Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wybrała życie niebieskiego ptaka, bez względu na cenę, jaką przyszło jej za to zapłacić.
Była milionerką i bankrutką. Urodziła się jako ziemianka, jako malutka dziewczynka bawiła się u stóp marszałka Piłsudskiego, drugą wojnę światową oglądała z okien apartamentu w Gdyni. Niespokojnym duchem była od zawsze. Tuż przed nadejściem epoki dzieci kwiatów ruszyła w świat, by odwiedzić sześćdziesiąt sześć krajów rozrzuconych po całym świecie.W libańskim Bejrucie omal nie trafia do haremu, w Jordanii pracowała w The American Cultural Center, w Sudanie na plantacji bawełny, a w Etiopii – kawy. Opiekowała się dwudziestoma pudlami siostrzeńca cesarza Hajle Syllasje. Była zawodową modelką i podziwianą tancerką. W Iraku prawie wyszła za mąż za francuskiego arystokratę. Kiedy po czterdziestu ośmiu latach wróciła do Polski… trafiła do schroniska dla bezdomnych w Warszawie. Ale to nie koniec tej niezwykłej historii, bo jak mawia jej bohaterka: „Zawsze się jakoś otrząsnę i pójdę dalej”.
Biografia kobiety, której życiorys to gotowy scenariusz serialu sensacyjnego. O czym wiemy tylko dlatego, że niespodziewanie pewnego dnia drogi jej i Filipa Chajzera się przecięły.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 138
OD REDAKCJI
Louis-Ferdinand Céline powiedział: „Historie znajduje się na ulicy”. Słowa francuskiego pisarza pasują do pewnej opowieści.
Wczesna jesień, plac Konstytucji w Warszawie.
Filip Chajzer kończy nagranie jednego ze swoich programów, gdy zauważa, a może bardziej przeczuwa – biorąc pod uwagę niewytłumaczalny dziennikarski instynkt – że ma do czynienia ze zjawiskiem niezwykłym. Odpowiada na ten zew i zwraca się do mijającej go właśnie, jak sam to później określi, „dziewczyny”. Zaczyna się rozmowa.
Dziewczyną tą jest Teresa Maria Godlewska, rocznik 1931, czyli w chwili spotkania mająca dziewięćdziesiąt jeden lat. Ziemianka urodzona w Druskiennikach, córka właścicieli pensjonatu Świtezianka, w dzieciństwie ulubienica marszałka Józefa Piłsudskiego. Dzięki staraniom belgijskiej guwernantki w wieku sześciu lat biegle posługuje się językami francuskim, niemieckim, angielskim oraz oczywiście polskim. W wieku siedemnastu lat wychodzi za mąż, rodzi syna, następnie się rozwodzi. W 1968 roku wyrusza w świat. Odwiedza sześćdziesiąt sześć państw. W libańskim Bejrucie omal nie trafia do haremu, w Jordanii pracuje w The American Cultural Center, w Sudanie na plantacji bawełny, w Etiopii na plantacji kawy, choć ma również epizod opieki nad dwudziestoma pudlami siostrzeńca cesarza Hajle Sellasjego. Na Cyprze jest zawodową tancerką, w Iraku prawie wychodzi za mąż za francuskiego arystokratę, w Turcji pracuje dla domu mody Beymen, a następnie przenosi się do Zjednoczonych Emiratów Arabskich i w Dubaju prowadzi sklepy oraz galerię sztuki. Bankrutuje. Po czterdziestu ośmiu latach wraca do Polski i… trafia do warszawskiego schroniska dla bezdomnych. Ale to nie koniec, bo jak mawia bohaterka tej opowieści: „Zawsze się jakoś otrząsnę i idę dalej”. I tak się składa, że przechodzi obok Filipa Chajzera.
To nie jest opowieść historiograficzna, a jej nadrzędną zasadą nie jest chronologia, tylko rytm życia. Konstrukcja ludzkich wspomnień nie hołduje zasadom kompozycji literackiej czy wymogom dramaturgicznym, wymyka się porządkom narzucanym przez czas i miejsca. Jest raczej strumieniem obrazów, serią następujących po sobie przezroczy, łączących się ze sobą w pełen impresji kolaż. I w tej palecie barw – kolorowych i jasnych, choć niekiedy blaknących czy ciemniejących, a jeszcze kiedy indziej zatartych i pokrytych sepią – odkrywa się opowieść dotycząca faktów, myśli, wyobrażeń, emocji, zdarzeń losowych i historycznych, indywidualnych i zbiorowych. Życie. I jego 66 powodów do szczęścia.
Pensjonat Świtezianka w Druskiennikach, własność rodziny Godlewskich, lata trzydzieste XX wieku
WSTĘP
Gdynia, moja ukochana Gdynia. Miasto mojego dzieciństwa, traum wojennych, wyzwolenia, młodości, pierwszych miłości, małżeństwa, macierzyństwa, rozwodu. Moje ukochane miasto, które opuściłam w roku 1952, aby wrócić choć na chwilę po sześćdziesięciu latach.
Większość tych wspomnień spisałam, mając osiemdziesiąt cztery lata. Teraz mam dziewięćdziesiąt trzy. Ludzie są zwykle zaskoczeni, gdy dowiadują się, w jakim jestem wieku, i szczerze mówiąc, mnie też to zaskakuje. Ale faktem jest, że mimo niekorzystania z wszelkich modnych środków odmładzających czuję się w zimie mego życia, jakby to wciąż była wiosna. Może to zasługa mojego czterdziestopięcioletniego pobytu pod błękitnym niebem i w piekącym słońcu Bliskiego Wschodu, a także długich lat wśród plantacji bawełny i kawy w Afryce. To, że wciąż czuję się młoda i silna, może wydawać się dziwne. Byłam świadkiem niezwykłych wydarzeń w różnych czasach i miejscach. Może te doświadczenia nie pozwoliły mi się zestarzeć? Życie nigdy nie było nudne. Jak większość z nas, nie wyobrażałam sobie, że będę żyć tak długo, tak daleko od domu rodzinnego i ojczyzny, doświadczać tak wielu sytuacji niespotykanych, niebezpiecznych, niebywałych.
Jednak gdy myślę o moim dzieciństwie i młodości, to zdaję sobie sprawę, że urodziłam się w czasach niezwykłych, w tej części świata, gdzie wydarzenia polityczne kształtowały historię ludzkości. Pochodzę z uprzywilejowanej wileńskiej rodziny ziemiańskiej, dla nas dalekie podróże były na porządku dziennym i pewnie to obudziło we mnie żyłkę globtroterki – niestety nie w luksusowych przedziałach Orient Expressu.
Pochodzenie z bardzo uprzywilejowanych środowisk w tak burzliwych czasach postawiło mnie na ścieżce, której biegu nikt nie mógł przewidzieć, a która zaprowadziła mnie w bardzo wiele zakątków świata. Widziałam sporą część naszej planety i pomimo znakomitego początku moja podróż pokazała mi również najciemniejsze głębiny strachu i nędzy.
Życie nie zawsze było łatwe – to trudny świat – ale pomimo wszelkich napotkanych trudności nigdy nie było nudne.
Jestem za to szczerze wdzięczna.
Przedszkole, Teresa siedzi pierwsza z lewej, Gdynia, 1934 rok
ROZDZIAŁ 1
Na kolanach luksusu
Siedząc mu na kolanach, spojrzałam na surową twarz Prezydenta RP Józefa Piłsudskiego i zauważyłam, jak bardzo krzaczaste są jego brwi. Przynajmniej tak to dziś pamiętam. Ogromne, ciężkie kępki włosów opadały na głęboko osadzone oczy. Prezydent to właściwie nieprecyzyjny tytuł – był Naczelnikiem Państwa, szerzej znanym jako Pierwszy Marszałek, a następnie dwukrotnie stawał na czele rządu II Rzeczypospolitej. Był wojskowym i gdziekolwiek się pojawił, otaczali go mężczyźni w mundurach. Nasza rezydencja, pensjonat Świtezianka, znajdowała się obok jego domu letniskowego Znicz, czyli miałam zaszczyt być sąsiadką Marszałka – fakt, że bardzo małą, ale jednak. Zaczynał się już starzeć, lecz nadal był przystojny. Wciąż widzę jego twarz patrzącą na mnie z góry. Fakt, część tych historii znam z opowieści mamy, ale wydaje mi się, że pamiętam, że czasami wyglądał całkiem poważnie, i pamiętam, jak się śmiał, kiedy pozwolił mi sięgnąć i łapać się za wąsy. Bardzo podobało mi się podkręcanie tych wąsów, a jemu to nie przeszkadzało. Była to świetna zabawa. Ilekroć po latach opowiadałam ludziom, że siadywałam na kolanach Pierwszego Marszałka i bawiłam się jego wąsami, często mnie wyśmiewali – był uważany za wielką osobowość, dość surowego i bardzo poważnego człowieka. Był wielką postacią na europejskiej scenie politycznej, przyczynił się do odzyskania przez Polskę niepodległości w 1918 roku. A ja zawsze powtarzałam ludziom, że w moich dziecięcych oczach wyglądał inaczej – był po prostu cudownym człowiekiem i lubił mnie. Cieszyliśmy się swoim towarzystwem i chociaż przyznaję, że nie byłam jeszcze w stanie mówić, wiedziałam, że świetnie się dogadywaliśmy. Być może wyczuł, że półtoraroczna dziewczynka w jego ramionach – dziecko urodzone w bogactwie i możliwościach – może pewnego dnia wieść niezwykłe życie? Lubię tak myśleć…
Świtezianka była trzydziestopokojową rezydencją moich rodziców w pięknym uzdrowisku Druskienniki – wtedy w Polsce, obecnie na terenie Litwy – które do dziś zachwyca i przyciąga wielu turystów. Nasza rodzina straciła wszystkie dobra w Wilnie i Druskiennikach w 1945 roku, kiedy ta część Polski została wchłonięta przez ZSRR.
Gdynia, 1936 rok
ROZDZIAŁ 2
Gdynia
Nie pamiętam śmierci mojego ojca, zmarł chyba na zawał. Właściwie nic o Franciszku Godlewskim nie wiem – miałam wtedy zaledwie dwa lata. Ojciec to dla mnie terra incognita. Pamiętam wszystkie osoby, całą służbę, ale taty w ogóle. Nie wiem, czy się z nim bawiłam, czy on w ogóle się mną zajmował… Dobrze zapamiętałam jednak wstrząs, który nastąpił później. Matka postanowiła sprzedać połowę majątku siostrze mojego ojca, ciotce Jadwidze, która mieszkała w pobliżu. Bardzo się nie lubiły. Nigdy nie wiedziałam dlaczego, bo ciocia wydawała mi się słodką i miłą starą panną – miała czterdzieści pięć lat, więc w oczach małej dziewczynki wyglądała na bardzo, bardzo starą. Po śmierci taty sprawy potoczyły się bardzo szybko. Nie mam pojęcia dlaczego, ale jak tylko odszedł mój ojciec, natychmiast opuściłyśmy Druskienniki i przeniosłyśmy się pięćset kilometrów na zachód – na wybrzeże Bałtyku, do Gdyni.
Pamiętam eleganckie śniadania. Obiady podawane, jak tylko wracałam z baletu czy rytmiki. W domu była służba: pani Redkowa – majordomus, Niemka – kucharka – i jej córka, która była pokojówką. Do tego szofer Franciszek. Miałam też belgijską guwernantkę. Pamiętam, że przychodził do mnie szewc, żeby wziąć miarę na nowe butki. Wiodłyśmy z mamą luksusowe życie. Byłam typowym dzieckiem nie burżuazji, ale arystokracji.
Szczerze mówiąc, Gdynia nie wyglądała zbyt atrakcyjnie. Powstała jako dość brzydki nieduży port, a potem rząd postanowił zbudować wokół niego miasto. Powinni dostać nagrodę za najbrzydszą zabudowę nadmorską w historii. Zamiast tworzyć ładne gzymsy czy promenadę, postanowili zbudować drogi, stację kolejową z torami biegnącymi wzdłuż wybrzeża i szereg szczególnie brzydkich budynków. Ale samo naturalne wybrzeże było piękne, a my byłyśmy blisko uroczego nadmorskiego uzdrowiska Sopot. Chyba jednak ludzie musieli się tam nudzić, ponieważ postanowili zbudować najdłuższe drewniane molo w Europie – naprawdę cud, ponad pół kilometra drewna ciągnącego się w głąb morza. Nie byli jednak na tyle znudzeni, aby cokolwiek na tym molo zbudować. Żadnych atrakcji w stylu Brighton, żadnych wesołych miasteczek ani restauracji. Tylko puste drewniane molo. Przyznaję – doskonałe na spacery.
Mama wynajęła nieruchomość przy jednej z głównych ulic Gdyni – Świętojańskiej. Szybko zaczęłam uczęszczać do przedszkola i na lekcje baletu. Miałam trzy lata i pamiętam moje pierwsze zajęcia z baletu – zakochałam się w nim bez pamięci. I to jest miłość, która została ze mną na całe życie. Zawsze, zawsze kochałam taniec i już w wieku trzech lat byłam zdeterminowana, by zostać supergwiazdą baletu.
Ja planowałam swoją przyszłość jako baletnica, a mama dostała pracę. Zatrudniono ją na pełny etat do promocji urządzeń elektrycznych. Nie była to typowa sprzedaż – jeździła po Polsce, demonstrując, jak ich używać. Chyba uznała, że musi zacząć zarabiać, choć niekoniecznie musiała – przynajmniej nie od razu. Miałyśmy pieniądze ze sprzedaży nieruchomości i właśnie wprowadziłyśmy się do mieszkania z ośmioma sypialniami w eleganckiej części miasta. Kiedy mama podróżowała po kraju, demonstrując, jak używać odkurzaczy, mną opiekowały się nianie i wspaniała, ciemnowłosa, długonoga belgijska guwernantka, która zdecydowała, że trzylatka będzie wielojęzyczna. Rozmawiano ze mną wyłącznie w trzech językach – angielskim, niemieckim i francuskim. Udało się – już w wieku sześciu lat umiałam mówić czterema, bo oczywiście nie zapomniałam polskiego. Guwernantka była dla mnie jak gwiazda filmowa. Prawdziwa dama, bardzo kobieca, zawsze nosiła perły. Przypominała mi Wallis Simpson, kochankę księcia, a potem króla Edwarda VIII. Była absolutnie piękna i bardzo chciałam być taka jak ona. Pytałam mamę, dlaczego ona nie może być taka wysoka, szczupła i piękna jak guwernantka. Dzieci potrafią być okrutne, zwykle nieświadomie. W rzeczywistości moja mama była bardzo piękna.
Uwielbiałam guwernantkę i nianię, ale dziwnie było mieszkać w mieście – w mieszkaniu – po tym jak pierwsze lata życia spędziłam w wiejskiej posiadłości z jeziorami, sadami i polami. Nasze włości wykorzystywano do uprawy roli, rybołówstwa, a owoce były wszędzie: sady gruszowe, jabłka i leśne jagody. Przyjaciele taty przyjeżdżali jesienią na polowania w weekendy. Moja mama i ja nienawidziłyśmy tego pseudosportu. Biedne zwierzęta.
Klimat wspaniały, cztery prawdziwe pory roku – ciepłe lata, bardzo mroźne zimy, kiedy to konie ciągnęły sanie, a my podróżowałyśmy otulone futrami. Dużo słońca i dużo deszczu – idealne warunki dla rolnictwa. Dlatego szczerze mówiąc, przeprowadzka do dużo mniejszego mieszkania w małym nadmorskim miasteczku z łodziami rybackimi była trochę trudna. Dom w majątku w Druskiennikach był ogromny. Pamiętam, że było tam pełno kominków. W każdym pokoju musiał znajdować się kominek. Pamiętam, jak stałam na końcu kuchni i podziwiałam ogromny piekarnik wbudowany w masywną ścianę wyłożoną kafelkami. Wokół kręcili się ludzie: bardzo ruchliwa kuchnia, gospodarstwo domowe tętniące życiem i aktywnością. Zawsze miało się wrażenie, że dzieje się coś szczególnego, jakaś wielka okazja. W Gdyni było inaczej, ośmiopokojowe mieszkanie wydawało mi się wręcz ciasne. Poczucie zamknięcia w małej przestrzeni i małym miasteczku zbudowało we mnie na tyle silną frustrację, że zdecydowałam się uciec. Czułam potrzebę wyrwania się na zewnątrz, poznania otoczenia – potrzebowałam wolności. Kto może mnie winić? Miałam trzy lata i nudziłam się. Przedszkole było nudne, dom był nudny, a codzienna wędrówka z domu do przedszkola i z powrotem niewiele ciekawsza. Zwłaszcza z nianią u boku. Zrobiłam to, co zrobiłby każdy szanujący się trzylatek – zaplanowałam ucieczkę.
Mijał kolejny nudny dzień w przedszkolu. Nie było tam wystarczająco dużo bodźców, żeby czymś mnie zająć, zainteresować, podekscytować. Jak zwykle przyszła po mnie niania. Było piękne popołudnie i upierałam się, że powinnyśmy wybrać się na miły spacer przez centrum miasta. Powiedziałam niani, że szkoda takiego dnia, żeby po prostu iść do domu i pałętać się po mieszkaniu. To był pierwszy etap mojego planu – realizacja szła sprawnie. Moja kochana niania była praktycznie przyklejona do mojego boku, więc wymyśliłam, że namówię ją, by poszła do sklepu po słodycze, a ja grzecznie zaczekam na nią na zewnątrz. Z radością się zgodziła (cóż za nieroztropność z jej strony!), a ja zostałam przy drzwiach – gdy tylko zniknęła w sklepie, uciekłam, moje małe nóżki niosły mnie tak szybko, jak to możliwe, moja mała torba przewieszona przez ramię leciała za mną i obijała mi się o pas. Gdynia wreszcie była moja, uciekłam od nudy, która wisiała nade mną jak czarna chmura. Poczucie wolności, podniecenie – mogę wszystko! – było odurzające. Czy byłam przestraszona? Ani przez sekundę. Uśmiechałam się jak zwycięzca loterii, biegnąc ulicami, podziwiając widoki i dźwięki wszystkich nowych miejsc – prawdziwa przygoda. Nie było to duże miasto i instynktownie rozumiałam, że jeśli będę potrzebować pomocy lub się zgubię, to gdzieś w pobliżu będzie policja. Nie czułam niepokoju. Spędziłam długie godziny, oglądając witryny sklepowe, włóczyłam się bez celu, cały czas z poczuciem eksploracji i przygody w sercu. Nawet w tak niewiarygodnie młodym wieku pragnienie wędrówki, które miało ukształtować moje życie i wszystkie jego wzloty i upadki, było potężne, płonęło we mnie, pchało mnie do przodu. Nieustraszenie, bez spoglądania za siebie, potrzebowałam widzieć i widzieć, i widzieć. Chłonąć nowe widoki i dźwięki, doświadczyć wszystkiego, co było w tym dziwnym, ale ekscytującym świecie. Trudno opisać to naturalne, dziecinne poczucie wolności, które większość z nas traci, gdy dorośnie. To taki rodzaj wolności, poczucia wiary w siebie i własne siły, który pozwala wielu ludziom podejmować ryzyko – zakładać własne firmy, przeprowadzać się do obcych krajów, poślubiać niewłaściwego mężczyznę… Nagle natknęłam się na policjanta, który – co zrozumiałe – zapytał mnie, gdzie jest moja matka. Był bardzo miły, ale nalegał, abym podała mu swój adres, by mógł mnie odwieźć do domu. Wizja natychmiastowego uwięzienia, czyhającej na mnie potwornej niesprawiedliwości napełniła mnie złością i irytacją. Za nic na bożym świecie nie zamierzałam łatwo się poddać, zrezygnować z wolności, więc odmówiłam, nie powiedziałam, gdzie mieszkam. Absolutnie nie – w końcu byłam wolna i nie było mowy, żebym zmarnowała tę jedyną szansę na spędzenie całej nocy poza tym nudnym mieszkaniem z nianią i podręcznikami – dzisiejszy wieczór będzie wolny od nauki niemieckiego. Policjant spytał, gdzie w takim razie mam zamiar spać, jeśli odmówię powrotu do domu. Powiedziałam mu, że musi mi coś znaleźć. To proste – każde miejsce się nada, nie byłam wybredna. Spędziłam więc noc w policyjnej celi, podczas gdy żołądek mojej niani skręcał się z paraliżującego strachu, że zostałam porwana lub wydarzyło się coś jeszcze gorszego. Biedna kobieta całymi godzinami biegała po ulicach Gdyni, szukając mnie. Zebrała ekipę poszukiwawczą składającą się z dozorcy z mojej kamienicy, jego rodziny i przyjaciół oraz wszystkich innych, którzy mogli pomóc. Dzieci dozorcy były fantastycznymi kompanami do zabawy – jednak nigdy nie pozwolono mi się z nimi bawić, bo miały wszy. Kiedyś zresztą dostałam wszawicy i mama bez litości ogoliła mnie na kolano. Nie zraziło mnie to wcale do wspólnych zabaw. Kiedy pomyślę o smaku dzieciństwa, wspominam ulubioną przegryzkę z tamtych czasów – była nią pajda chleba polana wodą i posypana cukrem. Mało arystokratyczna. Lubiłam proste smaki. Ciotka Helena, siostra mamy, miała majątek w Lesznie. Kiedy ją odwiedzałyśmy, biegałam w te pędy do czworaków na zalewajkę, a potem naszej kucharce dogadywałam, że jej zupa do tej prostej, wiejskiej się nie umywa.
Wracając do mojej ucieczki. Po wielu godzinach poszukiwań niania w końcu udała się na komisariat policji po drugiej stronie miasta i zgłosiła zaginięcie, bez wątpienia zalewając się łzami. Niania była osobą bardzo wrażliwą i opiekuńczą. Wtedy – w czasach bez komputerów czy telefonów komórkowych – posterunki policji nie komunikowały się ze sobą zbyt dobrze. Pechowo dla niani byłam w komisariacie po przeciwnej stronie miasta. Biedna kobieta – szalała ze zmartwienia. Cóż, następnego ranka, po słabo przespanej nocy i utracie poczucia przygody, powiedziałam policji, gdzie mieszkam, i natychmiast zostałam dostarczona w ramiona mojej mamy. Oczywiście dała mi klapsa, co uznałam wtedy za słuszną karę. Nalegałam jednak, żeby oszczędziła nianię – to nie była jej wina i nie chciałam, żeby mama miała jej za złe, że mnie nie upilnowała. Wytłumaczyłam, że to był wcześniej ułożony plan i że skłoniłam nianię do pozostawienia mnie przed sklepem ze słodyczami. Na szczęście niania została oszczędzona i utrzymała posadę.
Po tym incydencie zaczęłam, choć niechętnie, adaptować się do życia w Gdyni. Moim przeznaczeniem było przeżyć w tym mieście wiele przemian – okres dziewiętnastu lat, podczas których mój kraj bardzo ucierpiał. Czas, kiedy było mi dane poznać także tę najbardziej brutalną, przerażającą i obrzydliwą stronę człowieczeństwa – doświadczenia, które prześladują mnie do dziś.
Minęło wiele lat, zanim znów zaznałam tego poczucia wolności, zanim mogłam w końcu rozwinąć skrzydła i odlecieć do życia, o którym marzyłam.
Maria i Teresa Godlewskie, 1938 rok
ROZDZIAŁ 3
Tata wujek
Wkrótce po śmierci mojego ojca Hitler został wybrany na przywódcę Narodowo-Socjalistycznej Niemieckiej Partii Robotniczej – partii nazistowskiej. Został kanclerzem w 1933 roku. Polacy dostrzegali niebezpieczeństwo związane z dojściem do władzy Hitlera i w ciągu następnych pięciu lat Polska stawała się coraz bardziej zmilitaryzowana, przygotowując się na to, czego się obawiała. Byłam bystrym dzieckiem, ale przyznam, że wtedy nie miałam pojęcia, co się dzieje w geopolityce Europy Środkowej, Wschodniej i Północnej – znałam cztery języki, w tym niemiecki, który później okazał się bardzo przydatny, ale jeszcze nie pojmowałam, że mój kraj znajduje się w tak niepewnej sytuacji politycznej.
Zauważyłam, że ilekroć brat mojego taty odwiedzał moją mamę, bardzo poprawiał się jej nastrój. Brat stacjonował w obozie wojskowym na północy kraju, niedaleko Gdyni i był stałym gościem w naszym mieszkaniu. Moja matka go uwielbiała. Był bardzo podobny do mojego ojca i widok tej znajomej twarzy najwyraźniej ją pocieszał. Do tego stopnia, że zabrała wujka do swojej sypialni. Wiem to, bo pewnego ranka w 1936 roku wstałam i idąc korytarzem, zobaczyłam, jak wychodził z pokoju mojej mamy. Oczywiście wydało mi się dziwne, że nie spał w pokoju gościnnym, więc zapytałam mamę dlaczego – nawet w tak młodym wieku domaganie się odpowiedzi leżało w mojej dociekliwej naturze. Odsunęła oskarżenie na bok w bardzo swobodny sposób. „Nie, nie, nie, on po prostu przyszedł powiedzieć dzień dobry”. I to był koniec rozmowy. Ale nie byłam głupia. Coś mi się tutaj nie składało.
Dzieci są spostrzegawcze – ja byłam szczególnie. Nie umknęło mi to, że nigdzie w domu nie było zdjęć mojego ojca, nawet ze ślubu czy z wesela, a fotografii wujka było dużo. Nigdy – przenigdy – nie widziałam zdjęcia ze ślubu moich rodziców. I w tych latach między śmiercią mojego ojca a początkiem drugiej wojny światowej wujek Godlewski zaczął zastępować mi tatę, a także stał się panem domu. Był cudowny. Łagodny, opiekuńczy, czuły, zabawny – taki, jaki powinien być wujek. Lub ojciec.
Nie mam wątpliwości, czy był w pełni świadomy, że jestem jego rodzoną córką – jestem absolutnie pewna, że wiedział. Moi rodzice pobrali się, gdy moja mama miała szesnaście lat, a mimo to nigdy nie zaszła z mężem w ciążę. Nie mam pojęcia, jak bujne było ich życie seksualne, ale być może ta niezdolność do poczęcia wynikała z faktu, że mój ojciec zdradzał moją matkę. Spotykał się z innymi kobietami kilka lat przed poznaniem mamy. Myślę, że to nie do pomyślenia, żeby moja mama nie wiedziała o jego romansach – był dobrze znany, a mieszkali w małym miasteczku. Często zadaję sobie pytanie, dlaczego w ogóle wyszła za mojego ojca, i chociaż nigdy już tego się nie dowiem, podejrzewam, że słowa „tytuł” i „pieniądze” mogły ją silnie pociągać. Moja matka pochodziła z rodziny właścicieli ziemskich, ale nie tak wspaniałej jak rodzina mojego ojca, a poczucie bezpieczeństwa wynikające z poślubienia bogatego mężczyzny było bardzo kuszące, mimo że był od niej starszy i miał skłonności do romansów. Może to całe flirtowanie odziedziczyłam po ojcu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki