50 twarzy Tindera - Joanna Jędrusik - ebook + książka

50 twarzy Tindera ebook

Joanna Jędrusik

4,0

Opis

Bridget Jones na ostro z kontem na Tinderze. Mniej o ciuchach. Więcej o seksie!

Szukasz sensu na jedną noc? A może seksu na całe życie? Polizwiązku z kilkoma fajnymi osobami? Stałej, monogamicznej relacji? Dalej nie możesz znaleźć miłości? A może była, ale się skończyła?

Na Tinderze możesz znaleźć to wszystko, a nawet więcej.

Asia Jędrusik korzystała z tej apki tak intensywnie, że momentami aż bolał ją kciuk od przewijania potencjalnych partnerów. I tylko raz umówiła się na randkę z fanem Breivika.

Czytając jej przygody na przemian chce się płakać i wybucha się śmiechem. Nie zdziw się jednak, gdy w przezabawnie opisywanych przez nią randkach, odnajdziesz portrety osób przypominające twoich znajomych.

50 twarzy Tindera to fascynujący autobiograficzny reportaż o poszukiwaniu bliskości, seksu i sensu, praktyczny poradnik randkowania i obsługi relacji damsko-męskich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 269

Rok wydania: 2019

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lena1666

Oceń książkę

To coś na pograniczu pamiętnika, poradnika jak korzystać z Tindera i 50 Twarzy Greya, ale zarazem można tam znaleźć Polaków portret własny - przekrój przez różne zawody, stany miejsca. Pikanterii dodaje też niewybredny język. I jak każdą książkę szczerą i bezpośrednią - polecam.
21
Trenerel

Oceń książkę

Nie wiem nic o autorce i jeżeli wydarzenia opisane w książce są prawdziwe to jestem pod wrażeniem. I szacunek dla analiz i wniosków. Nie mogłem oderwać się od lektury.
10
miodowabesos95

Oceń książkę

Zabawna, czasami życiowa historia kobiety, która po rozstaniu z mężem postanawia znowu rozpocząć randkowanie. Na leniwy wieczór idealna pozycja.
11
Gabi_60

Oceń książkę

Na pewno nie jest to książka dla zbyt pruderyjnych osób. Bezpośredni, dosadny język i duża ilość wulgaryzmów mogą razić wrażliwszego czytelnika. Pomimo tego, uważam, że warto ją przeczytać, bo w mojej ocenie jest napisana inteligentnie i , mam wrażenie, do bólu szczerze. Czyta się ją naprawdę dobrze. Terapia wstrząsowa dla wszystkich poszukiwaczy romatycznej, internetowej relacji.
11
Shalathy

Oceń książkę

Niezwykle ciekawa opowieść o różnorodności. O różnych kolejach losu. Jeżeli ktoś z zraził się na randkach przez internet to na pewno powinien to przeczytać chociażby po to żeby zobaczyć że naprawdę są różni ludzie i różne historie mogą się wydarzyć. W dużej mierze jest to też książka o samotności i o poszukiwania kogoś z kim można byłoby dzielić tą samotność.
00

Popularność




50 TWARZY TINDERA

JOANNA JĘDRUSIK

Tinder jest magiczny

Pewnej jesieni siedzę w za dużej piżamie z mężem w łóżku, gapimy się w kupiony za hajs od rodziców czterdziestodwucalowy telewizor i oglądamy seriale. Jemy lekko rozgotowany makaron z sosem serowym, który kapie mi na piżamę. Potem kładę się w tej ufajdanej piżamie spać; trzeba rano wstać do korpopracy i zapierdalać na ten stateczny, mieszczański mokry sen. I nie ma co liczyć na jakikolwiek seks: nie dość, że od kilku lat pierdzimy razem w łóżku, a romantyzm umarł na drugiej randce, to jeszcze mąż zwyczajnie nie umie w seks. Ale bardzo go kocham i jest git. Kto w sumie potrzebuje tego przereklamowanego seksu.

Rodzina pomagała, więc nasze mieszkanie nawet nie jest na kredyt, starego diesla zamieniliśmy niedawno na kilkuletniego opla. Czasem ledwo starcza do pierwszego, ale nie dlatego, że kiepsko zarabiamy, tylko dlatego że jemy przynajmniej raz w tygodniu ośmiorniczki, kupujemy za drogie wina, żyjemy ponad stan i powoli okopujemy się na naszej średnioklasowej pozycji. W weekendy jeździmy oplem na daczę, gdzie ubrana jak Kargul z Samych swoich sadzę pomidory i przerzucam kompost. Mąż woli w fotelu ogrodowym czytać jakieś pierdoły o żeglarstwie w XVIII wieku. Czasem mówi, że chciałby być piratem na Morzu Południowochińskim, jest jednak prawnikiem, więc trochę mi go żal, ale mu tego nie mówię. Po sadzeniu pomidorów jeździmy na obiady u dziadków. Życie wygląda jak połączenie serialu Na Wspólnej i katalogu Ikei.

Następnej jesieni wszystko jest inne. Siedzę w łóżku z jakimś facetem, którego imię zupełnie już mi się zatarło, zresztą nie ma dla tej historii żadnego znaczenia. Jemy wegański ser, popijamy winem z Żabki. Nie mam na sobie piżamy, tylko coś między koszulą nocną a strojem księżniczki Disneya, w stylu tych, które w starych włoskich filmach nosiła Sophia Loren czy inna Anita Ekberg. Mieszkam w kawalerce: minimalizm, duże łóżko i koniecznie wanna. Spędzam w niej wiele wieczorów, czasem towarzyszy mi szklanka whisky, czasem papieros, a czasem jakiś facet. W weekendy wkładam małą czarną, maluję usta na czerwono i spotykam się w jakimś modnym bistro z facetem, który potem rozmaże mi tę szminkę. Zamiast działki jest spacer po Łazienkach, zamiast grubego polaru jest dopasowany płaszcz, zamiast kaloszy à la walonki są szpilki à la Christian Louboutin. Siedzimy więc z tym facetem w łóżku, właśnie skończyliśmy się bzykać po raz drugi tego wieczoru i wrzeszczeć do siebie świństwa rodem z RedTube’a. Wszystko jest inne niż poprzedniej jesieni. No, może poza tym, że też oglądamy seriale. Lubię seriale. Życie jest trochę jak Seks w wielkim mieście, trochę jak komedia romantyczna, a trochę jak pornos.

Magiczna transformacja dokonała się za pomocą Tindera. Po drodze była trochę tragedia, a trochę czeski film. Okazało się, że jak w kawałach wujka Staszka mogę wyjechać w delegację, a mąż zacznie pukać koleżankę z pracy. Potem są płacz, wyrzuty, terapia małżeńska, miotanie się, wątpliwości, w końcu mąż się wyprowadza i zaczyna się zupełnie nowe życie. Znowu wychodzę z domu w celach innych niż kolacja z eks, herbatka u dziadka i wspólne zakupy w Tesco. Przypominam sobie, że kiedyś miałam koleżanki i życie towarzyskie, że zanim się okopaliśmy z mężem w domu wśród poduszek z Ikei, chodziłam ze znajomymi w jakieś miejsca i chyba było wesoło. Idę nad Wisłę z dziewczynami z dawnych czasów. Ulka mówi mi o Tinderze. Niedorzeczny pomysł, jacyś kolesie, zdjęcia, przesuwanie, nowa moda. Zupełnie nie rozumiem, o co jej chodzi, i jak to – umawiać się na randki na podstawie zdjęć?!

Tydzień później palec napierdala mnie od przewijania w lewo i w prawo. Kciuki bolą od pisania. Staję na rzęsach, żeby nie stracić wątku. Spróbujcie prowadzić dwadzieścia rozmów jednocześnie, to zrozumiecie, o czym mówię. W końcu zaczynam się umawiać na randki.

Na pierwszą zawozi mnie były mąż, który – jak wtedy twierdzi – musi spróbować czegoś innego, ale wierzy, że się razem zestarzejemy, i ciągle chce się ze mną widywać. Myśli, że wiezie mnie do eleganckiego hotelu na firmową imprezę. Tymczasem ja też uznałam, że muszę spróbować czegoś innego. Na Tinderze poznałam Pana Reżysera. Wyreżyserował taką randkę: czeka na mnie w pokoju hotelowym, na drzwiach wisi opaska. Zawiązuję ją na oczach i wchodzę do zupełnie ciemnego pomieszczenia. Nie widzimy się, on też ma opaskę. Wszystko idzie zgodnie ze scenariuszem, jest ostro i cholernie podniecająco, surrealizm i szalejące zmysły. Nikt jeszcze wtedy nie słyszał o jakimś Greyu. Ale po to jesteśmy hipsterami, żebyśmy coś robili, zanim to było modne, c’nie?

Tak mija dzień po dniu. Z jednej strony ciągle rozgrzany ekran smartfona, z drugiej – sporo czasu spędzam na płakaniu w łóżku, bo jednak mi się rozpieprzył ten lukrowany obrazek, mąż okazał się kutasem, a ja momentami obwiniam się o wszystko, co się stało, biorę na siebie jego winy i grzechy. Wybaczam mojemu winowajcy i proszę o wybaczenie, kajam się za wszystko. No bo jak tu się nie czuć winną? Wszystko bym na siebie wzięła, cudzą zdradę, cudze kłamstwa. Przyznałabym się nawet do wydania rozkazu strzelania do górników w kopalni Wujek, gdyby to było konieczne, żeby uratować moje małżeństwo.

W takim właśnie dziwnym stanie ducha dopada mnie bezsenność, depresja i Tinder. Dwie pierwsze choroby jednak łatwiej wyleczyć. Nie chodzę do pracy, bo zaczynam się rozklejać, gapiąc się w komórki Excela. Raz mdleję w łazience i rozwalam sobie wargę, upadając na kafelki przy kabinach; przyjeżdża pogotowie. No jak tu siedzieć w korpo?! Coraz bardziej wierzę w to, że mój eks jest kolejnym wcieleniem Hitlera. A jednocześnie coraz bardziej lubię rozmawiać i widywać się z facetami z Tindera. Wszyscy są cholernie mili, chwalą moje cycki, tyłek, chcą się znowu spotkać i napierdalają komplementami jak premier Morawiecki kłamstwami o polskiej gospodarce.

Czym jest Tinder?

Zacznijmy jednak od tego, że pewnie niektórzy z was nie wiedzą, czym jest ten Tinder. Z kolei pewnie większość tych, którzy wiedzą, z Tindera nie korzystała, bo albo pozostaje w relacjach, w których szukanie nowych wrażeń nie wchodzi w grę, albo zwyczajnie woli podrywać płeć przeciwną na żywo. Tradycyjnie: w biurach, na siłowni, w knajpach, klubach, na domówkach.

Tinder to aplikacja, którą instalujemy w smartfonie; jest darmowa, chociaż istnieje też płatna wersja, która pozwala na przykład zwiększyć zasięg wyszukiwania partnerów i tak dalej. Każdy użytkownik ma swój profil i może przeglądać profile innych użytkowników. Jeśli ktoś nam się spodoba, przesuwamy jego zdjęcie w prawo. Jeśli osoba ze zdjęcia zrobi to samo, zostajemy parą (matchem, od angielskiego słowa match) i można zacząć ze sobą rozmawiać. Jeśli rozmawia się fajnie, można umówić się na spotkanie. Choć twórcy Tindera upierają się, że apka służy do poznawania nowych osób, to wszyscy znają ją jako największą i najpopularniejszą aplikację randkową. Tindera używa co piąty młody człowiek przed dwudziestym czwartym rokiem życia, ponad 50 milionów ludzi na całym świecie. Jest dostępny w stu dziewięćdziesięciu sześciu krajach. Mówimy więc o zjawisku masowym. Pomysł nie był wcale taki oryginalny: już w 2009 roku, czyli trzy lata przed powstaniem Tindera, podobnej aplikacji, o nazwie Grindr, używali geje i lesbijki. Zresztą z Tindera mogą korzystać również nieheterycy.

Żeby założyć konto na Tinderze, trzeba mieć profil na Facebooku (choć jakiś czas temu twórcy aplikacji ułatwili jej używanie i teraz wystarczy logowanie przez numer telefonu). Oczywiście znajomi z Fejsa nie widzą, że korzystamy z Tindera, ci z Tindera natomiast nie widzą naszego konta na Facebooku. Na Tinderze widać tylko nasz wiek oraz nasze imię. Do tego możemy (ale nie musimy) uzupełnić profil o inne informacje. Na porządku dziennym jest podawanie uczelni (bardzo przydatne – w końcu kto by chciał iść na randkę z gościem po KUL-u?). Bardzo często użytkownicy piszą też, gdzie pracują, zobaczymy tu więc i „Gazetę Wyborczą”, i znane korpo, ale też „U siebie” albo na przykład firmę „Ministerstwo Lansu i Bansu”.

Codziennie 12 milionów ludzi loguje się do apki, przewijając zdjęcia innych osób 1,6 miliarda razy; cholernie dużo jest tego przewijania. W każdym tygodniu zostają sparowani z ponad 20 milionami innych użytkowników i umawiają się na milion randek. Przeciętny użytkownik spędza na Tinderze półtorej godziny dziennie. To dość sporo, ale był czas, kiedy wyrabiałam pewnie średnią za kilka osób. Aha, najróżniejsze statystyki z całego świata i Polski z ostatnich czterech lat podają, że stosunek kobiet do mężczyzn na Tinderze wynosi mniej więcej 40 do 60. W dodatku ponad 40 procent użytkowników jest w związku małżeńskim albo monogamicznym. Auć.

Wróćmy do kwestii technicznych. Poza naszym imieniem i wiekiem inni widzą też zdjęcie i krótki opis. Zarówno dobór zdjęć, jak i stworzenie odpowiedniego opisu to temat rzeka tysięcy artykułów w necie i niezliczonych rozmów ze znajomymi, którzy też używają apki. I zdjęcia, i opis można zmieniać; ja swój modyfikowałam kilka razy, w zależności od tego, kogo / czego wtedy szukałam. Zdjęć można zamieścić maksymalnie dziewięć, a opis musi się zmieścić w pięciuset znakach. Eksperci doradzają wstawienie najwyżej trzech fotografii i skracanie opisu, ja jednak nigdy nie wierzyłam tinderowym kołczom. W końcu im więcej ktoś się o mnie dowie, tym bardziej jest pewien, czy chce ze mną rozmawiać, czy nie. Zawsze wstawiałam też dużo informacji odsiewających: „głosowałeś na PiS / jesteś rasistą / maniakiem crossfitu – przewiń w lewo”; „nie szukam stałego związku”; „jestem poli”. Albo po prostu: „lewaczka”. Jak komuś się nie podoba, to nie marnujmy czasu.

Uważnie czytam opisy innych i przeglądam ich zdjęcia. Do kosza idą od razu właściciele tych banalnych, z hasłami w stylu: „carpe diem”, „CWKS w moim sercu jest”, „tradycjonalista, nie noszę rurek” czy „szukam żony”. W lewo przesunę też posiadaczy zdjęć, z których wynika, że mam do czynienia z bucami, obrońcami krzyża smoleńskiego, narodowcami dumnie prężącymi muskuły z naziolskimi dziarami, bankierami, pseudobiznesmenami zafascynowanymi Wilkiem z Wall Street, kołczami, klerykami czy kulturystami. Więcej o tym, jak wygląda tinderowa selekcja, napiszę później. Na razie poprzestanę na tym, że jest cholernie ważna.

Jeśli zdjęcie profilowe jakiegoś kolesia przesuniemy w lewo, to nie ma szans, żebyśmy zostali sparowani. Jeśli oboje przewiniemy swoje zdjęcia w prawo, wyskakuje okienko, które radośnie informuje nas, że jesteśmy parą i możemy zacząć rozmawiać, czyli wysyłać sobie wiadomości jak na zwykłym czacie. Jeśli w trakcie rozmowy okazuje się, że dupa i kanał, to naszą „parę” można od razu usunąć bez konsekwencji i tłumaczenia. Czasem to strasznie niemiłe, a czasem jest mi wszystko jedno.

W założeniu przeglądamy profile użytkowników, którzy znajdują się maksymalnie w promieniu stu kilometrów od nas, ale oczywiście większość ustawia mniejszą odległość. W końcu nie chcę, żeby sparowało mnie z facetem z Garwolina czy innego Grójca. I nie chodzi o to, że gardzę małymi miasteczkami, ale zwyczajnie nie ma szans, żeby ktoś jeździł na spotkania po siedemdziesiąt kilometrów. W Warszawie mieszkają 2 miliony ludzi, ktoś się zawsze znajdzie.

Jak już z kimś rozmawiam i jest fajnie, to umawiam się na spotkanie. Spotkanie nazywam randką, niezależnie od tego, czy idziemy na spacer do parku, na mecz Legii, na kawę, kolację, piwo, czy spotykamy się u kogoś w domu (co dość jasno wskazuje na intencje). Potem jest już wolnoamerykanka. Podobno ludzie często nie przychodzą na spotkania; mnie wystawiono tylko raz, więc miałam dużo szczęścia. Może z racji tego, że nierzadko umawiam się z kimś z grona znajomych moich znajomych, ludziom byłoby trochę wstyd nie przyjść. Bo w cudzych profilach widzimy też informację o tym, czy mamy z kimś wspólnych znajomych na Facebooku.

Znajomi z pracy (i ich znajomi) to zawsze przypał, praca to dla mnie miejsce święte, gdzie nie ma Tindera i romansów. Natomiast znajomi znajomych to prawie zawsze dobry wybór, zwłaszcza jeśli mamy dobre zdanie o wspólnym znajomym. Na przykład mój najlepszy przyjaciel to bardzo mądry lewicowy publicysta. Jak widzę, że koleś z Tindera jest jego znajomym, to prawdopodobnie będzie dobrze. A zwykle bardzo dobrze. Co prawda nie zapraszamy się z takimi facetami potem na Facebooku i nie opowiadamy wspólnym znajomym o mniej lub bardziej owocnych randkach, ale jednak takich spotkań jest sporo.

Na Tinderze są też dodatkowe funkcje – za niektóre się płaci. I tak za jakąś tam kwotę miesięcznie można przeglądać facetów z dowolnego miejsca na świecie (na przykład z samego środka Manhattanu czy w promieniu dziesięciu kilometrów od wieży Eiffla). Im ludniejsze miejsce, tym więcej użytkowników znajdziemy. W peruwiańskiej dżungli Tindera nie ma nikt, może poza nielicznymi turystami. W Nowym Jorku użytkowników jest tylu, że przewijanie może się (prawie) znudzić.

Można szukać partnerów w dowolnym wieku, na przykład od trzydziestu trzech do trzydziestu ośmiu lat. To mój najczęstszy zakres wyszukiwania. Jak ktoś lubi dwudziestolatków, to ma ich tu zatrzęsienie. Z pięćdziesięciolatkami bywa gorzej, bo oni jednak nie używają takich apek i zwykle są już sparowani ze swoimi pięćdziesięcioletnimi małżonkami.

Tindera można połączyć ze Spotify, więc moje pary mogą się dowiedzieć, jakiej muzyki słucham. Używam tej funkcji, ale niestety nie jest specjalnie popularna. Szkoda, bo szczególne miejsce w moim sercu zajmują mężczyźni słuchający metalu czy punk rocka. Natomiast jeśli jego ulubiony kawałek to jakieś Taconafide, to niezależnie od tego, jak fajnie koleś wygląda, nie przewinę go w prawo. Co, gdybym umówiła się na randkę, nie zważając na takie szczegóły, poszłabym do kogoś do domu i w ramach robienia romantycznej atmosfery facet puściłby na przykład polskie reggae? Nie dość, że do niczego by nie doszło, to jeszcze powiedziałabym, że boli mnie głowa i wróciła szybko do siebie. Muzyka jest niejako narzędziem dystynkcji społecznej, wiadomo, że kolesie słuchający klasyki często pokończyli studia, a kolesie słuchający Akcentu często mieszkają w małych miejscowościach i skończyli zawodówki. Klasizm na Tinderze jest ogromny, częściowo uzasadniony, bo przecież nie mam z chłopakami z zawodówki zbyt wielu tematów do rozmów. Ale o tym później.

Przewijam w prawo – fajny. W lewo – niefajny. Czasem jak przeglądam w telefonie Instagrama czy Facebooka, to zapominam, że to nie ta apka, i przesuwam palcem po ekranie. Tindera można zresztą podłączyć do Instagrama, co bardzo chętnie zrobiłam, chętnie też oglądałam Instagramy facetów, z którymi chciałam się umówić. W końcu zdjęcia, które facet wrzuca do sieci od kilku lat, powiedzą mi o nim dużo więcej od opisu na pięćset znaków.

Tyle teorii.

A teraz praktyka.

Tinder jako gra RPG

RPG to inaczej role-playing games, czyli popularne rolpleje albo gry fabularne. Mogą być rozgrywane i opowiadane na żywo, mogą być planszowe, karciane albo wreszcie komputerowe. Kiedyś rolpleje były zarezerwowane dla pryszczatych nastolatków i podstarzałych nerdów mieszkających z rodzicami. Potem się okazało, że wszyscy polubili science fiction i fantasy. Polacy pokochali Sapkowskiego, z Władcy Pierścieni zrobiono całkiem udane filmy, a CD Projekt wydał serię gier Witcher na podstawie przygód wiedźmina Geralta, która spopularyzowała rolpeje i przeniosła je z pokojów nastolatków do mainstreamu. A na koniec pół świata zaczęło srać z wrażenia na widok smoków z Gry o tron.

Od dziecka zadawałam się z tymi pryszczatymi nastolatkami, grałam, rzucałam kośćmi, przesuwałam pionki, malowałam figurki, strzelałam i ogólnie byłam nerdem. Dalej jestem, bo to coś, co chyba zostaje na całe życie. W Polsce (i raczej na świecie też) nerdowskie zainteresowania są domeną mężczyzn. Kobiety w grach często sprowadzają się do cycków z karabinem na ramieniu, a towarzystwo (zwłaszcza starsze) skupione wokół RPG-owych tematów jest przesiąknięte mizoginią rodem ze średniowiecza. Niedawno wywodzący się z tego kręgu pisarz obraził znaną dziennikarkę, mówiąc, że nie grozi jej aborcja, bo z nią i tak nikt nie uprawia seksu. Jednym słowem, ta zabawa nie jest dla dziewczynek, ale ostatnio na szczęście trochę się to zmienia. W RPG gra coraz więcej dziewczyn i nie wszystkie chcą być czarodziejkami.

Rolpleje polegają na tym, że wcielamy się w jakiegoś starannie zaprojektowanego bohatera i ratujemy świat albo robimy inną zajebistą rzecz. Każdy rolplej ma swoją mechanikę, czyli zestaw zasad, które określają, co można, a czego nie można, co trzeba robić, żeby wygrać, oraz jak wyglądają kolejne etapy gry. Dawno temu stwierdziłam, że Tinder bardzo przypomina rolpleja. Już wyjaśniam dlaczego.

Świat randkowania opisuje się często za pomocą narracji pochodzącej z gier. Sama używam tego języka w rozmowach ze znajomymi. W niektórych przypadkach mowa po prostu o swego rodzaju rywalizacji, natomiast ze znajomymi nerdami możemy się pokusić o bardziej rozbudowane inside jokes i aluzje do znanych gier. Daleko nie szukając, w pierwszej części niezwykle popularnych gier o Wiedźminie po każdym kolejnym stosunku Geralt dostaje kartę z podobizną dziewczyny, którą właśnie puknął. To taka minigra w grze, bo gracz chce wtedy puknąć wszystko, co się da, żeby zdobyć kolekcję kart. I Tinder też tak czasem wygląda, tylko że zamiast karty „Półelfka” czy „Dziwka Portowa” dodajemy sobie do kolekcji „Jarek 28, architekt” albo „Kuba 31, barman”. A więc już samo spotykanie kolejnych mężczyzn czy kobiet może być dla nas grą.

Weźmy do ręki pierwszy lepszy kierowany do kobiet szmatławiec: każdy opis randki przypomina agon, w którym mężczyźni i kobiety to przeciwnicy. Nie ma po prostu podziału na płcie, wyraźnie się podkreśla, że to konflikt, dwie strony barykady i że jesteśmy z innych planet. My jesteśmy Marsjanie, a po drugiej stronie barykady stoją Wenusjanki. Przedstawicielom wrogich płci / obozów chodzi najwyraźniej o to, żeby podstępem, sprytem czy innymi metodami doprowadzić przeciwnika do poddania się naszej woli. Mężczyźni chcą skłonić kobiety do odbycia z nimi stosunku. Kobiety, poza tym, że mają się fajnie bawić, powinny też sprawić, że mężczyzna będzie oczarowany i zaangażowany, co doprowadzi do zbudowania relacji, a przynajmniej kolejnych randek. Kobiece gazety doradzają więc, „jak schwytać kolegę z pracy”, „jak złapać faceta przed czterdziestką”, albo podają „10 trików, żeby owinąć go sobie wokół palca”. Jednym słowem, wychodzi na to, że facet to jakiś pierdolony pokemon, którego trzeba wyśledzić i podstępnie usidlić.

Zresztą w kierowanych do mężczyzn szmatławcach narracja jest taka sama. Kobiety i mężczyźni są w stanie konfliktu, mają sprzeczne interesy, wszystkie chwyty dozwolone. To skomplikowana gra, z regułami niemożliwymi do pojęcia. W dodatku skoro najwyraźniej mężczyznom chodzi o seks, a kobietom o zaangażowanie, to wychodzi na to, że gramy na oddzielnych planszach. Tylko siąść i płakać.

Zarówno w kierowanych do męskiej, jak i do kobiecej publiczności gazetach panuje zgoda co do tego, że można i należy oszukiwać. Oszukiwanie, jakiego dopuszczają się kobiety, niczym dramat Balladyna ma często cechy nadprzyrodzone. To znaczy, że jeśli mężczyzna zrobi to, czego oczekujemy lub pragniemy, to nie jest to wynikiem jego słabości czy naszego sprytu, tylko po prostu posługujemy się magią.

Jeśli już trzymać się growowej terminologii, to istnieje podział na czarną i białą magię. Ta druga to ładna fryzura, fajny makijaż i modne ubranie. Natomiast jeśli użyjemy sztuczek korygujących to i owo, założymy bluzkę z dekoltem, dodamy czerwoną szminkę, będziemy patrzeć facetowi głęboko w oczy, zwilżać usta i bawić się kosmykiem włosów, to jest to już czarna magia.

Sztuczki tego rodzaju można wymieniać bez końca. Podręcznik czarnej magii i rzucania uroków zaczyna się od podstaw: trzepotanie rzęsami, odwracanie wzroku, prostowanie pleców, żeby cycki lepiej wyglądały, i uśmiechanie się do obcych. Na późniejszych etapach poznamy zaklęcia przemiany: z szarej myszki w duszę towarzystwa, zaklęcia iluzji, czyli ukrywanie obciskającymi gaciami niewidkami wystających brzuchów, zaklęcia zniszczenia, czyli instrukcje, jak robić awantury i się gniewać, żeby potem przepraszał na kolanach. No i oczywiście rzucanie uroków, za pomocą których zyskamy kontrolę nad umysłem przeciwnika. A na koniec zostają potężne czary, dzięki którym „on będzie leżał u twoich stóp”, jak robienie laski z kostkami lodu w ustach czy przygotowanie skrzydełek barbecue, podanie mu piwa i odpalenie Ligi Mistrzów.

Tak więc Tinder to randkowanie, a randkowanie to gra. A że z gier znam się najlepiej na rolplejach, a nie na brydżu sportowym, to umiem wskazać tych kilka podobieństw.

W rolpleju najpierw tworzymy postać. Czasami podaną mamy, zupełnie jak w życiu, tylko płeć. Potem wybieramy sobie klasę postaci: czarownik, rycerz, krasnolud, mroczny elf czy inny złodziejaszek. Każda ma swoje specjalizacje, mocne i słabe strony. Na Tinderze też się stwarzamy od początku. Najpierw budujemy opis i dodajemy zdjęcie. Zmieniamy je w zależności od tego, z kim gramy i o jaką stawkę. Na przykład kiedy szukałam na Tinderze chłopaka, z którym mogłabym się trwalej związać, w moim profilu było jak najwięcej info zwiększających szanse, że sparuje się ze mną Odpowiedni Mężczyzna. Napisałam, że nie chcę facetów żonatych i w związkach oraz przygód na jedną noc. I sporo o tym, co robię w życiu i co mnie interesuje. Mówiąc językiem rolpleja, wybraną przeze mnie klasą postaci była stateczna korposzmata ze specjalizacją gotowanie. I tak jak przy budowaniu postaci w grze wymieniałam swoje umiejętności. Odpowiedni Mężczyzna mógł przeczytać, że umiem nie tylko gotować, ale też pracować, żartować, wybrać dobrą whisky, pływać, planować wakacje, znaleźć fajne filmy na wieczór i się przytulać. Sporo było o czytaniu, książkach i gazetach, a więc, mówiąc rolplejem, wsadziłam punkty umiejętności w inteligencję. Resztę punktów umiejętności zainwestowałam w kategorię zwaną „ogłada” – zdjęcia były ładne i dość grzeczne. Żadnych dekoltów. Jakieś urocze selfiaki, fota z psem kolegi. Jeszcze jedno zdjęcie, na którym siedzę na trawie i wiążę obuwie sportowe, i kolejne w kawiarnio-księgarni z jakimś ładnie wydanym tomiszczem w rękach.

Z tak stworzoną postacią można rozpoczynać grę, jeszcze tylko dobranie ekwipunku. W części gier można go dopasować do bieżącej rozgrywki, czyli inny wybrać na dużego i silnego przeciwnika, który wali maczugą, a inny na małego i zwinnego ze sztyletem. Tak samo na Tinderze. Jeśli idę na spotkanie z jakimś white-collarem, managerem, prawnikiem czy kimś, kto bawi się w biznesy, wyglądam bardziej oficjalnie. Ubieram się trochę jak na rozmowę kwalifikacyjną, z tą różnicą, że mam dekolt i zauważalny makijaż. Na randkę z pisarzem czy socjologiem idę w okularach z grubymi oprawkami. Szminka mocna i czerwona, staram się wyglądać mądrze, jak Jean-Paul Sartre na obcasach. Na randki z hipsterami chodzę w bluzach z kapturem. Rozpiętych, żeby było widać dekolt, ale nie za bardzo, bo może się okazać, że spędzę wieczór na schodkach nad Wisłą albo wsiądziemy na rowery miejskie czy coś w ten deseń.

Zamiast magicznej laski i szklanej kuli zdarza mi się użyć Facebooka, Instagrama lub po prostu kogoś wygooglować. Trochę jakbym przygotowywała się do wywiadu. Idę na randkę z kimś, kto określa się jako pisarz, więc oczywiście sprawdzam, co napisał. Jak felietony czy artykuły, to fajnie, bo nawet jeśli ich wcześniej nie czytałam, to przejrzenie kilku nie zajmie mi dużo czasu. Nigdy nie byłam tak zdesperowana przed pierwszym spotkaniem, żeby przeczytać czyjąś książkę, najwyżej jakąś jej recenzję. To samo dotyczy doktoratów i innych śladów intelektualnej aktywności, jakie można znaleźć w sieci. Pewnie znajomość czyjejś twórczości czy dorobku naukowego może pomóc zabłysnąć i osiągnąć efekt wow, ale trzeba mieć bardzo dużo czasu i musi nam bardzo zależeć. Poza tym jeśli odpowiednio dobiorę przeciwników, to będą na tyle ciekawi i wydolni intelektualnie, że sami opowiedzą o tym, co robią. Ostrzegam, może być bardzo ciekawie i można się wkręcić. W dodatku zupełnie jak w RPG-ach pozwoli nam to zdobyć punkty doświadczenia i będziemy mieli większe szanse na wyższych levelach.

Jakoś w początkach mojego tinderowania przydarzyła mi się zupełnie przypadkowo seria randek z fizykami. Niemalże jeden po drugim trafili mi się fizyk jądrowy, fizyk teoretyczny, fizyk zajmujący się cząstkami i fizyk ciała stałego. Niestety wszyscy okazali się wyjątkowo nudnymi osobami, więc zachęcałam ich do opowiadania o fizyce i swojej pracy. Przy trzecim zaczęłam już ogarniać, o co chodzi z cząstkami elementarnymi, i mogłam kolejnemu zadawać mądrzejsze pytania. Nie wyobrażacie sobie, jak potrafi się podjarać fizyk, kiedy zapytacie go, co to jest bozon Higgsa. Fizycy mają teorię strun i kwarki, większość grup zawodowych ma tego typu rzeczy, które nie dość, że mogą być dla nas ciekawe, to jeszcze pozwolą poexpić (czyli zwiększyć liczbę punktów doświadczenia, experience points). Powiecie, że macie w dupie fizykę, trudno, zawsze znajdzie się jakaś inna nauka czy grupa zawodowa, o której fajnie jest posłuchać.

W RPG-ach mamy przeciwników. Najczęściej są nimi źli ludzie, dzikie zwierzęta albo potwory. Czyli prawie tak samo jak na Tinderze.

Mamy różne klasy i poziomy przeciwników; tych z wyższych poziomów trudniej pokonać i lepiej nie brać się do nich na początku gry. Moje pierwsze randkowe doświadczenia były z punktu widzenia późniejszych spotkań swego rodzaju treningiem. Gracze powiedzieliby o takich facetach „świnie ćwiczebne” i mimo że nie przyszłoby mi do głowy takie określenie w stosunku do tych kilku miłych (lub mniej miłych) mężczyzn, to w istocie te pierwsze spotkania były przyspieszoną nauką tego, jak w ogóle używać Tindera, jak rozmawiać i tak dalej.

Mam więc stworzoną postać, wybrane umiejętności i przeszłam wstępny trening. Na końcu każdego poziomu, jak w grach komputerowych, czeka mnie boss, czyli ultratrudny przeciwnik, którego pokonam w pocie czoła. I który ruszy fabułę do przodu, a w przełożeniu na reala jakoś zmieni lub wzbogaci moje życie. Może to być monogamiczna relacja, może być układ friends with benefits, może być poliamoryczny związek czy po prostu niezaszufladkowane sypianie z kimś regularnie. Nie da się sypiać z jakimś mężczyzną co tydzień i po kilku czy kilkunastu spotkaniach nie zbliżyć się do niego, nie zaprzyjaźnić. Można się zakochać, chociaż do tego polecam związki monogamiczne. Po każdym levelu walczymy z kolejnym bossem, potem następny poziom i następna walka.

Ja zaczęłam używać Tindera po rozstaniu, więc w moim wypadku tym, co miało ruszyć fabułę do przodu, tym, do czego dążyłam, było odkochanie się w byłym mężu, zapełnienie pustki w życiu i głowie. Na niektórych etapach tinderowania celem gry było znalezienie chłopaka, takiego do monogamicznej relacji i trzymania za rękę. W innym momencie uznałam, że wygrałam, kiedy spotykałam się od ponad roku z dwoma miłymi facetami, a pomiędzy tymi spotkaniami sporadycznie urozmaicałam sobie życie kolejnymi. Tak jak w grze – na różnych poziomach mamy różne cele. Na jednym musimy zdobyć magiczny amulet monogamii, na drugim odzyskać wielki artefakt – zwierciadło utraconego poczucia własnej wartości, a na trzecim pokonać demona samotności. Na ostatnim etapie swojej tindergry weszłam w polisojusz z kilkoma innymi bohaterami. I w grach, i w życiu drużyny radzą sobie lepiej z wrogami, sojusze są opłacalne, a zdywersyfikowane ataki skuteczniejsze.

Jak już wiemy, przeciwnicy są łatwiejsi i trudniejsi. Na przykład spotkanie z gościem, który robi korektę w wydawnictwach, będzie raczej mniej wymagające niż spotkanie z pisarzem, który w tych wydawnictwach wydaje książki. Jeśli jednak za miarę trudności uznać poziom ego faceta, z którym idziemy na randkę, to przykładowy pisarz będzie miał niepomiernie wyższe. A jeszcze, nie daj boże, kiedyś go nominowali do nagrody literackiej. Bo u dziennikarzy, reporterów i ludzi pióra to ego jest dość wysokie. Rozumiem, że mają w głowach wyryte złotymi literami mądrości o dziejowej roli opiniotwórczej inteligencji, ale niektórym się, mówiąc potocznie, poprzewracało w dupie. Potrafią na pierwszym spotkaniu na głos wypowiedzieć zdania typu: „Większość dziewczyn chciałaby się ze mną spotykać”, „Jako znany pisarz, mam powodzenie u kobiet” czy „Jak pójdzie mój większy artykuł, to potem trudno mi się opędzić od dziewczyn”. Mnie coś takiego wystarczy, żebym grzecznie podziękowała za wieczór i skasowała wspólny czat, zanim zdążę wsiąść do taksówki. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że być może aktorzy i celebryci mają tysiąc razy większe ego, ale prawie nigdy nie przewijałam ich w prawo.

Czasem się cieszę, że większości z tinderrandek nie zapraszałam do znajomych na Facebooku. Byłoby mi trochę wstyd, gdyby ktoś zapytał, skąd znam takich buców. Ten rodzaj buca dzwoni w środku nocy, prawdopodobnie waląc konia, żebym posłuchała, jak dochodzi, albo po trzech miesiącach milczenia wysyła o 21.00 wiadomość, czy może do mnie wpaść, bo ma cholerną ochotę na seks.

Ci z rozdętym ego kiepsko radzą sobie z odrzuceniem. Jeśli po pierwszym spotkaniu grzecznie podziękuję i powiem, że chyba nic z tego i miło było poznać, to taki gość będzie wysyłał potem smsy o treści: „A może jeszcze raz spróbujemy? Chyba za pierwszym razem nie byłaś w nastroju”. Nie potrafią zaakceptować faktu, że mogę nie być zainteresowana, bo są po prostu nudni albo nadęci. Ja na odrzucenie reaguję ewentualnie smutkiem, oni zdziwieniem i chęcią podjęcia walki w obronie własnego ego. Czasami walki trochę agresywnej, która kończy się tym, że trzeba fajnemu reporterowi czy dobrze zapowiadającemu się pisarzowi kazać się odpierdolić.

Kiedy to piszę, przychodzi mi do głowy jeden taki poznany na Tinderze „przeciwnik”. Na spotkanie przychodzi spóźniony dwadzieścia minut, przecież wiadomo, że poczekam. Wali od niego nonszalancją, nie poczuwa się do chociażby zdawkowych przeprosin. Siada i zaczyna opowieść. Gada. Dalej gada. Po trzech minutach w końcu przerywam mu monolog, wchodząc w słowo, bo inaczej się nie da. Chwilę patrzy w przestrzeń, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią na moje pytanie, ale tak naprawdę wybiłam go tylko z rytmu, bo zaraz wraca do swojego wywodu. Wywód jest zresztą nieciekawy, o niczym i dość chaotyczny. Po kolejnych trzech minutach próbuję jeszcze raz mu przerwać. Tym razem odpowiada: „No tak, tak, właściwie tak…”, i wraca do monologu. Rozsiada się wygodniej na krześle, zaczyna gestykulować; gdyby nie to, że gapi się czasem na moje cycki, to dałabym głowę, że nie zauważył, że tu jestem. Wywód jest o wszystkim, ale głównie o jego książce, poprzedniej i kolejnej, o nagrodzie, do jakiej go nominowali, i o tym, dlaczego jakimś cudem skończyło się tylko na nominacji. Właściwie sam zadaje sobie pytania i sam na nie odpowiada. Zero interakcji, zwyczajowych uprzejmości, nic, tylko monolog. W końcu spływa na mnie olśnienie, że przecież dobrze znam takie zachowanie, koleś jest po prostu nadmuchany. Białego śladu pod nosem co prawda nie widać, ale reszta wskazuje, że pociąganie nosem między zdaniami to nie efekt wyjątkowo mroźnego listopada, tylko tak zwany kolumbijski katar.

Zaczynam dyskretnie zerkać na zegarek. Zerkam jeszcze kilka razy, za każdym razem coraz mniej dyskretnie. W końcu z trudem udaje mi się przerwać jego słowną sraczkę. Mówię, że wszystko ekstra, ale jestem tu od dwudziestu minut, dał mi dojść do głosu jakieś dwa razy, wypowiedziałam jakieś dziesięć słów i co najmniej od siedemnastu minut zajebiście się nudzę. Gapi się na mnie, jakby nie rozumiał, co mam na myśli. Potem chyba robi mu się trochę głupio, zdawkowo przeprasza i mówi, że to dlatego, że chyba za mocno się spalił przed naszym spotkaniem. Z jego słów wyraźnie wynika, że winę ponosi nie on, tylko za mocne zioło, które mu sprzedali. Pozostaje mi się tylko z tym zgodzić i podziękować za spotkanie. Jest niepocieszony, siedzi przy stoliku z naburmuszoną miną. Rozstajemy się w pokojowej atmosferze z lekkim fochem, ale przecież nikt nie będzie nikomu robił wyrzutów.

Jakiś czas później pisze, że może spróbujemy jeszcze raz. Nie odpisuję.

Tydzień wcześniej wkurwiłam się nie na żarty na jednego dziennikarza, który próbował potraktować moje mieszkanie jak swój folwark, a mnie jak żywy inwentarz.

Kilka tygodni wcześniej inny dziennikarz odezwał się po paru miesiącach milczenia (wcześniej nie odpisał na wiadomość) z pytaniem, czy mogę mu pożyczyć trochę pieniędzy.

I jeszcze jest spotkany miesiąc wcześniej pisarz, który przez pół randki opowiada o swojej byłej, a drugie pół o swojej mamie. Kiedy w końcu udaje mi się dość odważnie zasugerować, że nie przyszłam słuchać o najważniejszych kobietach jego życia, stwierdza, że chyba jestem inteligentna, więc przeczyta mi kawałki rozdziału, który pisze, żebym mu powiedziała, co sądzę. Po pierwszym fragmencie mówię, że może być, po drugim nie mówię nic, bo był nudny i nie mam ochoty bawić się w recenzentkę. Po trzecim kawałku wkurwiam się i radzę mu zwrócić się do wydawnictwa.

Nie wiem, czy od siedzenia przed laptopem i pisania książki albo artykułu rozdyma się ego, ale trochę się boję, czy po tej książce nie zostanę arogancką, zakochaną w sobie cipą. Może publikacje są dla facetów jak ferrari, przedłużenie penisa. Jeśli tak, to chyba z racji tego, że nie mam penisa, mogę spać spokojnie.

W każdym razie w kontekście tinderowego rolpleja: jeśli przeciwnik ma wysoki współczynnik ego, to nie polecam zaczynać gry i atakować.

Są też przeciwnicy mało wymagający. I jak już się nauczymy, że zakompleksiony gość świeżo po rozstaniu jest łatwy jak sprawdzian z Present Simple, to możemy kolekcjonować takich na pęczki i zbierać do woli punkty doświadczenia. Ja zbierałam sporadycznie, bo jednak to ciągle ten sam potwór i te same sekwencje ciosów, czyli żadne wyzwanie i po prostu nuda. Ale też dlatego, że było mi trochę głupio. W grach nie obowiązuje nas żadna etyka, w życiu jednak trzeba by jakąś stosować. Taki samotny, załamany po rozstaniu facet to łatwy łup. Będzie zachwycony, że w końcu może z kimś fajnym iść na randkę. W dodatku mam dość spory naddatek empatii i zdarza mi się lądować z kimś w łóżku tylko po to, żeby poczuł się lepiej. Pamiętam, że moje pierwsze tinderowe spotkania pomogły mi odzyskać wiarę w siebie, pamiętam, jak okazana uwaga wyciągała mnie z dołka. I jeśli istnieje jakaś kosmiczna wymiana energii w naturze, to ja oddawałam tym nieszczęśnikom tę energię, którą wcześniej przekazali mi inni mężczyźni.

(Tragi)komedia ludzka

Gdyby Balzac żył, to od przesuwania zdjęć na Tinderze bolałyby go palce. Po pierwsze, Balzac bardzo lubił laski i romanse, a po drugie, kręciło go oglądanie najróżniejszych ludzi. Tinder to takie stendhalowskie zwierciadło przechadzające się po naszym gościńcu. Znajdziemy tam więc mężczyzn (i kobiety) w różnym wieku, z różnych miejsc na świecie, z małych i dużych miejscowości, przedstawicieli wszystkich możliwych zawodów. Singli, rozwodników, wdowców; gości zdradzających swoje żony i dziewczyny; całą masę facetów, którzy chcą być w otwartych relacjach, szukają kogoś do układu friends with benefits albo są zupełnie otwarcie poliamorystami. Znajdziemy mężczyzn szukających ONS (one night stand, czyli jednorazowego seksu), ale też (dużo rzadziej) gości deklarujących, że szukają poważnego związku.

Możemy do woli przeglądać i przewijać. Chcemy prawnika? Wybieramy facetów z takim opisem albo takich, którzy wpisali w uczelni „WPiA”. W końcu nie ma prawnika, który na wstępie nas nie poinformuje, że jest prawnikiem, ewentualnie studentem prawa, a więc prawnikiem in spe. Trochę trudniej o lekarzy, bo młodzi lekarze są w Polsce cholernie zajęci, pracują na trzy etaty, a w dodatku w wolnych chwilach muszą strajkować, bo nie dość, że są przepracowani, to jeszcze państwo płaci im gówniane pieniądze. Znajdziemy urzędników każdego szczebla, biznesmenów, restauratorów i kelnerów, tancerzy, aktorów, poetów, pisarzy, muzyków, rzeźbiarzy, malarzy i fotografów. Tinder jest pełen programistów, speców od PR, kołczów, trenerów fitness, gości, którzy określają się jako „social media ninja” albo „digital nomad”. Wreszcie jest tam dużo dziennikarzy, pracowników gazet, telewizji i radia, działaczy, społeczników, filozofów i socjologów. Gości po zawodówkach, po studiach, doktorów i inżynierów.

Znajdziemy wszystkie opcje polityczne i religijne. Widziałam (co nie znaczy, że chciałam spotkać osobiście) gości z Zadrugi, ultrakatoli, narodowców, korwinistów, religijnych maniaków, kibiców z powstańczymi kotwiczkami, neoliberałów, anarchistów, libertarian i lewaków.

Na szczęście mamy wybór, ale i tak czasem można się potknąć i trafić na kawę czy piwo z kimś, kto wzbudza nasze obrzydzenie. Kilka razy natknęłam się na rasistów, homofobów i antysemitów, napiszę o tym trochę później. Zawsze w takich wypadkach było trochę strasznie, bo okropnie się wkurzam, jak osobiście spotykam złych i głupich ludzi.

Masz jakieś hobby? Spoko, prawie na pewno znajdziesz na Tinderze faceta, który tak jak ty zbiera zapalniczki, jest od stóp do głów wydziarany, ma nasrane na punkcie crossfitu, tańczy tango czy inną kizombę, lubi grać w brydża, jeździć na motocyklu, uprawiać ogródek czy palić blanty. Najgorzej, jeśli robi te wszystkie rzeczy naraz, bo trudno nadążyć, ale każdemu według potrzeb.

Przez pierwsze dwa lata używania Tindera w szaleństwie mojego poszukiwania nie było metody. Zwracałam raczej uwagę na zdjęcia i chodziłam dość szybko na spotkania z masą facetów. Wtedy też natknęłam się na największych kosmitów i nauczyłam, że niedopasowana randka to nie tylko stracony czas, ale też wielokrotnie powód do sporego wkurwienia i frustracji. Z drugiej strony w ciągu tych dwóch lat znalazłam na Tinderze to, czego wtedy szukałam: stałe relacje. Jedna trwała cztery miesiące, inna trzy, kolejne po dwa. Co prawda żadna nie skończyła się podsumowaniem: „I żyli długo i szczęśliwie”, ale przynajmniej było miło, były uczucia i jakaś stabilizacja. Niestety było też przekonanie, że na Tinderze można spotkać miłość. Przekonanie, które oczywiście nie jest w 100 procentach nieprawdziwe, ale z dzisiejszej perspektywy uważam je za cholernie szkodliwe.

W pewnym momencie, zmęczona poszukiwaniami i kilkumiesięcznymi związkami, które okazały się stratą czasu, uznałam, że wystarczy, czas zrewidować oczekiwania i podejść do Tindera inaczej. Zaczęłam się spotykać z kilkoma facetami naraz i było dużo zabawniej. Wszyscy (łącznie ze mną) deklarowali, że nie szukają nikogo na stałe, nikt nie zadawał pytań. Można było się dorobić ładnego „zestawu” według swoich upodobań. Mieć dużego miśka do przytulania, cholernie gibkiego tancerza z ładnym ciałem, żeby się na niego pogapić po seksie, fajnego felietonistę do dyskutowania i nerda do grania razem w stare gry przez sieć. Aha, no i oczywiście z każdym można iść do łóżka i z każdym jest mniej lub bardziej ciekawie. Jeśli nie jest, to zamienia się jednego nerda na drugiego, felietonistę na reportera, a miśka na drwalopodobnego hipstera i tak dalej.

Tinder stał się dla mnie źródłem uniesień i fizycznych przyjemności. Ale nie tylko. Fajnie było w ramach małżeństwa oddzielić się od reszty świata i spędzać każdy wieczór z człowiekiem, którego się kocha. Po rozstaniu jednak okazało się, że większości znajomych nie widziałam od studiów, część się gdzieś rozjechała, z innymi nie miałam kontaktu, a reszta odpada, bo była kręgiem towarzyskim byłego męża. Nagle odkryłam, że właściwie nie mam nikogo poza dwiema koleżankami z liceum i najlepszym przyjacielem, z którym zamiast na imprezy chodziliśmy na obiady i kolacje. I tutaj z pomocą przyszedł Tinder. Nareszcie było z kim iść do kina i knajpy. Po pewnym czasie grono nowo poznanych facetów urosło. Z kilkoma zaprzyjaźniłam się od razu, właściwie zupełnie pomijając etap randkowania. Z kolejnymi po jednorazowych przygodach, po paru randkach, a czasem po dłuższych otwartych relacjach. Dzisiaj wśród bliskich przyjaciół mam kilku takich tinderowych. Wspaniałych facetów, na których mogłam i mogę liczyć. Poznani na Tinderze kumple, koledzy i przyjaciele pomagali mi się przeprowadzać, naprawić komputer, przywieźć meble z Ikei. Kiedy jest mi źle i smutno, są na żywo, lub przynajmniej na odległość, gotowi słuchać, radzić i pomagać. Kiedyś nawet jeden przyjechał w środku nocy pomóc mi się pozbyć z domu gigantycznej ćmy, która terroryzowała mnie przez kilka godzin i nie chciała dać się złapać.

Dzięki poznanym na Tinderze przyjaciołom przestałam jeść mięso, często słuchałam ich rad, wybierając miejsce na urlop, podsuwali mi nową muzykę, filmy i książki. Ja też (mam nadzieję) wystarczająco dużo i dobrze ich wspierałam. Czytałam ich artykuły, słuchałam ich płyt, pomagałam im wybierać ubrania, kanapy czy malować mieszkania. I słuchałam. Przyjaciele są też po to, żeby mieć do kogo mówić.

Na Tinderze można więc znaleźć towarzystwo. Z różnych środowisk. Wcześniej znałam głównie ludzi z pracy i prawników – znajomych byłego męża. Dzięki Tinderowi mogłam poznawać osoby z kręgów, które dotąd były dla mnie niedostępne. Nie muszę pisać, że właściwie wszyscy byli ciekawsi niż przedstawiciele palestry.

Co prawda nie jestem imprezowa i okazało się, że dalej lubię domówki najwyżej trzyosobowe, że brutaże, techno i masy krytyczne są nie dla mnie, że na wernisażach jest nudno, bo tłok, zamiast oglądać rzeźby i obrazy, trzeba z kimś rozmawiać, a wino jest podłe. Nigdy nie przepadałam za bankietami, festiwalami, premierami, weselami i innymi spędami, więc nie miałam okazji dzięki tinderowym znajomościom spotykać większej liczby ludzi. I chyba mi to nie przeszkadza.

Poznane na Tinderze osoby można traktować jako naprawdę bliskie i się z nimi zżyć. Aplikacja i randki są sztuczne, przyjaźnie zawarte na Tinderze – już nie. Znajomi z Tindera mogą nas zaprzyjaźnić ze swoimi znajomymi. Można zbudować wokół Tindera świat, a przynajmniej kawałek świata. Zwłaszcza jeśli jest się wycofanym i samotnym człowiekiem. Ja byłam bardzo.

Trochę mi to jeszcze zostało.

Pijani zwycięstwem popadają w nałóg, czyli o uzależnieniu

I tak się okazało, że Tinder jest zajebisty. Można osiągnąć sukces towarzyski, poznać ciekawych ludzi, wiele się nauczyć. Można mieć prawie nieograniczoną liczbę przygód, kolacji, śniadań, randek i romantycznych spacerów, mnóstwo seksu i przytulania. Przestać być nołlajfem siedzącym w domu. Można wreszcie, co było najważniejsze, usłyszeć wiele miłych rzeczy na swój temat. Od nudnej klasyki gatunku, czyli komplementów na tinderowym czacie na temat zdjęć, po zachwyty dotyczące smaku cipki czy kształtu sutków.

Większość z nas ma uszkodzone poczucie własnej wartości. Wydaje się nam, że jesteśmy przegrywami, cierpimy na syndrom kłamcy. Jesteśmy przekonani, że inni są fajniejsi, ładniejsi, mądrzejsi. Że jesteśmy gówno warci, za grubi, za niscy, że nic nie osiągnęliśmy, a w ogóle to przegraliśmy życie, bo nie poszliśmy na medycynę i dalej nie przeczytaliśmy Prousta.

Jak zaczynałam korzystać z Tindera, miałam milion kompleksów. Łatwiej sobie z nimi radzić, siedząc z mężem w kawalerce, grając w gry i oglądając seriale, w końcu tylko jedna osoba widzi gruby tyłek i wie, że tak naprawdę nie rozumiem do końca, o co chodzi w tej teorii postkolonialnej. W dodatku skoro siedzi w tej kawalerce już kilka lat, to znaczy, że zaakceptował moje wady.

Po rozwodzie wszystko się skończyło i stanęłam twarzą w twarz z dziesiątkami facetów. I nagle zdziwienie. Podobam się im! Podoba im się, jak się ubieram! Podobają im się szczegóły, o których nawet nie miałam pojęcia!

Pierwszy facet z Tindera, z którym idę do łóżka po rozstaniu z mężem, wspomniany już reżyser, jest zachwycony. Twierdzi, że każdy mój gest jest szalenie seksowny i że widok mnie pochylającej się i zapinającej kozaki na obcasie jest oszałamiający. Kurwa, oszałamiający! Te słowa dzwonią mi w uszach przez wiele tygodni jak upierdliwy refren piosenki Bednarka zasłyszanej w taksówce.

Kupiłam kozaki na obcasie kilka dni przed spotkaniem z reżyserem. Wcześniej raczej nie nosiłam obcasów. Tak to jest, jak mąż przez lata powtarza, że najpiękniej wyglądasz w jeansach i trampkach. Potem się dowiaduję, że puka laskę, która chodzi ubrana jak Edyta Górniak. Czyli co prawda niezbyt gustownie, ale chyba seksownie. Wtedy doszłam do wniosku, że z tymi trampkami i jeansami to pierdolenie i nie wiadomo, kto się bardziej oszukiwał, ja czy on. I że należy kupić jakieś szpilki i bieliznę, która nie jest sprzedawana w trójpakach. I że sukienki z szafy nie nadają się do niczego poza zasłanianiem jak największej powierzchni ciała. I że puchowe kurtki pozwalają się uroczo upodobnić do ludzika Michelina, ale ładnie wcięta talia lepiej wygląda w płaszczach. Jednym słowem, odkryłam, że można się wylaszczyć i że ktoś to entuzjastycznie zauważy, w przeciwieństwie do byłego męża.

W dodatku wiele rzeczy, które miałam od zawsze, zostaje pięknie nazwanych i skomplementowanych. Okazuje się więc, że mam śliczne usta, głos, stopy i masę innych kawałków, które nie są przecież zależne ode mnie, a strasznie się podobają moim tinderrandkowiczom. I jeszcze ktoś docenia, jak zapinam kozaki, no kurwa, ktoś w ogóle zwraca uwagę na to, że wkładam obuwie! Ale czad!

Kompleksy jakby się zacierają. Mądry terapeuta wytłumaczyłby mi, że źródłem poczucia własnej wartości nie powinni być dla mnie inni ludzie i ich komplementy, ale ja sama. Tylko że jak różni faceci powtarzają mi dziesiątki razy, że mam śliczny tyłek czy uśmiech, to po prostu zaczynam w to wierzyć. Zaczynam to traktować jak fakt, niemalże naukowy, bo przecież potwierdzony przez wielu niezależnych świadków.

Kolejny szok: nie dość, że chłopaki z Tindera chętnie się ze mną widują, to jeszcze twierdzą uparcie, że mam zajebiste poczucie humoru, że świetnie się ze mną rozmawia na wiele tematów, a w ogóle to mam w chuj ciekawą osobowość i, cokolwiek to znaczy, seksowny mózg. Mówią tak nawet faceci, z którymi przestaję sypiać, a zaczynam się po prostu przyjaźnić. Nagle zewnętrzna afirmacja dotyczy też intelektu. Sfery, która zawsze była dla mnie ważna, może nawet ważniejsza niż wygląd.

W dodatku sama widzę różnicę. Nagle zauważam, że chyba naprawdę jestem fajna i czarująca. Żaden facet nie ucieka z randki przez okno w toalecie, większość pisze i dzwoni po spotkaniu, że chcieliby więcej. Widuję się z kilkoma (w moim pojęciu) ultraciekawymi mężczyznami i, o zgrozo, mają ze mną o czym rozmawiać. Coś tam pamiętam z tych przeczytanych książek, faktycznie mam sporo zainteresowań (tylko nigdy o tym nie myślałam, skoro inni mają więcej) i nie jestem nudnym bejem. W końcu zaczynam wierzyć, że nie odstaję intelektualnie od większości facetów, a od tych wybitnych nie odstaję jakoś dramatycznie.

Tinder staje się jak narkotyk. Czuję się dzięki niemu piękna i mądra. Najpierw faceci patrzą na mnie w zupełnie inny sposób niż mój były partner. Potem sama zaczynam na siebie inaczej patrzeć. Jest zajebiście. Tinder jest jak kokaina. Czuję się świetnie, chce mi się, nawet mam siłę czasem iść na siłownię albo przynajmniej uprawiać seks przez cztery godziny bez przerwy. Tyle że kokaina jest podobno strasznie droga, a Tinder jest za darmo i nie wsadzają za niego do więzienia. Ale tak samo jak można się uzależnić od kokainy, można się uzależnić od Tindera.

W moim życiu Tinder pojawia się w momencie kryzysu i nieco pomaga mi z niego wyjść. Życie po rozwodzie staje się ciekawe i nabiera chociaż trochę sensu. W połowie stateczne korpo, w drugiej połowie tinderowe hulanki i swawole. I prawie nie ma miejsca na płacz po nocach, bezsenność i wyobrażanie sobie, co by się powiedziało, jakby się spotkało byłego męża.

Niektórym się wydaje, że praca w korpo jest fajna. Że chodzi się w ładnych garsonkach, siedzi przy designerskim biurku i dostaje ambitne zadania. Wszyscy są ładni, mili, a hajs jest ekstra. Inni z kolei są przekonani, że w korpo siedzi się w szarym biurze w małych boksach, pracuje po dwanaście godzin, a po pracy jest się tak zjebanym, że nie ma kiedy wydawać tego hajsu. A w ogóle to szef chce, żeby przyjść do pracy w niedzielę, bo jest zamknięcie projektu.

Ja zaraz po skończeniu studiów zaczynam pracę w korpo z obrazka. Nie ma może designu, zadania zwykle nie są ciekawe, a współpracownicy nie są niestety przystojni jak w serialu W garniturach, natomiast wszyscy są bardzo mili i kompetentni i można się wiele nauczyć. W pracy jest straszna beka, ludzie wysyłają sobie memy i grają na PlayStation w pokoju konferencyjnym. I hajs się zgadza.

Skończyć fajne, ambitne studia to jedno, natomiast zarabiać na wspólne mieszkanie, opłaty, książki, knajpy i wakacje to już zupełnie inna sprawa. Ja skończyłam humanistyczny kierunek, o którym się żartuje, że jego absolwenci pracują w McDonaldach, mój eks studiował prawo. Prawnicy oraz prawnicy in spe zarabiają raczej bardzo kiepsko. Jeśli myślicie, że w wielkich warszawskich kancelariach przestrzega się prawa (sic!) pracy i zatrudnia ludzi za godziwy hajs i na właściwych umowach, to źle myślicie. Po studiach poszłam więc grzecznie na etat w korpo, żebyśmy mieli z byłym mężem z czego żyć. Potem hajs też był potrzebny, był rozwód i trzeba było zarabiać na swoje jednoosobowe gospodarstwo domowe. Korpo trzeba było pokochać, a przynajmniej polubić, bo przecież gdybym je znienawidziła, to strasznie trudno byłoby mi chodzić do pracy.

Nie da się jednak ukryć, że takie korpo to trochę nuda. Codziennie robię prawie to samo, z tymi samymi ludźmi, przez osiem godzin. Wokół mnie szara biurowa wykładzina, wielkie okna, przez które widać jakieś parkingi i inne nudne biurowce. Na podwieszanym suficie rząd jasnych lamp, ładne przegrody między stojącymi naprzeciw siebie biurkami – bo kto chce całymi dniami gapić się zza monitora, jak koleżanka z pracy próbuje wydłubać sobie dyskretnie spomiędzy zębów resztki lunchu od „Pana Kanapki”?

Szefowie to mili ludzie, tacy jak my, tylko lepiej zarabiają. Praca niby nie jest jakimś głupim wprowadzaniem danych ani call center, ale jednak codziennie ten sam rozkład, ci sami ludzie przynoszą podobne cyferki, trzeba tak samo coś zamówić, identycznie jak wczoraj to opisać, odebrać dwa podobne telefony i wykonać trzy kolejne.

Joanna Jędrusik

50 twarzy Tindera

Warszawa 2019

Copyright © by Joanna Jędrusik, 2019

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2019

Wydanie I

ISBN 978-83-66232-29-7

Redakcja: Magdalena Błędowska

Korekta: Paulina Bieniek

Opieka redakcyjna: Jaś Kapela

Projekt graficzny, skład i łamanie: Marcin Hernas | tessera.org.pl

Zdjęcie na okładce: Martyna Marcinkowska

Zdjęcie na skrzydle: archiwum autorki

Wydawnictwo Krytyki Politycznej

ul. Jasna 10, lok. 3, I p.

00-013 Warszawa

wydawnictwo.krytykapolityczna.pl

[email protected]

Książki Wydawnictwa Krytyki Politycznej dostępne są w siedzibie głównej Krytyki Politycznej (ul. Jasna 10 lok. 3, Warszawa), Świetlicy KP w Trójmieście (Nowe Ogrody 35, Gdańsk), Świetlicy KP w Cieszynie (al. Jana Łyska 3), księgarni internetowej KP (wydawnictwo.krytykapolityczna.pl) i w dobrych księgarniach na terenie całej Polski.

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl