Saga rodziny z Ogrodowej. Tom 4: W poszukiwaniu konwalii - Ewelina Maria Mantycka - ebook + audiobook

Saga rodziny z Ogrodowej. Tom 4: W poszukiwaniu konwalii ebook i audiobook

Ewelina Maria Mantycka

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ewa Jabłońska nie sądziła, że powrót do Czarnowa będzie dla niej taki trudny. Teraz ma swoje życie w Inverness, musi jednak odnaleźć w sobie siłę, aby odtworzyć wydarzenia tamtego dnia, gdy Izabela Leszczyńska straciła życie. Dlaczego dziewczynka ciągle nawiedza ją w koszmarach? Czy Ewa może odzyskać spokój, tylko gdy wyzna prawdę ludziom, którzy jak ona obwiniają się o śmierć dziecka? Jakie sekrety skrywają listy ozdobione kwiatami konwalii?

Kiedy Rajmund próbuje na nowo ułożyć sobie życie, pojawiają się dwie Ewy – jedna, która kiedyś mieszkała po sąsiedzku, rozbudza w nim zapomniane pragnienia, druga wywołuje konflikty, w których porażka może oznaczać dla Raja utratę dzieci i własnego serca.

Nienawiść do prababki Rozalii rodzi szaleństwo w umysłach tych, którzy nadal wierzą, że Żmudzcy nigdy nie powinni odzyskać dworu. Kim są osoby, które zagrażają rodzinie z Ogrodowej?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 374

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 12 min

Lektor: Agnieszka Krzysztoń
Oceny
4,8 (111 ocen)
90
16
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
M77onika

Nie oderwiesz się od lektury

O boziuu reweeeelacja!!!! Co za emocje!!! Najlepsza seria obyczajowa ever. Czyste złoto!
10
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia Polecam
00
19basia75

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka
00
czekolada72

Z braku laku…

z braku laku
00
farjatka

Dobrze spędzony czas

Wciągnęła mnie totalnie. Rewelacja.
00

Popularność




Redakcja i korekta

Anna Jeziorska

Anna Seweryn

Projekt okładki

Ewa Leśny i Andrzej Banaszewski

Fotografia na okładce

© Maya Kruchankova/shutterstock.com

Redakcja techniczna, skład i łamanie

Damian Walasek

Przygotowanie wersji elektronicznej

Maksym Leki

Marketing

Anna Jeziorska

[email protected]

Wydanie I, Chorzów 2022

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c

tel. 600 472 609, 664 330 229

office@videograf. pl

www. videograf. pl

Dystrybucja:LIBER SA

05-080 Klaudyn, ul. Zorzy 4

Panattoni Park City Logistics Warsaw I

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

dystrybucja.liber.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2018

tekst ©Ewelina Maria Mantycka

ISBN 978-83-7835-938-8

Printed in EU

Mgła na Zwiastowanie

znaczy rzek rozlanie.

Przysłowieludowe

Prolog

25 marca 1941 roku

— Nigdy nie widziałam tylu ludzi w jednym miejscu — powiedziała z lękiem w głosie Krysia Budzkowa do Felki, zagniatając po południu ciasto drożdżowe w kuchni Żmudzkich. — Tatulo kazał mi odwrócić głowę. Ale ich tam szło… może stu mężczyzn, dwustu… Niemcy ich prowadzili, żaden z naszych…

— Naszych? — Stara kucharka parsknęła, karcąco spoglądając na dziewczynę. — Odkąd to „nasi” Niemcy? Dziewucho, przestań głupoty opowiadać. Matko Najświętsza, brakuje, abyś po wsi tak rozpowiadała.

— Ja… przepraszam… panienko Rozalio — pisnęła Krysia, odwracając się do okna.

Na krześle przy stole siedziała Rozalia Żmudzka, zaczytana w „Kurierze Warszawskim” przy słabym świetle wpadającym zza firanki. Zagłębiając się w rubrykę dla gospodyń, zakreślała przepisy i dobre rady. Pochłonięta lekturą gazety, która dotarła dzisiaj z opóźnieniem, nie wsłuchiwała się w kłótnię Felki i Krysi. Kucharka spojrzała na jej notatki w starym zeszycie i zaśmiała się, oznajmiając:

— Dziecko, ty nie dawaj wiary we wszystko, co panie z miasta tam piszą.

— A co piszą? — zapytała zaciekawiona Krysia.

Rozalia podniosła głowę i z dezaprobatą przyjrzała się dziewczynie.

— Krysia, ty masz się nauczyć czytać. Widziałam, jak z modlitewnika nic nie mogłaś zrozumieć.

— Panienko, bo tam druczkiem małym… takim jakby kto ziarenek maku rozsypał na kartkach. — Dziewczyna się spłoniła.

Felka, formując strucle z ciasta drożdżowego, pokręciła tylko głową.

— Na pamięć to znać powinnaś. Włóż ciasto do pieca i zabierajmy się do naleśników ziemniaczanych.

— A tu o ziemniakach akurat piszą, pani Felciu. — Rozalia wskazała stronę w gazecie. — Żeby zapobiec ich gniciu, najlepiej z kiełków obrać i w kotle z wrzącą wodą pięć sekund trzymać. Wysuszyć irozrzucićwpiwnicy, to do maja podobno wytrzymają.

— Aż w gazecie o tym musieli napisać? — zapytała zaskoczona Felka. — Już mi to mamusia mówiła, kiedy pięć lat miałam.

— Piszą również, że jak kartofle zaczynają kiełkować, nie należy ich w łupinach gotować. Zielone kiełki poza gorzkim smakiem mają w sobie truciznę szkodliwą dla zdrowia.

— O matulu, a my świniom sypiemy w łupinach gotowane! — jęknęła Krysia.

— Głupia! — Felka krzyknęła na nią, bo mąka sypnęła się jej na fartuch. — Piszą to kobiety, co nigdy na wsi nie były. Ludzie już by się wytruli, jakby to prawdą było.

Rozalia zmarszczyła brwi i się zamyśliła.

— Co masz na myśli, mówiąc, że na wsi nie były? Kłamstwa piszą?

— Gospodynie we wsi swoje wiedzą. Te w miastach to tylko pojęcie mają, jak ładnie do stołów podawać. Ogotowaniu to już mniej. Jeno kucharki ze wsi zatrudniają i one swoimi tajemnicami się dzielą — odrzekła. — Krysia, mąkę do spiżarki odnieś. Tylko nie rozsypuj. Stoły trzeba też już przygotować. Toć zaraz oficery wrócą.

Krysia porwała worek z mąką i popędziła w stronę drzwi. Felka zajrzała do chleba, a na jej ustach błąkał się uśmiech.

— Nie powinna jej Felka straszyć — stwierdziła Rozalia i odłożyła gazetę na parapet. — Ucieknie i będziemy szukać nowej pomocy.

— Nie ucieknie. Całą rodzinę z pensji wyżywia. Ukryje się w spiżarni, bo oficerów się boi. Pogonić to kijem do roboty, a i tak za leniwe — mruknęła pod nosem.

— Do tego ojciec Lucki od zimy chory. To może być gruźlica, dlatego Lucka na razie nie przychodzi — powiedziała smutno Rozalia, wyjmując z kredensu zabytkowe talerze. — Miodu im dałam, ale po lekarza zdałoby się pojechać. Najbliższy za Wisłą, w Annopolu. Posłałabym po niego pana Irka, ale boję się, że go na łapance zgarną i nie wróci.

Stara kobieta westchnęła, przytakując ruchem głowy.

— Takich wojaży lepiej unikać. Starej Zającowej zdałoby się o coś na płuca zapytać. Mądra to kobieta.

— Mama pana Zająca? — zapytała zaskoczona Rozalia.

— Tak. Ludzie o niej same potwarze rozpowiadają. A ona nic złego nikomu nie zrobiła. — Felka, myjąc dłonie w metalowej misce, kontynuowała: — Do kościoła chodzi, a że za drzwiami stoi, komu to przeszkadza? Biedna, butów nawet nie ma. Zawsze chłopom przeszkadza. A przed Bogiem wszyscy równi. Irek dobry chłopak, wiele razy mojemu Januszkowi w polu pomógł. Zaorał, zasiał, a i przy żniwach to go zaraz chłopy wołają, bo robotny jak mało kto.

Rozalia się zamyśliła. Irek Zając od zawsze był we dworze, jej tatusiowi pomagał przy koniach i obrządku, ale też doglądał trzody i pracował na polu z parobkami. Gdy służba uciekła, tylko on i Felka jej zostali. Zawsze bała się tego małomównego mężczyzny z blizną na górnej wardze, która zniekształcała jego oblicze. Nigdy nie powiedział złego słowa, jedynie jego oszpecona twarz ją odstraszała. Potrząsnęła głową, układając zastawę na tacy.

— Dzisiaj dzień Zwiastowania Najświętszej Panienki. Modlitwę trzeba odmówić za urodzajne plony. — Głos Felki rozniósł się po kuchni. — Ksiądz na kazaniu mówił, że patronat dziś wypada na Ireneusza. Pewnie i nasz Irek ma dziś imieniny. Kawałek ciasta mu zaniosę.

Rozalia się uśmiechnęła. Ta starsza kobieta dla każdego miała dobre serce. Jedynie Niemców się bała, ale zachowywała się poprawnie i w ciszy odmawiała swoje modlitwy.

— I co jeszcze w prasie wyczytałaś? — Felka zaczęła szykować resztki z przygotowanego posiłku kurom i świniom. — Piszą tam, jak wykarmić wojsko i tych, co we wsiach głodują, bo im żywność z domów zabierają?

— Nie. Ale czytałam… o oszustach, co mąkę sprzedawali w Warszawie. Na wierzch mąkę sypali, a pod spodem gips był.

— A widzisz, dziecko, tyle złego zewsząd, bo za mało ludzie na kazaniach księdza słuchają. Nie miłują bliźnich i Boskich przykazań nie znają.

— Pani Felko, czytam, aby wiedzieć. Tatuś zawsze powtarzał, że mało prawdy piszą. Ale wiedzieć trzeba, ażeby móc w towarzystwie tematem znanym się podzielić — stwierdziła Rozalia i ustawiła na tacy filiżanki, po czym wyjrzała na korytarz i zawołała: — Krysia! Zacznij stół w jadalni szykować!

Ze spiżarni nie doszedł nawet szmer. Rozalia miała obawy, że dziewczyna zaczęła podskubywać suszące się tam boczki i mięsiwa.

— Twój tatuś mądry i miło się słuchało, gdy listy od przyjaciół nam czytał. — Felka odłożyła na stół foremki z ciastem do wystygnięcia. — A gdy twoje przychodziły, to zaraz wielkie poruszenie we dworze robił. Mamusia twoja siadała w ogrodzie na ławce, a twój tatuś ze łzami w oczach czytał każde słowo. Przybiegał potem do kuchni przeczytać nam list jeszcze raz. Bo my tu wszyscy za tobą tęskniliśmy.

Wielkie łzy zaszkliły się w oczach Rozalii, aby je ukryć, sięgnęła do mankietu bluzki po chusteczkę.

— Nie bój się, dziecko. — Felka uśmiechnęła się do niej smutno. — Bóg nad nimi czuwa.

— Modlę się za nich w wieczornym pacierzu. Zmawiam zdrowaśki, aby bezpiecznie dotarli do Wilna. Kuzyn Joachim również nie odpisał, a to już tyle miesięcy…

Wyznając to, Rozalia posmutniała. Obiecała sobie przecież, że nie będzie więcej płakać, a skoro martwiła się również wojną, żołnierzami we dworze i wykarmieniem domowników, musiała pozostać silna. Przez chwilę pragnęła być egoistką i poprosić Richarda Händla, dowódcę mieszkających pod jej dachem Niemców, aby napisał do swoich przyjaciół i pomógł jej odnaleźć rodziców. Wierzyła, że nadal byli wśród żywych, bo bez tej myśli czułaby się zupełnie zagubiona, a pan Händel zawsze był dla niej miły. Grywał z nią w szachy, grał na fortepianie, przywoził płyty gramofonowe i książki. Prowadzili długie rozmowy o podróżach, pięknych miejscach, które chcieliby zobaczyć, i wtedy przez moment czuła, jakby wojny nie było. Wzbraniała się jednak przed poproszeniem go o przysługę, ciągle gdzieś z tyłu głowy mając świadomość, że przecież jest Niemcem.

Westchnęła ciężko, by zapanować nad targającymi nią emocjami. Wiedziała, że została jej już tylko nadzieja, ale musiała się skupić na tym, co jest tu i teraz.

Do rzeczywistości szybko przywrócił ją głos Felki.

— Gdzież to dziewczę? — burknęła rozeźlona kobieta iruszyła do drzwi kuchni, po czym gromko krzyknęła: — Kryśka! Wyjdź, bo jak cię znajdę objadającą się słoniną, to mnie popamiętasz! Ręce ci osmolę!

Rozalia uśmiechnęła się pod nosem i chwyciła czajnik, aby napełnić go wodą.

— Wszystko będzie dobrze, serce moje — powiedziała do niej łagodnie Felka. — Twoje wrodzone zdolności poprowadzą cię przez ten czas. A twoja przenikliwość pomoże.

— Dziękuję za miłe słowa. Ale trzeba mi czegoś więcej niż wiara — odrzekła cicho Rozalia.

— Pomoc z zaświatów też dostaniesz. Moja babcia zawsze powtarzała, że nasi bliscy czuwają. — Felka westchnęła, spoglądając na drzwi. — Krycha! Jak Boga kocham, kolacji ty dzisiaj nie dostaniesz!

— Idę! — Z korytarza dobiegł przerażony głos. — Sprzątałam tylko. Mąka się rozsypała.

— Kłamczucha. — Niezadowolona Felka pokręciła głową. — Jużci sprzątała. Chyba skwarki albo ogórki kiszone z gara.

Rozalia się zaśmiała i aby rozproszyć poważny nastrój, stwierdziła z rozbawieniem:

— O naszej Krysi powinnyśmy żarty pisać do gazety. Zarobiłybyśmy, a i ludzie by mieli zabawę.

— Co panienka mówiła? Słyszałam swoje imię?

Krysia strzepała mąkę z fartucha, aby mogły jej uwierzyć w zapewnienie o sprzątaniu. Na ustach jednak zostały skrawki łoju. Kiedy Felka to dostrzegła, zaraz pogoniła dziewczynę ścierką.

— Do roboty się weź! A nie tylko kradniesz. Zaraz ci wrzątkiem ręce poleję. — Pogroziła jej palcem.

— Ja nic nie zrobiłam! Nic. Przyrzekam na tatula.

— Jeszcze kłamie. Bardzo mądrze! — krzyknęła oburzona Felka, podchodząc do dziewczyny. — Do pracy się zabieraj, ale już! I niech ja tylko plamę na obrusie zobaczę! Sama będziesz to wszystko prała.

Rozalia usłyszała warkot silników, więc pospieszyła Krysię i pobiegła korytarzem w stronę wejścia. Otarła palce w chusteczkę i wsunęła ją za mankiet bluzki, po czym stanęła sztywno, jak na dziedziczkę przystało. Po chwili drzwi się otworzyły i do holu wszedł Händel w asyście pięciu zakwaterowanych we dworze oficerów.

Odczekała, aż skończą rozmawiać i grzecznie się uśmiechnęła, robiąc wszystko, by wyglądało to szczerze.

— Obiad zostanie za chwilę podany w jadalni.

Ku jej wielkiemu rozczarowaniu Händel nie ukłonił się, jedynie zmierzył ją wzrokiem i skinął głową.

— Musimy porozmawiać. Proszę za mną.

Rozalia zamarła, widząc sztywną postawę pana Händla, po czym na miękkich nogach ruszyła za nim do salonu. Powodem, dla którego tak lubiła tego oficera, było to, że odnosił się do niej z szacunkiem i starał się umilić jej czas, który spędzali razem. Rozalia była mu za to dozgonnie wdzięczna. Teraz jednak odczuwała niepokój, bo nigdy nie był taki zasadniczy…

Słyszała zza drzwi głośne rozkazy: kazano sprzątać kwatery oraz przygotować główną sypialnię i wynosić wszystko, co nie kojarzyło się z Niemcami.

— Proszę usiąść, panno Rozalio. — Händel wskazał na sofę obok pianina.

— Dobrze… Obiad gotowy — odezwała się cicho, nie wiedząc, jak zareagować na jego chłodne zachowanie.

— Poczeka… Posiłek poczeka, proszę zawołać służbę, musimy wysprzątać każdy kąt. Od piwnicy po strych — zarządził, przechadzając się z rękoma założonymi za plecami. — Będziemy mieli gościa. Dostałem telefon od moich dowódców. Wczoraj w Lublinie z rozkazu gubernatora Zörnera utworzono getto dla Żydów. Przybyło wielu gości z Rzeszy i jednym z nich jest Obersturmführer von Freytag-Loringhoven.

— Carl? — pisnęła dziewczyna lekko drżącym głosem.

— Nie — odrzekł stanowczo Händel. — Obersturmführer Alexander von Freytag-Loringhoven.

— Brat mojego narzeczonego?

— Tak, i radzę pani przygotować posiłek ze szczególną dbałością. Obersturmführer zapowiedział swoją wizytację w drodze powrotnej do Rzeszy.

— Będzie na kolacji? — Wstała pośpiesznie z sofy. — Zawiadomię kucharkę i… na pewno coś znajdziemy w spiżarni. Gulasz wieprzowy?

Händel w zamyśleniu pokręcił głową i zbliżył się do kominka, wpatrując się z napięciem w ogień. Rozalia sama zaczęła się bać.

Po chwili milczenia w końcu powiedział:

— Bądźcie ostrożni i odeślij młodszą służącą. Wezwij inną. Tę drugą dziewczynę…

— Lucynę?

— Tak. — Skinął głową. — Żadnych rozmów. Żadnych. Jeśli się odezwą przy stole, będą ukarane. Uznam, że o tym nie wiedzieliście, teraz jednak już wiecie i musicie tego przestrzegać…

Rozalia szybko mu przerwała:

— Lucyna ma starego i bardzo chorego ojca. Ona nie może od razu ruszyć w drogę. Krysia zostanie i napomnę ją, aby zachowywała się stosownie.

— Nie! — warknął. — Dla jej dobra proszę ją odesłać.

Rozalia zrobiła krok w tył i zamarła.

— Dobrze, poślę po Lucynę — powiedziała drżącym głosem.

Nawet nie odwrócił się wjej stronę. Ze zmarszczonymi srogo brwiami patrzył na ogień w kominku, ale gdy w końcu podniósł głowę i na nią spojrzał, zauważyła, że Händel jest bardzo poważny. Rozalia nie odwróciła wzroku, dostrzegając w jegooczach napięcie.

— Proszę, niech pani uważa i uczuli służbę. Milczenie będzie jedyną rozsądną radą, którą mogę ofiarować. I proszę podać to francuskie wino, które przywiozłem w zeszłym tygodniu.

— Zostało jeszcze trochę koniaku w barku ojca.

— Przyniosę więcej z piwnicy — rzucił krótko i skinął głową, dając tym samym sygnał, że rozmowę uważa za zakończoną.

Rozalia szybkim krokiem wyszła z pokoju. W korytarzu narzuciła na siebie płaszcz, a włosy obwiązała chustą. Musiała znaleźć Irka i prosić, aby pojechał do wsi. Próbowała sama siebie przekonać, że nie było powodu do zmartwienia. Ona w końcu przywykła do obecności oficerów, którzy wychodzili rano iwracalizmęczeni późnym popołudniem. Wystarczyło jednak spojrzeć na Händla, aby odczuć jego napięcie.

Pobiegła przez podwórze w stronę budynków gospodarczych i zajrzała do obory, po czym zawołała:

— Panie Zając! Panie Zając!

Wiadro uderzyło o klepisko i z półmroku obory wyłonił się mężczyzna ubrany w pobrudzone spodnie z szarego płótna, a spod jego szarego swetra wystawała lekko podarta koszula. W dłoniach miętosił czapkę. Jego twarz pokrywał lekki zarost, a brązowe włosy opadły mu na czoło.

Była nieco zaskoczona, gdy usłyszała jego głęboki głos:

— Wołała panienka.

— Tak… ja… — zaczęła się jąkać.

— Co się stało?

Skąd o tym wiedział? No tak, dotarło do niej, że Irek zawsze zakładał, iż coś się stało, gdy go szukała. I zazwyczaj miał rację.

— Zaprzęgnij konie i przyszykuj wóz. Jedź po Lucynę, potrzebujemy jej pomocy. Krysia będzie ci pomagać i nie pozwól jej wrócić do dworu na kolację, ma się trzymać od niego z daleka — mówiła szybko, niemal dostając zadyszki. — Będziemy mieli gościa. I wszyscy mają schodzić mu z drogi. Potrzebujemy nowych posłań i drewna do pieców w izbach.

— Powoli, bo się panienka zatchnie.

— Przepraszam — wymamrotała i zakaszlała. — Przepraszam… Przepiórki? Potrzebujemy przepiórek albo jaj przepiórczych. Moja mama przyrządzała je gościom z zagranicy.

— Przepiórki? Mam iść na polowanie?

Przytaknęła, wpatrując się w niego niemal błagalnie. Mężczyzna podrapał się po głowie.

— To zajmie trochę czasu — zasugerował ostrożnie.

— Nie możemy kupić od kogoś ze wsi?

— To niełatwe, panienko, ale popytam. Polowań zabronili, więc nikt nie powie, że bażanta czy kuropatwę ubił.

— Prawda, prawda… — jęknęła Rozalia. — Nikt nie ośmieli się przyznać, że polują nocami, ale potrzebujemy wykwintnego posiłku. Znalazłam przepisy na przepiórkę w starych zeszytach mamy, ale może wymyślę coś innego. I jutro zrobię potrawkę z królika w śmietanie. Zabijesz królika?

Gdy ich oczy się spotkały, od razu zamilkła. Potem się zarumieniła i spuściła wzrok, jakby czuła się winna. Może nie chciał robić niczego tak okrutnego.

— Tak. Ale najpierw zaprzęgnę konie.

— Tak… tak… Przepraszam — bąknęła, trzęsąc się z zimna, bo jej płaszcz nie był zbyt ciepły.

Irek tylko skinął głową, po czym odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku stajni.

Rozalia westchnęła i zeszła do piwnicy. Potrzebowała warzyw. Sięgnęła po kosz, aby nabrać z kopca ziemniaków, kapusty i marchwi. W pomieszczeniu było przenikliwie zimno, co tylko potęgowało wewnętrzny chłód, który odczuwała od momentu rozmowy z Händlem. Obładowana wyszła na zewnątrz, ani przez chwilę nie myśląc, że powinna o to poprosić Krysię. Nie miała czasu zaprzątać sobie tym głowy.

Szum pojazdów wjeżdżających na dzieciniec tak ją przestraszył, że porzuciła kosz. Ruszyła w pośpiechu do dworu. Na dziedzińcu dostrzegła dwa samochody i dwie ciężarówki, zaparkowane przed wejściem. Nagle zaroiło się od niemieckich oficerów w ciemnych płaszczach, którzy śmiali się, jakby ruszali do kawiarni. Drzwi dworu otworzyły się i wyszedł przez nie Händel, witając się donośnie znienawidzonym pozdrowieniem. W końcu nie mogła już dłużej znieść tego napięcia, ważyły się przecież jej losy. Chciała przywitać towarzystwo i podejść do Händla, ale nagle jeden z oficerów odwrócił się i spojrzał na nią. Ruszył szybko w jej stronę, a na jego twarzy malowały się determinacja, nieustępliwość i coś w rodzaju groźby, a to nie wróżyło niczego dobrego.

Wstrzymała oddech i zamarła. Wszyscy mężczyźni wokół niej także patrzyli na Obersturmführera Alexandra von Freytaga-Loringhovena. Nigdy nie spotkała brata Carla, widziała go tylko na fotografiach. Był podobny do swojego ojca, miał jego postawę, mocną budowę ciała i orli nos. Pod oficerską czapką dostrzegła jasne włosy. Mężczyzna wydał jej się nadzwyczaj przystojny, zachwycił ją na zdjęciach rodzinnych von Freytag-Loringhovenów, a nadto Rozalia, zauważywszy, w jaki sposób wydawał rozkazy, wiedziała, że był kimś ważnym. Spodziewała się swojego onieśmielenia, ale nie do tego stopnia, że zabrakło jej odwagi na przywitanie się czy wyduszenie pojedynczego słowa.

Alexander, stojąc na środku dziedzińca, oznajmił bardzo spokojnie:

— Panowie, musicie wybaczyć madame Rozalii. Mam z nią do pomówienia na osobności.

Oficerowie natychmiast się odwrócili i zniknęli we wnętrzu dworu. Rozalia ruszyła powoli w kierunku Alexandra, skłaniając grzecznie głowę.

— Dzień dobry, Obersturmführer von Freytag-Loringhoven. Miło mi powitać pana w Czarnowie.

— Panienka Rozaliavon der Goltz. Uroda pani przyćmiewa wszystko, co słyszałem od mojej mamy i brata. Nie zaprzeczę, że przyjechałem tu tylko z ciekawości.

Była zbyt wstrząśnięta, aby zaprotestować, co nie znaczy, że nie miała ochoty się zarumienić. Alexander na chwilę zatrzymał się przy niej po to, by powiedzieć:

— Chciałbym prosić o gościnę. Słyszałem o tym pięknym dworze w Polsce same komplementy.

— Dziękuję panu, proszę… kazałam przygotować obiad. Podano w jadalni. Niestety zbyt późno dowiedziałam się o pana wizycie, więc nie będzie zbyt wystawny, ale kolację postaramy się przygotować już bardziej elegancką. Pokój również naszykowano… nie wiem, czy będzie odpowiedni…

— Jestem o to absolutnie spokojny. Proszę mnie zaprowadzić.

Rozalia schyliła się po kosz i ruszyła w kierunku wejścia. Gdy byli blisko drzwi, Alexander powiedział:

— Proszę poczekać. Zapomniałbym o prezencie. Przyjechał tu z Lublina. Pomyślałem, że skoro goszczą tu oficerowie naszej Rzeszy, przyda się pomoc.

Podszedł do jednej z dwóch ciężarówek i otworzył tylną klapę.

— Raz! Wychodzić! Szybko!

Rozalia milczała, nerwowo zaciskając palce na uchwytach kosza. Zza samochodu powoli wyszły dwie dziewczyny w prostych czarnych sukienkach i lekkich płaszczach. Na ramionach miały opaski z gwiazdą Dawida.

— Pomoc do kuchni — powiedział Alexander do zaskoczonej Rozalii.

— Przepraszam, ale mam pomoc. Gdy kogoś potrzebuję, zatrudniam dziewczyny ze wsi — wyjaśniła ostrożnie.

— Rzeczywiście, wspomniano mi o tym. Jakże to rozsądne zatrudniać zaufanych ludzi, aby cię nie otruli.

Ton jego głosu, zbyt ironiczny jak na jej skołatane nerwy, sprawił, że odparła cicho:

— Na pewno znajdą pracę w większym mieście. Może w Kraśniku? Można popytać…

Dziewczyny stały przy ciężarówce, kurczowo trzymając maleńkie walizki. Nawet na chwilę nie podniosły wzroku.

— O pracę dla Żydówek? — mruknął Alexander.

— Tak. Każda para rąk przydaje się w gospodarstwach.

Alexander wspiął się na schody i podszedł do niej, lekko się uśmiechając, co złagodziło jego oblicze.

— Carl wspominał o pani dobroduszności i zaradności.

Ta prosta wypowiedź sprawiła, że Rozalia nieco się rozluźniła, choć nie całkiem uspokoiła. Nie zamierzała go pytać, czy chodzi o to, że zrobiła z siebie głupią. Zamiast tego podsunęła rozsądnie:

— Porozmawiajmy z panem Händlem, on najlepiej będzie wiedział, kto je zatrudni. A dzisiaj mogą przenocować w kuchni.

Sięgnęła do klamki, jednak zamyślony Aleksander spoglądał na nią, nie ruszając się z miejsca.

— Zapraszam — powiedziała. — Jestem pewna, że kucharka naszykowała już ciepły posiłek.

— Zaskakujące, że nie spodziewała się mnie pani tutaj i nie uprzedziłem o moim przyjeździe, a jednak nadal mogę liczyć na miejsce przy stole i pokój. Ma pani w sobie jej ducha, madame von der Goltz. Ijej krew.

— Tak, moja babcia była wyjątkową kobietą…

Nim zdążyła się odwrócić, mężczyzna wyjął z kabury pistolet i rozległy się dwa strzały, jeden po drugim. Huk niemal ją ogłuszył, a nogi zadrżały tak silnie, że straciła równowagę i z impetem wpadła na drzwi. Nie potrafiła wydobyć z siebie żadnego dźwięku, była zbyt przerażona, zaciskając ze strachu powieki. W końcu powoli otworzyła oczy i nagle je zobaczyła. Dwa ciała leżące na dziedzińcu, a obok nich porzucone walizki i krew barwiącą błoto. Wyglądały jak kukły w teatrze i tak to sobie wytłumaczyła. Nie była w stanie nawet zareagować, jakby to się w ogóle nie wydarzyło. Ogrom tego okrucieństwa kompletnie do niej nie docierał.

— Ucher! Posprzątaj to! — krzyknął Alexander. — Przepraszam, na czym skończyliśmy? Ach tak, pani babcia. Widziałem grób Carin. Bardzo mi przykro, proszę przyjąć moje kondolencje, Rozalio. Współczuję.

— Niepotrzebnie. Przyszedł jej czas, pańska mama przekazała mi w liście, że spoczywa w rodzinnym grobowcu, na pięknej polanie z widokiem na jezioro.

Nagle zdała sobie sprawę z tego, co się przed chwilą stało. Na jej czoło wystąpiły kropelki potu, a kiedy zdejmowała płaszcz, starała się stać do Alexandra plecami, aby nie odkrył paniki w jej oczach.

Na korytarzu pojawiło się kilku niemieckich żołnierzy, którzy skierowali się na dziedziniec. Zerknęła w stronę salonu i dostrzegła pana Händla, który towarzyszył pozostałym oficerom ze świty Alexandra.

Rozalia trzęsącymi się dłońmi próbowała odwiesić okrycie, gdy jak przez mgłę usłyszała głos oprawcy:

— Gdzie moje maniery? W wojsku wiele się zapomina. Proszę pozwolić, że wezmę pani płaszcz — zaproponował. — Jest pani do niej podobna… do swojej kuzynki. Ten sam blond…

— Dziękuję — odpowiedziała, starając się zapanować nad drżeniem głosu. — Nasza babcia również tak uważała. Nie mogę jednak opłakiwać jej bez końca.

Odwiesił swój oficerski płaszcz i zsunął z głowy czapkę.

— Zostawię od pani kwiaty na jej grobie.

— Dziękuję, to miły gest. Proszę… zaprowadzę, pana do pokoju. Pragnie pan odpocząć czy dołączyć do towarzystwa w salonie? Rozpalono w kominku.

Spojrzała na niego ostrożnie. Możliwe, że ujrzał jej strach, ale nie skomentował tego.

— Nie, pani towarzystwo mi w zupełności wystarczy. Dołączy pani do mnie przy obiedzie? Słyszałem od Carla, że bywa pani bardzo zabawna. To jedna z atrakcji, na jakie liczyłem, odwiedzając Czarnów.

Nigdy nie doświadczyła na własnej skórze czegoś tak wstrząsającego, ale nie chciała o tym mówić ani myśleć, dodała tylko:

— Najwyraźniej mój narzeczony zdołał już dużo opowiedzieć. Zapraszam zatem do jadalni, a ja postaram się o ciepły posiłek dla nas. Napije się pan francuskiego wina?

— Tak, bardzo chętnie. Dawno nie piłem wina. Zwłaszcza francuskiego. Z piwnic żydowskich?

Te zwykłe słowa sprawiły, że jej serce znów zaczęło walić.

— Nie. Pan Händel je przywiózł.

Zaprowadziła go do jadalni, mając nadzieję, że stół był już przygotowany. W powietrzu unosił się apetyczny zapach drożdżowego ciasta.

Wiedziała, że dużo ryzykuje, ale nie mogła powstrzymać się od mówienia; pragnęła ukoić swoje rozszalałe nerwy. On je zabił na jej dziedzińcu! Jak psy, które mu przeszkadzały. Te dwie nieznajome dziewczyny zostały zamordowane z zimną krwią z jej winy. Mogła je zatrudnić. Mogła pozwolić im zostać. W spojrzeniu Alexandra malowało się okrucieństwo, gdy bacznie ją śledził i obserwował każdy jej ruch.

— Zapraszam do stołu, Obersturmführer. Polecę, by podano obiad.

— Proszę usiąść, Rozalio. Porozmawiajmy o pani powinnościach względem mojego młodszego brata.

Poczuła się, jakby dostała obuchem. Nawet nie przyszło jej na myśl, że usłyszy coś podobnego. Przez chwilę miała mętlik w głowie.

— Powinnościach? — powtórzyła niepewnie.

— Mam pieniądze od mojej rodziny dla ciebie. Obiecałem mamie zaopiekować się tobą — powiedział rzeczowym tonem. — Na pewno masz coś jeszcze do przekazania Carlowi. Jest teraz w Kolonii. Dostarczę mu twój list i pozdrowienia.

Przesunął po niej wzrokiem od stóp do głów, nie pozostawiając wątpliwości co do tego, czego od niej oczekuje. Jego spojrzenie było bardzo niepokojące. Uśmiechnęła się lekko, choć miała wrażenie, że za chwilę wybuchnie.

— Oczywiście. Napiszę list zaraz po kolacji. Czy Carl pozostaje w dobrym zdrowiu?

Alexander usiadł na krześle, odkładając na stół czapkę.

— W doskonałym — przerwał gwałtownie i zaśmiał się w głos. — Często przebywa w Domu Żołnierza.

— Domu Żołnierza?

— Mogę tu zapalić? — Alexander zmienił temat, wyjął z marynarki munduru paczkę papierosów i zapalniczkę.

— Tak, oczywiście. Przyniosę z kuchni popielniczkę. Proszę się tymczasem poczęstować ciastem. — Wskazała na talerz na środku stołu.

Rozalia szybko umknęła do drzwi, chcąc znaleźć się jak najdalej od jego „brudnego” spojrzenia. Jej ciało drżało jak w febrze, a gdy wpadła do kuchni, ujrzała Felkę klęczącą na podłodze i obejmującą Krysię. Dziewczyna wyrywała się, ale kucharka mocno trzymała dłoń na jej ustach. Łzy wielkie jak grochy toczyły się po bladych policzkach. Cóż, to było zrozumiałe, że dziewczyna się wystraszyła, sama nadal była w szoku i w duchu modliła się, by nie musieć tam wracać. Felka obejrzała się przez ramię.

— Zabiją nas… Zastrzelą wszystkich…

Rozalia podbiegła do Krysi i uderzyła ją w twarz.

— Cicho bądź, głupia! — warknęła, choć i jej podobne myśli krążyły po głowie. — Wstawaj i zacznij myśleć, masz być cicho, albo na nas wszystkich sprowadzisz nieszczęście.

Krysia wstała i zszokowana patrzyła na Rozalię wielkimi oczami.

— Słyszeliśmy strzały. Myślałam, że panienkę zastrzelili.

— Nie. I nie chcę, abyś się tu kręciła. Pan Irek odwiezie cię do domu, tylko bądź teraz cicho. — Rozalia spojrzała na Felkę smutno i wzięła z kredensu popielniczkę. — Zacznij podawać obiad, prędko. Irek pojechał już po Lucynę.

— To niesprawiedliwe — pisnęła zachrypła od płaczu Krysia.

— Życie jest niesprawiedliwe — powiedziała Rozalia i podeszła bliżej, przyglądając się jej ze smutkiem.

Zanim wyszła, musiała wziąć głęboki oddech. Nie mogła pokazać, że strach pozbawił ją dobrych manier. Nic już nie będzie takie jak dawniej. On myślał, że była Rozalią von der Goltz, nie poprawiła go, wyraźnie nalegał, aby używała niemieckiego nazwiska babki. To ona powtarzała, że w ludziach drzemały silne pragnienia panowania nad życiem innych. Bogowie i idioci byli radykalni, wierzyli w to, co im wmawiano.

Dotknęła złotego krzyżyka pod bluzką, czerpiąc siłę z wiary. Ten drobny gest ugasił w Rozalii płomień paniki. Zapomniała o wszystkim, z wyjątkiem mężczyzny, który mógł ją zastrzelić w każdej chwili. Jak te biedne dziewczyny.

1.

Czarnów wyglądał inaczej, niż Ewa Jabłońska pamiętała z dzieciństwa. Stare domy, krowy pasące się na rozległych łąkach i zbutwiałe deski powalonych płotów — nic takiego nie ukazało się jej oczom, gdy wjechała do wsi. Kolejna malownicza miejscowość, którą mijała z mapą Polski w dłoni. Zerkała przez okno samochodu, aby lepiej widzieć to, co kryło w sobie niezmienne piękno: czyste ulice, wielkie reklamy lokalnych firm i barwne fasady domów. W ogródkach kwitły bujne kwiaty we wszystkich kolorach tęczy.

Brak pośpiechu, gonitwy i wielkich wieżowców. Ewa jednak była zaskoczona nowoczesnością i tym, jak Czarnów zmienił się przez te wszystkie lata. Zastanawiało ją, czy w tych domach mieszkał jeszcze ktoś, kto ją pamiętał. Chudą dziewczynkę w ciuchach z darów Czerwonego Krzyża, często podrapaną i z sińcami na całym ciele. Czy pamiętali, że zabierała do szkoły mleko zamiast kolorowej oranżady, jak jej koleżanki? W czasie przerw posilała się kanapkami z samym masłem, czasem z cukrem. Nawet w tej chwili rozbolał ją brzuch na samo wspomnienie, jak bardzo czerstwy był ten chleb, który musiała jeść na drugie śniadanie.

Pragnęła, aby jej pamięć była wolna do takich obrazów. Gdyby tylko mogła to wymazać i zapomnieć…

Zatrzymała się przy rondzie, na którym stał pomnik Nieznanego Żołnierza. Dostrzegła sklep starej Maćkowskiej — ten sam obskurny zielony ganek z odpadającymi dachówkami i drewniana ławka przy płocie, na której jako mała dziewczyna siedziała w dziurawych butach, czekając na matkę, która zaciągała kolejny dług „na zeszyt”. Pewnego dnia Maćkowska wybiegła ze sklepu, krzycząc, aby tu nie przychodziła, jeśli chciała tylko ciągle pożyczać.

Ewa się wzdrygnęła. Znów miała ochotę zwymiotować, a ból głowy się nasilał. Pomyślała o miejscu, w którym powinna się znaleźć. Nie, nie mogła tego zrobić. Objechała jednak pomnik i zawróciła. Kierując się na ulicę Ogrodową, dostrzegła kilka nowych budynków. Zwolniła dopiero przy dworze Żmudzkich. Jeśli dobrze pamiętała, był zaraz za łukiem i tym wielkim słupem telefonicznym, na którym bociany uwiły gniazdo. Gniazda nie było, ale pozostał słup. Świerki i płot przy dworze były tak wysokie, że z ledwością dostrzegła jedynie dach budynku wystający zza gałęzi. Bramę z kutego żelaza pomalowano zieloną farbą, a na podjeździe stało czerwone audi na warszawskiej rejestracji.

Dlaczego teraz ją to zainteresowało? Dlaczego chciała zobaczyć dwór, w którym, jak mówiono, straszył duch dziedziczki Żmudzkiej? Podobno widziano ją spacerującą po polach za spichlerzem tamtego dnia, gdy zginęła Iza. Rozalia szukała prawnuczki, wołając ją głośno. Ludzie wierzyli, że słyszeli jej głos.

Za dworem po sąsiedzku znajdowała się zarośnięta działka Stachowiaków. Na niej stał rozpadający się drewniany dom i niknące za nim gałęzie dorodnego czarnego bzu. Na podwórzu Ewa dojrzała gruzy budynków gospodarczych.

Objechała kościół i znalazła się na Leśnej. Jej rodzinny dom. Miała dość remontu, który w szybkim tempie pochłaniał pieniądze, a nie było widać końca robót. Co prawda miała już wylane posadzki i podłączoną bieżącą wodę, ale elektryk schrzanił robotę i na kilka dni została bez prądu. Musiała jeszcze naprawić dach, a nowe okna kosztowały ją więcej, niż planowała, do tego fachowiec od dalszych prac zapowiedział opóźnienie. Teraz chciała tylko doprowadzić do używalności łazienkę, jeśli miała tu zamieszkać. Ewa musiała wytrzymać remont, skoro już przyjechała do Polski i zaplanowała tu cały urlop.

Zajęła się sprzątaniem i wywalaniem starych gratów. Pakowała do worków na śmieci wszystko, co znalazła. Oprócz pamiątek, które upchała do pudeł i zaniosła do komórek w oborach. Wieczorami brakowało jej sił, aby dowlec się do samochodu i wrócić do wujostwa w Sobieszanach. To było bez sensu, skoro tak naprawdę mogła tu zostać i obiecała sobie w końcu się przełamać, aby spędzić noc w domu z koszmarów.

Wypakowała zakupy z samochodu, wstawiła pranie i zaparzyła herbatę. Drzwi wejściowe były otwarte, zasłonięte jedynie moskitierą, które zamontowała w każdym oknie. Rozejrzała się po wnętrzu. Jeszcze się nie poddawała, ciągle rozważając kredyt, który mógł być niegłupim posunięciem, jeśli naprawdę zamówi meble z sieciówki. Brakowało jej też telewizora albo radia… W kuchni powinno być radio. Muzyka ją uspokajała. Dopisała je do długiej listy rzeczy do kupienia, tuż obok białej farby do drewna, bo miała zamiar odnowić stary kredens. Nie wiedziała, czy było warto, przecież ojciec mógł w każdej chwili wrócić i wszystko zniszczyć.

Westchnęła i zamknęła notatki, schowała wszystko do torby z laptopem. Jutro się nad tym zastanowi. Wstała i uśmiechnęła się, wyglądając na pogrążone w ciemności podwórze. Przerobi jedno okno na drzwi balkonowe, aby mogła podziwiać zieleń trawy i huśtawkę. Zawsze chciała mieć taką dużą na podwórku.

Zabrała torbę ischowała ją do samochodu, po czym wyjęła ze schowka paczkę papierosów i zapalniczkę kupioną na stacji benzynowej. Paliła rzadko, na ogół był to tylko kaprys dla udowodnienia sobie, że mogła to robić, ale teraz bardzo potrzebowała odprężenia.

Z zamyśleniem wpatrywała się w ciemność przed sobą, po czym zgasiła niedopałek i ruszyła przez podwórze do furtki przy stodole, znajdującej się przy końcu płotu, który dzielił jej posesję od działki Leszczyńskich. Walały się tam połamane meble i części pieca, które wyrzuciła przy remoncie.

Włączyła latarkę w telefonie, żeby nie potknąć się o graty i z trudem zdjęła kawałek drucianego koła, które służyło za zabezpieczenie przed otwieraniem furtki. Światło księżyca wyławiało zciemności tylko zarysy zabudowań i starą jabłonkę rosnącą pomiędzy działkami. Ewa ruszyła ścieżką, która przecinała drogę prowadzącą do kładki na rzece Trwa. Gęste drzewa rosnące wzdłuż koryta skrywały nurt w mulastej ciemności, tylko szum rwącego potoku niósł się echem, powodując przyspieszone bicie serca dziewczyny.

Szła ostrożnie, uważając, aby się nie potknąć lub nie nadepnąć na jakiegoś zbłąkanego zaskrońca. Dlaczego gdy była dzieckiem, wydawało jej się to bezpieczniejsze niż teraz? Przeszedł ją dreszcz, gdy stopa w japonce trafiła na wilgotne deski kładki. Weszła ostrożnie na mostek i obejrzała się za siebie.

W domu Rajmunda Leszczyńskiego na ganku paliło się światło, ale ich pies za płotem nawet nie zaszczekał. Nie chciała być intruzem, jednak musiała znów odwiedzić to miejsce. Było jak grób w ciemnym nurcie rzeki, otoczony cieniami wysokich drzew i ciężkich gałęzi. Ewa podtrzymywała się drewnianej balustrady i przesuwała powoli na środek kładki. Przystanęła. Przymknęła powieki, mocno wdychając przesiąknięte wilgocią powietrze.

Nocą to miejsce było mroczne i przerażające.

Tu umarła Iza. Dla Ewy to był jej grób, nie to miejsce na cmentarzu, bo w snach widziała ją właśnie na tej kładce. Wypuściła ciężko powietrze i schowała komórkę do tylnej kieszeni spodni. Z drugiej wyjęła opakowanie papierosów i odpaliła jednego. Oparła się o balustradę i zapatrzyła w ledwo widoczny zakręt rzeki. Cholera, naprawdę dawno nie paliła.

— Wiesz… jest mi bardzo przykro, że nie poszłam wtedy z tobą — wyszeptała do ciemnej rzeki i wszystkich tych potwornych kształtów, które czaiły się w mroku. — Powinnam cię wysłuchać i pójść z tobą. To zawsze będzie mi ciążyć. I wiem, dlaczego przychodzisz do mnie w snach. Przepraszam, Iza.

„I za to kłamstwo przy składaniu zeznań, kiedy powiedziałam, że nie widziałam cię tamtego dnia” — pomyślała, czując zbierające się w oczach łzy. To matka kazała jej tak mówić, a Ewa nigdy nie potrafiła się jej przeciwstawić, bojąc się, że znów dostanie lanie.

Tamten dzień, straszny dzień, wciąż tkwił w jej głowie. Przewijała go przez wiele lat jak klatki filmu, szukając tego, co mogła pominąć. Matka zaraz po szkole kazała jej się przebrać i przygotować worki foliowe i czyste miski. Tata bił świnię u Wisłockich, a mama pobiegła do Danki Wisłockiej, żeby jej pomóc przy doprawianiu kiełbas. Ewa zrobiła, o co prosiła, rozłożyła przygotowaną folię na starej szafce na buty w wiatrołapie. Wtedy brzydziła się krwi i widoku martwego zwierzęcia, a teraz była pielęgniarką.

Wzdrygnęła się, czując chłód skradający się wzdłuż ciała.

Tamtego dnia wyszła tylko na chwilę na podwórko, aby nakarmić kury i zebrać jajka. Znalazła Krokodyla, psa sąsiadów, który przekopał sobie nową dziurę pod płotem, ale się w niej zaklinował. Podniosła głowę i zobaczyła, że Iza wychodzi z domu i idzie w kierunku furtki dzielącej ich ogródki. Zatrzymała się, widząc Ewkę i Krokodyla w jej ramionach. Nie, nigdy nie zapomniała jej uśmiechu, tych blond włosów sięgających prawie do pasa i różowej opaski podtrzymującej niesforne kosmyki. I niebieskiej sukienki do białych legginsów. Złoty medalik z Matką Boską demonstracyjnie spoczywał na sukience, a promienie słoneczne odbijały się od ślicznych kolczyków. Iza podbiegła do płotu i stanęła na palcach, aby sięgnąć po Krokodyla.

— Daj, wezmę go — zaproponowała dziecięcym głosikiem.

— Znów przekopał dziurę na nasze podwórko — zauważyła zasapana Ewa.

— Powiem tacie, to ją zakopie. Tylko nic nie mów mamie.

— Zasłonię ją dachówkami — obiecała Ewa, sięgając po kilka z tych opartych o płot.

— Krokodyl, niedobry piesek. — Iza skarciła go rozbawiona. — Wiesz, że nie wolno kopać dołów?

— Sądzisz, że cię zrozumie? To pies.

— Tata mówi, że powinno się rozmawiać ze zwierzętami — zauważyła Iza, odgarniając długie pasmo loków za ramię. — One słuchają i są wtedy spokojniejsze.

Ewa nie odpowiedziała nic na jej przemądrzałą uwagę, przysłaniając dziurę dachówkami.

— Dziś dzień mamy — odezwała się po chwili Iza.

— I co z tego? — zapytała obojętnie.

— Co dałaś swojej?

— Nic — burknęła Ewa.

— A ja nazbieram jej bzów. Mama uwielbia bzy. Chodź ze mną, na pewno za spichlerzem dziadka Janka jest dużo kwiatów, starczy dla nas obu — zaproponowała, wieszając się na płocie. — Twojej mamie się spodobają.

— Nie mogę, muszę pilnować domu.

— Po prostu nie chcesz ze mną iść, bo nie ma ze mną Klaudii?

— Nie.

— Ja to wiem. Nie lubisz mnie, tylko Klaudię.

— Kto ci to powiedział?

— Ja to wiem. Ciągle bawisz się tylko z nią.

Ewa już miała jej odpowiedzieć, że coś sobie wymyśliła, gdy usłyszała wrzask. Odwróciła się na pięcie. Mama krzyczała, wyraźnie wściekła na córkę. Ewa drgnęła ze strachu i, nie oglądając się już na Izę, pobiegła do domu. A potem tylko pamiętała złość matki, gdy się okazało, że koty dobrały się do ćwiartki świni w wiatrołapie, a Ewa dostała otwartą dłonią prosto w twarz. Dziewczynka schowała się potem za fotelem w pokoju, prosząc, aby mama jej nie biła.

Żółć podeszła jej do gardła na to wspomnienie, papieros niemal wypadł z drżących palców, ale złapała go i mocniej się zaciągnęła. Poczuła gorzki posmak w ustach. Wspaniałe dzieciństwo, cóż, nie każdy miał prawo do szczęśliwego. Ona nie pamiętała nic poza strachem i poniżaniem ze strony matki. Ojciec najczęściej był obojętny i miał wszystko gdzieś. Jeśli miała się kogokolwiek bać, to nie ducha Izy, ale żyjących.

To miejsce nieraz było jej schronieniem. Uciekała nad rzekę, aby się schować wśród drzew i krzaków. Orzeźwiający zapach i kojący szum wody, ciemność wokół — to latami był jej azyl.

Dopaliła papierosa, rzuciła go na deski, chcąc przydeptać, gdy nagle się poślizgnęła. W ostatniej chwili chwyciła balustradę i paskudnie zaklęła. Kładka zaskrzypiała od uderzenia jej stóp.

— Szlag by to!

Przychodzenie tu w japonkach było złym pomysłem.

— Taaa-to! Tato! Duch ciotki Izy tu straszy! — Usłyszała przeraźliwy krzyk dobiegający od strony podwórza Leszczyńskich.

— Tato, tam ktoś jest! Jak Boga kocham… i to duch naszej ciotki! Mówię ci, on przemówił!

„O cholera” — pomyślała Ewa, niemal wystraszona, słysząc, jak synowie Raja go nawołują. Wzięli ją za ducha Izy? Tylko tego jej brakowało, aby straszyła nastolatków.

Zeszła z kładki i ostrożnie pokuśtykała do zwalonego dębu. Powoli usiadła i sięgnęła po kolejnego papierosa. A co tam, nie co dzień jest się okrzykniętym duchem zmarłej dziewczynki. Znów zerknęła na rzekę i dalej, na prześwitujące między drzewami pola.

Dziecięce pokrzykiwania ucichły, ale była pewna, że teraz słyszała inny głos, męski, i donośne szczekanie psa. Ewa skuliła się, bo wiedziała, co to oznacza.

— Torres, zamknij się! — ryknął mężczyzna. — A wy do domu! Już was tu nie widzę!

Och, Rajmund Leszczyński nadal ją onieśmielał. Dostrzegła snop światła latarki przeczesujący okolice kładki i widziała, że mężczyzna podchodzi coraz bliżej. W blasku księżyca wydawał się wręcz potężny, a mała dziewczynka w niej znów widziała swojego księcia. Szkoda tylko, że gdy dorosła, przestała być marzycielką.

Powoli zapaliła papierosa. Raj skierował snop latarki w jej kierunku, a Ewa zamrugała, zasłaniając oczy dłonią.

— To ja — powiedziała donośnie. — Nie strzelaj. Przepraszam, że wystraszyłam twoje dzieciaki, Raj. Chyba bliżej mi do ducha, niż myślałam.