Saga rodziny z Ogrodowej. Tom 5. Wianek ze stokrotek - Ewelina Maria Mantycka - ebook + audiobook

Saga rodziny z Ogrodowej. Tom 5. Wianek ze stokrotek ebook i audiobook

Ewelina Maria Mantycka

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dwór przy Ogrodowej przynosi ukojenie jego mieszkańcom, ale skrywa też wiele bólu. Jest również schronieniem dla zabłąkanych i potrzebujących rodzinnego ciepła. Inka Żmudzka zatrzymała się tylko na chwilę w tym domu pełnym reliktów, duchów i tajemnic, a historyk Kuba Rybicki odwiedza Czarnów, skuszony opowieściami o wiedźmie, starym kluczu zawieszonym w wianku ze stokrotek i zatrutej rzece. Badania prowadzą go do miejsc ukrytych w lasach, a w starych zapisach i opowieściach odkrywa fakty, które dają odpowiedzi na pytania związane z przeszłością Rozalii Żmudzkiej.

Lilka i Fabian, Klaudia i Artur, Kinga, Ewa i Rajmund – każdy z bohaterów wierzy, że ich prababka nadal nad nimi czuwa. A szczęście rozkwitające jak kwiaty w ogrodzie wypełnia dom nadzieją i harmonią.

„Wianek ze stokrotek” to ostatni tom „Sagi rodziny z Ogrodowej”, wyjątkowej historii, która zdobyła serca czytelników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 469

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 23 min

Lektor: Agnieszka Krzysztoń
Oceny
4,8 (89 ocen)
73
11
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała historia Polecam
00
19basia75

Nie oderwiesz się od lektury

czekam na kolejne części
00
czekolada72

Z braku laku…

z braku laku
00
farjatka

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, niesamowita powieść. Rewelacyjnie napisana saga z wieloma tajemnicami. Polecam
00
Doowa555

Dobrze spędzony czas

Skończyła się piękna opowieść o ludzkich uczuciach czyli Saga rodziny z Ogrodowej. Polecam całą serię 5 tomów
00

Popularność




Redakcja i korekta

Anna Jeziorska

Projekt okładki

Ewa Leśny i Andrzej Banaszewski

Fotografia na okładce

© Flaffy/shutterstock.com

Redakcja techniczna, skład i przygotowanie wersji elektronicznej

Maksym Leki

Marketing

Anna Jeziorska

[email protected]

Wydanie I, Chorzów 2022

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c

tel. 600 472 609, 664 330 229

[email protected]

www.videograf.pl

Dystrybucja wersji papierowej: LIBER SA

05-080 Klaudyn, ul. Zorzy 4

Panattoni Park City Logistics Warsaw I

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

dystrybucja.liber.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2018

tekst ©Ewelina Maria Mantycka

ISBN 978-83-7835-993-7

Są miejsca,

które nadal budzą w nas lęk.

Są historie,

opowiadane tylko szeptem.

I duchy,

których nie powinniśmy się bać.

1.

13 lutego 1942 roku

— W imieniu Polski Podziemnej jesteś skazana na śmierć za zdradę ojczyzny.

Rozalia zamknęła oczy i zaczęła się modlić. Ostatnie, co widziała, to lufa pistoletu wycelowana w jej głowę.

— Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą. Błogosławionaś Ty…

— Strach każe ci się modlić?

Rozalia nie otworzyła oczu, słysząc ironiczny głos mężczyzny, na którego mówiono „Pawlik”. Wiedziała, że mężczyzna trzymający broń, jest gotów ją zastrzelić. Ból sączący się z rany na ramieniu był niczym w porównaniu z obawą o własne życie.

— …między niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus. Święta Maryjo…

— Możesz być cicho? — warknął.

Ciepła dłoń opadła na jej usta i wystraszona Rozalia uniosła powieki. Przed nią zamajaczyła jego twarz. Twarda i męska, pokryta zarostem, i zimne oczy w kolorze bezchmurnego nieba nad Czarnowem. Wżaden sposób nie mógł uchodzić za jednego z miejscowych rolników, nawet jeśli nie znała wszystkich w okolicy. Ten mężczyzna był całkowicie i przerażająco obcy. Nie wyglądał jak zwyczajny chłop, jego ręce nie były spracowane, ale pewnie trzymały wycelowany w nią pistolet.

— Dlaczego sądzisz, że modlitwa cię uratuje?

— Ja nic nie zrobiłam. Przysięgam na Boga. Nic… — wychrypiała przez zaciśnięte gardło.

Rozum krzyczał, aby uciekać. Ale nie mogła. Nie była w stanie wykonać żadnego ruchu.

Z trudem przypominała sobie wcześniejsze wydarzenia. Pojechała do Korzelakowej, żeby kupić zapasy jedzenia, ale po drodze ktoś ją napadł, narzucił jakąś szmatę na głowę i uprowadził. A teraz była ranna i grożono jej śmiercią. Łzy rozpaczy spłynęły jej po policzkach, otarła je wierzchem dłoni, nie przejmując się, jak strasznie musiała wyglądać.

— A to, że ich żywisz? — syknął jej oprawca. — Siadasz do kolacji z mordercami, którzy codziennie zabijają twoich rodaków.

Rozalia wpatrywała się w niego, czując w uszach huczący puls. Mężczyzna przewrócił oczami, gdy nie uzyskał odpowiedzi.

— Nie jesteś głupia i ślepa, prawda? Wiesz, co dzieje się tak blisko ciebie. Powiedz mi… — Spojrzał na wrota od stodoły i chwilę nasłuchiwał. — Nie mam zamiaru cię skrzywdzić.

— Naprawdę? — wyszeptała. — To dlaczego trzymasz wycelowany we mnie pistolet?

Mężczyzna patrzył na nią uważnie.

— I jesteś pyskata, jak na dziedziczkę przystało. Powiadają, żeś piękna, ale do chwili, w której otwierasz usta.

Rozalia natychmiast spuściła wzrok. Usta mężczyzny zadrgały w uśmiechu.

— Tak, mogę w to uwierzyć — dodał.

— Myślisz, że jestem winna temu, że oficerowie stacjonują we dworze? — Spojrzała na niego z pogardą. — Mam co jeść, mam dach nad głową i nikt do mojego domu się nie zbliża. Chciałabym pojechać do rodziców… ale nie mogę ich znaleźć — dokończyła cicho.

— Dlaczego nie uciekłaś z nimi? — zapytał, a ona miała wrażenie, że usłyszała łagodniejszy ton w jego głosie.

— Sądzili, że będę bezpieczniejsza u rodziny w Saksonii.

— Więc dlaczego nie pojechałaś?

— Nie wiem… Naprawdę nie wiem… — jęknęła. — Carin… moja kuzynka, zmarła. Wujostwo nie odpisują na depesze, jedynie pani Mathilde… — urwała, bo wezbrał w niej nieopanowany żal.

— Kto?

— Mathilde von Freytag-Loringhoven, matka Carla, mojego narzeczonego — wyjaśniła cicho, bardzo zmęczona.

— Masz narzeczonego w Rzeszy?

Skinęła głową, nie przyznając, że Carl również zaciągnął się do wojska. Pawlik wyciągnął dłoń i dotknął jej włosów. Gęste loki owinęły się wokół jego palców.

— I wyjdziesz za mąż za mężczyznę, który skazuje ludzi na to wszystko… Całe wsie płoną, ludzi z maleńkimi dziećmi na rękach zaciągają do stodoły i podkładają ogień. Nie mają litości. Czy ty wiesz, czym jest wojna, dziewczyno? Palą ich żywcem, bo tym dla nich są… opałem. Tych, którym uda się przetrwać pożogę, rozstrzeliwują. Nikt nie może uciec. To jest piekło, na które nas skazano, a ty masz krew na rękach… Karmiąc ich, dokładasz do tej wojny swoją winę.

— Przestań — jęknęła.

— Nie chcesz słuchać prawdy?

Wciąż starała się nie myśleć, że mężczyzna ma rację. Wiedziała, co gadają ludzie. O palonych wsiach i wielu pomordowanych, o częstych łapankach i o obozach koncentracyjnych. I jeśli chciała przeżyć, musiała tylko wytrwale się modlić. Zamknęła oczy, obejmując kolana. Od klepiska skradało się przenikliwe zimno, alodowate powiewy, wpadające przez szpary stodoły, mroziły ją do szpiku kości.

— Powiedz mi więcej o oficerach ze dworu. Kiedy wyjeżdżają na patrole? Ilu ich jest? Zmieniają się?

Milczała.

Szarpnął ją za włosy, zmuszając, aby na niego spojrzała. Mężczyzna miał zaciśnięte szczęki i patrzył na nią z wściekłością.

— Mów — warknął. — Albo cię tu zastrzelę jak psa.

— Nic nie wiem — jęknęła przerażona. — Nic nie wiem…

— Głupia i bezużyteczna.

Puścił ją i wstał. Rozalia rozpaczliwie zaczęła powtarzać w myślach słowa modlitwy, wiedząc, że teraz mężczyzna na pewno ją zastrzeli. Już nigdy nie zobaczy rodziców, babci ani wujostwa. Nikogo. Felki i Irka. Pociągnęła nosem i zaczęła drżeć.

— Pawlik… Pawlik? — wołał ktoś stojący w wejściu do stodoły.

— Słyszę — syknął.

— Samochód. Jedzie od strony kościoła. Może wiedzą, gdzie ona poszła — odezwał się mężczyzna, na którego Pawlik wołał „Peszko”.

— To tylko patrol. — Mężczyzna ujął twarz Rozalii, zmuszając, aby na niego spojrzała. — Mówiłaś komuś, dokąd idziesz?

Pokręciła przecząco głową, próbując się wyrwać.

— Nie, przysięgam!

— Kłamiesz. Wstawaj!

— Pawlik… — Drugi mężczyzna wszedł do stodoły. — Zabierz ją. Nie możemy narobić hałasu. Pora ruszać wlas.

Rozalka zamarła. Nie miała zamiaru nigdzie z nimi iść.

— Wstawaj! — Pawlik szarpnął ją za ramię, zmuszając, aby się podniosła. — Przestań płakać. Prędko. Musimy uciekać.

— Ja nie mogę… nie mogę. Zauważą, że nie wróciłam do dworu i będą wypytywać ludzi we wsi.

Mężczyzna odsunął się i zaczął grzebać w słomie.

— Już wypytują. Masz, wkładaj je. — Rzucił jej znoszone oficerki. — Szybko. Chociaż to nie pantofelek Kopciuszka — zarechotał.

Pawlik zdjął swój wełniany płaszcz i narzucił go na jej drżące ramiona. Gdy była gotowa, schował pistolet do kabury i spojrzał na nią krytycznie.

— Teraz wyglądasz jak chłopka, ale te włosy… Lubią cię szwaby, co?

— Pawlik, przestać babę bałamucić i w nogi — rzucił drugi mężczyzna.

Rozalka nie zdążyła zaprotestować, gdy mężczyzna chwycił jej dłoń i pociągnął. Szli wpośpiechu do wrót stodoły, gdzie czekał Peszko, obserwujący podwórze. Rozalia zorientowała się, że jest w gospodarstwie Korzelaków.

Gdzieś w oddali słyszała silnik samochodu, odgłosy zwierząt w zagrodzie i trzeszczenie kroków na śniegu. Wieczór był pochmurny, ale teraz chmury były ciemniejsze, a wiatr silniejszy niż wcześniej. Rozalia odetchnęła świeżym powietrzem, ale już po chwili silna męska dłoń szarpnęła jej ramię.

— Pójdziemy między drzewami, zagajnikiem. Byle z dala od otwartych przestrzeni — powiedział chrapliwie Peszko. — I w lesie zrób, co masz zrobić, a potem w nogi. Ile Bóg da siły.

Zamarła.

— Idź — warknął Pawlik.

— Nie. I tak chcecie mnie zastrzelić, możecie to zrobić nawet tutaj — rzekła hardo, gdy mężczyzna siłą ciągnął ją w stronę drzew.

— Zamknij się i idź, jak Boga kocham…

Zaklął, gdy potknęła się na śniegu, i chwycił ją w pasie. Wiatr zdmuchnął jego czapkę, odsłaniając mocne linie jego przystojnej twarzy.

— Nie mogę z wami iść. Jeśli zniknę, oni ukarzą ludzi ze wsi. Proszę. Błagam…

— To zwykle jest ich celem. I tak ich zabiją.

— Nie, nie zrobią tego — zapewniła. — Obiecali mi, że będą trzymać się z dala od wsi i okolic. Aby ludzie sprzedawali nam kaszę, mąkę i chleb. Oni również muszą jeść… proszę… uda mi się ich przekonać, że się zgubiłam…

— Muszę przyznać, że masz dużo rozumu jak na swój wiek — prychnął. — Gdzie tego uczą? U wielkiego wodza na rautach?

Skrzywiła się.

— Nigdy tego nie zrozumiesz.

— A niby czym grozi to, że jedna z ich dziwek zniknie? Rozumiem, gestapo lubi swoje zabaweczki.

— Nie znam nikogo z gestapo. — Zadrżała, czując zimno wkradające się pod płaszcz.

Szła z trudem, z ledwością stawiając kroki w za dużych butach. Przed nimi w oddali widziała drugiego mężczyznę. Zagajnik kończył się głębokim rowem, za którym był ciemny las. Pawlik zszedł ostrożnie, ale Rozalia straciła równowagę i zsunęła się po śniegu wprost na jego plecy. Spojrzał na nią ostro.

— Chcesz, by nas wystrzelano? Masz być cicho.

— Jak mam to zrobić? Jest ciemno, zimno, nie moja wina, że mnie tu zatargaliście — powiedziała hardo.

— Damy są ciche. Nie uczyli cię tego na niedzielnych herbatkach? — warknął.

— Nie jestem damą. Nie znam zasad etykiety…

— Chodź, tylko cicho! — rzucił ostrzegawczo i złapał ją za rękę.

Wsadziła drugą dłoń w kieszeń płaszcza, aby ją ogrzać. Próbowała nadążyć za mężczyzną, jednocześnie starając się zachowywać jak najciszej. Gdy wkroczyli w gęsty las, dotarły do niej słowa Peszki… Czy naprawdę miała tu zginąć? Czy to był koniec? „Co robić? — myślała gorączkowo. — Przecież nie będę teraz uciekać, jeśli nie on mnie zastrzeli, to ci, którzy gdzieś tu się kryją!”.

Pawlik uniósł nisko wiszące gałęzie, by mogła pod nimi przejść. Zorientowała się, gdzie są, więc stwierdziła, że coś powie, by znowu zobaczył w niej człowieka, a nie… cel.

— Niedawno były tu prowadzone wykopaliska archeologiczne. Wiesz, znaleziono tu wazy z okresu…

— Cicho — warknął i odwrócił się do niej. — Echo.

Milczała, próbując za nim nadążyć. Drzewa wydawały się straszne, jakby za nimi kryły się oczy, które bacznie ich śledziły. Bała się nawet rozglądać. Złapał ją za rękę nieco delikatniej i pociągnął za sobą.

Nagle w oddali rozbrzmiały strzały. Wystraszona Rozalia pisnęła, a gdy ciężka dłoń opadła na jej usta, oboje zatoczyli się w tył. Z impetem runęła na mężczyznę, który stracił równowagę i pociągnął ją za sobą do jednej z leśnych jam. Śnieg zamortyzował upadek, niemal się w nim zatopili. Rozalia próbowała się podnieść, ale Pawlik zacisnął dłoń na jej brzuchu, jakby chciał ją dłużej przytrzymać. Jego dotyk był niemal czuły, a potem nagle ją puścił. Poczuła się nieswojo, nie wiedziała, co ma zrobić. Z jednej strony chciała jak najszybciej się od niego oderwać, ale z drugiej… dziwne ciepło rozlało się w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą ją trzymał. Spróbowała wstać, ale mężczyzna przekręcił ją tak, że leżała teraz przodem do niego. W ciemności jego twarz była tylko niewyraźną plamą. Ciepły oddech owionął jej policzek.

— Zostań. Peszko wróci i nas wyciągnie — wyszeptał.

— Sami się wydostaniemy.

— Chyba skręciłem nogę — jęknął niewyraźnie.

Rozalia bała się ruszyć, żeby nie sprawić mu bólu. Zarumieniła się, gdy uświadomiła sobie, że nigdy nie była tak blisko z żadnym mężczyzną.

Włożyła ręce pod jego kurtkę i zaczęła ogrzewać dłonie na jego swetrze. Był naprawdę ciepły.

— Zimno ci? — zapytał cicho.

— Rozebraliście mnie.

— Zabraliśmy tylko twoje buty i płaszcz. Są w stodole na furze.

Spojrzała na niego uważnie.

— Co się ze mną stanie? Zabijecie mnie?

— Nie wiem. Może uda nam się namówić cię do współpracy.

— Współpracy? — wyszeptała.

Kiedy go obserwowała, poczuła przyjemny ucisk w okolicy serca. Był przystojny. I silny, czuła pod palcami jego twarde mięśnie. Ale przyjemność powoli zmieniła się w gorycz. Gdyby tylko mógł być kimś innym… Gdyby spotkali się w innym miejscu i czasie…

Po kilku chwilach milczenia wtuliła się w niego. Zmęczona trzymaniem głowy w górze, ułożyła ją na jego ramieniu.

— Co robisz? — zapytał szeptem.

— Jest mi zimno.

— I jesteś mokra, za chwilę oboje tu zamarzniemy.

— A czy to robi różnicę, jak umrzemy? — Westchnęła. — Od strzału z pistoletu… we własnym łóżku czy z zimna? Bóg i tak nas zabierze.

— Nie mów bzdur, Rozalko. — Objął ją ciaśniej i teraz przyjemne ciepło rozchodziło się po jej ciele. — Ty, panno Żmudzka, ze swoim wewnętrznym ogniem przeżyjesz jeszcze wiele lat.

— Ogniem?

Nie odpowiedział. Przymknęła powieki, słysząc trzeszczenie gałęzi nad nimi i pohukiwania sowy. Miękki śnieg był jak puch, ale zimno sprawiało, że drżała. Zaczęła się martwić, że naprawdę mogą tu zamarznąć, jeśli ktoś ich szybko nie znajdzie.

— Jak ci na imię? — wyszeptała, chcąc odgonić czarne myśli. — Pawlik to Paweł?

— W partyzantce nie mamy imion.

— Ale je masz?

— Mam.

— Powiesz mi?

Poczuła, że mężczyzna zaczyna szybciej oddychać. Uniósł dłoń i zaczął delikatnie wodzić palcami po twarzy Rozalii. Każdy jego ruch wywoływał dreszcze, przepływające przez całe jej ciało.

— Jesteś bardzo dzielną kobietą, wiesz? — rzucił ciepło. — Ta akcja z porwaniem musiała cię mocno przerazić, ale szybko się otrząsnęłaś.

— Tak — westchnęła. — Mam wrażenie, że to, co dzieje się wokół, bardzo mnie zmieniło. Nauczyłam się akceptować to, co przynosi każdy dzień, ale przede wszystkim w końcu uwierzyłam, że nie ma sytuacji bez wyjścia. I stałam się twardsza. Wiem, że co ma być, to będzie, na pewne rzeczy nie mamy wpływu. Może trochę zobojętniałam, bo ogrom cierpienia i nieszczęść zaczął mnie już przerastać. — Zamilkła na chwilę, po czym ciszej dodała: — Na moim podwórku, na moich oczach zastrzelono dwie kobiety. Tylko dlatego, że były Żydówkami…

Pokiwał głową.

— Widzę to codziennie, Rozalio. Oni nie przestaną, póki ich stąd nie wypędzimy. A ty nam pomożesz.

— Nie wiem, jak… — zaczęła, ale nie dał jej dokończyć.

— Na pewno da się coś zrobić. Możesz nam donosić, co się dzieje we dworze. Znasz niemiecki, dostają rozkazy i depesze, a nas najbardziej interesują meldunki.

— Nie jestem dobra w ukrywaniu kłamstwa — wyznała.

— Jesteś w tym doskonała. Uwierzyłem, że się nas boisz.

Spojrzała na niego zaskoczona. Uśmiech, który błąkał się w kącikach jego ust, powoli stawał się coraz szerszy, obejmując również jego oczy. Serce Rozalii otuliło obezwładniające ciepło, jakiego nigdy do tej pory nie doświadczyła, nawet ze swoim narzeczonym. Nagle strach, tlący się w zakamarkach jej umysłu, zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Tu, w tej zimnej jamie w środku lasu, poczuła się bezpiecznie. Nie bała się. Poddała się temu, co działo się z jej ciałem i duszą. Dała się ponieść fali ciepła i nagle nie było już wojny, okrucieństwa, byli tylko oni — schowani przed światem w ich własnej bańce.

— Janek — odezwał się cicho, patrząc jej głęboko w oczy. — Mam na imię Janek.

2.

Okrutny budzik zawsze wyrywał Inkę Żmudzką ze snu właśnie wtedy, gdy Piotr Stramowski oświadczał jej twardo, że jest zatrzymana do wyjaśnienia sprawy ibędzie musiał przeprowadzić rewizję bardzo, bardzo osobistą. Ale za każdym razem, gdy była już o krok od poddania się jego namowom na pójście z nim do radiowozu, melodia piosenkiHumanRag’n’Bone Mana raniła jej uszy i nawet przystojny Stramowski musiał się skrzywić, błagając, aby to wyłączyła. Przynajmniej szybko wracała do rzeczywistości i budziła się z przeświadczeniem, że ludzie wstający pięć po czwartej ocierają się już o desperację.

Czasami pozwalała sobie na dziesięć minut drzemki. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj musiała szybko się zebrać, żeby zdążyć na czas.

Ciemność za oknem była gęsta i mięsista jak kurtyny w teatrze. Dom w Czarnowie pachniał w specyficzny sposób, mieszały się w nim zapachy starości i pszczelego wosku, którym konserwowano meble, ale wyczuwała też delikatną nutę świeżego powietrza, wpadającego przez nieszczelne okno.

Dziadek kazał jej wybrać pokój, który chciała. Salon był najbardziej przytulny i wystarczająco przestronny, aby pomieścić jej graty. Miał zabytkową drewnianą podłogę, którą pokrywał wielki dywan, a bezcenne antyczne meble i ciężkie, kwieciste kotary zawieszone po obu stronach wykuszu nadawały mu elegancję. Gdy będąc dzieckiem, pierwszy raz zobaczyła to miejsce, uwierzyła, że to magiczny pałac dla księżniczek. Teraz, gdy dorosła, potrafiła docenić spuściznę rodzinną i zachwycał ją cudowny wystrój. Ale we wspomnieniach dworek kojarzył jej się z miejscem, do którego niegdyś nie miała wstępu. Tata zawsze się bał, że ona i jej brat Łukasz coś tu zniszcz.

Ściany pokoju były wyłożone nieco spłowiałą tapetą w bławatki i błękitne pasy. Po prawej stronie znajdowały się drzwi prowadzące do biblioteki, po lewej do jadalni, a na wprost było wyjście do holu w starej części dworu. W salonie stały antyki i nowoczesne meble, jak kanapa z pokoju babki Teresy, wciśnięta między drzwi do holu i jadalni. Teraz piętrzyły się na niej ubrania Inki. Nad kominkiem wisiał portret pięknej kobiety, Rozalii Żmudzkiej. Obok stał stary zielony piec kaflowy, pełniący już tylko rolę ozdoby, był tu także wiekowy kredens z ciężkiego drewna i dopasowana do niego komoda z sześcioma szufladami, na której na ręcznie malowanej tacy stał zestaw porcelany. W kącie znajdowały się dwa przytulne fotele w królewskim stylu, z rzeźbionymi ramami i czerwonymi obiciami, rozdzielone okrągłym stolikiem przykrytym dzierganym obrusem.

Ściany, które nie były zastawione meblami, przysłonięto skomplikowanymi makatami i obrazami, które wyglądały na stare, ale zdecydowanie dobrze zachowane. Pod oknami w wykuszu stał obity czerwonym suknem szezlong, który Natalka Węgrowska, kuzynka Inki, kupiła na jakiejś aukcji, aby dopasować go do klimatu dworku. Inka spała na starej wersalce ustawionej przy drzwiach do jadalni. Dziadek co prawda proponował, by zajęła pokój na poddaszu, gdzie mieszkała jej kuzynka, Lilka Kłosowska-Maj z córeczką Kają, ale Inka, wstając tak wcześnie, nie chciała zakłócać im spokoju.

Rozejrzała się zaspanymi oczami po pomieszczeniu i od razu naszła ją ochota na płacz. Nigdy nie była otoczona tyloma drogocennymi przedmiotami. Widziała ten pokój na zdjęciach w rodzinnych albumach. Pamiętała też zielony piec kaflowy, przy którym ona i Łukasz stali jako dzieci. Odetchnęła głęboko kilka razy, aby odgonić te wspomnienia i powstrzymać łzy, których nie mogła wylać, rozpamiętując swoje dzieciństwo, a zwłaszcza czas, gdy jej rodzice byli przy niej naprawdę obecni.

Powoli ruszyła do łazienki. Dziadek chrapał w swojej sypialni, jakby chciał ostrzec nocne zmory przed buszowaniem po dworku. Inka pomyślała z rozbawieniem, że jeśli jakiekolwiek miałyby odwagę się tu pojawić, symfonia w wykonaniu dziadka na pewno błyskawicznie by je przegoniła.

Szybko przemyła twarz, spryskała się perfumami, zaplotła dwa luźne warkocze, najlepiej prezentujące się spod czapki, i spojrzała w lustro. Oto czas na prawdę. Miss zimowego wydania z Czarnowa. Miała długie ciemne włosy z rozjaśnionymi końcami, po próbie ujarzmienia czerni brązem, i ogromny uśmiech na twarzy. Często słyszała, że jej orzechowe oczy idealnie kontrastują z jasną cerą. Krew pięknej dziedziczki Rozalii Żmudzkiej niewątpliwie płynęła w żyłach Inki, bo nosiła jej nazwisko, ale urodę odziedziczyły córki ciotek Halinki i Wichty.

Zjadła kanapki z szynką i majonezem, popijając je aromatyczną kawą. Obowiązkowo napełniła nią termos i dodatkowo naszykowała drugi z gorącą wodą. W korytarzu zabrała swoje rzeczy zostawione na podnóżku.

Włożyła oliwkową kurtkę podbitą kożuszkiem, szalik i białą czapkę zpomponami. W kieszenie wcisnęła rękawice i dodatkową parę skarpet. Sprawdziła jeszcze, czy ma pieniądze i teczkę z dokumentami, gdyby ktoś z Urzędu Kontroli Skarbowej ruszył tyłek i zrobił im nalot.

Wyszła przed dworek. Pachniało mroźnym, czystym powietrzem rozsadzającym płuca. Wtuliła nos w szalik i spojrzała w zimowe niebo, o tej porze ciemne i zachmurzone. Śnieg skrzył się na schodach, z których schodziła ostrożnie, aby się nie poślizgnąć.

Pięć po piątej była przy swoim busie, którego na nadkolach zjadała już rdza. „Dobra cena” — prychnęła w myślach. Teraz już wiedziała, że to słowo kryje w sobie wiele pułapek. Zalała nagrzewnicę gorącą wodą z termosu, jak pokazywał jej Fabian Nowogródzki. Musiała to zrobić, jeśli chciała w ogóle ruszyć z miejsca.

Inka spojrzała w okno znajdującego się na poddaszu mieszkania Lilki, ale było w nim ciemno. Fabian jeszcze spał, choć przeważnie budził się wcześnie. Wsunęła się za kierownicę busa, błagając, aby dziś był ten łaskawszy dzień dla chcących zrobić karierę w handlu towarem z chińskiego portalu.

Przekręciła kluczyk w stacyjce… i nic — silnik nie zareagował.

— Cholera… Nie dziś… proszę… nie rób mi tego. — Westchnęła i spróbowała jeszcze raz. Za szóstym razem jęknęła błagalnie: — Proszę… będę dziś grzeczna i słodka.

Nic. Maszyna nie chciała z nią współpracować. Inka oparła dłonie na kierownicy i wpatrzyła się w ciemne okna dworu. Solidny budynek, który przetrwał wojnę i późniejsze niełatwe lata, w którym mieszkali wspaniali ludzie… Pomyślała, że nie powinna przejmować się taką błahostką jak głupi samochód.

Jeszcze kilka razy przekręciła kluczyk, ale silnik nadal nie reagował. Mimo gorącej wody nagrzewnica musiała zamarznąć. Fabian ją przed tym przestrzegał, a był mechanikiem i musiała mu uwierzyć na słowo. Sprawdziła termos, ale był pusty. Pobiegła do domu i wstawiła wodę w czajniku, przestępując z nogi na nogę. Napełniła termos i powtórzyła rytuał z zalewaniem nagrzewnicy wrzątkiem. Ale silnik nadal nie chciał zaskoczyć.

— Dlaczego mi to robisz, złośniku? — prychnęła. — Chcesz trafić na złom?

Wyskoczyła z szoferki i otworzyła maskę, ale kompletnie nie znała się na samochodach. Nie miała wyjścia, musiała poczekać, aż mechanik się obudzi. Zziębnięta podskoczyła kilka razy i zaczęła chuchać w dłonie, by choć trochę je rozgrzać.

Wokół unosiły się płatki śniegu, które wyglądały jak migoczące iskierki, i przez moment zachwyciła się pięknem otaczającego ją świata. Zapomniała o samochodzie, po prostu zapatrzyła się na ten magiczny spektakl. Z zamyślenia wyrwał ją szczekający pies sąsiadów.

Czas płynął nieubłaganie, a ona zdała sobie sprawę, że nie zdąży w porę dojechać na miejsce. Już miała ruszyć do dworku, żeby jednak obudzić Fabiana, ale ten niespodziewanie wyszedł na zewnątrz, przecierając zaspane oczy.

— Życie mi ratujesz! — krzyknęła z radości.

— Dobra, dobra, twoje przekleństwa mnie obudziły — zaśmiał się Fabian.

— Jakie przekleństwa? — Zmieszała się. — Przecież starałam się zachowywać cicho…

— Żartowałem, słyszałem, jak miotasz się na dole, więc postanowiłem sprawdzić, czy ten gruchot przypadkiem nie odmówił posłuszeństwa.

Oddała mu termos z resztką gorącej wody.

— Całe szczęście, bo już zaczęłam tracić nadzieję.

— Odpal, Inka.

Wsiadła do samochodu i przekręciła kluczyk. Nic. Fabian pochylił się nad silnikiem. Inka otworzyła drzwi i rzuciła ostrzegawczo:

— Tylko nie każ mi go oddać na złom. Obiecuję to sobie za każdym razem, gdy mi to robi, ale… potrzebuję go.

— Nagrzewnica jest do wymiany — mruknął, nadal z głową pod maską.

— Powiedz lepiej, ile to będzie mnie kosztować?

— Trzysta złotych za same części.

— Cholercia. — Szybko kalkulowała swój stan majątkowy, ale stwierdziła, że jej jedynym ratunkiem jest dobry utarg przed świętami. — Dobrze, kiedy mogę go oddać do warsztatu?

Fabian uniósł brew, spoglądając na nią.

— W sobotę?

— Może być wieczorem? — zaproponowała. — W poniedziałek go nie potrzebuję, nie mam żadnego targu. Będę mogła go wtedy odebrać?

Zaśmiał się, przyświecając latarką, której blask odbijał się od przedniej szyby.

— Ostro negocjujesz. Odpal silnik, Inka. Po znajomości… postaram się w poniedziałek ci go oddać. Co? — mruknął niepewnie, gdy zauważył, że dziewczyna wpatruje się w niego z uwielbieniem.

— Albo przywiozę ci go w niedzielę wieczorem, a jeszcze na sobotę schowam go w spichlerzu — zasugerowała Inka. — Wiesz… mam tam towar iw niektórych sprzętach są baterie, a one nie znoszą niskich temperatur. A nie chce mi się wyjmować i przekładać tego bajzlu.

— Słuchaj, zrobimy jeszcze inaczej. Zabiorę samochód w poniedziałek rano i odwiozę ci po pracy.

— Jejciu. No… masz może brata? Kuzyna chociaż?

— Mam siostrę — parsknął. — Odpal.

Zachichotała, wsiadła za kierownicę i przekręciła kluczyk. Silnik przez chwilę się krztusił, ale w końcu zaskoczył. Fabian zamknął maskę i uniósł kciuki w górę.

— Zostaw go, niech trochę pochodzi i się rozgrzeje — poradził.

Wyskoczyła z szoferki na śnieg, uważając, aby się nie poślizgnąć, i podeszła do Fabiana.

— Nam też by się to przydało. Zapłacę ci…

Zaczęła grzebać w saszetce, ale on natychmiast wcisnął jej w dłonie termos i latarkę.

— Za co? — Patrzył na nią zdziwiony.

— Za wskrzeszanie gratów głupiej laski.

— Kto jest głupi, Inka? — Spojrzał na nią zdumiony. — Dziewczyna z własnym biznesem, wstająca o świcie, aby go rozkręcić, i operująca kasą?

— Siła wyższa. — Wzruszyła ramionami.

— Tak… — Fabian zapatrzył się w okno na poddaszu. — Znam to doskonale. — Rozejrzał się. — Śnieg chyba będzie dziś urokliwy.

— Urokliwy? — Spojrzała na maleńkie płatki wyglądające jak iskierki.

— Kaja uwielbia śnieg.

— Słyszałam. I sanki, a w ogóle mamy lepić dziś bałwana, jak wrócimy ze szkoły.

— Dzięki, że ją odbierasz — rzucił ciepło.

— Teraz i ja tu mieszkam, więc chcę się włączyć w obowiązki domowe — mruknęła, gdy Fabian przysłuchiwał się pracy silnika. — Coś jest nie tak?

— Sprawdziłaś poziom paliwa?

— Mhm. Jak mi kazałeś.

— To chyba nic niepokojącego — stwierdził niepewnie.

Inka się zaśmiała.

— Nic niepokojącego? Jak rozkraczę się gdzieś po drodze, uwierz mi, pierwszy telefon wykonam do ciebie.

— Mam lawetę.

— O tak, to bardzo pocieszające.

— Daj spokój, to cud, że jeździsz i podbili ci przegląd z takim przebiegiem. — Zaśmiał się. — Wsiadaj do środka i się rozgrzej, zanim oboje tu zamarzniemy.

— Żartujesz? Wątpię, aby komukolwiek przy tobie to groziło — rzuciła, patrząc na niego z ukosa.

Puścił do niej oczko, naciągając czapkę na uszy.

— Nie podrywaj mnie, bo Lilcia bywa czasem zazdrosna.

— Wiem, wiem, już mi zagroziła, że wzrok mogę zatrzymywać jedynie na twoich dłoniach.

Zaśmiał się donośnie.

— Gdybym wiedział, że wszystkie panie w tym dworku są tak urocze, już dawno bym odwiedził waszego dziadka.

— Najważniejsze, że znalazłeś tę właściwą. Ja poczekam na innego księcia, pukającego do mojego okna.

— Obyś nie dostała zawału, gdy zamiast amanta ujrzysz tam zmarzniętego Raja, próbującego je uszczelnić.

Zachichotała, ogrzewając palce na termosie.

— Powiedziałam mu, że ja przeciągów nie czuję. Chyba nie uwierzył, ale mam wrażenie, że szuka czegoś, co pozwoli mu odwrócić uwagę od… — urwała.

— Tak. — Fabian spojrzał na nią poważnie. — Niebawem sprawa Izy. Pani Wichta chce go czymś zająć do tego czasu.

— Ciocia jest niespokojna. — Pokręciła głową. — Dobrze, że Kinga nie ma żadnych koszmarów związanych z tamtymi wydarzeniami.

— Tak, masz rację. — Westchnął ciężko, po czym dodał: — Miej zawsze ze sobą kable do akumulatora.

Skinęła głową, salutując.

— Tak jest. Zawsze przygotowana.

Spojrzał na nią z rozbawieniem i odwrócił się, kierując do bramy, aby ją otworzyć.

— Zamknę ją potem — rzucił jeszcze w jej stronę.

— Dzięki. Pamiętaj, że jesteśmy umówieni na poniedziałek i oddam ci to cudo do warsztatu.

— Oczywiście. Z samego rana go zabiorę.

Chuchnęła w dłonie, wracając do szoferki. Patrzyła, jak Fabian otwiera bramę. Wyglądał jak marzenie każdej kobiety i Lilka miała cholerne szczęście, zdobywając jego serce. Machnął Ince, aby jechała, i sam ruszył do swojego samochodu, stojącego za busem.

Pomachała mu i ostrożnie wyjechała, wrzucając kierunkowskaz. Fabian wyprzedził ją, gdy wjeżdżała do centrum Czarnowa, mrugnął jej światłami i zniknął, rozwijając prędkość, przy której raczej by go nie dogoniła jej wielkim samochodem, zapakowanym po brzegi towarem.

Inka uwielbiała puste, ciemne drogi i pogrążone we śnie mijane domy. Czarnów był piękną wsią, czarującą latem, ale i zima miała tu swój urok. Patrzyła na stojące w równym szeregu zabudowania i pokryte śniegiem ogrody. Tak, kochała to miejsce.

Wycieraczki chodziły na pełnych obrotach, bo śnieg sypał coraz mocniej. Minęła piaskarkę, która odgarniała świeży opad na pobocze, rozchlapując go na boki. Bez względu na ten zimowy dzień, który zapowiadał więcej śniegu niż zazwyczaj na początku grudnia, Inka czuła się pełna energii.

Wjechała do Wólki Błockiej, zmierzając do celu podróży. Minęła kwiaciarnię, aptekę, sklep z meblami, a gdyby skręciła na skrzyżowaniu, znalazłaby się pod szkołą, do której uczęszczała Kinga, córka Raja. Dalej był sklep z używaną odzieżą, który czasem odwiedzała, gdy miała wolną chwilę, i poczta. Skręciła w lewo i już z daleka widziała kłębowisko ludzi i spory ruch, znak, że targowisko od świtu tętniło życiem. Rozstawiano namioty, parkowano busy i samochody dostawcze. Jechała ostrożnie, niepewna swoich umiejętności w manewrowaniu dużym autem wśród tej ciasnoty.

Tu było absolutnie wszystko. Widziała samochody z pieczywem, obok te z karmą dla zwierząt. Bułgarzy sprzedawali wszystko, od torebek i bielizny po futra i podróbki, zresztą sama czasem kupowała u nich ubrania za naprawdę niewielkie pieniądze. Zaopatrywali się w towar u tego samego chińskiego dostawcy, co ona.

Szukała swojej opłaconej miejscówki. Krążyła między stoiskami, uważając na kręcących się ludzi. Uwielbiała ten harmider i chyba tylko dlatego była skłonna zrywać się z łóżka niemal bladym świtem, niezależnie od pory roku.

Wyskoczyła z szoferki, wkładając rękawice i mocno owijając się szalikiem, machając kilku osobom na powitanie. Otworzyła tył busa, patrząc na stosy pudeł piętrzące się aż pod samą górę. Musiała wyjąć namiot i jego dach.

Śnieg już przysypywał alejkę, po której znajoma kobieta pchała wózek — mobilną kawiarnię, sprzedając ciepłe napoje i inne smakołyki. I chociaż Inka miała własną kawę w termosie, czasem kupowała od Marioli, tylko po to, aby posłuchać plotek o tym, co działo się na placu targowym.

Chłopak handlujący dywanami pojawił się znienacka, gdy tylko zdążyła wyciągnąć namiot.

— Cześć, ślicznotko, znowu sama? — Błysnął uśmiechem spod kaptura grubej kurtki.

— Jak zawsze — odparła, gdy pomagał jej rozłożyć konstrukcję. — Ale wiesz, że dałabym sobie radę?

— Wiem, ale lubię ci pomagać.

— Dzięki, Marek.

— Postawisz mi kawę i jesteśmy kwita.

Roześmiała się i trzepnęła go dłonią w ramię.

— Wyłudzasz kawę, cwaniaku.

— I podwójny cukier — krzyknął, oddalając się.

Inka lubiła z nim flirtować, bo Marek czarował tu każdą dziewczynę i chętnie służył pomocą.

Zajęła się rozkładaniem stołów. Miała ich zaledwie trzy, ale umiejętnie wykorzystywała rurki namiotu do rozwieszania niektórych świątecznych ozdób. I wieszak na ubrania, który przywiózł jej Wen zWólki Kosowskiej, a nawet pojechał z nią i pomógł jej się zorganizować. Reszta zamówionego towaru przyszła kurierem prosto z Chin.

Po dziesiątej piła kolejną kawę i jadła wafelki, siedząc w bocznych drzwiach busa. Chciała choć na chwilę schować się przed zimnem.

Lubiła rozmawiać z klientami. Kobiety oglądały płaszcze i futrzane kamizelki, chętnie opowiadając o tym, co dzieje się w życiu ich małej społeczności. Te rozmowy czasami przynosiły niespodziewane wiadomości, ale zawsze znalazł się ktoś, kto dzielił się z nią swoimi rozterkami. Ludzie powoli szli między straganami, zatrzymując się i plotkując z każdym, kto stawał obok nich, czy się znali, czy nie. Robili zakupy i ruszali dalej, powtarzając ten rytuał w każdy czwartek.

Czasem się zastanawiała, czy tak wyglądało szczęście. Utkane z małych gestów, delikatnych uśmiechów, empatii. I tej radości, że można podzielić się z kimś tym, co leży na sercu.

Gdy piła kawę, ogrzewając palce na kubku, przyłączył się do niej Marek, już spokojniejszy, bo ruch nieco zmalał. Przyjął drugi kubek, który zaczęła wozić w koszyku, odkąd zaczął przychodzić do niej na pogaduszki. Narzekał na śnieg iporanne odśnieżanie podjazdu, na przeziębione dzieci i mały utarg. Marek wiedział wszystko o wszystkich na targu i był prawdziwą skarbnicą wiedzy.

Dołączyła do nich również Asia, sprzedająca z mężem trzy stragany dalej wyroby wikliniarskie. Inka lubiła słuchać tej dwójki, gdy się kłócili i przekomarzali niczym rodzeństwo. Dostrzegła, że coś błysnęło na twarzy Asi, gdy Marek wszedł na tematy polityczne, i koleżanka szybko zmieniła temat.

— A słyszeliście o tym zwyrodnialcu, który zabił dziewczynkę gdzieś w okolicy Czarnowa? Ludzie coś tam mi opowiadali na jesieni, że głośno było. Po latach podobno go złapali.

— Ty jesteś z Czarnowa, Inka? — zapytał zaciekawiony Marek. — Słyszałaś coś?

Tak, słyszała, nawet aż za dobrze, ale przemilczała to, wpatrując się w swój kubek.

— Czy to ważne? Złapali go i zostanie skazany za wiele zbrodni, które popełnił — powiedziała cicho. Gdy Marek otworzył usta, aby znowu się odezwać, Inka uniosła dłoń. — Może lepiej o tym nie rozmawiać, to nie jest przyjemny temat.

— Ale ciekawy — rzuciła Asia, chuchając w palce. — Wiesz coś jeszcze? Ja słyszałam tylko, że on mieszkał niedaleko tej zamordowanej dziewczynki.

— Był ich sąsiadem.

Spojrzeli na nią zaskoczeni i poczuła, jak serce zaciska się boleśnie na myśl, że ona nie pamiętała Izabeli Leszczyńskiej, nie miała okazji lepiej jej poznać. Jednak dziadek, ciotka Wichta i jej rodzeństwo nie zapomnieli, pielęgnując pamięć o niej. I im bliżej było do świąt, przy Ogrodowej coraz częściej wspominało się osoby, których zabraknie przy wigilijnym stole — Izę, wujka Sławka, wujka Darka i babcię Teresę.

— Opowiadaj, Inka… co wiesz?

— Ale co? — mruknęła.

— No, o tej sprawie — odparła Asia. — To było dawno, ale słyszałam, że chodziło również o jakieś porwanie. Mam kuzynostwo w Czarnowie, podobno ten dwór, co stoi przy Ogrodowej… Ktoś z tego dworu został porwany i było dużo policji i karetka. Zosia przejeżdżała wtedy tamtędy, ale niczego się nie dowiedziała.

Inka westchnęła.

— Posłuchajcie… Izę zabito bardzo dawno temu. Dwadzieścia kilka lat temu, miała dziesięć lat, i nigdy nie wyjaśniono tej zbrodni. Wyłowiono ją z rzeki daleko od domu, przy moście koło kościoła. Rodzina nie chciała o tym zbytnio rozpowiadać, ze względu na bezpieczeństwo innych dzieci.

— Ale powinni ostrzec wszystkich. — Asia pokręciła głową z dezaprobatą.

— Ale wierzyli, że znaleziono sprawcę. Jednak to nie był on — kontynuowała Inka. — I dlatego oni się tego nie spodziewali.

— Skąd to wiesz? Znasz ich?

— Ja mieszkam w tym dworku, a Iza była moją kuzynką.

— Ty… — zaczął Marek, zaskoczony tą informacją.

Inka uśmiechnęła się krzywo.

— A porwano córkę mojego kuzyna, na szczęście nic jej się nie stało, bo policja była na miejscu i córka tego zwyrodnialca naprowadziła ich na jego trop.

Asia zbliżyła się do niej.

— Zagmatwane to. Ale naprawdę mieszkasz w tym pięknym dworze?

— Tak. Z dziadkiem i moją kuzynką, Lilką, i jej córeczką.

— Jesteś wnuczką tej wiedźmy?

Inka zacisnęła szczękę.

— Tak. Tej wiedźmy z Ogrodowej, mojej prababki Rozalii Żmudzkiej.

— Ity jesteś Żmudzka. — Marek patrzył na nią z zaskoczeniem wymalowanym na piegowatej twarzy. — A jednak to prawda, że bogactwo szczęścia nie daje?

— Nie wiem, nie jestem bogata. — Wzruszyła ramionami. — Moja rodzina również, a dwór jest stary i każdy robi, co może, żeby się nie rozpadł. Staramy się zachować pamiątki, które tam zostały.

Asi rozbłysły oczy.

— Można go kiedyś zobaczyć?

— Jak przyjedziesz i dziadek będzie miał dobry humor, bo nie lubi, jak ktoś mu się pod nogami plącze, to cię oprowadzę.

— Wspaniale! — Asia klasnęła w dłonie. — Zawsze chciałam go odwiedzić. Moja babcia mówiła, że kiedyś ludzie bali się nawet koło niego przechodzić. Zawsze było tam głośno i raz nawet słyszano strzały.

— Kiedy? — Inkę zaskoczyła ta informacja.

Asia się zawahała.

— Nie wiem, babcia opowiadała to dość dawno. Ale pamiętam, że mówiła kiedyś do siostry, że w czasie wojny każdy wiedział, że Niemcy tu przyjdą po to, co u niej schowali. Do dworu. I ona nie chciała im wydać złota, które zostawili, dlatego podpalili dwór.

— A ja słyszałam, że to sąsiedzi przyszli, gdy Niemcy odeszli, i wzniecili pożar, a ją zgwałcili — mruknęła Inka, bo ta rozmowa zaczynała ją męczyć.

Asia patrzyła na nią uważnie.

— Widzisz, każdy opowiada swoją historię. Mniejsza z tym. — Machnęła ręką. — Babcia mówiła, że podpalono dwór i potem przyszli ruscy, a mama ją i siostrę schowała do takiej ziemianki na podwórku i przez dwa dni donosiła jedzenie, nie pozwalając stamtąd wyjść. A gdy wyszły, bo najstarsza ciotka miała już czternaście lat, ababcia zaledwie osiem, to pamiętała, że wszędzie leżały trupy mieszkańców Czarnowa. Kobiety, dzieci… — Wzdrygnęła się. — Mówiła, że to było straszne przeżycie, i babcia wierzyła, że to klątwa, którą dziedziczka zesłała na wieś. Właśnie dlatego mówiono, że była wiedźmą. Bo dwór, choć go spalono, nadal stał na swoim miejscu, jak gdyby nigdy nic, i ona też tam była, nadal młoda i piękna…