. Ukoń­cze­nie szko­le­nia zawo­do­wego w for­mie szkoły pod­ofi­cer­skiej było warun­kiem nada­nia pierw­szego stop­nia pod­ofi­cer­skiego – kaprala Służby Wię­zien­nej.

– Zbiórka przed kom­pa­nią! – Na kory­ta­rzu roz­legł się głos.

Wybie­gli­śmy przed budy­nek.

– W dwu­sze­regu zbiórka. Kolejno odlicz.

Pole­ce­nia wyda­wał młody porucz­nik, który przed­sta­wił się jako szef kom­pa­nii. Podzie­lił nas na plu­tony. Plu­ton gospo­dar­czy, w któ­rym się zna­la­złam, liczył trzy­dzie­ścioro funk­cjo­na­riu­szy, w tym dwie kobiety. Ucie­szy­łam się, że jest nas dwie. Prze­cież spę­dzimy tutaj trzy mie­siące.

– Chętni na dowódcę plu­tonu są? – zapy­tał porucz­nik.

Nikt się nie ode­zwał. Sta­li­śmy w zwar­tym szyku i obser­wo­wa­li­śmy prze­cha­dza­ją­cego się przed nami porucz­nika. Miał groźną minę. Zatrzy­mał się przed sto­jącą obok mnie dziew­czyną. Popa­trzył na nią bez słowa, po czym ruszył dalej. Zatrzy­mał się o krok przede mną. Mia­łam wra­że­nie, że jego wzrok prze­szywa mnie na wylot. Po chwili znowu ruszył do przodu.

– Nazwi­sko. – Wska­zał ręką w kie­runku jed­nego z nas.

– Sier­żant Ste­fan M.

– O pro­szę, mamy sier­żanta. Masz sto­pień z woj­ska?

– Tak, oby­wa­telu porucz­niku.

– Zosta­nie­cie dowódcą plu­tonu gospo­dar­czego.

– Tak jest – odpo­wie­dział sier­żant.

Do zwro­tów w licz­bie mno­giej, kie­ro­wa­nych do poje­dyn­czej osoby, już się zdą­ży­łam przy­zwy­czaić, ale na początku, sły­sząc: „Safiań­ska, weź­cie” albo jesz­cze zabaw­niej: „Oby­wa­telko Safiań­ska, weź­cie”, mia­łam ochotę prze­kor­nie zapy­tać, z kim mam wziąć, prze­cież jestem sama.

– Sier­żan­cie, zapro­wa­dzi­cie plu­ton do maga­zynu, pobie­rze­cie mun­dury. O godzi­nie osiem­na­stej kola­cja.

– Tak jest.

– Jesz­cze jedno. Panie korzy­stają z łazienki na par­te­rze po lewej stro­nie. Jak będzie wolna, mogą z niej korzy­stać rów­nież pano­wie. Nie chcę mieć żad­nych pro­ble­mów dam­sko-męskich. Czy to jasne? – zapy­tał porucz­nik, pod­no­sząc głos.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki