Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gardner’s Hill w zachodniej Australii jest sennym, zagubionym miasteczkiem. Jest domem dla sierżanta policji Chandlera Jenkinsa, który z dumą prowadzi niewielki posterunek policji.
Wszystko zmienia się pewnego upalnego dnia, kiedy ranny nieznajomy pojawi się na posterunku Chandlera. Cały pokryty zaschłą krwią. Nazywa się Gabriel. Mówi Chandlerowi, że był odurzony narkotykami i uwięziony w łańcuchach. Mężczyzna, który go schwytał, nazywał się Heath i powiedział Gabrielowi, że będzie numerem 55. Jego 55 ofiarą. Heath jest seryjnym mordercą. Ale Gabrielowi udało się uciec i dotrzeć do miasta.
Zanim Chandler ma szansę rozpocząć śledztwo, sam Heath pojawia się na posterunku. Heath opowiada Chandlerowi, że był odurzony narkotykami i uwięziony w łańcuchach. Mężczyzna, który go schwytał, nazywał się Gabriel. Gabriel powiedział Heathowi, że będzie numerem 55. Jego 55 ofiarą. Gabriel jest seryjnym zabójcą.
Który z nich mówi prawdę i czy Chandler rozwiąże sprawę, zanim zabójca zdąży ponownie uderzyć?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 430
Tytuł oryginału 55
Wydawca Urszula Ruzik-Kulińska
Redaktor prowadzący Beata Kołodziejska
Redakcja Katarzyna Bielawska-Drzewek
Korekta Mirosława Kostrzyńska
Copyright © James Delargy, 2019 Copyright © for the Polish translation by Krzysztof Obłucki, 2019
Wydawnictwo Świat Książki 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Warszawa 2019
Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl
Skład i łamanie Laguna
Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: [email protected], tel. 22 733 50 10www.olesiejuk.pl
ISBN 978-83-813-9432-1
Skład wersji elektronicznej [email protected]
Płuca parzyły go, jakby nie oddychał tlenem, tylko czerwonym pyłem, który wzbijał się przy każdym kroku. Nogi prowadziły donikąd. Był pośrodku niczego. Tyle wiedział. Otaczało go pustkowie, a mimo to świat nadal próbował go udusić. Nisko wiszące gałęzie wyciągały się, by wyszarpać choćby gram jego ciała i przyjąć go jako stałego mieszkańca tych okolic.
Było tak blisko. Ale uciekł. Biegł, ile sił, aby ocalić życie. Wyświechtany slogan, w który nigdy nie wierzył, teraz nabrał realnych kształtów. Nie czuł w sobie życia. Był daleki od tego. Przygniatający strach przed złapaniem zawładnął nim bez reszty, skupiał się na stawianiu każdego kroku, ograniczał uwagę do każdej skały, którą mijał, i każdego drzewa, za którym mógł się skryć. Czuł się jak zwierzę, zmuszone do uruchomienia podstawowych instynktów zapewniających przetrwanie, wszystko postrzegał w kategoriach zagrożenia lub bezpieczeństwa.
Długie palce bezlitosnego słońca sięgały między konarami i wypalały każdy dostępny kawałek ziemi, pstrząc ją plamami światła, ale wytyczały także ciemne ścieżki ku wolności. Wokół widział skały i drzewa, drzewa i jeszcze więcej pieprzonych skał. Nie miał pojęcia, czy przybliżał się ku cywilizacji, czy zagłębiał bardziej w dzikie ostępy.
Gdy obchodził kolejną skałę prażoną słońcem, poczuł napinające się mięśnie łydek, jakby kajdany nadal krępowały mu nogi. Jeszcze niedawno myślał, że ich zimny, zardzewiały metal będzie go skuwał aż do chwili, gdy ten psychopata postanowi go zabić. Nie mógł się zatrzymać. Mimo bólu, zmęczenia i obezwładniającego braku tchu, nie mógł stanąć. Zatrzymanie się oznaczało śmierć.
Wypatrzył prześwit między drzewami. Miał nadzieję, że to granica tego piekła, że znajdzie szosę, farmę, polną drogę – cokolwiek świadczącego o istnieniu realnego świata. Z trudem zaczerpnął powietrza i ruszył w kierunku światła. Wysuwając stopę, natrafił na skałę, która tkwiła tam od wieków, prawdopodobnie aż do tej chwili przez nikogo nie niepokojona. Stracił równowagę, wyrzucił jedno ramię przed siebie. Nie znalazł niczego oprócz powietrza. A potem uderzył ramieniem w pień drzewa, które zatrzęsło się, ale wytrzymało. Jakimś cudem, on również.
Las się skończył. Słońce oślepiło go, a jego marzenie o dotarciu do cywilizacji rozwiało się jak dym. Miał przed sobą jedynie niewielką polanę z pięcioma lub sześcioma wyraźnymi łatami luźnej ziemi; prostokątne łaty, wyglądające jak… groby. Wiedział, że jeśli teraz nie wstanie, wyląduje w jednym z nich.
Podniósł się. Bolało go całe ciało. Ubranie przesiąkło potem. Obszedł groby, nie odrywając od nich wzroku, i ruszył w teren zdominowany przez więcej drzew i skał. Miał wrażenie, że kręci się w kółko.
Tu znowu było stromo i jego nogi, podobnie jak płuca, protestowały przeciwko zmuszaniu ich do nadmiernego wysiłku. W oddali skrawek błękitnego, bezchmurnego nieba sygnalizował szczyt wzgórza; dobre miejsce, żeby rozejrzeć się po okolicy.
Stłumił rebelię nóg i płuc, ale znękany ich protestem, nie zauważył wystającego korzenia. Potknął się i nie było luźnej ziemi, która złagodziłaby upadek, tylko twardy, spieczony słońcem grunt i pył pokrywający twarz. Zdławił krzyk bólu, przerażony, że mógłby zdradzić swoje położenie, ale wzmacniane skalistym podłożem echo zakpiło z niego, powtarzając stęknięcie, które zagłuszyło świergot ptaków, odgłosy owadów i dźwięki wydobywane przez potencjalnego mordercę.
Dotarcie na szczyt było kolejnym rozczarowaniem. Nie zobaczył żadnego punktu orientacyjnego, jedynie strome urwisko głębokie na trzy metry. Rzucone w panice spojrzenia na lewo i na prawo utwierdziły go, że nie ma tam bezpiecznego zejścia w dół.
Nie było czasu na szukanie innej drogi. Uderzenie w plecy rzuciło go na ziemię. Zdążył się obrócić i zarobił pięścią w lewy policzek. Cios, częściowo chybiony, zmusił go do zamknięcia oczu na ułamek sekundy. Zacisnął palce i mocno się zamachnął. Trafił w coś twardego – prawdopodobnie ramię. W odpowiedzi napastnik kopnął go kolanem w udo. Ból sprawił, że otworzył oczy, ale nie widział wyraźnie. Bez planu i właściwie przy słabej koordynacji ruchów, zaczął walić pięściami na oślep. Niektóre uderzenia trafiły w cel, inne w powietrze. Ale każdy zadany cios przynosił ze strony napastnika dwa, precyzyjnie wymierzone, lądujące na jego głowie lub karku, tępe i bezlitosne walnięcia, które sprawiły, że zobaczył gwiazdy. Agresor chwycił go za włosy i beznamiętnie grzmotnął jego głową o twardą ziemię. Zrobiło mu się ciemno przed oczami, mózg zagroził wyłączeniem się na dobre. Gdyby stracił przytomność, byłoby po nim. Wyciągnął rękę i złapał ciemny kontur nad sobą. Przyszpilił ramiona napastnika, przeturlał się na bok i walczył, by uzyskać przewagę.
Tam, gdzie powinien napotkać grunt, niczego nie było, turlał się przez całą wieczność, wydawało mu się, że znajduje się w stanie nieważkości, jakby ciosy w głowę uwolniły jego umysł od skutków grawitacji. Jednocześnie ogarnęło go niemal surrealistyczne uczucie błogości. Było po wszystkim. Został zabity i przechodził teraz do tego, co znajdowało się poza ziemskim padołem i nic nie mógł na to poradzić.
Zetknięcie z solidnym gruntem to zmieniło.
Upadek wycisnął z niego oddech. Jakby dusza uszła z ciała. Mimo to otworzył oczy i zobaczył chropowatą brązową ścianę wznoszącą się nad nim wysoko i niewielką, rozmywającą się niebieską plamę jeszcze wyżej. Brązy, szarości i błękity pociemniały. Stracił przytomność.
Wilbrook to rodzinne miasto Chandlera Jenkinsa. Było całym jego życiem. Swoje długie, nudne trzydzieści dwa lata życia tkwił na płaskowyżu Pilbara w Australii Zachodniej, na terenach, których wiek ostrożnie szacowano na dwa i pół miliarda lat i uznawano za część prekambryjskiego kontynentu. Zdarzały się dni, kiedy Chandler wierzył, że zebrane tam prehistoryczne atomy skupiły się w jego kościach i przedwcześnie go postarzyły. Wściekle gorący, wszechobecny pył koloru miedzi, na ziemi wypalonej słońcem niemal do szczętu, sprawiał, że wielu ludzi tak myślało.
Miasto było położone na głębokiej prowincji, oddalone o setki kilometrów od Portman, najbliższego osiedla, do którego prowadziła kręta droga ciągnąca się w dal niczym smoczy ogon. Samo Wilbrook nie miało zbyt długiej historii, nawet jak na australijskie warunki. Powstało pod koniec dziewiętnastego wieku i zostało nazwane na cześć słynnego poszukiwacza z Albany, który opuścił zielone winnice Południa, żeby grzebać się w pyle tamtych okolic w poszukiwaniu bogactwa. I znalazł je. Natrafił na ogromne pokłady złota, kawałki, które sterczały z ziemi jak świeczki na urodzinowym torcie. Do wydobycia niektórych potrzebne były obie ręce. Wiadomość szybko poszła w świat i okolica zaroiła się od prowizorycznych bud, drewnianych konstrukcji będących wyzwaniem rzuconym grawitacji i rozsądkowi. Wraz z budami nastał czas interesów: pojawiły się bary, saloony, burdele. Przynajmniej po dwa z każdego rodzaju. Populacja gwałtownie wzrosła, w gazetach pisano, że to miejsce, gdzie spełniają się marzenia. Ale marzenia szybko pogrzebano, pokłady się wyczerpały i znajdowano jedynie połyskujące drobiny w pordzewiałych sitach. Mimo to ludzi przybywało. Desperacko przesiewali w strumieniach skały i ziemię, a potem topili rozżalenie w whisky i szukali zapomnienia w ramionach kobiet, za których usługi nie mieli czym zapłacić. W miarę jak długi rosły, wzrastało też napięcie.
Rezultatem był wybuch beczki z prochem pewnej letniej nocy, kiedy dziesięciu mężczyzn wszczęło strzelaninę na Main Street. Jedyny ocalały, Tomato Tom Kelly, zmarł następnego dnia na skutek przebitej żyły w ramieniu. Im wyższy stawał się poziom przemocy, tym bardziej malały szanse zdobycia fortuny. Lekarze, adwokaci i kupcy odeszli jako pierwsi, podążając do najnowszych ośrodków gorączki złota i zostawiając kwitnące niegdyś miasto z pięcioma tysiącami mieszkańców, które teraz zaludniała ledwie jedna piąta tej liczby, wspierana przez kilka nadal funkcjonujących barów i burdeli. Nic lepiej nie służyło takim interesom jak rozpacz.
Wraz ze zniknięciem złota, rodzinom, które pozostały na miejscu przyszło klepać biedę i wieść surowy żywot na nieprzyjaznej ziemi. W równym stopniu im, jak i zwierzętom, jakie usiłowali hodować. Ten stan utrzymywał się prawie przez czterdzieści lat, miasto ledwie dyszało. Ale wtedy pobliźniona ziemia ujawniła rudę żelaza i „niebieski azbest”. Zaczęła się nowa gorączka, korporacje górnicze wykupowały ogromne połacie ziemi po cenach zbyt kuszących, żeby je zignorować. W następstwie doszło do gwałtownego rozwoju miasta. Pojawiły się pierwsze murowane domy. I tak samo jak wcześniej ożywienie nagle ustało, a korporacje bez żalu i sentymentu przeniosły działalność o kilka godzin jazdy w kierunku Portman, niczym wąż zostawiając za sobą niepotrzebną już wylinkę.
Chandler i jego rodzina żyli w tej pustej wylince. Mimo wszystkich niedoskonałości miasta, był z niego dumny. To było jego miasto. Miał stopień sierżanta i w efekcie został miejscowym szeryfem. Świetnie się do tego nadawał w mieście, które zachowało wygląd osady z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Szeroka główna ulica chlubiła się asfaltem, choć przedtem była zwykłym bitym traktem. Droga wydawała się niemal biała w promieniach słońca, a betonowa wysepka w samym centrum zapewniała niepotrzebne wytchnienie od bardzo rzadkiego ruchu ulicznego. Kolorowe werandy obejmujące łukami ścieżki, dawały niosący ulgę cień, choć nie chroniły przed piekielnym upałem, a ich dekoracyjne metalowe podpory tkwiły na swoich miejscach od stu lat jako ostatnie bastiony czasów, które bezpowrotnie minęły.
*
Chandler zaparkował pod sauną z betonu, jaką był posterunek policji i zerknął w lusterko. W odbiciu wpatrywała się w niego coraz bardziej krągła twarz, należąca do przystojnego mężczyzny po trzydziestce. Twarz samotnego rodzica toczącego walkę z życiem do późnej nocy. Jego blond włosy traciły gęstość, choć nie oddawały jeszcze terytorium łysinie. Jasne włosy i lekka opalenizna nadawały mu wygląd podstarzałego surfera, ale nic nie mogło być dalsze od prawdy, bo Chandler trzymał się od morza tak daleko jak tylko zdołał. Na lądzie przynajmniej miał szansę zobaczyć, co chciało go zabić.
Bill Ashcroft, starszy sierżant, przeszedł na emeryturę zeszłego czerwca i tymczasowo przekazał Chandlerowi dowodzenie posterunkiem. Nie żeby ich piątka miała zbyt wiele do roboty: kilka wykroczeń drogowych i kłótni domowych albo sporadycznie bójki w jednym z trzech działających w mieście pubów, które właściwie nie konkurowały ze sobą, bo ich klientami byli ludzie mający zakaz wstępu do pozostałych. Niemniej posterunek obsadzono pięcioma funkcjonariuszami Sił Policyjnych Australii Zachodniej, walczącymi by utrzymać tę liczebność z obawy, że utrata choćby jednego z nich spowoduje upadek pozostałych, jak w efekcie domina.
Kiedy wszedł, jego najnowszy rekrut, Nick Kyriakos, siedział w dyżurce, swoim stałym miejscu urzędowania do chwili, gdy Chandler uzna, że chłopak nadaje się do służby na ulicy. Nie chciał ryzykować posyłania uzbrojonego dwudziestolatka w teren, choć Nick udowodnił, że jest bystry i godny zaufania. Był młodym człowiekiem robiącym dobre wrażenie, chętnym do spełniania poleceń i palącym się do nauki, który aż za dobrze znał biografie seryjnych morderców.
Tanya, starsza posterunkowa, jego bezpośrednia zastępczyni, siedziała już przy biurku. Nigdy się nie spóźniała, równie nienaganna na służbie jak jej koński ogon. Brała wcześniejsze dyżury, żeby móc odbierać trójkę dzieci z podstawówki znajdującej się na drugim końcu miasta. Maluchy pojawiały się w krótkich odstępach podczas pięcioletniego urlopu macierzyńskiego, z którego niedawno wróciła. Chandler wyobrażał sobie, że w przypadku całej trójki było to niemal klinicznym procesem. Bo jeśli chodziło o Tanyę, wszystko przypominało operację wojskową. Gdyby go awansowano, rekomendowałby awans również dla niej. Zasługiwała na to. Każdemu, kto potrafi pogodzić pracę z wychowaniem trójki dzieci, należało się wszystko, co możliwe. Dobrze to wiedział. Sam wychowywał dwoje. Ona przynajmniej miała partnera do pomocy.
Chandler wślizgnął się do swojego gabinetu. Klimatyzacja znowu była przytkana, przez co powietrze na posterunku stało się lepkie jak klej. Usiadł i spojrzał przez okno na widoczne w oddali Wzgórze Gardnera, skaliste, pokryte lasem wzniesienie, nazwane tak na cześć pierwszego mera miasta.
Z daleka wzgórze wydawało się dość interesujące, drzewa porastające zbocze od strony miasta były wysokie, smukłe i wznosiły się ku niebu – bujna, zielona anomalia na tle wszechobecnego czerwonawego krajobrazu. Za wzgórzem rozciągały się tysiące hektarów dzikich ostępów. Dzikość, jaka zawsze przyciągała ludzi skorych do jej eksplorowania. Ale nawet doświadczeni wędrowcy, którym nieobce były ekstremalne warunki, uznawali ten teren za trudny. Mimo to przyciągał tych, którzy chcieli odnaleźć siebie. A czasem takich, którzy chcieli się zgubić.
To był typowy dzień dla Chandlera, cichy i refleksyjny. Ale wszystko miało się dramatycznie zmienić.
Przez otwarte drzwi usłyszał jakieś zamieszanie. I głos, którego nie rozpoznawał, choć bez trudu zorientował się, że jest zdesperowany. Usiłował rozpoznać akcent – południe, głębokie południe, może Perth. Jeśli tak, ta osoba – mężczyzna – znajdowała się daleko od domu.
– Sierżancie, myślę, że powinien pan tu przyjść! – zawołała Tanya. Jej zwykle spokojny ton zdradzał zaniepokojenie.
Chandler zdjął nogi z blatu biurka i poprawił pasek na brzuchu. Brzuch rósł z biegiem miesięcy i lat, od kiedy Teri odeszła, jakby jego ciało uznało, że sposobem na poradzenie sobie z utratą jakiejś części siebie, było powiększenie objętości, by to skompensować.
Wszedł do głównej części posterunku. Przy biurku Tanyi – pierwszym etapie po surowym odsiewie w dyżurce – siedział zdenerwowany dwudziestokilkuletni mężczyzna, którego T-shirt i dżinsy wskazywały, że był ofiarą poważnego pobicia.
Chandler podrapał się po karku i zaklął. Zapomniał o przypinanym krawacie. Zazwyczaj nie był służbistą, jeśli chodziło o mundur, ale wolał być odpowiednio ubrany w trakcie spotkań z obywatelami. Mundur przydawał autorytetu.
„Wyglądaj, jakbyś był właścicielem tego miejsca – powiedział mu kiedyś Bill. – Ale zachowuj się tak, jakbyś tylko nim zarządzał”.
Podszedł bliżej, Tanya stała obok biurka i patrzyła podejrzliwie na mężczyznę. Nawet Nick przyciągnął krzesło z dyżurki, jakby siedzenie na nim świadczyło, że w dalszym ciągu pełni swoje obowiązki przy wejściu na posterunek.
Gość wstał. Tanya cofnęła się o krok, gotowa do działania. Przerażenie mężczyzny było zaraźliwe. Chandler zauważył, że byli podobnego wzrostu, choć różnili się budową ciała. Zdenerwowanie dominowało w rozbieganym wzroku mężczyzny, zerkał od Chandlera ku ścianom i drzwiom, jakby w poszukiwaniu jakiegoś lepszego miejsca. Jego ciało najwyraźniej nabierało coraz większej gotowości do ucieczki. Oczy zwęziły się w szparki. Wyglądał na kogoś pogrążonego w bólu.
– Chciał, żebym został pięćdziesiątym piątym – wychrypiał, po raz pierwszy patrząc Chandlerowi w oczy. Zadrżał i opuścił powieki.
Chandler zanotował w pamięci. Definitywnie akcent z Perth. Kępki zarostu na twarzy świadczyły, że facet przez kilka tygodni golił się jakimś tępym ostrzem. Założył, że to sezonowy robotnik. Zbyt przyzwoicie wyglądający, zbyt świeży, żeby być menelem.
– O czym ty mówisz? – zapytał Chandler, zachowując spokój, mimo że nagłe zjawienie się zakrwawionego obcego wytrąciło go z równowagi.
– Pięćdziesiątym piątym – powtórzył mężczyzna.
Chandler spojrzał na Tanyę, szukając u niej pomocy. Pokręciła głową.
– Jakim pięćdziesiątym piątym? – dopytał Chandler. Poczuł nagłą chęć wyciągnięcia ręki i dotknięcia ramienia tego człowieka, żeby okazać mu współczucie i uspokoić, ale uznał, że mógłby go tym wystraszyć.
– Ten fa-fa-cet. Morderca.
– Jaki morderca?
– Ten, który mnie porwał. Przywiózł mnie… tutaj. Do lasu… między drzewa… – Mężczyzna wskazał na ścianę. Chandler uświadomił sobie, że za nią znajdowało się Wzgórze Gardnera.
– Jaki morder…
– Wariat.
Mężczyzna zachwiał się. Plamy krwi na jego dżinsach nie były świeże, dawno temu wyschły na słońcu, ale Chandler nie chciał, żeby gość się przewrócił. Złapał go pod ramię, a ten skrzywił się z bólu.
– Już wszystko dobrze, jesteśmy tu po to, żeby ci pomóc. – Chandler posadził go na krześle, co pozwoliło mu poczuć, że trochę lepiej kontroluje sytuację. – Jak masz na imię? – zapytał.
– Gabriel.
– Bardzo dobrze, Gabrielu. Ja nazywam się Chandler. Jestem tu sierżantem. Czy wiesz, gdzie jesteś?
Gabriel pokręcił głową.
– Jesteś w Wilbrook.
Spostrzegł przebłysk czegoś w oczach Gabriela, czegoś, co odczytał jako nadzieję. Nadzieję, że znalazł się w bezpiecznym miejscu. Chandler mówił dalej, żeby go w tym utwierdzić.
– Wilbrook w Australii Zachodniej. To jest Tanya, starsza posterunkowa, i Nick, posterunkowy. Skąd jesteś?
– Stamtąd. – Mężczyzna ponownie wskazał palcem ścianę.
– To znaczy, gdzie mieszkasz? – Chandler zmusił się do uśmiechu, który miał dodawać otuchy.
– W Perth… ale podróżuję.
Opadł na oparcie krzesła. Przez chwilę wyglądało na to, że zaraz zsunie się z niego na podłogę.
– Masz jakiś dokument?
– On go ukradł.
Chandler pokiwał głową.
– W porządku… znasz jego nazwisko, Gabrielu?
Mężczyzna milczał. Oczy, które przed chwilą lustrowały pomieszczenie, przymykały się. Chandler ponownie przyjrzał się jego ubraniu. Wyschnięta krew wskazywała na brak poważniejszych ran, choć nie mógł wykluczyć krwotoku w mózgu.
– Czy ty…
– Heeeeath – odezwał się Gabriel, co bardziej przypominało długie westchnienie.
– Heath? – Chandler skinął głową do Tanyi, która już i tak wszystko notowała.
– Ten maniak. Nazywał się Heath – powiedział Gabriel. – On ukradł mi dokumenty. – Ciało, które wydawało się roztrzęsioną galaretą, zesztywniało. Mężczyzna próbował wstać. – Muszę się stąd wydostać.
Chandler podszedł bliżej i przytrzymał go na krześle. Wewnętrzny przymus ucieczki był reakcją, którą dobrze znał. Wiele osób zgłaszających się na posterunek chciało wyjść stąd jak najszybciej, bo wierzyli, że jeśli zabawią tu dłużej, na pewno zostaną im postawione jakieś zarzuty.
– Posiedź tu, a my załatwimy ci pomoc medyczną.
– Nie. – Gabriel miał rozbiegane oczy. – Chcę powiedzieć, co się stało, a potem muszę stąd zniknąć. Na wypadek, gdyby tu wrócił.
– Teraz jesteś bezpieczny – zapewnił go Chandler.
– Nie, dopóki nie znajdę się daleko stąd.
Gabriel długo i głęboko odetchnął, tłumiąc w sobie nerwowość. Skrzywił się, nabierając powietrza, co Chandler przypisał paskudnie obitym żebrom.
– Możemy wezwać lekarza – powiedziała Tanya, zbliżając się wolno do niego.
– Nie. Chcę wam powiedzieć, co się stało.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.