A kiedy nadejdzie dzień - Ewelina Maria Mantycka - ebook
NOWOŚĆ

A kiedy nadejdzie dzień ebook

Ewelina Maria Mantycka

3,8

Opis

January Zatorski traci wzrok na misji w Ukrainie. Wojsko opłaca i kieruje do niego pielęgniarkę. Chociaż January początkowo ją zbywa, Ludka ze swoim poczuciem humoru i optymizmem staje się doskonałą towarzyszką. W czasie pobytu w hotelu należącym do dziadka Januarego Ludka stara się rozwikłać tajemnicę śmierci jego kuzynki Marty. Z Czarnym Młynem związanych jest wiele niesamowitych historii. Zatorscy kochają, nienawidzą i są bardzo skryci, ale przede wszystkim cenią własną rodzinę. Jakie uczucia będą towarzyszyć Januaremu i Ludce w czasie współpracy? Co kryją stare mury hotelu? Jakie sekrety znalazła Julka w starych albumach ze zdjęciami rodzinnymi? I co wspólnego z rodziną Zatorskich ma Syberia?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 410

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (12 ocen)
6
2
1
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
totylkoania
(edytowany)

Nie polecam

Pomysł fajny, ale wykonanie bardzo słabe. Przegadane, dialogi koszmarne. Dużo pomyłek i zaprzeczeń. Główny bohater przez całą książkę jest Januarym, po czym pod koniec Jeremim. Jeden wielki haos, bez redakcji. Kto to wydał?
10
Bezimienna30011990

Z braku laku…

Na świeżo po przeczytaniu, sama nie wiem co o tym sądzić, wiele chaosu, zbyt wiele. Momentami nie wiadomo o co to chodzi, do czego zmierza, gdzie dalszy ciąg wątku? Nie ma. Przeskok do następnego. Nie polubiłam głównych bohaterów, sory, nie dało się. I te imiona Ludmiła, Ludka, January, Jari tragedia! Samo czytanie tych imion mnie irytowało chociaż starałam się skupić na postaci i jej roli. Jedyny plus to ta tajemnica dość dobrze utrzymywana przez autorkę i dozowana, nie potrzebny wątek romansowy, bo chyba autorka albo nie umiała go napisać albo na siłę tam powstał. Czekałam bardzo kiedy będzie znowu rozdział opowiadający o życiu rodziny podczas wojny, na Syberii, i kiedy główna bohaterka wzięła się za rozwiązywanie zagadki i coś się ruszyło, chociaż i tak mało wspomnien rodzinki w terazniejszosci. Końcowe rozdziały to totalna porazka. Dziewczyna na siłę pcha się facetowi do życia, on za namową rodziny i faktu że ona jest pod ręką stwierdza że może spróbuję z nią, masakra. Nie ma żadne...
00
Lost70

Całkiem niezła

Ech.. myślałam że to będzie dobra książka a wyszedł ckliwy romans. Za mało wspomnień z czasów wojny. za dużo romansidła ślicznej głupiutkiej Ludki z niedowidzącym - niby twardym żołnierzem który jednak zgłupiał jak miał miękkie ciałko pod ręką. No nie. szkoda wielka, czekałam na tę książkę. Rozczarowanie
00
Monika309

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Ewe­lina Ma­ria Man­tycka Co­py­ri­ght © 2024 by Lucky
Pro­jekt okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
Źró­dło ob­razu: Morng, skaz­zjy (stock.adobe.com)
Skład i ła­ma­nie: Mi­chał Bog­dań­ski
Re­dak­cja i ko­rekta: Ha­lina Bo­gusz
Wy­da­nie I
Ra­dom 2024
ISBN 978-83-67787-95-6
Wy­daw­nic­two Lucky ul. Że­rom­skiego 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­lucky.plwww.wy­daw­nic­two­lucky.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Kiedy ranne wstają zo­rze

To­bie zie­mia, To­bie mo­rze

To­bie śpiewa ży­wioł wszelki

Bądź po­chwa­lon, Boże wielki!

„Pieśń po­ranna”Fran­ci­szek Kar­piń­ski

.

Pro­log

13 kwiet­nia 1940 roku

Dla mo­jej ro­dziny kosz­mar za­czął się dużo wcze­śniej, przed wy­bu­chem dru­giej wojny świa­to­wej. Za­tor­scy miesz­kali na Ukra­inie w ma­łej miej­sco­wo­ści Bo­harka, która dzi­siaj nie ist­nieje. Mój dzia­dek Wło­dzi­mierz Za­tor­ski otrzy­mał go­spo­dar­stwo rolne za udział w woj­nie z bol­sze­wi­kami w ty­siąc dzie­więć­set dwu­dzie­stym roku. Był dzielny i od­dany oj­czyź­nie jak jego trzej sy­no­wie: Bog­dan, Kon­stanty i Hen­ryk. W roku ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­stym szó­stym za­częły się wy­sie­dle­nia na Sy­bir z re­gionu Bo­harki.

Mój tata Kon­stanty Za­tor­ski oże­nił się z panną z Po­le­sia Zdzi­sławą z domu Zięba i prze­niósł się z Bo­harki, aby móc pra­co­wać na roli. Do­stał od rządu sad i dwa­dzie­ścia hek­ta­rów pola, które upra­wiał wraz z młod­szym bra­tem Heń­kiem. Było to cał­kiem sporo dla do­brego go­spo­da­rza, któ­rym był mój ta­tuś.

Pa­mię­tam nasz dom. Ota­czały go roz­le­głe pola i lasy, pach­niało w nim świe­żym chle­bem i czy­sto­ścią. Tak, czy­sto­ścią, która pach­nie jak świeże po­wie­trze, jak słońce wpa­da­jące do izb, jak trawa i ja­błecz­nik. To ważne, by pa­mię­tać za­pa­chy.

Mie­li­śmy dwa ko­nie, dwie krowy i kury. Świ­nie też bie­gały po po­dwórku. Było ono roz­le­głe i zie­lone. W ogródku mama sa­dziła róż­no­ko­lo­rowe kwiaty, tuż przy drze­wie dzi­kiej gruszki. Smak tych ulę­ga­łek ko­ja­rzył mi się z la­tem. Mama i cio­cia Józka ob­ra­biały go­spo­darkę i sprze­da­wały jaja, miód, mąkę i owoce z sadu. Wszystko, co mie­li­śmy.

Dom był drew­niany, miał dwie izby, kuch­nię, ko­mórkę, sień i dużą we­randę. Po­kryty był bla­chą i pa­mię­tam, że w sieni była taka część za­sło­nięta starą fi­ranką, za którą mama trzy­mała świeżo wy­pie­czony chleb. Jak wcho­dziło się do domu, było go czuć na po­wi­ta­nie.

Do szkoły mia­ły­śmy osiem ki­lo­me­trów i cho­dzi­ły­śmy do niej pie­chotą z moją sio­strą Anuszką, Ana­sta­zją. Czę­sto jak wra­ca­łam ze szkoły, do­bie­ra­ły­śmy się do tego chleba w sieni. By­ły­śmy głodne, a mama za­wsze zo­sta­wiła tam dla nas po ukra­ja­nej paj­dzie.

Mleko było w kan­kach i za­nim do tego chleba się do­bra­ły­śmy, Anaszka przy­no­siła cy­nowy ku­bek, w któ­rym je pi­ły­śmy. To były do­bre czasy. Mama za­wsze krzy­czała, by­śmy zo­sta­wiły mleko na póź­niej i nie kru­szyły.

Nie pa­mię­tam jej twa­rzy. Czy była piękna?... Czy ją przy­po­mi­nam? Nie wiem. Mama była zmę­czona. Uro­dziła moją sio­strę Ma­ry­się, która miała za­le­d­wie dwa mie­siące i czę­sto mama le­żała w łóżku w du­żej izbie z ma­łym za­wi­niąt­kiem w ra­mio­nach. Mniej­szą izbę zaj­mo­wali cio­cia z wuj­kiem. Na wą­skim łóżku pod oknem spa­łam tam ja i Ana­sta­zja. Mój brat Staś, za­le­d­wie trzy­letni, spał z ro­dzi­cami w ich po­koju i czę­sto mu tego za­zdro­ści­łam.

Pa­mię­tam drzewo na po­dwórku. Było bar­dzo duże, zda­wało się nam, że się­gało nieba. Mój brat czę­sto się ba­wił w jego cie­niu. Może to był dąb, a może kasz­tan. Miało duże, roz­ło­ży­ste li­ście. La­tem tata za­wie­szał nam tam sznur, na któ­rym mo­gli­śmy się huś­tać. Raz Staś wszedł na płot i wspiął na niż­szą ga­łąź, a po­tem spadł na szta­chetę. Pa­mię­tam, że bar­dzo pła­kał, gdy mama go okrzy­czała, że roz­ciął so­bie brzuch.

Za­wsze się o nas mar­twiła. Mie­li­śmy tak duże go­spo­dar­stwo, że bie­ga­li­śmy wo­koło, kry­jąc się za bu­dyn­kami, w tra­wie czy ogródku mamy za krza­kami agre­stu. Miesz­ka­li­śmy da­leko od in­nych za­bu­do­wań, więc ba­wi­li­śmy się ra­zem albo po­ma­ga­li­śmy ro­dzi­com w polu.

Lu­bi­łam pa­trzeć na drogę, cze­kać, aż tata bę­dzie wra­cał z wo­zem i końmi z pracy.

Mama czę­sto le­żała w łóżku, a cio­cia Jó­zia jej po­ma­gała przy nas i w go­spo­dar­stwie. Nie­da­leko, za­raz za la­sem, był fol­wark, i cio­cia Jó­zia tam pra­co­wała. Nie pa­mię­tam, jako kto. Może po­ma­gała przy dzie­ciach.

Tata i wuj pra­co­wali na roli dzień i noc, wy­cho­dzili wcze­śnie i wra­cali, gdy za­pa­dał zmierzch. Tata był bar­dzo mą­drym czło­wie­kiem. Lu­dzie przy­cho­dzili do na­szego domu ra­dzić się go w go­spo­da­ro­wa­niu albo po­słu­chać ra­dia, które mie­li­śmy. Przy­no­sili też ta­cie ga­zety. Pan z fol­warku, nie pa­mię­tam jego na­zwi­ska, też lu­bił tatę, bo po­ma­gał mu ob­rzą­dzać na fol­warku i wy­ci­nać drzewa w le­sie. Dzięki temu tata brał udział w za­kła­da­niu kó­łek rol­ni­czych, spół­dzielni mle­czar­skich. Po­pie­rał wła­dzę i Pił­sud­skiego.

Mój tata pi­sał dużo li­stów, które mama ad­re­so­wała, a cio­cia wy­sy­łała na po­czcie. Ty­go­dniowo wy­sy­łali je­den list. Do­piero po la­tach do­wie­dzia­łam się, do­kąd. Mama opo­wia­dała nam, że ro­dzinę taty: dziadka Wło­dzi­mie­rza, bab­cię Wik­to­rię, wujka Bog­dana z cio­cią Le­osią i ich troje dzieci wy­sie­dlono w ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­stym szó­stym roku z Ukra­iny z Bo­harki w głąb Ka­zach­stanu. Tata po­szu­ki­wał ich przez lata, ale ni­gdy nie do­cho­dziły do nas żadne wie­ści o miej­scu ich po­bytu.

Dla­tego nie są­dzi­li­śmy, że hi­sto­ria się po­wtó­rzy. Nie ży­li­śmy na Ukra­inie, ale wy­buch wojny przy­niósł strach. Trzeba było jed­nak pra­co­wać i utrzy­my­wać go­spo­darkę. Miesz­ka­li­śmy da­leko od drogi, trzeba było prze­je­chać przez las, by do nas tra­fić. Czę­sto za­trzy­my­wali się u nas lu­dzie ucie­ka­jący z Pol­ski przed wojną. Mama czę­sto­wała ich, czym miała, zo­sta­wiali u nas ja­kieś rze­czy, któ­rych nie mieli siły ze sobą za­brać, i szli da­lej.

Cza­sem w nocy uja­dały psy. Gdy za­częły się nie­miec­kie na­loty, tata ka­zał nam scho­dzić z łó­żek i kłaść się na pod­ło­dze. Na­słu­chi­wa­li­śmy z trwogą, cza­sem se­ria z ka­ra­binu roz­brzmie­wała głu­cho, do­cho­dziły ja­kieś krzyki. Nie wy­cho­dzi­li­śmy z domu. Rano tata z wuj­kiem szu­kali za­bi­tych, sta­wiali mo­giły i szli pra­co­wać w polu. Wi­dzia­łam tylko krzyże pod la­sem.

Nie py­ta­łam, kim byli ci lu­dzie.

Wie­czo­rami ner­wowo sia­dy­wa­li­śmy w izbie, a tata i wuj na­słu­chi­wali ra­dia. Wtedy wiele się zmie­niło, nie cho­dzi­li­śmy do szkoły, a cio­cia do pracy. Z dnia na dzień wszystko stało się tylko kosz­ma­rem.

Trzy­na­stego kwiet­nia o świe­cie obu­dziło nas ło­mo­ta­nie do okna. Ma­ry­sia za­częła pła­kać roz­dzie­ra­jąco, a ja obu­dzi­łam się, gdy Na­stka ude­rzyła mnie łok­ciem w brzuch. Usły­sza­łam cięż­kie kroki ojca w dru­giej izbie i głos. Po­tem wstał wuj He­nio i sta­nął w drzwiach izby, za­sła­nia­jąc mi wi­dok.

– Obudź dzieci. Za­cznij pa­ko­wać wszystko, co cenne – roz­ka­zał ci­cho mój tata. – Ja ukryję broń w obo­rach. Szu­kają kon­spi­ra­cji.

– Co się stało?

– Czer­woni wy­sie­dlają lu­dzi.

– Kon­stanty?! – krzy­czała ner­wowo mama z dru­giej izby.

– Ci­cho, Zdziśka. Bierz je­dze­nie – po­na­glił ją tata. – Na­czy­nia, na­rzę­dzia i ubra­nia.

Po­tem był głos mamy i do­no­śny płacz Ma­rysi.

By­łam za­spana i od­wró­ci­łam się tylko na bok. Anaszka miała go­rączkę i le­żała na sien­niku okryta pie­rzyną, cio­cia Józka nie mo­gła jej do­pro­sić, aby się obu­dziła. Cio­cia pro­siła nas, by­śmy się szybko ubrały. Wło­ży­łam na sie­bie ubra­nie i trze­wiki. Tata rzu­cał do środka przez okno w kuchni wi­kli­nowe ko­sze na drewno, spo­glą­da­jąc na mnie.

Miał na so­bie ro­bo­cze spodnie i gu­mowce, na dziu­rawy swe­ter na­rzu­cił śmier­dzącą mo­lami ku­fajkę z brą­zo­wej skóry i czapkę na głowę. Te­raz czarne włosy wy­sta­wały spod tej czapki, a ciemne wąsy i broda uka­zy­wały jego kwa­dra­tową twarz. Wy­glą­dał groź­nie. Ko­le­żanki ze szkoły bały się mo­jego taty tylko z po­wodu wy­glądu.

– Po­móż ma­mie, Ha­nia. Po­daj jej ko­sze i pa­kuj chleb.

Na­dal za­spana, nic nie ro­zu­mie­jąc, wy­szłam do sieni z wi­kli­no­wym ko­szem, cią­gnąc go po pod­ło­dze. Mama za­kła­dała swe­ter na ko­szulę nocną, zwi­jała ma­katy i wy­kła­dała nimi ko­sze, do któ­rych z cio­cią wrzu­cały po­tem bo­chenki chleba.

– Hanka, rusz się. Po­móż nam – pro­siła mama w wiel­kim po­śpie­chu.

Za­ję­łam się pa­ko­wa­niem chleba. Za­wsze pie­kło się u nas wię­cej, dla fol­warku. Te­raz wszystko wrzu­ca­li­śmy do ko­sza i przy­kry­wa­li­śmy ko­cami, a cio­cia ścią­gała z pieca worki z su­char­kami. Tata i wuj byli na ze­wnątrz. Anaszka stała w izbie ro­dzi­ców, trzy­ma­jąc w ra­mio­nach pła­czącą Ma­ry­się, a Staś cho­wał się za nią. Wszy­scy mie­li­śmy prze­ra­że­nie w oczach. Tym więk­sze, gdy usły­sze­li­śmy wy­strzały. Staś scho­wał się pod sto­łem, Na­stka pa­dła na ko­lana, a ja scho­wa­łam się za fi­ranką w sieni.

Mama krzyk­nęła dziko i wy­bie­gła na po­dwó­rze. Upu­ści­łam pie­rzynę, którą cio­cia ka­zała mi skła­dać.

Ktoś na po­dwó­rzu krzy­czał po ro­syj­sku, ba­łam się o mamę i za­czę­łam pła­kać. Cio­cia Jó­zia ob­jęła mnie i pchnęła lekko w stronę ro­dzeń­stwa.

– Idź do nich – pro­siła szep­tem. – Stań­cie za szafą.

Zro­bi­łam to, obej­mu­jąc swoją star­szą sio­strę Anaszkę, która była roz­pa­lona jak piec i z tru­dem udało jej się utrzy­mać Ma­ry­się. Scho­wa­li­śmy się za szafą, gdzie le­d­wie można było nas doj­rzeć. Wi­dzie­li­śmy, jak do sieni wcho­dzi mama, za nią tata i wuj He­nio z rę­kami nad głową. A po­tem we­szli żoł­nie­rze. Krzy­czeli po ru­sku, ale żadne z nas nie ro­zu­miało. Mama krzyk­nęła, gdy tatę i wuja od­dzie­lono od nich i za­cią­gnięto do dru­giej izby. Je­den z żoł­nie­rzy pchnął mamę w na­szym kie­runku.

– Sa­bi­raj’sa! Sko­rej! Pa­ko­wat’sa!

Mama za­częła nas ubie­rać w płasz­cze, czapki, a Ma­ry­się owi­nęła w koc. Nie by­łam w sta­nie za­piąć płasz­cza, bo pła­ka­łam, pa­trząc na żoł­nie­rzy z ka­ra­bi­nami, któ­rzy plą­dro­wali nasz dom. Tata wy­no­sił z domu ko­sze i pa­ko­wał je na sa­nie. Były roz­topy i sa­nie z tru­dem po­ko­ny­wały roz­mię­kłą drogę pod górę, która do nas pro­wa­dziła. Je­den z żoł­nie­rzy wska­zał ojcu nasz wóz i ka­zał tam wszystko pa­ko­wać. Wuj wsa­dził mnie na wóz i po­dał Ma­ry­się. Pró­bo­wa­łam ją uspo­koić, ale była czer­wona od pła­czu. Do­piero gdy mama we­szła na wóz i za­brała ją ode mnie, uspo­ko­iła się. Nie­wiele z tego pa­mię­tam. Tata i wuj pa­ko­wali do­by­tek, pod­czas gdy żoł­nie­rze pili na­sze mleko z ka­nek i je­dli sło­ninę, którą cho­wa­li­śmy w le­piance pod stud­nią. Tata wrzu­cił trzy pie­rzyny na wóz, by­śmy mo­gli się tam po­ło­żyć, i ka­zał nam spać.

Nie są­dzi­łam, że kto­kol­wiek z nas za­śnie. Cio­cia miała łzy w oczach i sta­rała się tego nie oka­zy­wać. Anaszka ści­skała jej dłoń, gdy cio­cia ją przy­tu­lała. Nie po­zwo­lono nam za­brać kota, czar­nego Bęcka, i strasz­nie przez to pła­ka­łam. Wuj wrzu­cił dwie wa­lizki na wóz, a tata kury w dwóch klat­kach. Żoł­nie­rze ka­zali mu przy­wią­zać krowy do wozu, bo ko­nie re­kwi­ro­wali.

Tata mó­wił, że po­zwo­lili nam za­brać wóz i krowy, bo wóz, który miał nas za­brać z domu, ze­psuł się żoł­nie­rzom w dro­dze i oni przy­szli tu z końmi. Te­raz mieli dwa na­sze ko­nie i swoje cztery. Było ich może pię­ciu, może czte­rech. Nie pa­mię­tam do­brze. Tak bar­dzo pła­ka­łam, że gdy mama przy­ło­żyła mi do twa­rzy pie­rzynę, po pro­stu się pod nią scho­wa­łam.

Czy wie­dzia­łam, co nas czeka?

Anaszka wpa­try­wała się tępo w do­mo­stwo, które opusz­cza­li­śmy. Tata i wuj po­ga­niali krowy. Mama mo­dliła się, tu­ląc do sie­bie Ma­ry­się, pa­mię­tam brzmie­nie jej głosu i chcia­ła­bym so­bie dziś przy­po­mnieć słowa tej mo­dli­twy.

Ta mo­dli­twa ura­to­wała nam ży­cie. Nie wszyst­kim, ale na pewno mnie i mo­jej ro­dzi­nie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki