Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak zasłużyć na miano ślubnej sabotażystki? Udaje się to Renacie, dziewczynie z Gościeradowa, dla której katastrofalny wieczór panieński koleżanki będzie dopiero początkiem ciągu szalonych i niefortunnych wydarzeń. Zupełnie niechcący wplątuje się w rozgrywki pewnej arystokratycznej rodziny, co zdecydowanie pokrzyżuje jej własne plany…
Co zrobi, gdy prawie cała wieś obróci się przeciwko niej?
Czy będzie musiała opuścić ukochane okolice i szukać szczęścia w wielkim mieście?
I dlaczego miłość tak często przychodzi zupełnie niespodziewanie?
Optymistyczne, okraszone humorem Szczęście w pudełku po zapałkach to pierwszy tom sagi gościeradowskiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 340
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie postacie są fikcyjne, a wydarzenia
nie miały miejsca, ale mogły mieć.
Dla wszystkich, którzy znają te legendy,
i tych, którzy zapragną je dopiero poznać
Witajcie w Gościeradowie!
W pudełku po zapałkach trzymamy jeszcze szczyptę szczęścia.
W pudełku po zapałkach zamykamy nasze serca.
1.
Słowa piosenki czasem przywodzą na myśl miejsca, w których jesteśmy szczęśliwi, miejsca nazywane domem. Jednym z nich jest Gościeradów. Trzeba tu przyjechać, by to poczuć. Utkane z babiego lata i skropione rosą mgliste sieci na sosnach przy drodze, powiew znad złocistych łanów zbóż i ciemnobrunatnych zaoranych pól ciągnących się równinami. Szum wiatru w brzozach przy bunkrach i ukrywające się w trawie stado bażantów. Gdy stanie się na drodze zwanej przez miejscowych poprzeczką i szeroko rozłoży ramiona, można poczuć wiatr szepczący do ucha legendy tej ziemi.
Odnajdujemy tu gliniane wazy ze spopielonymi kośćmi dawnych mieszkańców tych ziem, ludzi polujących w tutejszych lasach. Usłyszymy turkot kół powozu i rżenie koni, gdy karoca dworska minie nas w alei lipowej. Ujrzymy ludzi ciężko pracujących na polach, zbierających plony.
Z lasu rozlegną się nawoływania i strzały żołnierzy w mundurach rosyjskich oficerów. W oddali majaczy wieża kościoła z wbitym w nią pociskiem, który nigdy nie wybuchł. Można natrafić na doły nasączone krwią i ziemię użyźnioną od łez, zobaczyć samotne brzozy płaczące i śpiewające pieśń tych, którzy modlili się do Boga, prosząc o ocalenie. Tutejsza ziemia przesiąknięta jest krwią i legendami, należącymi do naszych dziadków.
Każda okolica ma swoje historie, sekrety trzymane pieczołowicie w tajemnicy. Gościeradów zna ich wiele, nie brak tu także legend. Można je usłyszeć w starym dworze Suchodolskich[1], gdzie nadal rozbrzmiewa muzyka, dźwięk skrzypiec wielkich wirtuozów. Nocą słychać ujadanie psów, gdy Eligiusz Suchodolski spaceruje po pałacowym parku i straszy niegrzeczne dzieci. Nieszczęśliwie zakochany, porzucony i rozgoryczony, nienawidzący kobiet. Kim był ten samotnik z duszą artysty? Wielkim marzycielem, kochającym synem i wyrozumiałym bratem. Był ostatnim przedstawicielem epoki, do dziś zaklętej w murach dworku.
Inna legenda, opowiadana maluchom na dobranoc – może niezbyt odpowiednia dla nich – mówi o dzieciach ze spalonego domu i płaczu ich zrozpaczonych rodziców. Jest też historia o topielcach ze stawów, spacerujących po mokradłach za kościołem czy przy rzece; o śladach ich stóp oddalających się z błotnistego brzegu i starej lipie, przy której strach przechodzić po północy, by nie ujrzeć czekających tam umarłych. I kolejna, o ukrytym w bagnach skarbie, a może jedynie czołgu, który nigdy nie zdołał pokonać tej trasy. Mnóstwo jest historii szeptanych na ucho wnukom i opowiadanych gościom przy biesiadnym stole, historii obecnych w sercach tych, którzy to przeżyli.
Dla Renaty Wiercińskiej Gościeradów był kolebką dziecięcych wspomnień. Domem pachnącym latem i tętniącym życiem. Przystanią, z której nigdy nie wypłynęła na szerokie wody.
Prowadziła swoją dwudziestoletnią skodę przez łagodny łuk, wystukując na kierownicy rytm piosenki z radia. Minęła stadninę koni przy szkole w Wólce Gościeradowskiej, staw oblężony przez wędkarzy, plac zabaw z plotkującymi na ławkach matkami. Chodnikiem jeździły na rolkach nastolatki w kusych szortach i neonowych bluzeczkach, z oddali dobiegał odgłos traktora ciągnącego bale drewna.
Pan Majkowski w znoszonym słomkowym kapeluszu stał oparty o płot przy dawnej kuźni, która od piętnastu lat była zapomnianą szopą. Staruszek witał sąsiadów ukłonem, uchylając kapelusza.
Na zielonych polach, w lasach, wśród złotych łanów zbórz i kwitnących wokoło maciejek czas się zatrzymał. Brzozowe zagajniki pamiętały strach ukrywających się w nich ludzi. Ziemia nasiąknięta krwią dawała obfite plony.
Dla jednych życie w małych miejscowościach to monotonia, plotki, ludzie wścibiający nosy w nie swoje sprawy i sąsiedzkie waśnie. Renata, która całe życie spędziła w Gościeradowie, nigdy nie skarżyła się na nudę i nie uciekała do wielkich miast, obiecujących, że przeżyje w nich coś nieoczkiwanego. Należała do ludzi mocno zakotwiczonych w tej ziemi.
Jadąc do centrum miasteczka, przekonała się, że wszyscy szykowali się do wielkiego dnia. „Wszystkim gościom jesteśmy radzi. Witajcie w Gościeradowie!” – głosił napis na wielkim banerze zawieszonym nad drogą obok targowiska. Renata minęła Bank Nowej Ery w starym murowanym budynku i urząd gminy z wielką mapą okolicy.
Chodniki były uprzątnięte, drzewa wybielone, a wysokie latarnie uliczne ozdobione wstążkami. Główna ulica Ukazowa tętniła życiem, ludzie śpieszyli się lub spacerowali, zewsząd dochodziło ujadanie psów. Zapomniane plakaty wyborcze płowiały na płotach.
Ktoś sprzątał wiekowe kapliczki, ktoś inny plewił ogródek, stara Maglowa siedziała na swojej ławce, wymachując drewnianą laską na przebiegające przez jezdnię dzieci. Renia zagapiła się i w ostatniej chwili nacisnęła hamulec, klnąc pod nosem. Czarne auto przed nią skręcało do sklepu spożywczego. Zahamowała ostro, jej torebka z łoskotem spadła z siedzenia pasażera.
Wypadły z niej na podłogę wydruki dokumentów z banku, kosmetyki, resztki niedojedzonych kanapek i napój gazowany. Renia próbowała sięgnąć do torebki i pozbierać rzeczy. Trąbienie z tyłu wystraszyło ją, aż podskoczyła. Pomachała kierowcy i ruszyła przed siebie. Za zakrętem zredukowała bieg, włączyła kierunek i hamując ostrożnie, wjechała w drogę prowadzącą do domu rodziców, a teraz również młodszego brata. Z miejscem tym wiązało się mnóstwo dobrych wspomnień.
Zajechała przed wysoką bramę, która broniła działki przed ciekawskimi spojrzeniami sąsiadów. Zgasiła silnik i między opakowaniami z Sushi Box i bułeczkami maślanymi próbowała znaleźć kopertową torebkę, którą na ten wieczór pożyczyła od koleżanki z pracy. Zabrała z siedzenia swoją wielką torbę shopperkę i masę innych potrzebnych rzeczy. Jej biurowe sandałki zakopały się w żwirze na podjeździe. Przy bramie zatrzymał ją jazgot Kropki, ich kundla, którego matka przygarnęła pewnej zimy.
Renia odetchnęła głęboko, postukując długimi paznokciami w torebkę, i zerknęła na rudą kulkę miotającą się wokół jej nóg.
– Kropeczka, nie mam dziś dla ciebie czasu... Wredulko ty moja.
– Ty nigdy nie masz czasu, spóźniona księżniczko – usłyszała. Ten głos zawsze witał ją w progu domu. – Uwaga, caryca Katarzyna nadciąga! Wiwat!
Renata zerknęła na taras. Jej młodszy brat siedział w wiklinowym fotelu, racząc się piwem. Uniósł dłoń na powitanie. Karol, nauczyciel WF-u w podstawówce, zupełnie się nie zmienił od czasu, gdy był nastolatkiem. Sportową sylwetkę zawdzięczał przydomowej siłowni i aktywnemu trybowi życia.
Leniwe sobotnie popołudnie spędzał w poszarpanym podkoszulku lokalnej drużyny piłkarskiej i w kaszkiecie zsuniętym na czoło. Wyglądał na wyluzowanego, pogwizdywał cicho i spoglądał na siostrę rozbawiony. Istotnie, byli do siebie podobni, z tym że Karol był dwa lata młodszy i bardziej pyskaty. Obok w fotelu siedział ojciec.
Henryk Wierciński śmiał się z uwag syna. Czarne, przyprószone siwizną włosy sterczały mu na głowie, jakby zapomniał ich przygładzić. Fizyk Wielki Henryk był legendą szkoły podstawowej w Gościeradowie. Dziś już na emeryturze, ale nadal zachowywał sztywną, belferską postawę i elegancję, która do koszenia trawnika kazała mu wkładać długie spodnie i świeżo wyprasowaną koszulę z kołnierzykiem. Obdarzył Renię ciepłym spojrzeniem, gdy tylko podeszła i ucałowała go w ogolony policzek.
– Cześć, tato.
– Witaj, skarbie. – Ojciec przycisnął ją lekko do siebie. – Mama wyglądała cię już od rana.
– Domyślam się – mruknęła, kradnąc z jego talerza rodzynkę, którą wydłubał z sernika. – Nie mogłam wcześniej przyjechać. Przecież pracuję.
– Oj, Renia... Renia – zaśpiewał z humorem brat. – Kiedyś nie zdążysz na własny ślub. Jeśli on się w ogóle odbędzie.
– Ha... ha... Kiepski żart, nawet jak na ciebie, braciszku – poinformowała go, ale przy okazji ochlapała się sokiem, którego właśnie miała zamiar się napić. Gdy palcami próbowała rozetrzeć plamę na wizytowej bluzce, tylko ją powiększyła. – Cholera, dopiero ją kupiłam! Szkolenie się przeciągnęło, ale nie z mojej winy. Chyba zegar im się zepsuł, bo mieliśmy skończyć o trzeciej, a wyjechałyśmy z Edką po piątej. Nawet się nie przebrałam. Gdzie Ninka? – Renata przysiadła na oparciu fotela ojca i rozejrzała się wokoło.
Żona Karola, będąca w szóstym miesiącu ciąży, którą znosiła z trudem, zawsze kręciła się gdzieś w pobliżu.
– Śpi na górze. – Brat wskazał na dom. – Dziś upał dał jej popalić.
– Aha. A ty jak? Szczęśliwy dzień się zbliża, zakończenie roku szkolnego. Cieszysz się?
– Jak dla kogo szczęśliwy – burknął belferskim tonem. – Zanim to nastąpi, dyrektor mnie wykończy tym swoim zrzędzeniem, że wszystko musi być zapięte na ostatni guzik przed piątkową radą. Jak tam, nauczyłaś się czegoś na szkoleniu? – zmienił temat.
– Żeby nie inwestować w ciemno. – Sięgnęła po sernik, zjadła ze smakiem, po czym oblizała palce, na których pozostały okruchy. – Jezu, jaka jestem głodna. Jadłam tylko kanapkę.
– Mama zrobiła mielone z ziemniakami i mizerią – rzucił tata, podając jej swoją szklankę z sokiem, który wypiła duszkiem.
– Dzięki. Nie będę jadła, na imprezie pewnie będzie coś dobrego.
– To idziesz tylko się najeść?
Zachichotała, przytakując bratu.
– Najeść kawioru, potańczyć i spotkać się ze starymi przyjaciółmi. Rzadko się zdarza, byśmy się spotkali w takim gronie. Jak za starych dobrych czasów.
Wieczór panieński Ilony Pazurkiewicz stał się nie lada gratką towarzyską. Dziewczyna w przyszłą sobotę wychodziła za mąż, i to nie za byle kogo, bo za samego Aleksandra Franciszka Połanieckiego herbu Janina, szlachcica z dobrym nazwiskiem i kupą forsy. Wiadomość o ślubie spadła na Gościeradów podobnie jak klątwa rzucona na pałac Suchodolskich, z którym zresztą związek Ilony i Aleksandra miał coś wspólnego. Odnaleźli się bowiem spadkobiercy ostatniego hrabiego Suchodolskiego, chętni na wielki zabytek kulturowy, piękny pałac, który wybudował w Gościeradowie Eligiusz Prażmowski. Posiadłość należała teraz do Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności, zapisana w testamencie przez ostatniego hrabiego, i mieścił się w niej szpital. Sto lat od śmierci hrabiego Eligiusza Suchodolskiego w urzędzie gminy rozgorzała walka o pałac, gdy pewnego dnia pojawili się krewni ostatniej hrabianki – Karoliny Jareckiej Suchodolskiej, żony Edmunda Suchodolskiego.
Teraz nosili nazwisko Połanieccy i byli właścicielami dóbr w Lubiążu, Zamościu oraz na Kresach Wschodnich, luksusowych ośrodków wypoczynkowych na Mazurach, a także mieszkań zarówno w Krakowie, jak i Warszawie, oraz domów za granicą. Pałacyk w Gościeradowie nagle stał się dla nich cennym nabytkiem. I tak zaczęła się wojna o prawa do dóbr gościeradowskich, która toczyła się od lat.
Niemal powtarzała się historia sprzed wieku, gdy brat Eligiusza, Edmund, również walczył z Towarzystwem Dobroczynności o podważenie spadku po bracie, zapewne chcąc sprzedać pałac. Dzisiaj o prawa do pałacu Suchodolskich upominało się nie tylko Towarzystwo Dobroczynności i licząca na zyski rodzina Połanieckich, lecz także urząd gminy, na czele z panią wójt Ewą Kotlik.
Połanieccy, chcąc zdobyć silniejszą pozycję w tym sporze, zaczęli wykupywać ziemie w gminie. Czynili tak, dopóki ludzie nie odkryli, jak bardzo potomkowie Suchodolskich byli majętni, póki w okolicy nie zorientowano się, że kawałek ziemi na wsi nic dla nich nie znaczył, stanowił chwilową zachciankę. Kolejnym kaprysem bogaczy, którzy inwestowali w rentowniejsze hotele i ośrodki wypoczynkowe, stała się willa starego Turkowskiego.
Stała w lesie z dala od centrum Gościeradowa, a wyglądała jak miniatura pałacu Suchodolskich. Jego pierwszy właściciel, stary lichwiarz i magnat tytoniowy, dorobił się jeszcze w czasach PRL-u na złocie po Żydach i ich majątkach, lecz gdy państwo zwiększyło akcyzy na tytoń, jego fabryka upadła. Piękny dom niszczał przez wiele lat, zadłużony przez Turkowskiego, aż Połanieccy wykupili go i wyremontowali.
Długo w okolicy mówiło się, że zadowolą się imitacją dworku Suchodolskich, ale to nie była prawda. Dwa tygodnie po tym, jak ostatni budowlańcy wyjechali z bram dawnej posiadłości Turkowskiego, pojawiło się tam białe audi a8. Aleksander Połaniecki, chcąc na chwilę odetchnąć od jachtów, grania w golfa, wypadów do Nicei, na Ibizę czy od innych luksusowych wakacji, przyjechał do Gościeradowa.
Jego błąd, jeśli w zaledwie kilka miesięcy dał się uwieść Ilonce Pazurkiewicz.
Wieść gminna niosła, że pani wójt osobiście wysłała do tak szlachetnego i majętnego gościa Ilonę, aby dowiedziała się o jego zamiarach względem gminy. Błąd pani wójt. Nieczęsto zdarzało się, by młody, zblazowany arystokrata, który kazał sobie wybudować nawet przydomowy kort tenisowy wielkości małego boiska i zatrudniał troje ludzi do doglądania domostwa, znał ukryte uroki prowincji.
Ilona nie była głupia. Gdy podrywała syna pani wójt, Eryka Kotlika, dostała pracę w urzędzie. Teraz, kiedy wyrwała samego potomka linii hrabiowskiej, miała stać się właścicielką dworku Turkowskiego, dziewiczych łąk przylegających do brzozowego zagajnika, pięknego, zarybianego co roku stawu i otaczającego to wszystko bujnego lasu.
Brzmiało to jak bajka dla dziewczynek marzących o księciu. Zwłaszcza prawdziwym księciu, który mógł takie marzenia spełnić, a zdawałoby się, że Aleksander Franciszek Połaniecki spełniał te warunki. Był również przystojny: wysoki, jasny blondyn wyglądający lepiej niż Liam Hemsworth, w dużo młodszej wersji. To wszystko sprawiało, że okolica uznała za wielką niesprawiedliwość, iż taka puszczalska i lizusowata dziewczyna jak Ilona, która ledwo zdała maturę, miała aż tak wielkie szczęście.
Aleksander był od niej młodszy o sześć lat. I tylko miss najbardziej złośliwych lasek chodzących do szkoły w Wólce Gościeradowskiej mogła go tak omamić, że założył na jej palec diament wielkości kurzego albo przynajmniej przepiórczego jaja. Jeśli wierzyć tym, którzy plotkowali w miejscowym sklepie w kolejce do kasy, posiadłość Turkowskiego miała być tylko prezentem ślubnym dla panny młodej, bo młodzi państwo Połanieccy już niedługo mieli zamieszkać w dobrach gościeradowskich. Prawdziwym pałacu.
– Cóż to będzie za wydarzenie – wymruczała Renia, sięgając po następny kawałek sernika. – Mamy Makowskich, właścicieli Vecolu, i Maks włoży swój garniak. Dyrektor banku dostał zaproszenie pocztą. Będą też właściciele zajazdu, a nawet Pilarowa z Domu Oficera.
– I Maćkowiak z jego trzema bizonami i najlepszym traktorem we wsi. – Karol zachichotał. – Włoży kalosze i swój słomkowy kapelusz.
– Zagrają Chopina, podadzą szampana i kawior, nawet krewetki. Może sam Piłsudski wstanie z grobu, żeby jej pogratulować.
– Tylko się tym kawiorem nie zapchaj, Renia.
– Spokojnie, braciszku. – Sięgnęła po jeszcze jeden kawałek ciasta. – Ilonka nie jest naszą koleżaneczką, żebyśmy tam długo zabawiły. Ale darmowego drogiego szampana nie rozdają codziennie.
Karol upił łyk piwa, przyglądając się jej uważnie.
– Zaiste, wizja do głębi wstrząsająca twoją zachłannością.
– Nie jestem zachłanna. – Zakrztusiła się. – Tato... Powiedz mu, żeby tak o mnie nie mówił.
– Nie masz pięciu lat, Renia. – Ojciec pogłaskał ją czule po plecach. – Pamiętaj, że szampan to nie wszystko. Lepiej powiedz, jak w pracy. Skoro dyrektor Maciek wysłał cię na szkolenie, to chyba ma zamiar cię zostawić?
Wzruszyła ramionami.
– Zobaczymy. Za dwa tygodnie się wyjaśni, czy zostanę w banku, czy nie.
– Zawsze możesz pójść do Vecolu, ręce przy produkcji farb i olejów zawsze są potrzebne, albo zatrudnić się w Domu Oficera do lepienia pierogów – zapewnił ją Karol z przekąsem.
– Pomimo wszystko, braciszku, możesz się śmiać, ale lubię moją pracę. I jeśli tam zostanę... – zerknęła na tatę, który się do niej uśmiechał – ...będę mogła udzielić ci kredytu.
– Jeszcze dwa dni temu nie wiedziałem, że jesteś taka mądralińska. To może złożę wniosek kredytowy rodzina plus. – Uśmiech brata był równie leniwy, jak on sam.
– Rodzina plus? Chyba rodzina na swoim, to odczepisz się od mamusi i tatusia – sarknęła, strzepując okruszki sernika z ubrania.
– Renia?! To ty?! – Donośny głos matki dobiegł ich przez otwarte okno domu.
– Cholera – warknął Karol, opluwając się piwem. – Mamo, ciszej. Nina śpi.
I faktycznie nastąpiła wymowna cisza.
Renata uniosła wzrok na brata. Milczał, nie komentując zachowania matki. Renia zebrała swoje rzeczy i pobiegła do domu, pachnącego ciastem i olejkiem cytrynowym, którym mama smarowała futryny, chcąc utrzymać ten zapach. Lekkie stukanie jej wysokich obcasów brzmiało nienaturalnie głośno. Czuła się niezręcznie. W środku było chłodno, jej mama lubiła wietrzyć, otwierając wszystkie okna. Odkąd Karol się tu wprowadził po ślubie, zajęli z Niną poddasze, które specjalnie w tym celu podniósł, a rodzice zostali na dole. Łukowe przejście zapraszało do kuchni. Salon był jasny, stały w nim stare meble, skórzane kanapy i kwiaty, które jej matka kochała. Paprocie, storczyki i juki wyglądały z każdego kąta.
Mama siedziała pod starą ażurową lampą, którą oświetlała sobie maszynę do szycia. Zsunęła z nosa okulary i przyglądała się ściegowi, który robiła na sukience Reni.
– Cześć, mamo. Myślałam, że wszystko już gotowe – zauważyła dziewczyna, wchodząc do środka.
– Gotowe, ale bałam się, że ten rękaw się nie utrzyma, i go poprawiłam.
– Jak odpadnie, będzie przynajmniej jakaś sensacja.
Renia usiadła w fotelu, ukradkiem przyglądając się matce. Była ubrana w eleganckie spodnie khaki, a na ramionach miała jedwabny różowy szal zarzucony na bluzkę z kołnierzykiem, z tego samego materiału, ale niebieską w motyle. Wszystko to wyszło spod jej rąk. Ostry wyraz jej twarzy i skrzywienie warg, które było również uśmiechem, przypominały Reni lata, gdy jako mała dziewczynka czekała niecierpliwe, kiedy mama wyczaruje jej piękny strój. Teresa Wiercińska była drobna i delikatna, na głowie miała rudawe, niesforne loki, teraz ułożone w kok opierający się na kołnierzyku bluzeczki. Te włosy przekazała córce, tak samo jak niesamowite zielone oczy. Wielkie oczy leśnego duszka.
– Aha. Nina śpi? – zapytała ją Renia.
– Tak. Nie słyszałaś, wszyscy muszą wszystko rzucić, bo Ninusia śpi – parsknęła sarkastycznie mama. – Karol nawet kosiarkę odstawił, bo przeszkadzało jej, jak brzęczy.
– Mamo...
– Wiem... wiem... Mam się nie wtrącać.
– Mhm. I jeszcze nie wspominać o tym głośno.
Mama popatrzyła na nią spokojnie i zdjęła okulary.
– Przymierz – poprosiła, podając Reni sukienkę.
– Musi zostać już, jak jest, mamo. Nie mam czasu, zaraz przyjedzie po mnie Ela.
– Przyjechała do Polski?
– Tak... – Renia wstała, by sięgnąć po sukienkę. – Rano przekroczyła granicę. Ma tu być za dwadzieścia minut. Będziemy wspominać stare dobre czasy.
Poszła do łazienki, by założyć sukienkę własnego projektu. Jej mama uszyła ją z pięknej kapy, którą kupiły w sklepie z odzieżą używaną. Złoto, czerń i zachwycające orientalne bordowe kwiaty, coś, co zwróciło jej uwagę już na wystawie sklepowej.
Ściągnęła służbowy strój. Była spocona, ale nie miała czasu na prysznic. Otarła twarz ręcznikiem. Nie musiała patrzeć w lusterko, by wiedzieć, że brązowe loki, które tak starannie układała każdego ranka, były niemiłosiernie potargane. Zebrała je w kok i spięła wsuwkami znalezionymi w koszyku na pralce.
Jak, do diabła, miała w takim stanie pokazać się księżniczce Ilonie? Znów będzie tylko „dziwaczką” ze szkoły. Ilona nigdy nikogo nie lubiła, oprócz swojej świty, która zawsze robiła wszystko pod jej dyktando. Piękna Marlena Pizoń i Ania Stańko na pewno tam będą.
Dźwięk przychodzącej wiadomości zwrócił uwagę Reni. Westchnęła, sięgnęła po komórkę i odczytała SMS-a od Kamili Ratajczyk, swojej współlokatorki, życzącej jej dobrej zabawy.
Kamila wiedziała, jak bardzo Renia obawiała się tego wieczoru. Panikowała już w dniu, kiedy dostała pocztą zaproszenie na ślub wraz z zaproszeniem na wieczór panieński do willi Turkowskiego. Ilona chciała pokazać wszystkim ofermom, jak można było ustawić się w życiu.
Renia włożyła sukienkę, delikatne kolczyki i pomalowała usta lekkim różowym błyszczykiem. Spoglądając na siebie w lustrze, nie była jednak zadowolona. Gdy stanie obok złotowłosej piękności Ilony, znów będzie szarą myszką w dziwacznej sukience. Nic się nie zmieniło, odkąd opuściła szkolne mury.
Ślub Ilony i młodego Połanieckiego był wydarzeniem na cały powiat, jeśli nie całe województwo lubelskie. Do wsi miało zawitać wiele znakomitości i wysoko postawionych znajomych rodziny Połanieckich, mówiło się nawet o przybyciu samego premiera. Wszystkie motele, zajazdy w okolicy i pobliskich miejscowościach zostały zarezerwowane z wyprzedzeniem. Domniemywano, kto mógł się pojawić, jakie gwiazdy, oprócz już zapowiedzianego Piaska, który miał zaśpiewać kilka piosenek. Wszędzie krążyli już dziennikarze i ciekawscy. Uroczystość miała się odbyć w dworku gościeradowskim, a w całej wsi gruntownie sprzątano i upiększano każdy ogródek, chodnik czy trawnik. Miejscowi nie wyobrażali sobie, że Ilona mogłaby wziąć ślub gdzie indziej niż w wiosce, z której pochodziła. I tak stała się lokalną celebrytką, o której mówiono na trybunach sportowych, pod sklepem i na targu między stoiskami.
Szczególną pomysłowością wykazał się miejscowy klub seniora, który przygotował z tej okazji wieńce z białych bzów, piwonii i wstążek. Sprzedawali również ręcznie robione pudełka na słodycze, albumy z państwem młodymi i bransoletki z koralików z imionami przyszłych nowożeńców. Większość ludzi oszalała na tym punkcie, społeczeństwo szukało szybkiego zarobku i szansy dla siebie.
Licząc na zysk w branży turystycznej, pani wójt osobiście dopilnowała, by wszystko było idealnie przygotowane. Porzucenie jej syna dla większej szychy odbyło się jednak cichaczem. Ilonka obiecała, że po ślubie Połanieccy będą wspierać Gościeradów, co oznaczało korzyści dla lokalnej gospodarki.
Renia westchnęła, jeszcze raz spoglądając na swoje odbicie w lustrze w przytłumionym świetle łazienki, i pokręciła głową. Nigdy nie dorówna królowej melodramatu, więc po co się starać? Chciała spotkać się z Elką, którą ostatni raz widziała pięć lat temu, gdy przypadkowo wpadły na siebie w supermarkecie. W szkole były nierozłączne, ale potem każda wybrała inną drogę: Elka wyjechała do pracy do Niemiec, a Renata poszła na studia.
Znalazła w szufladzie pomadkę mamy, w kolorze wiśniowej czerwieni, i przeciągnęła po ustach. Wzruszyła ramionami na swój komiczny wygląd. Wyszła z łazienki, składając swoje ubrania, gdy nagle mama zatrzymała ją i przyjrzała się jej krytycznym okiem.
– Coś nie tak?
– Przydałby się szal – zauważyła, poprawiając palcami nitki na sukience. – Wcale nie jest ciepło, może ci coś przyniosę? Ten czarny z frędzelkami będzie w sam raz.
– Dobrze. – Renata obejrzała się, gdy kobieta biegła do swojej sypialni. – Słyszałaś, mamo? Ślub Ilony i potomka Połanieckich będzie wydarzeniem na miarę ślubu Meghan Markle i księcia Harry’ego. Ulicami Gościeradowa ma przejść kondukt państwa młodych.
– Chyba orszak. Kondukt to żałobny.
– Niewiele się pomyliłam.
– Renia! – zawołała karcąco rodzicielka z sypialni.
– Kondukt... orszak, będzie szedł do kościoła parafialnego aż z Wólki Gościeradowskiej. Wynajęto szesnaście dorożek i orkiestrę dętą. Na weselu zaśpiewa Piasek.
Mama pojawiła się w korytarzu z szalem w dłoni.
– Przemawia przez ciebie zazdrość.
– Tak, przemawia – przyznała Renia i owinęła się materiałem, czekając na aprobatę mamy. – W szkole nazywała mnie „dziwadłem”.
– To było liceum, teraz jesteście dorosłe.
Renata nie skomentowała tej uwagi, zamiast tego postukała palcem w okno kuchenne. Tata i brat spojrzeli w jej kierunku.
– Zostawiam kluczyki na stole w kuchni. Przeparkujesz mi samochód?
– Za piwo – zasugerował Karol.
– Dobrze... dobrze. – Posłała mu całusa. – Niech na razie ci wystarczy, braciszku.
– Jak na razie tylko ja go całuję. – Usłyszała za plecami.
Odwróciła się. Jej bratowa Nina schodziła po schodach w szarych legginsach i koszulce z Minionkami, zaplatając końcówkę długiego warkocza ciemnoblond włosów na ramieniu. Zaczerwieniona, z wypukłym brzuchem, wyglądała na zmęczoną.
– Obudziliśmy cię?
– Chciałam zobaczyć, jak wyglądasz.
– I jak? – Obróciła się.
Sięgnąwszy po kopertówkę, upewniła się, że ma w niej wszystko, czego potrzebuje.
– Wyglądasz ślicznie.
– Ale szczerze – uprzedziła ją.
– Hmm... Jak ty, Renia, to robisz? Nikt nie wygląda lepiej w tych oryginalnych kreacjach niż ty! – poprawiła się ze śmiechem Nina, dotykając rękawa sukienki. – Ta sukienka jest efektowniejsza od kreacji z Paryża i każdy musi przyznać, że twoja mama ma talent.
– Mamo, słyszysz, jak się podlizuje? – Renata zapragnęła przytulić bratową, ale ostatnio zapachy perfum drażniły czuły węch Niny, więc tylko ścisnęła jej dłonie. – Dziękuję. Pozwoliłabym ci się umalować, ale kończy mi się czas na przygotowanie.
– I tak wyglądasz ślicznie. Naturalnie. Gdzie Karol?
– Jestem na zewnątrz. Chodź się trochę przewietrzyć, Ninka! – usłyszały jego donośny krzyk. – I weź mi piwo.
– Dupek – burknęła Renata.
Wzięła jeszcze trochę pieniędzy z portfela, który nie chciał się zmieścić w małej torebce, i wrzuciła je do kopertówki. Nina sięgnęła po zimne piwo do lodówki i wsunąwszy stopy w baletki, wyszła na taras.
– Widzisz... – rzuciła do matki Renata, gdy ta zaczęła poprawiać jej każdą niteczkę z sukienki kończącej się w połowie uda. – Rozpieszcza go ponad miarę.
– On zaraz utyje od tego piwa. I co dzieci powiedzą w szkole po wakacjach? Powinna mu to ukrócić – zrzędziła pani Wiercińska.
– Ciekawy wniosek jak na zazdrosną teściową, mamciu. – Renia cmoknęła ją w policzek rozbawiona jej tonem. – Oj, już niedługo będziesz bawić wnuka, to się uspokoisz. Idę.
– Poczekaj...
Renata zatrzymała się w holu, spoglądając na nią, gdy komórka w jej torebce się rozdzwoniła.
– Mamo, Elka dzwoni. Muszę już iść. Obiecuję, że jutro porozmawiamy.
Mama machnęła ręką, jakby właśnie tego się spodziewała po córce – że zwieje, prędka i zawsze spóźniona.
Od Autorki
Kochani,
to najdłużej pisana przeze mnie powieść. A to dlatego, że jak najbardziej prawdziwa jest miejscowość Gościeradów i jej historia. Poznajecie i odkrywacie ją razem ze mną – miejsce bliskie mojemu sercu. Małe wariactwo Kamili na punkcie dziejów miasteczka to również moje szaleństwo. Pisząc Szczęście w pudełku po zapałkach, opowiedziałam historię Gościeradowa, którą obiecałam sobie kiedyś poznać bliżej. Nadal jest jednak tyle dokumentów, niezrozumiałych i pięknych listów, które staram się odszyfrować; między innymi akta zdobyte w archiwum Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Hieronima Łopacińskiego w Lublinie, dokumenty hrabiego Eligiusza Suchodolskiego. To zawsze odrywało mnie od akcji i zajmowałam się badaniami historycznym, a nie losami Elki, Reni i Kamili. Dlatego ta książka jest tak bliska mojemu sercu.
Dziękuję osobom, które mnie wspierały i wierzyły w tę książkę. Mojemu dobremu duszkowi – Kindze Szelest, która sprawiła, że ta powieść jednak trafi w Wasze ręce. Mateuszowi Morszczyźnie za przepiękne zdjęcia Gościeradowa na okładce. Żanecie Woźniak za mapę zabytków, którą sobie wymarzyłam, a ona ją odwzorowała.
Basi, mojej redaktorce za sprawienie, że książka posiada duszę. I panu Robertowi, wydawcy, który uwierzył w gościeradowską magię.
Najbardziej mojej mamie – bo to jej cenne uwagi sprawiły, że powieść jest prawdziwa.
Mieszkańcom Gościeradowa i okolic za powierzenie mi tak wyjątkowych opowieści, których słucham z zapartym tchem.
Dziękuję, że mogę podzielić się z Wami moją pasją. I serdecznie zapraszam Was do Gościeradowa!
Ewelina Maria Mantycka
Drzewo genealogiczne Gościeradowskich(daty umowne, nadal w trakcie badań historycznych).
Przypisy