Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Michał Protasiuk
Ad infinitum
Życie Tomasza stanęło na krawędzi. Jego małżeństwo przeżywa kryzys, a córeczka, chora na autyzm, została porwana. Kto za tym stoi i czego chce od rodziny Tomasza?
Akcja wielowątkowego thrillera Michała Protasiuka wiedzie od Warszawy, przez Lizbonę, siedzibę CIA w Langley, aż po Budapeszt, ten historyczny i ten współczesny. Kim jest wykorzystywana w eksperymentach tajnych służb Trójca Święta, zdolna zaburzać prawdopodobieństwo zdarzeń? Co łączy amerykańskiego profesora fizyki, węgierską policjantkę i byłego pracownika służby bezpieczeństwa, a teraz człowieka o tysiącu tożsamości i twarzy? I dlaczego w to wszystko został zamieszany Tomasz i jego autystyczne dziecko?
„Ad infinitum” czerpie zarówno z literackiej tradycji powieści szpiegowskich Johna Le Carre’a, jak i thrillerów Dana Browna. Tym razem jednak zagadka, która zafascynowała bohaterów, związana jest nie z historią, lecz z fizyką cząstek, budową świata i judaistyczną mistyką.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 529
Ad infinitum
Michał Protasiuk
TOMASZ/ WARSZAWA
Ciemność, która zapadła po tym, jak Adrianna opuściła żaluzje i zgasiła światło, była ciemnością zupełną. Tomasz poruszył się niespokojnie; spadał w gładką czerń bez punktów podparcia, bez możliwości zaczepienia wzroku. Oddychał ciężko. Gorący mrok przykucnął na klatce piersiowej, uciskał płuca, położył hebanową dłoń na ustach. Tomasz dusił się, chciał krzyczeć.
— Odsłoń okno — jęknął.
— Pada deszcz — odpowiedziała dziewczyna.
— Co z tego? — Stoczył się z łóżka i drżącymi dłońmi szarpnął za sznurek rolety.
Na zewnątrz szalała wichura. Burzowe chmury wisiały nisko nad Warszawą, kłębiły się na niebie po linię horyzontu. Niczym monstrualna, optyczna gąbka pochłaniały jasność stolicy. Blask latarni ulicznych, wystawy sklepów, reflektory samochodów – każde źródło światła rozpraszało się, ginęło, pożarte przez kłębowiska cumulonimbusów.
— Uwielbiam ten widok — powiedziała Adrianna, sięgając po papierosa.
Odrzuciła prześcieradło i usiadła na łóżku, poprawiając poduszkę. Była naga. Wymacała stojącą na podłodze popielniczkę. Pomarańczowa końcówka papierosa zataczała w półmroku epicykle.
— Zaraz zaczną walić pioruny. Popatrzymy? Zostaniesz jeszcze? — Zaciągnęła się i wypuściła dym ustami. — Nigdy nie pytałam, ile kosztuje wynajęcie kawalerki na ósmym piętrze apartamentowca.
— I nie pytaj. — Tomasz naciągnął bokserki, usiadł na podłodze, plecami opierając się o przyjemnie chłodną szybę. Był mokry od potu. Patrzył na Adriannę, jak strzepuje popiół z papierosa – cienkiego mentolowego vogue’a – jak krzyżuje nogi, poprawia włosy, odchyla głowę i spokojnie oddycha. Naga dziewczyna zachowywała się naturalnie, nie krępowała się nagością.
— Zawsze mnie śmieszyło, że trzydziestoośmioletni facet nosi gacie w słoniki. Wiem, nie kończ, kupuje ci żona na wyprzedaży w hipermarketowych koszach.
Tomasz uśmiechnął się, nie zareagował na zaczepkę. Wciąż nie doszedł do siebie po niespodziewanym napadzie klaustrofobii. Antropomorficzna czerń wokół niego jak topologiczna pułapka, która oddzieliła go od rzeczywistości i wypączkowała w innym wszechświecie.
— Źle się czujesz? Boli cię serce? Może powinieneś iść do lekarza, zrobić EKG? W twoim wieku wieńcówka już zabija.
— Zaraz mi przejdzie. Jak studia? — Zmienił temat.
— Jakoś. Raz lepiej, czasem gorzej. Nie jesteś moim ojcem. Nie musisz pytać. To moja sprawa.
— Nie jestem. Ciekawe, co o nas myśli ochroniarz na portierni? Zastanawiałaś się kiedyś?
— Myśli, że jesteś moim tatą? Moim bratem? Kochankiem? Kto go tam wie.
Mrok rozświetliła błyskawica i w pokoju zrobiło się jasno jak w dzień. Adrianna oddychała coraz szybciej, powietrze pachniało elektrycznością, seksem i tytoniem. Wciąż panowała nieznośna duchota i Tomasz myślał – chwycić krzesło za oparcie, zbić okno, niech do środka wtargnie wichura, krople deszczu zawirują na ostrych krawędziach szyb.
Sięgnął po pilota od klimatyzacji i obniżył temperaturę.
— Znów będziemy siedzieć w lodówce?
— Nie mogę oddychać. Jest za gorąco.
Kolejny piorun, tym razem bardzo blisko. Błysk i huk w tym samym momencie. Ada jęknęła i położyła dłoń na piersiach.
— Podnieca cię to? — rzucił rozbawiony.
— Może. Może właśnie o tym marzę? Kocham się z dzikim facetem na sawannie, leżymy w wysokiej trawie, leje deszcz, walą pioruny. Trzęsę się z zimna pod jego umięśnionym ciałem. Skąd wiesz, jakie mam fantazje seksualne? Znasz mnie? Może czytam historyczne romanse Nory Roberts albo Sagę o Ludziach Lodu? — Uśmiechnęła się i okryła prześcieradłem. Warknęła klimatyzacja, pompując do pokoju zimne powietrze. — Zaraz będę miała gęsią skórkę.
— Gęsia skórka jest podniecająca. — Tomasz dźwignął się z podłogi i stanął w oknie. Z wysokości ósmego piętra patrzył na Warszawę tonącą w starotestamentowym potopie, na kule gradu bijące w dachy zaparkowanych samochodów, studzienki kanalizacyjne rzygające spienioną wodą, przemokniętych przechodniów, wygięte wichurą parasole. — A tak w ogóle, to chyba trochę cię znam.
— Tylko tak ci się wydaje.
Usiadł na łóżku i wygrzebał spod prześcieradła stopę Ady. Dziewczyna malowała paznokcie na niebiesko, płytki miały kształt symetrycznych trapezów.
— Masz łaskotki? — Delikatnie przejechał opuszkiem palca po podbiciu. Po urodzeniu Alicji sprawdzał w ten sposób odruch Babińskiego. Nowo narodzona córka przekrzywiała wówczas stopę do środka, wyginając paluch ku górze. Atawistyczna pozostałość po małpach, prowadzących nadrzewny tryb życia.
— Zostaw! — Ada wyrwała się i przeturlała pod ścianę. Prześcieradło zsunęło się na podłogę i dziewczyna znów była naga. — Nie lubię tego.
— Mam iść? Jesteś zmęczona? Po dwóch latach masz mnie dość? Powiedz.
— No nie, coś ty, możesz zostać. Zostań, ile chcesz. Tylko daj mi kilka minut. — Zsunęła się z łóżka i poszła do łazienki.
Wiódł za nią wzrokiem, patrzył na smukłe nogi kochanki, krzywiznę pośladków, profil linii pleców, opadające na ramiona jasne włosy. Dziewczyna zniknęła za drzwiami łazienki, szum prysznica był głośniejszy niż warczenie klimatyzatora. Tomasz zebrał porozrzucane po wykładzinie ubranie. Garniturowe skarpetki do pół łydki, zaprasowane w kant spodnie, letnia koszula z krótkim rękawem. Z nocnej szafki zdjął zegarek. Sprawdził godzinę.
Idzie pod prysznic nie później niż kwadrans po stosunku, pomyślał markotnie, kładąc się na łóżku i opierając głowę na skrzyżowanych z tyłu dłoniach. Patrzył w sufit. Czekał. Zastanawiał się, czy Adrianna uważa go za starca. Jak to jest, kiedy się z nim kocha, o czym wtedy myśli?
Za drzwiami łazienki zakręcono prysznic. Szurnęły rozsuwane drzwi kabiny. Tomasz zamknął oczy. Na obrazku pod powiekami: dziewczyna stoi przed lustrem, wciera krem w dwudziestotrzyletnie piersi. Chciałby to zobaczyć i zapamiętać, ale wiedział, że w końcu i tak zapomni. Entropia życia wsysała nieubłaganie.
Dochodziła dziewiętnasta. Za oknem wciąż trzaskały pioruny, a on leżał w ubraniu w skołtunionej pościeli, w której jeszcze dwadzieścia minut temu uprawiał intensywny seks. Atak duszności minął i znów czuł się dobrze. Wiecznie napięte mięśnie karku rozluźniały się, czemu towarzyszyło przyjemne pulsowanie w dole szyi. W takich chwilach nie myślał o niczym ważnym: wyobrażał sobie Adriannę, jak stoi pod prysznicem, kropelki wody na piersiach dziewczyny. Jaki ma wtedy wyraz twarzy? Nie planował powrotu do domu, rozmowy z żoną, kolejnej błahej wymówki, dlaczego został dłużej w pracy. Nie tęsknił za córką i jej osobliwym światem, pogmatwanym królestwem architektury niemożliwej, Escherowskim labiryntem ślepych uliczek, zdradliwych zapadni, wstęg Möebiusa i pętli bez wyjścia.
Co będzie dalej z Adrianną i z nim?
Wolał się nie zastanawiać. Dziewczyna kończyła czwarty rok studiów, międzynarodowe stosunki gospodarcze, w przyszłym tygodniu miała ostatni egzamin w sesji letniej. Zostało dwanaście miesięcy. Co potem? Wyprowadzi się z Warszawy, wróci do małego miasteczka na ścianie wschodniej? Może znajdzie pracę w stolicy jako asystentka w międzynarodowej korporacji, zacznie wynajmować kawalerkę z chłopakiem, jeździć do pracy metrem, odkładać pieniądze na mieszkanie? A on? Co zrobi? Znów ukradkiem (na służbowym laptopie) zacznie przeglądać internetowe strony w poszukiwaniu nowej, młodszej kochanki?
Drzwi łazienki otworzyły się i do pokoju weszła Adrianna. Miała na sobie czerwony szlafrok frotté. Mokre włosy związała wysoko, prawie na czubku głowy.
— Masz chłopaka? — zagadnął, nie ruszając się z łóżka.
Zatrzymała się niespodziewanie pomiędzy drzwiami łazienkowymi a panoramicznym oknem, zamierzając opuścić roletę, odciąć dopływ naturalnego światła, aby płuca Tomasza znów wypełniły się czarną farbą, lepkim i śmierdzącym płynem o konsystencji oleju.
— Co to za pytanie? — obruszyła się. Podeszła do barku i sięgnęła po butelkę żurawinowej finlandii. — Nie powinieneś pytać. Umawialiśmy się inaczej. Zrobić ci drinka? Jesteś samochodem?
Skinął głową.
Ada była poirytowana.
— Co ty o mnie wiesz? Tak naprawdę. Zastanawiałeś się kiedyś?
— Przestań — jęknął. To była ostatnia rzecz, o jakiej chciał rozmawiać. Wiedziała o tym, czytała emocje z jego twarzy, ale mimo wszystko brnęła z uporem w bagno niechcianych tematów. Dlaczego?
— Pieprzymy się średnio dwa razy w tygodniu, a ty…
— Hej!
Poskutkowało. Dlaczego to powiedziała? Jaki efekt chciała uzyskać? Za oknem znów łupnął piorun, pokój rozświetlił trupio blady rozbłysk, który niczym fotograficzny flesz wypalił w pamięci Tomasza stop-klatkę. Adrianna stoi przy barku i odkręca butelkę wódki. Szlafrok sięga nad kolana, poniżej lśnią nakremowane łydki. Sylwetka dziewczyny lekko przekrzywia się w prawą stronę, poprzez rozchylone usta widać końcówkę języka. Spojrzenie płonie.
— Mi też nalej — powiedział. — Mało wódki, dużo soku. A zastanawiałaś się, co z nami będzie za rok? Skończysz studia, znajdziesz normalną pracę, stałego chłopaka. Zerwiemy wtedy?
Adrianna uśmiechnęła się kącikiem ust – poza kontrolą, w sposób całkowicie nieuświadomiony. Wódka chlupała przez dozownik do szklanki z grubego szkła, gdzieś na zewnątrz toczył się świat, zmokłe psy podkulały ogony, wichura rozgrzebywała śmietniki i łamała gałęzie drzew. Wyły samochodowe alarmy, ale wewnątrz mieszkania Ady panowała idealna cisza.
— A rzucisz dla mnie rodzinę? — zapytała.
Rzucisz dla mnie rodzinę? Tomasz znieruchomiał w połowie – ruchu, gestu, słowa. Zupełnie nowa myśl, nieoczekiwana perspektywa. Jak szybki cios w splot słoneczny; znów zaczął się dusić.
— Rzucisz dla mnie rodzinę? — powtórzyła. — Zrobisz to? Pytam zupełnie serio.
Tomasz usiadł na łóżku i zgarbiony patrzył na wykładzinę podłogową, zanurzył stopy w długim włosiu. Oddychał ciężko, a każdy oddech sprawiał ból.
— I co wtedy z nami będzie?
Ada oparła szklankę o krawędź ust, upiła małego łyka i skrzywiła się.
— Za mało wódki. — Sięgnęła po butelkę. Wzruszyła ramionami. — Wszystko zależy od ciebie. Wytrzymasz życie w jednym mieście z byłą żoną i córką? A może wyniesiemy się z tego zapyziałego kraju?
— Dziesięć lat temu pracowałem na kontrakcie w Budapeszcie. — Tomasz wstał z łóżka i podszedł do Adrianny. — Tam urodziła się Alicja. To były najpiękniejsze chwile mojego życia. Zanim Ewa zaszła w ciążę.
Chciał chwycić ją za rękę, ale dziewczyna zrobiła krok do tyłu, wyswobadzając się z uścisku. Nie powiedziała nic, ale popatrzyła mu uważnie w oczy, zmrużyła powieki i zacisnęła usta, aż zbielały wargi.
— Naprawdę tego chcesz? Nie myślałem… Bardzo tego chciałem, ale… Jesteś pewna?
— Gdybym nie była, tobym nie zaproponowała.
Kilka minut później siedzieli na podłodze, opierając się plecami o łóżko. Palili papierosy, strzepując popiół do postawionej pomiędzy nimi popielniczki. Na zewnątrz wiatr rozganiał burzowe chmury, które przetaczały się jak piekielne wierzchowce nad dachami domów, masztami telefonii komórkowej, kominami i antenami satelitarnymi. Nie rozmawiali. Tomasz porządkował myśli.
Spotykał się z dziewczyną ponad dwa lata. Poznali się przez Huberta – kolegę Tomasza z biura. Hubert był lekko po czterdziestce, piastował stanowisko dyrektora finansowego, miał sporą nadwagę i wiecznie kłócił się z żoną. Kluczowa rozmowa, wywracająca na nice porządek małżeńskiej rutyny, miała miejsce w sylwestrowy wieczór, który spędzili na firmowym balu.
Tomasz siedział za stołem, próbował jeść, ale każda potrawa miała smak tektury; wlewał w siebie morze alkoholu, jednak wódka jakby zmieniła się w wodę i nie był pijany, choć desperacko pragnął się upodlić, zwymiotować w kiblu, obrzygać pantofle, stracić przytomność i cały następny dzień nie wstawać z łóżka. Jego żona na samym początku imprezy znikła w tłumie, otoczona towarzystwem podobnych do siebie sfrustrowanych bab pod koniec czwartej dekady życia. Nawet nie próbowali ze sobą tańczyć, nie było sensu udawać szczęśliwej pary. Nikt się nie nabierze.
Wtedy dosiadł się do niego Hubert. Wypili razem kilka kolejek wódki, wymienili kolekcję niezobowiązujących zdań. Hubert spojrzał mu głęboko w oczy, zobaczył w nich pustkę, westchnął, poklepał go po ramieniu i powiedział:
— Przejdźmy się. Pogadajmy.
Ze szklaneczkami w dłoniach wyszli na przeszklone patio. Po drugiej stronie szyby prószył drobny śnieg, świat wyglądał bajkowo i owa nierzeczywistość scenerii męczyła Tomasza, który nie potrafił przezwyciężyć dojmującego poczucia uczestnictwa w szeroko zakrojonej manipulacji. Hubert odstawił szklankę na stolik, złożył dłonie na wylewającym się zza paska brzuchu.
— Odmieniłem swoje życie — powiedział. — Kardiolog straszył zawałem, a teraz… Wszystkie wyniki idealne. Współczesna medycyna stoi bezradna w obliczu cudu — zarechotał.
Tomasz przysunął nos do zaparowanej szyby, patrzył na płatki śniegu wirujące w świetle latarni ogrodowej, świeże ślady kroków odciśnięte w białym puchu. Nie odpowiadał.
— Cud nazywa się Natalia i ma dwadzieścia jeden lat. Studiuje. Poznaliśmy się przez internet. Układ jest czysty jak łza niemowlaka. Wynajmuję jej mieszkanie i dorzucam kilka stówek tygodniowo. W zamian mam dziewczynę na wyłączność. Żebyś ją zobaczył! Nigdy nie boli jej głowa, zawsze ma ochotę na seks. Mówi, że pierwszy raz zarabia w ten sposób, nie robi tego zawodowo, po prostu studiuje i potrzebuje mieszkania i forsy. A żadna kurwa z agencji, nawet najdroższa, najbardziej luksusowa call girl, się do niej nie umywa. I w dodatku można z nią pogadać. Nie tylko o tipsach i solarium.
— I rekomendują ją kardiolodzy…
Roześmieli się.
— Naprawdę znacznie mi się poprawiło. Seks z nią rozładowuje cały stres. Do zera. Po sesjach z Natalią jestem zupełnie innym człowiekiem, tryskam energią, mam na wszystko siły, znów mi się chce…
— Jaki ma to związek ze mną? — Tomasz wszedł mu w słowo.
— Też powinieneś spróbować czegoś podobnego. Męczysz się, człowieku. — Hubert protekcjonalnie poklepał go po ramieniu. — Widać na kilometr. Mam nadzieję, że się nie obrazisz, ale wiesz, jak jest. Nie układa się z żoną, córka choruje. Powinieneś mieć coś z życia.
Tomasz zastanowił się, czy może po prostu dać mu w mordę: niech grube cielsko dyrektora finansowego runie na szklaną płaszczyznę, ostre krawędzie szyby pokaleczą obwisłe policzki, a czerwona krew chluśnie na biały śnieg. Co w niego wstąpiło? Dlaczego opowiadał takie rzeczy? Nie byli nawet bliskimi kolegami.
Z wyrazu twarzy Tomasza Hubert wyczytał obawę.
— Spełniam prośbę Natalii — jąkał się i tłumaczył. — Jej koleżanka, nazywa się Adrianna, również szuka sponsora. Pomyślałem o tobie, ale jeśli nie jesteś zainteresowany, nie ma problemu, przestanę ci zawracać głowę. Zapomnijmy o sprawie, pogadajmy o piłce nożnej i samochodach.
Tomasz wyjrzał przez okno na zaśnieżony, nierzeczywisty świat. A potem spojrzał na Huberta i jego małe, czarne oczka zapadnięte w tłustej twarzy. W źrenicach dyrektora finansowego płonęły gwiazdy, odbijała się w nich cała Droga Mleczna. Hubert był najszczęśliwszym facetem na ziemi, gościem, który chwycił życie za rogi.
— Daj mi jej numer — Tomasz wypluł z siebie słowa szybko, niewyraźnie. — Daj mi numer do tej Adrianny.
— Nie pożałujesz, stary, gwarantuję ci. Jeszcze do mnie wrócisz i podziękujesz. — Sięgając po komórkę, Hubert zanosił się śmiechem, a jego brzuch skakał niby potrząśnięty kisiel.
Tomasz zadzwonił dwa tygodnie później. Dwa bardzo ciężkie tygodnie później. Były momenty, kiedy sięgał po telefon, zamierzając wykasować numer dziewczyny z karty SIM, ale w ostatniej chwili zmieniał zdanie. Bił się z myślami każdego wieczoru, gdy wracał po pracy do domu i patrzył na Ewę: jak krząta się po kuchni, robi kolację, smaruje masłem kromkę pszennego chleba, wyjada łyżeczką jogurt. Gdy spędzał czas z Alicją, budującą z klocków Lego asymetryczne gmachy, których architektura gwałciła prawa grawitacji. Gdy patrzył w matowe, autystyczne oczy córki, wyprute z empatii i emocji.
Nie podjął decyzji pod wpływem impulsu. To był długi, narastający proces. Wcale nie pokłócił się z Ewą, niczego sobie nie wypominali, nie szeptali przekleństw (cicho, by nie słyszała Alicja). Nic z tych rzeczy. Był wczesny, styczniowy wieczór i Tomasz zajrzał do lodówki.
— Skończyło się piwo — powiedział. — Skoczę do sklepu. Przynieść ci coś?
Ewa w milczeniu pokręciła głową. Do Adrianny zadzwonił, wracając z zakupami. Przyciskał do ucha telefon, dłoń bez rękawiczki zgrabiała z mrozu. Dziewczyna miała zestresowany głos, jak początkująca operatorka na bankowym call center. Denerwowała się bardziej niż Tomasz. Ustalili termin spotkania i szczegóły pierwszego kontaktu. Nie spotkają się na mieście. Nikt nie powinien zobaczyć ich razem. Przyjedzie do niej, do wynajętej kawalerki w wielkopłytowym, bloku, niedaleko stacji metra Natolin. Wtedy Tomasz zdecyduje, co dalej. Brnąć w temat, czy wycofać się rakiem.
Pojechał następnego dnia, urwał się wcześniej z pracy. Adrianna otworzyła drzwi. Miała proste włosy do ramion, pachniała egzotyczną przygodą i nieodpowiedzialnością. Stała w progu i uśmiechała się nieśmiało.
— Cześć, jestem Ada — powiedziała na powitanie.
— Tomek — odrzekł. — Miło cię poznać.
Adrianna nie była piękna i nie oszołomiła Tomasza wyglądem. Wyglądała jak skromna studentka drugiego roku SGH, szara myszka w kolejce do punktu ksero, ściskająca w dłoniach pożyczone notatki z wykładów. Do jej urody dorastał powoli, stopniowo uczył się delektować szczegółami: wypukłością kości policzkowych, symetrycznością piersi, wcięciem w talii. Kiedy gładził jej jasną, lekko piegowatą skórę na przedramionach, zapominał o wszystkich modelkach, aktorkach i prostytutkach. W takich chwilach Adrianna stawała się jedyną kobietą na świecie, punktem odniesienia definiującym kanony kobiecej urody.
Dziewczyna zaparzyła herbatę malinową, usiedli w ciasnej kuchni na taboretach z Ikei, zaczęli rozmawiać. Znacznie więcej mówiła Adrianna. Nie szukała słów, nie jąkała się, nie pauzowała, ale jednocześnie unikała kontaktu wzrokowego.
Pochodziła z małej miejscowości niedaleko wschodniej granicy. Rodzicom się nie przelewało, ale postanowili zainwestować w córkę i wysłali ją na studia do Warszawy. Na marketing i zarządzanie. Znalazła niedrogie mieszkanie, ale półtora roku później właściciel wymówił umowę. Mogła mieszkać do końca lutego, potem nie będzie miała gdzie się podziać. Rynek nieruchomości zwariował, ceny wynajmu strasznie poszły w górę. Nie ma kasy, szuka możliwości dorobienia.
Tomasz milczał. Drobnymi łykami pił gorącą herbatę. Słuchał. Rekonstruował w myślach obraz Adrianny. Poukładana. Zorganizowana. Z silną potrzebą kontroli nad otoczeniem. Tkwiła w niej nieludzka racjonalność, zapobiegliwość, wykluczająca jakąkolwiek spontaniczność w ich – no właśnie, jak to nazwać, przecież nie „związku”; w ich „układzie”. Miała przygotowane odpowiedzi na wszystkie pytania. Jej stawka na miesiąc wynosi dwa i pół tysiąca plus wynajęcie kawalerki. Najlepiej gdzieś przy metrze, w ostateczności przy tramwaju, ale akurat tutaj może negocjować. Białołęka i Ursus zdecydowanie odpadają, niechętnie Wola i generalnie prawa strona Wisły. W zamian może do niej przychodzić maksymalnie trzy razy w tygodniu. Terminy spotkań wyznacza on, ale informuje ją z co najmniej tygodniowym wyprzedzeniem. Uprawiają seks wyłącznie w prezerwatywie (ona kupuje). Spotykają się wyłącznie w wynajętym mieszkaniu. Nie pokazują się razem na mieście, nie zabiera jej na wakacje i wyjazdy służbowe, obojętnie, w kraju czy za granicą. Tak brzmią warunki brzegowe.
Adrianna mówiła i uśmiechała się nieśmiało, ale coś ją wyraźnie gryzło. Jakby miała wszystkiego dość i chciała jak najszybciej spławić Tomasza. Ten jednak spławić się łatwo nie dał, bo dziewczyna zafascynowała go – niedostępnością i dystansem, który podświadomie budowała poprzez mowę ciała. Tykał kuchenny zegar, wystygła malinowa herbata, a Adrianna zbliżała się do puenty swojej opowieści.
— Pewnie nie chcesz kupić kota w worku — powiedziała wreszcie i spuściła spojrzenie na podłogę.
— O czy mówisz? — wyjąkał.
— Wiesz.
Skinął głową.
— Kiedy?
— Nie dzisiaj. Nie jestem gotowa. Może być jutro?
— Może.
Przyjechał następnego dnia, zdenerwowany jak gimnazjalista na pierwszej randce. Wcześniej siedząc za biurkiem, nie potrafił się skupić na pracy. Cały czas myślał o Adriannie – w co się ubierze, jak będzie wyglądał sam seks? Czy po prostu dziewczyna na łóżku rozłoży nogi, zamknie oczy i przygryzie wargi, byle szybciej, do finału…?
Drżała mu dłoń, gdy położył palec na dzwonku do drzwi. Adrianna otworzyła natychmiast, jakby czaiła się w przedpokoju. Ubrana była raczej skromnie – prosta, czarna sukienka nieco za kolana, czarne rajstopy i buty na płaskim obcasie. A czego się spodziewał? Że założy lateksowy kostium, chwyci w dłoń bicz i przyszpili Tomasza do podłogi szpiczastym pantoflem?
Usiedli w kuchni. Adrianna zapaliła aromatyczną świeczkę i odgrzała lasagne. Pili czerwone wino. Tomasz początkowo oponował: przecież przyjechał samochodem, jak wróci do domu? Wreszcie machnął ręką i pomyślał, że jakoś to będzie.
Jadł lasagne, widelec ślizgał się po talerzu, a powietrze ciążyło ołowianym napięciem, i wcale nie miał pewności, czy spotkanie skończy się seksem. Okropnie się męczył, połykał kawałki gorącego makaronu, które parzyły podniebienie i przełyk. Rozmawiali o błahostkach. W zachowaniu Ady nie było nic, co zapowiadałoby przyszłą intymność. Do czasu.
Po kolacji dopełnili kieliszki winem i przeszli do pokoju. Usiedli na kanapie, dziewczyna włączyła nastrojową muzykę z komputera, zgasiła górne oświetlenie, zostawiła tylko lampkę przy biurku. Znikło napięcie, poruszali się spokojnie, niespiesznie. Tomasz wreszcie poczuł się odprężony. Mógł delektować się każdą sekundą, zamknął oczy i oddychał zapachem Adrianny: świeżością, morską bryzą, lasem po deszczu.
Dziesięć minut później spocony Tomasz zsunął się z dziewczyny i poszedł do łazienki. Czuł się doskonale. Wszedł po prysznic. Strumień gorącej wody spłukał z ciała pot i zapach dwudziestojednolatki. Wrócił do pokoju. Adrianna leżała naga na łóżku i paliła papierosa. Zdziwił się, po raz kolejny tego wieczoru. Dziewczyna nie krępowała się nagością. Nie zakrywała wstydliwie piersi, a on patrzył łapczywie na jej brodawki, na sterczące, wciąż sztywne sutki.
— I jak? — zapytała.
Wzruszył ramionami.
— Świetnie. Chyba się domyślasz. A co u ciebie?
— Bosko. — Strząsnęła popiół na skrawek gazety. — Dogadamy się?
— Chyba tak. Są fajne nowe bloki na Mokotowie, niedaleko SGH. Zorientuję się, po ile chodzi wynajem kawalerek i dam znać.
— Brzmi genialnie. — Uśmiechnęła się.
— Będziemy w kontakcie. Mogę do ciebie zadzwonić? Na ten numer, który…
— Zadzwoń. — Skinęła głową. — Najszybciej, jak będziesz coś wiedział.
Adrianna zafascynowała Tomasza. Mógłby powiedzieć: dziewczyna stała się jego własnością, ale naprawdę nigdy jej nie posiadł. Coś jakby lizał cukierek przez złotko. Ada miała zawsze dobry humor, uśmiechała się, chętnie słuchała litanii utyskiwań i narzekań, nigdy nie bolała jej głowa, nie wymawiała się okresem. Ale udawała – każde słowo, mowa ciała, gest, skrzywienie warg, uniesienie brwi, zmarszczenie noska, wszystko było perfekcyjnym fałszem, wystudiowaną aktorską pozą, przećwiczoną przed lustrem podczas porannej toalety. Tomasz wiedział, że dziewczyna do niego nie należy, chociaż ma ją na każde skinienie. Podtrzymywanie osobliwej relacji, owego stanu posiadania/nieposiadania, wydawało się mu warte każdej złotówki. Niczym bohater koszmarnego snu zdzierał kolejne zasłony odgradzające od prawdy i rzeczywistości. Reakcja na opowiedziany dowcip: przypadł jej do gustu, czy uśmiechnęła się z grzeczności? Nieoczekiwany pocałunek w policzek na pożegnanie: gest spontaniczny czy wyreżyserowany? Ile było w tym prawdziwej Adrianny, a ile modelu Adrianny skonstruowanego na potrzeby Tomasza?
Kim była prawdziwa Adrianna?
Czy prawdziwa Adrianna w ogóle istniała?
Na początku traktował to zagadnienie jako ciekawostkę, osobliwe intelektualne wyzwanie, rebus. Wkrótce stało się to jego obsesją. Z Adą rzeczy potoczyły się jak z każdym nałogiem. Przez długi czas myślał, że wszystko ma pod kontrolą i może wycofać się w każdej chwili, powiedzieć „stop”, przerwać transfer gotówki i poszukać innej utrzymanki: młodszej, ładniejszej, bardziej doświadczonej w łóżku. Potrafi przerwać grę w każdej chwili, ale po co ma to robić, skoro teraz jest mu dobrze.
Jednak jak w każdym uzależnieniu – w pewnym momencie przekroczył niewidzialną linię, punkt przełomowy, zza którego nie było powrotu do starej rzeczywistości. Kiedy to się stało? Tomasz nie potrafił powiedzieć, nie potrafił wskazać dokładnego momentu, konkretnego spotkania. Ale wreszcie zrozumiał, że nie wyobraża już sobie innego życia. Że wizyta u kochanki jest kulminacyjnym momentem dnia, czeka na nią długie biurowe osiem godzin i myśli o dziewczynie, kiedy przeżywa codzienne katusze domowego ogniska. Strategia obrana przez niego na dłuższą metę była samobójcza, ale z chorobliwą fascynacją brnął w związek, obserwując postępujący proces autodestrukcji.
Nie przywiązuj się do niej zbyt mocno, szeptał w nielicznych momentach Tomasz racjonalny. Wkrótce skończy studia, wyjdzie z Warszawy, i co wtedy zrobisz? Wpadniesz w depresję? Łykniesz tabletki nasenne i odwiozą cię na sygnale na płukanie żołądka? Nie zakochuj się w niej, nie masz przecież siedemnastu lat. Ale było już za późno.
Zakochał się, chociaż nie wiedział o niej praktycznie nic, znał tylko „Adriannę w oczach Tomasza”, sztuczny twór, przefiltrowany przez własne zachcianki i oczekiwania, predefiniowany strukturą ich zależności: sponsor–utrzymanka.
— Jaka jesteś naprawdę? — pytał czasami dziewczynę, kiedy wypili o jedną butelkę wina za dużo i siedzieli na podłodze, paląc papierosy. — Kto tam siedzi, w samym środku?
— Taka jestem — odpowiadała wówczas Adrianna. — Właśnie taka. A ty jaki jesteś?
— Taki. — Nie znajdywał lepszej odpowiedzi. — Taki.
A teraz ona pytała, czy rzuci dla niej rodzinę.
Jezus Maria, przecież to był właśnie znak, na który Tomasz czekał od zawsze. Jednak pierwsza reakcja była inna: zawrót głowy, nasilający się ból w piersiach, wataha trwożnych myśli. Dlatego zareagował spokojnie, zadał badawcze pytanie i obserwował reakcję.
— Naprawdę chcesz, abym rzucił dla ciebie żonę? Chcesz ze mną być… na poważnie? Już nie będziesz udawać? — Zamierzał zaciągnąć się papierosem, ale gdy zbliżył palce do ust, zobaczył, jak trzęsą się mu dłonie. Zgniótł peta w popielniczce.
— Już pytałeś. A ja odpowiedziałam. — Ada nie odwróciła się w jego stronę, wciąż wyglądała przez okno, na szarą Warszawę podbarwioną pomarańczowymi smugami zachodzącego słońca. Dziewczyna dźwignęła się z podłogi i podeszła znów do barku. — Mam ochotę na alkohol — powiedziała. — Chcę dzisiaj się skuć do nieprzytomności. Nalać ci jeszcze?
— Naprawdę?
— Nigdy w życiu nie byłam bardziej poważna niż teraz.
Coś pękło. Nagle i nieodwołalnie. Tomasz udławił się własnym oddechem. Po raz pierwszy Adrianna stała przed nim naga i skrępowana nagością znacznie wstydliwszą niż fizjologiczne detale. Wreszcie nie było „konstruktu Adrianny dla Tomasza”, ale Adrianna odsłonięta, najprawdziwsza w prawdzie, Adrianna taka, jaką jest późnym wieczorem, kiedy wychodzi z łazienki i kładzie się do łóżka, kiedy nie musi już udawać przed nikim, nawet przed sobą. Tomasz chciał powiedzieć wszystko, ale nie potrafił wykrztusić z siebie ani słowa.
— Będę wracał samochodem.
— Możesz taksówką.
— Ale dziś jest piątek.
System samochodowo-taksówkowy był jednym z elementów piramidy kłamstw i wykrętów, jakie w ciągu minionych dwóch lat Tomasz zbudował przed żoną. Do Adrianny zwykle przyjeżdżał popołudniem, po pracy. W domu tłumaczył się pilnym projektem, ważnym spotkaniem, grą w squasha, wizytą w galerii handlowej. Bardzo często tłumaczyć się nie musiał, gdyż Ewa przesiadywała w biurze po godzinach i wracała do domu jeszcze później niż on. Alicją zajmowała się wówczas opiekunka, a przed nią Tomasz nie musiał improwizować wymówek. W mieszkaniu Ady często pili alkohol – dziewczyna miała dobrze zaopatrzony barek, uwielbiała robić drinki, eksperymentować z nowymi smakami. Tomasz wracał wtedy do domu taksówką, zostawiając samochód na parkingu przed blokiem kochanki.
W taksówce od razu organizował sobie transport na następny dzień (aby rano uniknąć krępujących telefonów do korporacji taksówkarskiej i wścibskich pytań żony). Jechał wówczas pod mieszkanie Ady i odbierał samochód, którym finalnie docierał do pracy. Perfekcyjny system zawodził wyłącznie w piątki – w soboty do pracy nie jeździł i trudno byłoby znaleźć przed Ewą wymówkę, dlaczego musi zrywać się z samego rana i jechać po samochód porzucony na parkingu na drugim krańcu Warszawy.
Dzisiaj był piątek. I co z tego? Dzisiaj mógł zmienić reguły gry. Miał ku temu szczególną okazję. Zaczynał się karnawał, pierwsza odsłona niekończącej się fiesty. Festiwalu nieodpowiedzialności.
Skinął głową.
— Nalej, koniecznie. Mam ochotę świętować. Wrócę taksówką, nie ma problemu.
Adrianna uśmiechnęła się, a w odpowiedzi na jej uśmiech Tomasz poczuł uścisk w żołądku. Chciało mu się płakać, nie potrafił powstrzymać wzruszenia. Podobny stan odczuwał tylko raz w życiu, kilka chwil po narodzinach Alicji, kiedy węgierscy lekarze wyszli z sali operacyjnej (Ewa rodziła przez cesarskie cięcie) i pokazali mu owinięte w becik dziecko. Maluch był brzydki jak noc, umazany w mazi płodowej, z nieforemną główką, szerokim czołem i gęstymi włoskami na plecach. Tomasz płakał i na szpitalną podłogę kapały wielkie łzy młodego taty.
— Płaczesz? Coś się stało?
Ada podeszła do niego i kucnęła. Szlafrok rozchylił się na piersiach. Tomasz spojrzał dziewczynie prosto w oczy – gdzie skrzyły się płomienie i eksplodowały supernowe; gdzie przeglądał się cały wszechświat.
— Nie sądziłem, że kiedykolwiek to od ciebie usłyszę… Cholernie się cieszę… Po prostu.
— Co o tym myślisz? Nie powiedziałeś. Zrobisz to?
Tomasz wstał, zbliżył się do dziewczyny na tyle, by odebrała to jako ingerencję w przestrzeń prywatną.
— A czego się spodziewałaś? Po takim czasie? To nie jest oczywiste?
— Jest.
Ada uśmiechnęła się, a jej uśmiech był zupełnie inny niż wszystkie dotychczasowe uśmiechy. Tomasz miał wrażenie, że dziewczyna pierwszy raz w jego obecności uśmiechnęła się szczerze.
— Bardzo się bałam. Mimo wszystko nie wiedziałam, jak zareagujesz. Mogłeś się wkurzyć, zbluzgać, zerwać umowę… Zaryzykowałam.
Tomasz odstawił na wykładzinę pękatą szklankę z drinkiem i oparł ręce na ramionach Ady. Przyciągnął ją do siebie i przytulił. Przyciskał twarz do mokrych włosów, chłonął woń dziewczyny i sztucznie owocowy zapach szamponu. Adrianna odwzajemniła uścisk i trwali tak, spleceni, niczym jedno zdeformowane ciało, syjamski potwór, osobliwość natury, człowiek dwugłowy, czworonożny i czterooczny. Tomasz zaczął mówić chaotycznie o świetnym prawniku specjalizującym się w sprawach rodzinnych, polecanym przez kolegę z pracy, nie można przecież zaniedbać strony formalnej rozwodu, Ewa będzie strasznie zaskoczona, w sumie nieco jej żałuje, ale przecież nie mogą dalej żyć w taki sposób, coś się skończyło dawno temu, cztery–pięć lat, nie pamięta kiedy dokładnie.
A Adrianna głaskała go po głowie i powtarzała:
— Wszystko będzie dobrze… Niczym się nie przejmuj. Nie działajmy nerwowo. Chcę jeszcze skończyć studia. Potem stąd wyjedziemy. Jeszcze nie teraz… Za rok. Przemęczysz się jeszcze ten rok? Jeszcze rok możemy żyć w ten sposób? Powiedz, że możemy…
Tomasz kiwał głową, gotowy zgodzić się na wszystko, byle owa chwila trwała wiecznie, a on nie musiał myśleć o powrocie do domu, o wymówkach przed Ewą i nieuleczalnie chorej córce.
Potem wypili do dna drinki i zaczęli się kochać. Po wszystkim Ada wyślizgnęła się z lepkiego uścisku Tomasza i zniknęła za drzwiami łazienki. Jemu zaś nie chciało się ruszać z wykładziny, przetoczył się na plecy i leżał – zupełnie nagi, mokry i śmierdzący – wpatrując się w sufit. Znów zaczęło go boleć serce, kłuło w klatce piersiowej. Bez wizyty u kardiologa się nie obędzie, pomyślał, ale szybko o tym zapomniał, wyobrażając sobie Adriannę pod prysznicem. Może wskoczy do kabiny i będzie się kochać trzeci raz, rozkręci gorącą wodę, aż zaparuje lustro, położy dłoń na biodrach dziewczyny i posadzi ją na pralce? Trzeci raz? W tym wieku? Zapomnij, zganił się w myślach. Z trudem się podniósł i zgięty wpół, usiadł na łóżku. Z łazienki wyszła Ada.
— Znów cię boli?
Skinął głową.
— Muszę wracać do domu — powtarzał z uporem i stanowczością charakterystyczną dla osób pijanych. — Do domu. Jak najszybciej. Zamów mi taksówkę. Muszę być przed dwudziestą. Tylko… Jeszcze rok udawania. Ewa nie może się dowiedzieć. Urządzi mi piekło. Powiem jej za rok.
— Nigdy mi nie opowiadałeś o swojej żonie.
— Jesteśmy ortogonalni. — Tomasz zatrzymał się przed drzwiami łazienki. — Ortogonalni jak dwa wektory spotykające się w przestrzeni. Przecinamy się w jednym punkcie, łączy nas jedna rzecz. Nasza córka. Oprócz tego funkcjonujemy w odrębnych światach, i niech tak zostanie.
— Nie rozumiem.
Wewnątrz łazienki nie dało się oddychać. Dusiła para wodna, na policzkach kwitły czerwone plamy, człowiek pocił się jak w fińskiej saunie. Tomasz oparł się o umywalkę i zacisnął zęby, a każdy oddech rozsadzał klatkę piersiową. Wdech i wydech, wdech i wydech, przed oczami czarne kleksy, serce zwalniało i przyspieszało, chciało mu się rzygać, czuł parcie na stolec. Odkręcił zimną wodę, przemył twarz. Pomogło. Założył bokserki, koszulę i skarpetki – nie lubił ubierać się przy Adzie. Umył zęby – a ilekroć robił to w sponsorowanym mieszkaniu, czuł wstyd i zażenowanie, jak alkoholik, który po wypiciu pięciu piw siada za kierownicą i łyka miętową pastylkę na wypadek policyjnej kontroli. Z dziąseł obficie leciała krew, pluł do wnętrza białej umywalki czerwonawą mieszanką pasty do zębów i śliny. Jak u dentysty.
Dwa lata wcześniej, gdy nie odwiedzał jeszcze Adrianny, gabinet stomatologiczny był jedynym miejscem, gdzie Tomasz doświadczał fizyczności istnienia. Pozostałe dni, tygodnie, miesiące – całe życie przelatywało przed oczami jak nudny film oglądany w luksusowym kinie. Dopiero dentysta przywracał na chwilę doświadczenie prawdziwego istnienia. Jesteś workiem ciała, kości i krwi – słyszał Tomasz w warkocie niskoobrotowego wiertła. Popatrz, wystarczy cię dotknąć, a krwawisz, poruszyć odsłonięty nerw, a zwijasz się z bólu. Z tego powodu nigdy nie brał znieczulenia.
Czy kiedykolwiek miał wyrzuty sumienia? Nim pojawiła się Adrianna, nie był świętoszkiem. Pierwszy raz zdradził Ewę cztery lata wcześniej, na wyjeździe służbowym. Dziewczyna miała na imię Magda, była najzwyklejszą w świecie świeżo upieczoną absolwentką architektury, która robiła staż w firmie i trafiła pod opiekę Tomasza. Niska brunetka w okularach, nieco zbyt pulchna, z brzydką cerą. Dlaczego poszli do łóżka? Bo tuż przed wyjazdem posprzeczał się z Ewą, mieli ciche dni i uwiedzenie zakompleksionej stażystki stanowiło formę odreagowania? Dziewczyna nie opierała się, myślała, że w ten sposób załatwi sobie przedłużenie umowy o pracę. Nie załatwiła. Wtedy – za pierwszym razem – Tomasz czuł się źle.
Rankiem następnego dnia nie potrafił dojść do siebie. Długo wymiotował do hotelowej umywalki, chociaż poprzedniego wieczoru wypił zaledwie trzy piwa.
Kolejne przypadkowe kobiety przychodziły i odchodziły. Samotne wieczory daleko od domu, ulotka agencji towarzyskiej wyciągnięta zza wycieraczki samochodu zaparkowanego przed hotelem – wystarczał impuls. O Ewie w takich momentach nie myślał prawie nigdy. Może czasem, kiedy trzaskały drzwi, on gasił światło, leżał w ciemnościach i wspominał gorące lato w Budapeszcie, kiedy samochody tonęły w płynnym asfalcie, a z pejsów ortodoksyjnych Żydów zmierzających na modły do Nagy Zsinagóga kapały krople potu.
Na zaparowanym lustrze napisał palcem „KOCHAM CIĘ, BUZIAKI”. Następnie ubrał się do końca i z kieszeni marynarki wyciągnął kopertę. Przeliczył banknoty i dorzucił jeszcze dwie stówy. Nienawidził tego robić, miał skojarzenia z wizytą u prostytutki, dlatego wolał zostawiać pieniądze na pralce, niż wręczać je Adzie osobiście. Dziś w takim momencie nie potrafiłby spojrzeć dziewczynie w oczy.
Później przytulił się do niej na pożegnanie i puścił oczko.
— Kiedy się zobaczymy? — zapytała.
— Wpadnę we wtorek. Po pracy. Pasuje ci?
Skinęła głową.
Przed blokiem czekała taksówka. Wsiadł do samochodu, jechał ulicami wyludnionej Warszawy, alkohol szumiał w głowie. Tomasz wyglądał przez okno, widział monstrualne kałuże, połamane gałęzie drzew, kolorowe reklamówki, które wichura wygrzebała ze śmietników. Nawałnica wreszcie oddaliła się od miasta i zapadła śmiertelna cisza. Siedział w kilkunastoletnim mercedesie, szczelnie odgrodzony od dźwięków świata zewnętrznego. Kierowca włączył płytę z muzyką poważną, cicho jęczały skrzypki, ale Tomasz słyszał wyłącznie bicie własnego serca.
Taksówka wbiła się do ruchu na Niepodległości. Tomasz mrugał intensywnie oczami i ledwo poznawał, gdzie się znajduje. Niby wszystko wyglądało tak samo, migały uliczne sygnalizatory, samochody rozjeżdżały liście zerwane z drzew przez wichurę, piękne kobiety uśmiechały się zalotnie z billboardów, a jednak Tomasz znajdował się już w innej rzeczywistości niż jeszcze kilka godzin temu. Taksówka jechała coraz szybciej, a on zanurzał się w sobie, zatracał myśli w szemraniu krwiobiegu. Dziwaczny stan – zawieszenie ponad prawami fizyki, wyjęcie poza nawias poznawalnego wszechświata – trwał dwa kwadranse, aż samochód wjechał na osiedle, kierowca odwrócił się do nieruchomego pasażera i obwieścił koniec kursu.
Tomasz ukłonił się ochroniarzowi, wjechał windą na drugie piętro i długo szukał klucza w aktówce. Nie zdążył włożyć go do zamka. Ewa natychmiast otworzyła drzwi, jakby czekała po drugiej stronie. Może rzeczywiście tak było, kto ją wie?
Chciał odwrócić spojrzenie, udawać, że jej nie dostrzega, unikać kontaktu wzrokowego. Nie udało się. Ewa tarasowała wejście do mieszkania.
— Stało się coś? — zapytał.
Oczy kobiety były czerwone, całe zapłakane. Na głowie szopa potarganych włosów. Nawet się zdziwił. Jego żona nigdy tak nie wyglądała.
Coś się stało.
— Gdzie byłeś? Nie odbierałeś. Dzwoniłam piętnaście razy — wysyczała.
Już chciał powiedzieć, że wyskoczyli po robocie z kumplami na browara, knajpa w podziemiach, nie było zasięgu – otwierał usta, ale nie odezwał się. Ewa nie dała mu dojść do słowa.
— Ktoś porwał Alicję — obwieściła i wybuchła płaczem.
Znany i uporządkowany świat Tomasza Szymkowiaka rozsypał się po raz kolejny tego dnia.
DAVID/ LIZBONA
David Katzner i Mayer Hochbaum.
Poznali się we wrześniu ubiegłego roku. Kończyło się lato, a oni przyjechali na roczne stypendium do Lizbony. David miał dwadzieścia sześć lat i opinię geniusza z piekielnie trudnym charakterem. Do głowy przychodziły mu tysiące pomysłów na sekundę. Szukał swojego miejsca w życiu i nauce, potrzebował mentora, intelektualnego przewodnika, osoby mądrzejszej i doświadczonej, która nauczy go pokory.
Mayer Hochbaum miał lat sześćdziesiąt siedem, był profesorem, a jego pomarszczone dłonie straszyły plamami wątrobowymi, oddech cuchnął cmentarzem, gniciem i amerykańskimi papierosami. Nadawał się do roli opiekuna chłopaka lepiej niż ktokolwiek inny.
W tamtym czasie David pracował jak szalony, dzieląc naukowe zainteresowania pomiędzy trzy dziedziny. Zajmował się fizyką teoretyczną, jej najbardziej wyrafinowaną odmianą, łączącą einsteinowską kosmologię z kwantowym mikroświatem. Jego rozważania często jednak wskakiwały na wysoki poziom abstrakcji i wówczas zamiast fizyki uprawiał czystą matematykę. Dużej części postulowanych przez niego modeli nie dało się zweryfikować empirycznie – nie przy dzisiejszych poziomach energii wyciskanych z akceleratorów. Wówczas jedynym i wystarczającym kryterium „prawdy” była spójność i piękno równań matematycznych. Kiedy zatem David zdał sobie z tego sprawę, zainteresował się też mocniej filozoficznymi aspektami swojej pracy. Doskonale pamiętał przesłuchanie przed komisją rekrutacyjną uniwersytetu w Lizbonie.
— Pana dotychczasowy dorobek naukowy, panie Katzner, jest szalenie interesujący, jednak… Jakby to powiedzieć… Brakuje mi wspólnej myśli, która łączyłaby pana rozległe zainteresowania naukowe — jąkał się przewodniczący komisji, siwy profesor kosmologii.
David już otwierał usta, przygotowany, aby sklecić na poczekaniu wytłumaczenie, gdy w słowo wszedł mu czerstwy czterdziestolatek, lokalny guru od M-teorii.
— Ależ skąd. Moim zdaniem priorytety badawcze pana Katznera są bardzo precyzyjnie określone. Zajmuje się on głównie nieortodoksyjnymi podejściami do Wielkiej Teorii Unifikacji. Zbiory kauzalne, model wszechświata fraktalnego, grawitacja pętlowa… Wszystko pasuje do siebie doskonale.
Przesłuchiwany skinął pokornie głową. Portugalski skurwysynek używał słowa „nieortodoksyjna” na wszystkie podejścia, które nie były starą, dobrą teorią strun.
— Tak, myślę, że można właśnie tak powiedzieć. Najbardziej interesują mnie modele unifikacyjne i nimi chciałbym się zajmować w szczególności — wybąkał niewyraźnie pod nosem.
— Nie zgadzam się — zaprotestował kolejny z uczonych. Tym razem był to Amerykaniec, sprowadzony za grubą kasę na semestr z któregoś z uniwersytetów Ivy League. — Doskonale widać, że pana Katznera najbardziej interesuje wątek przyczynowości, jego matematyczna reprezentacja oraz znaczenie w modelach wszechświata. Ten temat pojawia się we wszystkich pana pracach.
— Prawda — przytaknął chłopak. — Przyczynowość interesuje mnie ogromnie i chciałbym się poświęcić jej badaniu.
— Pozwolę się z tym nie zgodzić — głos nieoczekiwanie zabrał trzydziestopięcioletni Rosjanin, który w ubiegłym roku odebrał medal Fieldsa za rozwiązanie zagadnienia NP-zupełności, ponoć najwybitniejszy żyjący współcześnie matematyk. Mówił twardą angielszczyzną z wyraźnym wschodnim akcentem. — Podczas lektury prac pana Katznera zwracają uwagę przede wszystkim jego epistemologiczne zapędy i poszukiwanie odpowiedzi na odwieczne pytanie: czy i dlaczego wszechświat jest poznawalny? Jaka jest rola obserwatora w kreowaniu rzeczywistości podczas aktu poznania?
David ponownie chciał przyznać rację, czym mógłby narazić się na śmieszność, ale nie zdążył. Decydujące zdanie należało do honorowego przewodniczącego programu naukowego, fizyka kwantowego starej daty, noblisty, który dawno już stracił kontakt z rzeczywistością, a jego jedynym przejawem aktywności intelektualnej było opowiadanie anegdot, co też zdarzało mu się wyprawiać po pijaku z Feynmanem i Schwingerem.
— Panowie, czyż my nie wymagamy zbyt dużo od tego młodego człowieka? Davidzie, ile masz lat, dwadzieścia sześć? — Nobliwy starzec zajrzał w papiery i poprawił okulary na pomarszczonym nosie. — Zachłanność jest przywilejem młodości i spróbujmy rozumować w ten sposób. Na zdefiniowanie precyzyjnej ścieżki i wygrodzenie terytorium badań przyjdzie czas w przyszłości. Jestem za. Jak reszta komisji?
Wszyscy unieśli dłonie do góry.
I w ten sposób David Katzner zakwalifikował się na lizbońskie stypendium. Była setna rocznica opublikowania przez Einsteina szczególnej teorii względności i Portugalczycy szczycili się ambitnym planem ściągnięcia do siebie na dwa semestry młodych gwiazd fizyki teoretycznej, pracujących nad różnymi aspektami Wielkiej Teorii Unifikacji. W planach znajdował się cykl seminariów, wykładów otwartych, paneli dyskusyjnych, doskonałych momentów do konfrontacji.
Coś wielkiego wisiało w powietrzu. Podobno chłopaki z Pekinu szykowały bombę, ale nie zamierzały chwalić się przedwcześnie swoimi wynikami i obecnie wciąż sprawdzały obliczenia. W ten sposób miały się spełnić senne fantazje dziekanów fizyki na całym świecie: w końcu napisane zostaną równania Teorii Wszystkiego. Lizbona właśnie na to liczyła, była gotowa zainwestować niezłe pieniądze, aby wizję urzeczywistnić i rozsławić uniwersytet na cały świat.
Szefem Chińczyków był Kong Wen Huan – chorobliwie ambitny trzydziestosześciolatek, ikona kitajskiej nauki. Cudowny dzieciak, który zaczął mówić, gdy miał sześć miesięcy, rachunek różniczkowy opanował w wieku pięciu lat, a jako piętnastolatek doktoryzował się z T-dualności relacji strun typu IIA z typem IIB. Kong w swoim kraju był herosem, bohaterem czytanek w elementarzach dla dzieci, telewizyjnym ekspertem od wszystkiego, komentatorem rozchwytywanym przez gazety. Jeśli rzeczywiście on pierwszy zrozumie złożoność ostatecznej teorii i znajdzie akceptację międzynarodowej społeczności fizyków, w przyszłym roku, na jesieni, pojedzie do Sztokholmu po Nobla, a półtora miliardów skośnookich spuchnie z dumy, że oto syn ich narodu dokonał największego odkrycia w historii fizyki, tygrysim skokiem wyprzedzając Galileusza, Newtona i Einsteina. Było się o co bić.
Na czym polegało przełomowe znaczenie prac Konga?
Wielka Teoria Unifikacji była świętym Graalem fizyków. We wszechświecie występują cztery oddziaływania: grawitacja, elektromagnetyzm oraz dwie siły na poziomie jądra atomu – oddziaływanie słabe i silne. Grawitacja działa w wielkiej skali, dotyczy galaktyk, gwiazd, czarnych dziur; pozostałe – w mikroświecie, na poziomie kwantowym, gdzie jednostkę odległości stanowi jądro atomu. Trzy siły z poziomu subatomowego doczekały się już uspójnienia w postaci modelu matematycznego. Do dziś jednak nie udało się do niego włączyć także grawitacji. Nikt nie potrafił przerzucić mostu pomiędzy światem w skali mikro i skali makro. Złączyć w jedno fizyki kwantowej i relatywistycznej mechaniki Einsteina. Każda z dwu wielkich teorii była prawdziwa, została przetestowana w milionach eksperymentów i nikt do tej pory nie wykazał jej błędności. Tymczasem przy próbie złączenia ich w jedną całość nic do siebie nie pasowało. Pojawiały się niemożliwe do wyeliminowania nieskończoności. Prawda plus prawda dawała w rezultacie fałsz.
Napisać równania Wielkiej Teorii Unifikacji, skwantować grawitację, stworzyć unitarną teorię pola… Zadanie, na którym połamał sobie zęby Einstein, nie dał rady Feynman, Dirac ani Schrödinger. A teraz podobno poradził sobie z tym trzydziestosześcioletni Kong Wen Huan, który wyniki przełomowego odkrycia miał ogłosić społeczności naukowców podczas zimowego semestru w Lizbonie.
Wielka Teoria Unifikacji niosła również potężne implikacje filozoficzne. Czy równania napisane przez Konga pozostaną jedynie techniczną ciekawostką zrozumiałą dla garstki pasjonatów wyższej matematyki i fizyki teoretycznej? Czy model Chińczyka powie coś więcej na temat fundamentów rzeczywistości, tak jak wcześniej zrobiły to teorie Newtona, Einsteina i fizyka kwantowa? Da jednoznaczne wyjaśnienie przyczyn Wielkiego Wybuchu, poradzi sobie z zasadą antropiczną, wyjaśni dylemat przygodności/konieczności istnienia wszechświata, powie, jak wyglądał świat, zanim zaczął płynąć czas, wyeliminuje lub uzna obecność istoty wyższej? Rozentuzjazmowani Chińczycy, a od niedawna również dziennikarze w innych krajach, uważali Konga za pierwszego człowieka, który dotrze do myśli Boga. Bardzo zgrabna fraza, która przewijała się w mediach kiedykolwiek tylko ktoś wspomniał o eksperymencie Uniwersytetu Lizbońskiego.
Tylko czy można było wierzyć plotkom?
Jeśli ktoś zapytałby o to Davida na początku września, kiedy w rodzimym Tel Awiwie pakował walizki do Lizbony – postawiłby każde pieniądze na to, że Kong nie podoła. Za nic nie wierzył w obraną przez Chińczyka metodę i przy kuflu piwa był gotów spierać się o to do białego rana.
Kong był wyznawcą teorii strun. „Wyznawcą” – David lubił wyzłośliwiać się, używając tego słowa, gdyż nad strunami pracowano przeszło dwadzieścia lat, teoria zaś nie dostarczyła nawet drobnego ułamka rezultatów, które obiecywała. Aby aktualnie zajmować się strunami, należało odwiesić na kołku racjonalne argumenty i ślepo uwierzyć, że świat składa się z miniobiektów drgających w dziesięciu wymiarach. Lub w jedenastu, jeśli wolałeś M-teorię. Jeśli natomiast preferowałeś F-teorię, musiałeś uwierzyć we wszechświat dwunastowymiarowy. Prawdziwym pasjonatom zostawała jeszcze S-teoria i jej trzynaście wymiarów.
I właśnie wtedy, na moment przed spodziewanym ogłoszeniem ostatecznej teorii wszystkiego, David Katzner poznał Mayera Hochbauma.
Wcześniej słyszał o nim piąte przez dziesiąte – ponoć stary Hochbaum prowadził wykłady z elementów probabilistycznych w fizyce kwantowej. David gdzieś kiedyś czytał jego prace na ten temat i miał nawet w planach wybrać się do niego na konsultacje, ale znając siebie, pewnie nie zrobiłby tego szybciej niż w okolicach stycznia.
Lecz stało się inaczej. Tak jak Elohim wybrał Abrahama i kazał mu wyruszyć w wędrówkę ku Ziemi Obiecanej, tak Mayer odnalazł Davida w słonecznej Lizbonie i wskazał mu cel.
David stał właśnie na schodach uniwersytetu, ślęcząc nad planem Lizbony, zastanawiając się, jak dotrzeć do akademika, kiedy Mayer podszedł do niego i odezwał się po hebrajsku. Mówił bardzo dobrze, ale w głosie pobrzmiewał obcy akcent; dało się wyczuć, że nie jest to język, którego nauczył się jako dziecko i w jego domu rodzinnym mówiło się inaczej. Czasami pauzował minimalnie za długo, szukał w pamięci zapomnianego słowa.
— Nazywasz się David Katzner. Robisz doktorat z fizyki teoretycznej w Tel Awiwie. Wspominał mi o tobie profesor Marshak. Jesteś bardzo uzdolniony matematycznie. Marshak nigdy nie miał równie bystrego studenta. Niedawno rozmawialiśmy przez telefon. Zadzwonił specjalnie w tej sprawie.
David podziękował i już miał odejść.
— Wierzysz Kongowi? — Mayer położył dłoń na ramieniu chłopaka i go zatrzymał. — A może powinienem zapytać: wierzysz w Konga? Poświęcisz mi chwilę? Chciałem z tobą porozmawiać. Strasznie dzisiaj gorąco. Co powiesz na zimne piwo? Ja stawiam.
Stary profesor szedł powoli, powłócząc lewą nogą. Wylądowali w akademickim pubie, załapując się na końcówkę happy hours. W lokalu było parno i głośno. Buchały kłęby tytoniowego dymu, śmierdziało rozlanym piwem, nieprzeliczony tłum kisił się przed barem. W życiu nie znajdziemy tutaj wolnego stolika – chciał powiedzieć David, ale nie zdążył otworzyć ust, łyknąć haustu powietrza zanieczyszczonego smrodem papierosowym, a kelner – ciemny Latynos z burzą kręconych włosów – puścił Mayerowi oczko i wykonał gest „za mną”.
— Mamy tutaj pokój dla VIP-ów — wyjaśnił profesor.
Przeszli przez koralikową kotarę i wyłożony boazerią korytarz. W sali stały dwie obite pluszem kanapy. Kelner bez pytania przyniósł piwo i talerz owoców morza na przegryzkę. Mayer pociągnął ze szklanki solidny łyk, a na brodzie zostały mu strzępy piany.
— Kocham ten kraj — powiedział. — Przeprowadzę się tutaj na emeryturę. Już się w życiu najeździłem. Umrę w Portugalii.
Mylił się. Umarł w Sewastopolu, na Krymie, dziewięć miesięcy później. Był na wakacjach, zwiedzał oceanarium, patrzył na bawiące się w wodzie delfiny, kiedy runął na ziemię, a serce w klatce piersiowej niemal pękło na pół, jak ocenił patolog podczas sekcji zwłok.
Rozmawiali kilka godzin. Rozumieli się doskonale; dzielili te same wątpliwości i rezerwę do teorii strun.
— Największym problemem — perorował Mayer przy drugim piwie — jest znaczenie słowa „prawdziwy” w kontekście fizyki teoretycznej. Do kiedy fizycy badali realne obiekty, było prosto. Samochód, który wyrusza z miasta A do miasta B, zrzucony z krzywej wieży kamień, równia pochyła, strumień wody – każda ta rzecz była „prawdziwa”. Na poziomie mikroświata jest jednak coraz trudniej: atom, elektron, kwark? A co dopiero drgająca struna w dziesięciowymiarowej przestrzeni, wstęga świata, brana Dirichleta, solitonowa 5-brana. Pytam o status ontologiczny tych obiektów, czy są rzeczywiste, tak jak rzeczywista jest kanapa, na której obecnie siedzę, i rzeczywisty był burdel w Alfamie, od którego ta kanapa została odkupiona? A może to sztuczka matematyczna, pochodna formalizmu, istniejąca wyłącznie pod postacią symboli na papierze? Załóżmy, że Kong się nie myli i przedstawi miażdżące argumenty na poparcie swoich teorii. Wszechświat ma dziesięć wymiarów. I co, kurwa, z tego? Nasz wszechświat okaże się jednym z nieskończonej liczby innych wszechświatów, bąblujących na powierzchni jakiegoś bezkrawędziowego, n-wymiarowego multiwersum. Czy jednak inne wymiary są wtedy rzeczywiste? Czy mogę tam pojechać i wyściskać zieloną mackę stworowi z szóstego wymiaru? Niech tam… Nie muszę wcale jechać. Niech doświadczalnicy z CERN-u zaprojektują sprytny eksperyment i rozgrzeją tę swoją zabawkę do czerwoności, zderzając wiązki cząstek. Czy będę w stanie w ten sposób empirycznie zweryfikować równania Chinola? Jeśli LHC ma za małą energię, niech politycy wyłożą na stół kolejne paręnaście miliardów euro i zbudują jeszcze większy akcelerator. Czy nabierzemy w ten sposób pewności, że super M-teoria Konga Wen Huana jest prawdziwa? Jeśli nie, w takim razie pierdolę taką fizykę. O kant dupy potłuc realność strun.
Mayer zdominował Davida w dyskusji. Do tej pory potrafiło to zrobić naprawdę niewiele osób. Młody fizyk musiał w końcu dojść do słowa:
— W tym wszystkim nie rozumiem jednej rzeczy. Coraz mniej fizyków wierzy w teorię strun. Idzie kolejna rewolucja ze strony alternatywnych metod badawczych, całe mnóstwo nieortodoksyjnych — powinien odgryźć sobie język za użycie tego słowa jako synonimu „niezajmujący się teorią strun” — speców zostało zaproszonych do Lizbony, ale wszyscy srają w gacie ze względu na Konga. Z czego to wynika?
— Kong jest pewny zwycięstwa. On rzeczywiście coś ma albo wydaje mu się, że ma. Patrzy na innych z góry. Napisał już równania, sprawdził je milion razy i nie widzi błędu. Sprawdza je teraz milion pierwszy raz. Będzie gotowy do końca semestru. Wygłosi wówczas wykład, zorganizuje konferencję prasową, wyśle artykuł do „Nature”, gdzie opublikują go w trybie natychmiastowym z pominięciem tradycyjnych procedur. To jednak będzie dziwna sytuacja. Teoria strun nie jest prawdziwą nauką. Nie jest rozwijana na podstawie paradygmatu Bacona. Nie ma żadnej procedury eksperymentalnej, żadnego kontaktu z empirią — Mayer powtarzał wcześniejsze argumenty. — Jedynym kryterium prawdziwości jest tu matematyczna spójność modelu. Jak u antycznych filozofów: Parmenides powiedział, że poznanie zmysłowe jest drogą głupców, i Kong teoretyk zaskakująco się tego trzyma.
David chyba rozumiał, do czego zmierza profesor.
— Chcesz powiedzieć, że jego prace niczego nie zmienią?
Stary Żyd skinął głową.
— Niczego. Będziesz miał zestaw równań, wewnętrznie spójnych i być może nawet pięknych, pomysłowych i formalnie zgrabnych. Będzie wynikało z nich, że wszechświat zbudowany jest ze strun. Fajnie, ale co z tego? Ktoś może zaproponować zestaw zupełnie innych równań, prowadzących do zupełnie odmiennych wniosków – tylko równie spójny i może jeszcze piękniejszy. Który z nich wtedy wybierzemy? Jak jest naprawdę? Jakaś prawda przecież istnieje, wszechświat jest obiektywnie poznawalny i subiektywne preferencje estetyczne badaczy mają się do tego nijak. To jest absolutne novum w historii fizyki. Mechanika newtonowska nie zdoła się wybronić w konfrontacji z teorią względności, nawet jeśli uzupełnisz ją o koncepcję eteru. Decydują o tym dane doświadczalne. W teorii strun nic nie decyduje.
David wzruszył ramionami.
— Mnie nie musisz przekonywać. Myślę tak samo.
— Poznałeś go?
— Konga? Osobiście jeszcze nie, ale byłem na jego wykładzie otwartym. Chciałem go zobaczyć. Mówił oczywistości, ale podobało mi się. Ma charyzmę.
— Wkrótce go poznasz.
David spojrzał na Mayera sceptycznie.
— Niby dlaczego?
— Ty też jesteś znany. Też opowiadają o tobie legendy. Sposób, w jaki rozwiązałeś problem stałej kosmologicznej, to majstersztyk. Miałeś wówczas zaledwie dwadzieścia dwa lata.
— Stare dzieje. — David machnął ręką i skinął na kelnera, zamawiając następną kolejkę.
— Kong będzie chciał mieć cię po swojej stronie. Z takim sprzymierzeńcem łatwiej kruszyć mury niedowiarstwa i sceptycyzmu.
— Przesadzasz.
Nieoczekiwanie Mayer zmienił temat rozmowy.
— Spotykasz się z jakąś dziewczyną, David? Niech zgadnę: wielbicielki szturmują drzwiami i oknami, ale wolisz zostać niezależnym singlem i wyszumieć się za młodu…?
David znieruchomiał ze zdumienia. Zakładał, że będą gadać wyłącznie o fizyce. O czym innym miał zresztą rozmawiać z Mayerem Hochbaumem? Jakim prawem ten pierdziel, starszy od niego o ponad cztery dekady, pakował się z buciorami w jego życie prywatne?
Rozstali się trzy godziny później, pijani i w doskonałych humorach. Przyrzekli sobie, że w przyszłym tygodniu muszą się znów umówić. David znał Mayera od popołudnia, a miał wrażenie, że wie o nim wszystko. Mylił się dramatycznie. Jednak wówczas, z perspektywy wlanych w siebie trzech litrów piwa, nawet pytanie o dziewczynę nie wydawało się już nietaktem.
Tym bardziej że odpowiedź zmyślił.
Na uniwersytecie była jednak pewna dziewczyna, która wpadła mu w oko. Annette Fillion, Francuzka specjalizująca się w filozofii przyrody, a przede wszystkim w ontologicznych konsekwencjach fizyki kwantowej. Poznali się przelotnie na powitalnej imprezie, zamienili kilka słów i na początku października wpadali na siebie w zapchanej turystami dzielnicy Baixa. Poznała go.
Trzymała pod pachą trzy książki, a w uszach miała słuchawki. Zatrzymała się i uśmiechnęła. David zaproponował kawę i ciastko w pobliskim Starbucksie. Zgodziła się.
Rozmowa musiała w końcu zejść na fizykę. Chłopak nie chciał pytać wprost, ale Annette sama nawiązała do Konga i rzuciła podobne pytania, co potem Mayer Hochbaum. David odbił piłeczkę i zamiast zdawkowej odpowiedzi dostał miniwykład o poglądach epistemicznych dziewczyny. Zadziwiały radykalizmem i nonszalancją. W jej postawie była pewność siebie i przekonanie o własnej wartości, jednak bez pychy czy zarozumialstwa. David pomyślał, że mógłby się od niej wiele nauczyć.
O teorii strun i – co za tym idzie – pracach Konga Wan Huana Annette wyrażała się z nieskrywaną pogardą. Pierwsza część krytyki odtwarzała linię rozumowania Davida. Dziewczynie nie podobał się „filozoficzny” charakter teorii i zupełny brak możliwości empirycznej weryfikacji jej postulatów. Druga część negacji miała zupełnie inny i nieoczekiwany charakter.
— Teoretycy strun, a wśród nich nasz chiński faworyt — filozofka przyrody zatrzepotała rzęsami i uśmiechnęła się nieśmiało, jakby lekko zawstydzona — zbyt łatwo prześlizgują się ponad jednym założeniem, które im wydaje się oczywiste, a wcale takie nie jest.
— O co chodzi?
— Matematyczność przyrody.
David skinął głową. Począwszy od Galileusza, cała ewolucja fizyki jednoznacznie wskazywała, że prawa rządzące zachowaniem wszechświata da się wyrazić językiem matematyki. Poszło to już nawet na tyle daleko, że teoretykom strun zaczęła wystarczać sama matematyka. Jeśli znajdziemy matematyczny model zachowania wszechświata, dowodzili, musimy uznać, że mówi on prawdę na temat rzeczywistości, skoro nie dysponujemy inną metodą weryfikacji. Ale to było przecież tylko kolejne założenie.
— To, że do tej pory każde prawo fizyki dało się wyrazić wzorem matematycznym, o niczym nie świadczy. — Annette wydęła wargi, a potem chwyciła plastikowy kubek i upiła duży łyk latte. — Bardzo prosty psychologiczny błąd, cognitive bias. Coś jak pijak, który szuka zegarka pod latarnią nie dlatego, że go tam zgubił, lecz dlatego, że pod latarnią najłatwiej go znaleźć. Galileusz tworzył czterysta lat temu, od tamtej pory zajmowaliśmy się wyłącznie fizyką możliwą do wyrażenia językiem matematyki, jak ognia unikając innego podejścia. A może nie wszystkie rozdziały księgi przyrody napisane są językiem matematyki? Kto powiedział, że tak musi być? Może Wielka Teoria Unifikacji będzie pierwszym przykładem czegoś innego? Jeśli przyjmiesz takie założenie, wówczas wysiłki specjalistów od teorii strun, w tym naszego ulubionego Chińczyka, wydają się po prostu żałosne. Matematyczna spójność modelu nie będzie żadnym dowodem. Teoria koherencyjna prawdy jest zbyt słaba, potrzebuję teorii korespondencyjnej, wybacz branżowy żargon — ugryzła się w język i jakby wycofała. — Nie za dużo gadam?
— Daj spokój. To fascynujące. Nigdy nie podchodziłem do tego w ten sposób. Myślałaś o konsekwencjach takiego założenia?
Myślała. Miała wszystko logicznie ułożone i aż przebierała nogami, aby się podzielić spostrzeżeniami.
— Fizyka kwantowa i mechanika relatywistyczna pozostają oddzielnymi sposobami patrzenia na świat. Różnymi perspektywami, które możesz przyjąć. Jak dualizm korpuskularno-falowy. Elektron jest cząstką albo falą, zależy od sposobu pomiaru. Tak wynika z matematycznego formalizmu, jest spójne z danymi obserwacyjnymi i oprócz garstki filozofów nikt się nie bulwersuje i nie sieje paniki z tego powodu. A jednak nie istnieje matematyczna struktura, która łączy świat cząstek elementarnych i świat galaktyk.
— Nie przesadzasz? — Z punktu widzenia wykształcenia i backgroundu akademickiego Davida piękna Francuzka plotła herezje.
— Nie ma jej, i tyle. Ktoś powiedział, że musi być? — Roześmiała się. — Kto? Może właśnie chwytasz Boga za rękę i wyciągasz na światło dnia niedoróbki i szwy w dziele Stworzenia… Chcesz jeszcze więcej bluźnierstw? Jesteśmy z dala od uniwersytetu, tutaj mi wolno. — Znów śmiech, jeszcze ładniejszy od poprzedniego.
Czy chciał? W towarzystwie Ann Fillion mógł obrazić największe umysły ludzkości, nazywać Heisenberga zezwierzęconym naziolem, Turinga śmierdzącą ciotą, a von Neumana alfonsem. Dziewczyna nie proponowała totalnej destrukcji wzorem lewicująco-feminizujących filozofów postmodernistycznych, którzy w głębokiej pogardzie mieli oświeceniową tradycję rozumu, wiarę w paradygmat naukowy, a nawet elementarną logikę, i zamiast tego woleli pleść modne bzdury, konstruując queerową wykładnię czasoprzestrzeni Minkowskiego w interpretacji Lacana, wyjaśnioną przez Žižka. Annette najpierw niszczyła, ale potem na gruzach budowała nową konstrukcję, do bólu logiczną i poukładaną.
— Pamiętaj o ograniczeniach ludzkiego mózgu. W końcu ten organ wyewoluował w paleolicie zaledwie dwa miliony lat temu, zapewniając przewagę podczas sawannowych zmagań z drapieżnikami. Od tamtej pory nic a nic się nie zmienił, a potrafimy rozwiązywać równania różniczkowe, wymyślać koncepcje czarnych dziur i dywagować o Wielkim Wybuchu. Czyli już w czasach sawanny mieliśmy sporo nadwyżki obliczeniowej. Ale jeśli wolne zapasy się po prostu kończą? Może Wielka Teoria Unifikacji istnieje, lecz przy konstrukcji naszych mózgów i zdolnościach poznawczych człowieka jej zrozumienie pozostaje poza naszym zasięgiem? Nigdy nie napiszemy odpowiednich równań, bo jesteśmy za głupi.
— Nie wierzę. Zresztą to unik — odpowiedział, ale tak naprawdę nie zamierzał się spierać. Annette wpadała w lekko belferski ton, raczej chciała się wygadać, niż wejść w akademicką dysputę. Na koniec wymienili się telefonami.
Konga poznał kilka dni później. David wybrał się na jego wykład na temat stabilności D0-bran – dużo skomplikowanej matematyki i roztrząsania technikaliów, David zrozumiał może połowę. Grono wyznawców Chińczyka niemal do ostatniego miejsca wypełniało uniwersytecką aulę. Nikt nie zadawał pytań, wszyscy kiwali ze zrozumieniem głowami, szeptem powtarzali co trafniejsze sformułowania. Ohydna atmosfera poklepywania się po plecach.
David został po wykładzie. Zainteresował go pewien szczegół, matematyczny detal z zakresu algebry nieprzemiennej. Był w tym ekspertem i miał wrażenie, że Chińczyk popełnił błąd rachunkowy. Słuchacze wychodzili z sali, wielu z nich Kong znał osobiście, wymieniali uściski dłoni i grzecznościowe uwagi. Chłopak poczekał, aż zostaną sami, podszedł do tablicy i napisał kilka równań.
— Moim zdaniem w tym miejscu się pomyliłeś.
Chińczyk nie odniósł się do jego uwagi.
— Z kim mam przyjemność?
Przedstawił się.
— David Katzner! — Kong się rozpromienił. — Niezmiernie mi miło. Czytałem twoją pracę na temat stałej kosmologicznej. Mistrzostwo świata. — Wyciągnął rękę na powitanie. — Bardzo się cieszę, że przyszedłeś. Jak ci się podobało?
Stanęli twarzą w twarz. Kong Wen Huan nie był przesadnie gruby, ale miał nalaną twarz. Pełne policzki i opierające się na nich zbyt duże, źle dopasowane szkła okularów. Na twarzy szeroki uśmiech, podkrążone oczy. Był zmęczony i zmęczenie z łatwością dało się wyczytać z jego zachowania. Mówił powoli, czasami zastanawiał się nad prostymi słowami, jakby równolegle gdzieś wewnątrz czaszki toczył się intensywny proces myślowy, a Kong utrzymywał kontakt ze światem zewnętrznym jedynie z powodów grzecznościowych.
David rzucił ogólne uprzejmości. Kong wcale nie zamierzał zareagować na uwagę o pomyłce w obliczeniach. Pakował teczkę, zamykał laptop, zbierał porozrzucane po biurku różnokolorowe markery. Otoczył rozmówcę ramieniem i skierował się w stronę wyjścia.
— Wydaje mi się, że popełniłeś w rachunkach drobny błąd — powtórzył David. — Mogę się mylić, nie wiem. Chcesz o tym pogadać?
— W którym miejscu? — Naukowiec w końcu podszedł do tablicy.
W tej samej chwili wydarzyły się dwie rzeczy. Drzwi do auli uchyliły się i do środka zajrzał jakiś młody Chińczyk. Kong zaś przeraźliwie ryknął:
— Tu nie ma żadnego błędu!
David nie spodziewał się takiej reakcji, aż się wzdrygnął. Kong natychmiast się opanował i machnięciem dłoni odesłał chińskiego studenta.
— Ach tutaj… — Spojrzał ponownie na tablicę. — Słuchaj David, ogromnie cię przepraszam, nieco mnie poniosło. Strasznie jestem teraz głodny, normalnie muszę coś zjeść, bo zaraz umrę. Ale chętnie o tym pogadam. Możesz wpaść do mnie na dyżur w najbliższy piątek około czternastej, pasuje ci?
Jeśli liczył, że tak łatwo go spławi, był w grubym błędzie.
— W takim razie do piątku.
Wcześniej jednak David spotkał się po raz kolejny z Mayerem. Wpadli na siebie na dziedzińcu uniwersyteckim, David siedział na ławce, wygrzewając twarz w jesiennym słońcu, przeglądał anglojęzyczne dzienniki i miał nadzieję, że może natknie się na Annette, która za dwa kwadranse powinna kończyć wykład w sąsiednim budynku. Tymczasem podszedł do niego Mayer Hochbaum i zasłonił mu całe słońce. David niechętnie wyjrzał zza płachty „International Herald Tribune”.
— Jadłeś dzisiaj lunch? — usłyszał pytanie.
Pokręcił głową.
— Znam świetną hinduską knajpę niedaleko stąd. Lubisz ostre żarcie?
I tak wylądowali na kolejnej dyskusji, tym razem obżerając się pakorą i kurczakiem tikka masala. Wówczas po raz kolejny David zadał sobie pytanie: o co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego stary pryk za wszelką cenę próbuje się z nim zaprzyjaźnić? Przesadnie się tym jednak nie przejmował. Uważał, że w każdej chwili może mu powiedzieć, aby się od niego odpierdolił. Wtedy wszystko wydawało się proste.
— Opowiedz mi więcej o swoich pracach na temat zbiorów kauzalnych — poprosił Mayer, napchawszy sobie usta smażonym ryżem polanym sosem saag.
— Co dokładnie chciałbyś wiedzieć?
Uśmiechnął się.
— Wszystko.
Zbiory kauzalne były koncepcją, nad którą David pracował od kilku lat. Wychodziła ona z założenia, że istnieją dwie fundamentalne zasady opisujące przestrzeń: nieciągłość oraz przyczynowość. Całą resztę fizyki, w tym mechanikę relatywistyczną, da się zbudować z tych klocków. Mało tego: przyczynowość jest konieczna do zbudowania kompletnego modelu czasoprzestrzeni.
Szło to w poprzek dominujących poglądów, propagowanych przede wszystkim przez Hawkinga, który postulował zaniedbanie struktury przyczynowej i traktowanie czasu analogicznie do wymiarów przestrzennych. Tymczasem, rozwijając konsekwentnie model wszechświata oparty na zbiorach przyczynowych, Davidowi udało się obliczyć poziom stałej kosmologicznej, a jego pomiar był zaskakująco zbieżny z danymi rzeczywistymi. Nikt inny przed nim tego nie osiągnął, żaden wcześniejszy model nie miał choćby zbliżonego poziomu dokładności. I z tego powodu, w swoim czasie, zrobiło się o nim głośno w światku teoretyków.
Mayer wytarł zatłuszczone usta serwetką, sięgnął po szklankę z wodą i powiedział:
— Moim zdaniem dotykasz sedna, Davidzie. I dlatego wierzę tobie, a nie Chińczykowi. Z Wielką Teorią Unifikacji zmagałem się ponad ćwierć wieku. Zapisałem tony papieru, aby zrozumieć jedną prostą rzecz. Jaka jest najpierwotniejsza zasada, która leży w centrum całego wszechświata? Która nie zmieni się nigdy, niezależnie ilu i jakich przekształceń dokonasz? To przyczynowość. — Spojrzał na chłopaka z triumfem, a oczy lśniły mu obłędem.
David z trudem powstrzymał śmiech. Nie chciał zachować się niewłaściwie, ale widok napalonego dziadka, który przemawiał z egzaltacją właściwą nastolatkowi, był dość absurdalny.
— Przyczynowość? — wykrztusił.
— Żadne prawo fizyczne nie może pogwałcić przyczynowości: to ona jest fundamentem i na niej powinna zostać oparta Teoria Unifikacyjna, a nie na abstrakcyjnych modelach strun drgających w n-wymiarowych przestrzeniach, istniejących wyłącznie w umysłach matematyków. Moja żona i syn zginęli w katastrofie lotniczej. Wtedy uświadomiłem sobie wagę przyczynowości. Ciąg wydarzeń, który doprowadził do ich śmierci, można wyobrazić sobie jako niemal nieskończony łańcuch przyczynowo-skutkowy. Znaleźli się w samolocie, ponieważ chcieli jechać na wakacje. Mnie w samolocie nie było, ponieważ miałem dużo pracy i zdecydowałem się zostać w Stanach Zjednoczonych, a nie wylegiwać na hiszpańskich wyspach. W momencie, kiedy sobie to uświadomiłem, przestałem się zamartwiać. Nie było sensu rozdzierać szat i roztrząsać bez końca: czy dałoby się uniknąć katastrofy, dlaczego oni znaleźli się na pokładzie tego cholernego samolotu, a ja nie, i tak dalej. Znalazłem na nie odpowiedź.
— Chyba nie mogłeś nic zrobić.
Mayer jakby tego nie usłyszał. Kontynuował:
— Dlatego nigdy nie uwierzę w Wielką Teorię Unifikacji, która nie uwzględni przyczynowości. Kiedy usuniesz to założenie, to jakbyś zdemontował dolny poziom domku z kart. Wszystko, cała fizyka, runie z dnia na dzień.
David patrzył na Mayera i mimo wszystko zaczynał coraz bardziej go lubić. Wówczas wiedział o nim niewiele. Po pierwszym spotkaniu pogrzebał w internecie, gdzie znalazł kilka artykułów, w których Mayer podejmował szalenie interesującą próbę rozebrania na części pierwsze i ponownego skonstruowania fizyki kwantowej, tyle że przy użyciu niemal wyłącznie probabilistyki. Teoria nie znalazła jednak zwolenników i nie rozwijał jej nikt inny. Jak chłopak wyczytał z cv zamieszczonego na stronie uniwersytetu, dziadek sporo lat spędził poza światem akademickim, pracując w Stanach, w firmie Yoyodyne, specjalizującej się w konstrukcji silników rakietowych.
Ale o co mu teraz chodziło?
Meyer chciał zarazić Davida swoimi pomysłami, szukał ucznia, któremu przekaże swoje idee, jak zrewolucjonizować fizykę kwantową i zbudować teorię wszystkiego, opierając się wyłącznie na rachunku prawdopodobieństwa. Lepiej nie mógł trafić, David chłonął takie rzeczy jak gąbka. A może, jako Żyd (baal teszuwa – skruszony, jak zdradził po kilku piwach), odczuwający mistyczną tęsknotę do Izreala, w którym spędził jednorazowo najdłużej trzy tygodnie, Hochbaum po prostu chciał sobie pogadać z innym przedstawicielem Narodu Wybranego?
— A jak tam Kong, miałeś okazję go poznać? — zagadnął w końcu, kiedy kelner postawił na stoliku gorące samosy.
Odpowiedzią było wzruszenie ramion i streszczenie ostatnich wydarzeń. Krótka rozmowa po wykładzie przerodziła się w odwiedziny na dyżurze Chińczyka. Kong wyglądał wówczas tragicznie, jakby nie spał trzy noce z rzędu. Miał jeszcze większe worki pod oczami, nieobecne spojrzenie. Trzęsły mu się dłonie, mówił powoli i czasami się zawieszał na chwilę, ale w zupełnie inny sposób niż podczas pierwszej rozmowy. Tym razem w interwałach krępującej ciszy Chińczyk gubił wątek, nie potrafił się skupić, trudno było się pozbyć myśli, że marzy jedynie o ośmiu godzinach nieprzerwanego snu.
— Masz ochotę na kawę? A może na red bulla? — przywitał Davida, wskazując na zasłany papierami stół, na którym stał litrowy termos i kilkanaście pustych puszek po napojach energetycznych.
— Dużo studentów odwiedza cię na dyżurach?
Pomimo nieludzkiego zmęczenia wymalowanego na twarzy Kong uśmiechnął się i przez moment David pomyślał, że mógłby nawet tego kolesia polubić, gdyby tylko ściągnął wreszcie maskę nadętego pozera, zbawcy ludzkości i odnowiciela współczesnej fizyki.
— Za mało. Boją się mnie. Podobno mam nie najlepszy PR.
— Że mówisz niewyraźnie po angielsku i dlatego lepiej nie przychodzić do ciebie na wykłady?
Kong załapał żart, ale się nie roześmiał, tylko uśmiechnął oszczędnie, przez grzeczność.
— Sprawdziłem te obliczenia. — Sam przeszedł do tematu spotkania. — I nie ma tam błędu. Chcesz prześledzić je wspólnie? To jest kilkadziesiąt stron.
David machnął ręką. Jakiej innej odpowiedzi oczekiwał?
— Skoro sprawdziłeś, na pewno nie ma w nich błędu. A możesz przesłać mi to mejlem? — Zostawił sobie ostatnią deskę ratunku.
Kolejna kilkusekundowa pauza. Jakby rzeczywistość była nagraniem na porysowanym CD, które wciąż się zacina.
— Jasne, nie ma problemu, prześlę ci jeszcze dzisiaj.
Potem zapytał go o to Mayer.
— Czytałeś je? Sprawdzałeś jego obliczenia? — Pociągnął zachłannie łyk hinduskiego piwa Cobra, podawanego w małej, przyjemnie oszronionej butelce.
— Próbowałem. Coś tam poprawił po moich uwagach. Wielu rzeczy po prostu nie rozumiem. Nie jestem w stanie przejść przez całość obliczeń.
— Możesz mi je podesłać?
David zmierzył starego Żyda wzrokiem.
— No nie wiem, czy Kong nie będzie miał czegoś…
— Daj spokój, pamiętaj o peer review.
Ten argument przeważył i jeszcze tego samego wieczoru Hochbaum miał na skrzynce wycinek prac Konga, które z wysokim prawdopodobieństwem wkrótce miały stać się częścią Wielkiej Teorii Unifikacji.
Z Annette Fillion Davidowi nie udało się spotkać w sposób niezaplanowany, więc w agendzie wykładów otwartych znalazł jej wystąpienie.
Mówiła o kryzysie w filozofii nauki w kontekście wieloletniego zastoju w fizyce teoretycznej, wynikającego z utknięcia w szufladce z napisem „teoria strun”. Przekonywała, że odkrycie Wielkiej Teorii Unifikacji będzie stanowiło symboliczne zamknięcie pewnego rozdziału w historii fizyki, rozpoczętego narodzinami nowożytnej nauki, pracami Galileusza i Newtona. Należy liczyć się z ogromnym wpływem tego wydarzenia na inne dziedziny życia, pozornie bardzo odległe od fizyki teoretycznej, takie jak religia czy kultura masowa.
W pierwszej chwili jej wykład brzmiał niczym brednie spod znaku New Age i Ery Wodnika, ale w ustach Annette Fillion wszystko, co mówiła, szybko ułożyło się w niezwykle logiczną, uzasadnioną i spójną narrację.
Po wykładzie David nie ruszył się z ławki, czekając, aż dobiegną końca grzecznościowe wymiany uwag z wykładowczynią i inni słuchacze opuszczą aulę. Spostrzegła go bardzo późno.
— Cześć — powiedziała, stając w przejściu pomiędzy rzędami. — Przepraszam, na wykładzie nie założyłam okularów. Nie widziałam cię.
David zastanawiał się, czy pamięta choć jego imię.
— Chciałem trochę pogadać. Masz ochotę na drinka, piwo, kolację, cokolwiek…
— Jasne.
Podjechali metrem na Praça de Don Pedro, a tam przesiedli się w stary żółty tramwaj, którym przemieścili się pod katedrę, aby stromym zejściem zstąpić w chaotyczny labirynt ciasnych uliczek. Od tego miejsca rozciągała się Alfama, dzielnica biedoty, najlepszych knajp w mieście i fado. Annette znała dobry lokal, gdzie serwowali szeroką gamę win i podawali niezłe owoce morza.
Usiedli przy wystawionym na zewnątrz stoliku. Filozofka długo studiowała kartę i wreszcie zamówiła coś po francusku. David wziął to samo, choć miał cholerną ochotę na piwo. Po chwili kelner postawił przed nimi dwa wielkie kielichy, w których było zaledwie kilka kropel białego wina.
Zły wybór.
Początkowy stres szybko się ulotnił. Gadali jak najęci, niemal się przekrzykiwali, każdy chciał jak najszybciej dojść do głosu i wyłożyć swoje poglądy na dane zagadnienie. Świetnie się czuli w swoim towarzystwie. Najciekawiej robiło się, kiedy schodzili na temat teorii unifikacyjnych.
— Wiesz, co ci powiem? — Annette nachyliła się ponad stołem. Kelnerzy co rusz dolewali wina i dziewczyna była już pod wpływem alkoholu. Lekkim, ale zawsze. Rozkosznie plątał jej się język, modyfikowała akcent, nieświadomie wciskała francuskie słówka. — Wiesz, jakie warunki będzie musiała spełnić teoria wszystkiego?
David pokręcił głową.
— Uporać się z relacją pomiędzy matematycznym formalizmem a rzeczywistością. Tam siedzi mnóstwo rzeczy, które spędzają sen z powiek filozofom. Choćby niepewna granica podziału pomiędzy obserwatorem i rzeczą obserwowaną. Obserwacja stwarza istnienie, warunkuje zachodzenie pewnych zjawisk, tak wynika z formalizmu, ale jak jest NAPRAWDĘ?
Odpowiedzią był śmiech.
— Pierwszą rzeczą, jakiej mnie nauczyli wykładowcy fizyki kwantowej, to żeby nigdy nie pytać, jak jest „naprawdę”.
— No tak, ale finalnie jakoś „naprawdę” musi być. Gdzieś leży granica pomiędzy modelem rzeczywistości a samą rzeczywistością. Teoria wszystkiego musi tę granicę precyzyjnie definiować, a teoria strun tego nie robi. To jest kolejny model, jakich wiele.
Przyznał jej rację.
— Chyba nie powinnam tyle pić — westchnęła. Na policzkach wykwitły jej czerwone plamy. — Miałam dzisiaj wieczorem jeszcze trochę popracować, ale nici z tego. — Złożyła dłonie na torbie od laptopa, którą trzymała na stole, jakby w geście usprawiedliwienia.
Skinął na kelnera.
— Daj spokój. Starczy… — Chwilę się opierała, zasłaniając dłońmi kieliszek, ale szybko spasowała i za chwilę znów moczyła usta w białym winie. — W sumie dzisiaj jest piątek, mogę sobie pozwolić na więcej niż zwykle.
Był ciepły wieczór, David chciał spędzić z Annette jak najwięcej czasu, przesiedzieć w knajpie nie do później nocy, ale do wczesnego ranka.
— Opowiem ci coś o Kong Wen Huanie — zaproponował.
Zgodziła się bardzo chętnie, a on streścił jej historię swoich spotkań z Chińczykiem. Annette słuchała z uwagą, opowieść ją wciągnęła, zapomniała sięgać po wino.
— Niesamowite — podsumowała. — On tam rzeczywiście miał błąd?
— Skąd mam wiedzieć? Kong twierdzi, że nie popełnił żadnego błędu. To była moja pierwsza intuicja, ale kiedy próbowałem wejść głębiej w obliczenia, odbiłem się od nich. Zbyt hermetyczne jak na moją specjalizację. Muszę zaufać Kongowi, dlaczego miałby kłamać? Na świecie jest kilkanaście osób, które zrozumieją jego pracę. Jeśli w tej teorii jest błąd, wyjdzie podczas peer review.
Ann opróżniła kieliszek niemal jednym haustem.
— Muszę ci coś powiedzieć… — odezwała się.
Davida zmroziło. Cóż takiego Annette miała mu do powiedzenia? Zdenerwował się, musiał zająć czymś dłonie, ścisnął nóżkę kieliszka, bardzo silnie, dziwne, że nie pękło szkło.
— Konga poznałam dwa lata temu, podczas stypendium w Wiedniu.