Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Kiedy jestem na boisku, świadomość bycia kochanym doładowuje mnie niesamowitą energią. Ale także nienawiść daje mi bardzo wiele. Kiedy mnie wkurzają, wchodzę na wyższy poziom: jestem bardziej skoncentrowany, uważniejszy, silniejszy, jeszcze mocniej pragnę coś udowodnić. Jeśli mnie nienawidzą, czynią mnie lepszym. Właśnie dlatego takie mecze jak derby dają mi tak wielką energię i powodują przypływ szczególnej adrenaliny, która niesie mnie wyżej. Dziś jednak mam znacznie większą kontrolę niż wtedy, gdy byłem młodszy. Także dlatego, że dzieci wniosły do mojego życia spokój i pewien rytm, których wcześniej nie miałem. Aż do narodzin pierworodnego przynosiłem do domu futbol i całą swoją złość. Potem sytuacja się zmieniła. Wracałem do domu, patrzyłem na dzieci i zapominałem o wszystkim. Pojawiły się w moim życiu i piłka nagle przestała być najważniejsza. Liczyło się tylko to, żeby były zdrowe”.
Co oznacza przewrotka dla piłkarza, któremu przypisuje się najpiękniejszą i najbardziej efektowną w historii futbolu? Jaką wartość ma dziś gol dla zawodnika, który swoje 40. urodziny świętuje w doskonałej formie? I czym są dla niego drybling i podanie?
Zlatan Ibrahimović nie musi już pokazywać swojej siły ani przypominać wielkich sportowych sukcesów, które uczyniły z niego wyjątkowego na świecie mistrza. Dlatego postanawia się obnażyć i opowiedzieć, w jaki sposób bóg futbolu się zmienia i stawia czoło przyszłości – bez hipokryzji, z dojrzałością i wątpliwościami.
Pomiędzy adrenaliną a równowagą odsłania się szczera i pełna anegdot opowieść, w której jest miejsce nawet dla strachu, a także dla łagodności i wrażliwości, będącymi uzupełnieniem siły, determinacji i odwagi, które chłopca z Rosengård zaprowadziły na szczyt świata, skąd teraz opowiada o trenerach i rzutach karnych, o szatniach, przeciwnikach i piłce, jak również o szczęściu, przyjaźni i miłości.
„To nie jest Ewangelia boga, lecz dziennik 40-letniego faceta, który rozlicza się ze swoją przeszłością, a przyszłości patrzy prosto w oczy – jakby była kolejnym przeciwnikiem, któremu trzeba stawić czoło”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 231
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Uwielbiam przewrotki.
Uwielbiam uderzać piłkę wysoko stopami,
które są najniższą częścią ciała.
Zanim wyląduję na ziemi, przez chwilę patrzę na świat do góry nogami i w tym momencie cała reszta – koledzy z drużyny, sędzia, kibice – jest odwrócona.
Jest to perspektywa wyjątkowa i uprzywilejowana.
I tylko moja.
Tę książkę dedykuję tym, którzy uwielbiają odwracać zasady, perspektywy i przewidywania.
Bo tylko podążając za własnym instynktem,
z uporem i determinacją, poświęceniem i zaangażowaniem,
nasze spojrzenie na świat może być niepowtarzalne.
Uprzywilejowane i wyjątkowe.
(Adrenalina i Balans)
Mediolan, poniedziałek, 4 października 2021 roku
Okej, poddaję się.
Mam 40 lat.
Jestem bogiem, ale bogiem, który się starzeje.
Wreszcie przyjąłem to do wiadomości, tak samo jak przyjąłem do wiadomości, że moje ciało nie jest już takie jak wcześniej. Przez lata lekceważyłem sygnały, które mi wysyłało, lecz w końcu postanowiłem wziąć je pod uwagę. Nie mogę już sobie pozwolić na sprinty i powtarzanie ćwiczeń jak za młodu. Jeśli się zmęczę albo oberwę, potrzebuję więcej czasu na regenerację. Przystosowałem swoją grę do stanu mojego organizmu. Nie spędzam już meczu w sercu pola karnego, gdzie latają pociski. Często się cofam i uczestniczę w budowaniu akcji, raczej pracuję na gole innych niż własne. Minął już czas na pokazywanie się w oknie wystawowym. Wygrałem, co miałem wygrać, dziś lubię inspirować i pomagać rozwijać się młodszym kolegom z drużyny.
Mam 40 lat i dwóch synów, którzy nie są już dziećmi, lecz chłopakami. W tym wieku człowiek rysuje na kartce długą krechę, dokonuje pierwszych podsumowań i bilansów.
To właśnie cel tej książki.
Przez wiele dni próbowałem udawać, że nic się nie dzieje, ignorować zbliżające się urodziny. Starałem się nie myśleć o liczbie 40, ale wczorajszego wieczoru zobaczyłem ją przed sobą, czerwoną, ogromną – zajmowała całą fasadę hotelu. Utworzono ją poprzez oświetlenie niektórych okien i pozostawienie innych ciemnymi.
We wspomnianym mediolańskim hotelu moja żona Helena zorganizowała przyjęcie niespodziankę. Wzruszyło mnie to: pojawili się na nim moi ukochani najbliżsi, wielu przyjaciół z całego świata, osoby, które odegrały ważną rolę w moim życiu. Były legendy futbolu, trenerzy, a nawet zawodnicy, których źle traktowałem na boisku. Nie spodziewałem się, że zobaczę ich wszystkich na jednym tarasie.
Wyjaśnił mi to Rino Gattuso: „Przyszli, bo zawsze zachowywałeś się autentycznie, nawet kiedy ich kopałeś”.
Helena świetnie się spisała. Zorganizowała wszystko w tajemnicy, zrobiła mi piękny prezent. Zazwyczaj to ja robię prezenty innym.
Już wiele razy opowiadałem o tym, jak opuściłem Rosen-gård, dzielnicę Malmö, żeby zostać mistrzem futbolu. Dorastałem z obdartą piłką marki Select przy nodze, kiwając każdego, kto stanął mi na drodze w Różanym Ogrodzie, który tak naprawdę był siedliskiem imigrantów wszelkich ras. Wystarczyła iskra, byśmy wzięli się za łby. Ale ten kawałek ubitej ziemi stał się laboratorium mojego futbolu, szkołą, gdzie nauczyłem się sztuczek, dzięki którym zostałem Ibrą.
Moi rodzice szybko się rozstali. Bujałem się więc między matką zarzynającą się w pracy, żeby zapełnić talerze na stole, a ojcem, który często miał pustą lodówkę. To, czego mi brakowało, zwyczajnie sobie brałem. Kradłem rowery i ubrania, bo miałem dosyć tego, że nabijano się ze mnie w szkole. Zawsze nosiłem getry piłkarskie zamiast normalnych skarpet oraz dresy Malmö, które po kryjomu wynosiłem z szatni.
Później piłka wyrwała mnie z getta i poprowadziła ku lepszemu życiu. Przybyłem do Amsterdamu, gdzie kupiłem sobie pierwsze porsche i poznałem mojego agenta Mino Raiolę. On i moja żona Helena są i zawsze będą jednymi z najważniejszych osób w moim życiu.
Mino jest kimś znacznie więcej niż moim reprezentantem; to mój przyjaciel, brat, ojciec – wszystko w jednym. Wyznaczył mi kurs kariery i sukcesów, pomagał w najtrudniejszych chwilach i rozwiązał tysiące problemów. Im bardziej cierpiałem, tym był bliżej mnie.
Z Holandii Mino zabrał mnie do Włoch, następnie do Hiszpanii, Francji, Anglii, Ameryki i znowu do Włoch.
Helena zawsze była ode mnie dojrzalsza i bardziej odpowiedzialna. Pomagała mi analizować różne rzeczy, nauczyła mnie rozsądku, a także dobrego smaku, bo potrafi dostrzegać i tworzyć piękne rzeczy. Ma szczególny dar elegancji. To było jej zajęcie i będzie nim nadal, kiedy przestanę już grać. Przez lata wyciągnęła wiele kolców z mojego nieujarzmionego charakteru, a przede wszystkim podarowała mi to, co dla mnie najcenniejsze na świecie – synów.
Ale o ile Ibrę piłkarza znają już wszyscy, o tyle Ibrę człowieka – nie.
Postaram się teraz o tym opowiedzieć, gdy znajduję się w połowie drogi między gasnącą historią zawodnika a nadchodzącą przyszłością, na razie nieokreśloną. Struktura tej książki odzwierciedla mój obecny stan, na granicy tych dwóch światów.
Każdy rozdział zaczyna się więc od opowieści z boiska, a kończy refleksjami dotyczącymi życia codziennego: od gola do szczęścia, od sędziego do prawa, od podania do przyjaźni, od kontuzji do śmierci…
Niczego nie ukrywam, nie wcielam się w żadną rolę. Jak powiedział Gattuso – jestem autentyczny. Przyznaję na przykład, że myśl o zakończeniu kariery wywołuje we mnie niepokój. Im bliższy staje się moment rozstania z futbolem, tym bardziej rośnie strach przed przyszłością: gdzie znajdę adrenalinę, którą dziś zapewnia mi walka z Chiellinim?
Adrenalina, tytuł książki, to kluczowe słowo w moim życiu.
Wszystko, co robię, musi stanowić dla mnie wyzwanie i wywoływać maksimum pasji. Pragnę bowiem dać z siebie wszystko. Zawsze tak było i zawsze tak będzie. Muszę czuć pulsującą w żyłach adrenalinę.
Mając dwóch dużych synów i czterdziestkę na karku, czuję, że adrenalina pulsuje we mnie już nieco inaczej, ponieważ zmieniły się moje potrzeby. O ile w przeszłości atakowałem sędziów, to dziś im pomagam. Wczoraj lubiłem wszystko rozwalać i być sztandarem jednej strony, a dziś jadę do San Remo i się wzruszam, bo dostrzegam miłość i szacunek Włochów. Ale prawda jest też taka, że jeśli otacza mnie zbyt wielu ludzi, trudno mi oddychać. Wtedy albo wyciągam z garażu jedno z moich cacek, wjeżdżam na autostradę, wciskam pedał gazu i zostawiam za sobą pustkę, albo uciekam do lasu w poszukaniu wolności. Szukam ludzi, a jednocześnie ich unikam.
To nie jedyna sprzeczność, do której się przyznaję. Zawsze było ich we mnie wiele, są częścią mojego charakteru. Nowością jest to, że w wieku 40 lat staram się nad nimi panować. W ten właśnie sposób nauczyłem się kontrolować moje reakcje. Dziś obrońcom trudno mnie sprowokować, jak to się często działo, gdy zaczynałem karierę. Nie daję się już ponieść instynktowi, stałem się bardziej opanowany. Sądzę, że to zasługa czasu, Heleny i Mino. Szukam równowagi we wszystkim, co robię. Nawet wychowując synów, równoważę dyscyplinę czułością.
Słowo „równowaga” łatwiej wypowiadać mi po angielsku: balance. Często przychodzi mi ono na myśl. Jeśli wcześniej wypełniała mnie tylko adrenalina, to teraz są we mnie i adrenalina, i balance.
To nie ewangelia boga, lecz dziennik 40-letniego faceta, który rozlicza się z przeszłością, a patrzy prosto w oczy przyszłości – jakby była kolejnym przeciwnikiem, któremu trzeba stawić czoło.
1
(albo o Zmianie)
Beverly Hills, jesień 2019 roku.
Jest wieczór, właśnie wróciliśmy do domu z kolacji na mieście.
Dzwoni telefon.
Helena zgaduje: „Mino”.
W rzeczy samej: Mino Raiola, mój agent. Ale to nie było trudne. Dręczy mnie od wielu dni.
Po tym, jak po odpadnięciu z play-offów rozgrywek MLS moja przygoda z Los Angeles Galaxy się zakończyła, postanowiłem zawiesić buty na kołku, a on robi wszystko, żebym zmienił zdanie.
Próbuje kolejny raz: „Zlatan, zawodnik z twoim potencjałem i przeszłością nie może zakończyć kariery w Ameryce. Powiedzą, że jesteś tchórzem, że stałeś się mięczakiem, że idziesz na łatwiznę. Gdzie się podział lew futbolu, król dżungli?”.
„Dotarłem do mety, Mino. To koniec. Pogódź się z tym”.
On jednak nalega: „Nie. Musisz wrócić do Europy i pokazać, że pomimo kontuzji w Manchesterze wciąż możesz grać z najlepszymi. Choćby tylko na sześć miesięcy, od stycznia do czerwca. Weź to na klatę, a później rób, co chcesz. W końcu jesteś Ibrą. Powinieneś zejść ze sceny w stylu Ibry. Załatwię ci umowę w jednej chwili”.
„Posłuchaj, Mino, możesz mnie przekonać tylko w jeden sposób: adrenaliną. Nie obchodzi mnie byle jaki kontrakt, potrzebuję wyzwania, dzięki któremu poczuję w żyłach dodatkową energię. Masz coś takiego?”
W wieku 38 lat mogę się jeszcze katować na treningach, czuć się jak połamany i ciągnąć to dalej, ale kiedy rano wstaję z łóżka, potrzebuję dobrej odpowiedzi na pytanie: dlaczego to robisz, Zlatan?
I odpowiedź może być tylko jedna: ponieważ całe to cierpienie zamieni się w adrenalinę i sprawi, że poczuję się dobrze.
Kilka wieczorów później siedzę w domu i oglądam na HBO film dokumentalny o Diego Armando Maradonie. W pewnym momencie pojawiają się ujęcia z jakiegoś dawnego meczu Napoli i kamera pokazuje publiczność na San Paolo. Stadion jest wypełniony po brzegi. Operator skupia się na sektorze dla największych fanatyków, kibice są stłoczeni jeden przy drugim, śpiewają, krzyczą, walą w bębny, czuć bijącą od nich niesamowitą energię.
Prostuję się na kanapie, przypatruję się uważnie i czuję, że adrenalina zaczyna pulsować mi w żyłach na szyi. Tum, tum, tum…
Natychmiast telefonuję do Mino: „Dzwoń do Napoli. Idę do Napoli”.
„Napoli?”
„Tak, chcę grać w Napoli”.
„Ale jesteś pewien?”, dopytuje zaskoczony.
„Chcesz, żebym dalej grał czy nie? Adrenalinę wywołują we mnie kibice Napoli. Idę tam, ściągnę na każdy mecz 80 tysięcy ludzi i zdobędę scudetto, jak Diego. Dzięki mistrzostwu wszyscy tam oszaleją. Dzięki temu poczuję przypływ adrenaliny”.
Rozmawiamy z klubem, negocjujemy, dogadujemy się. Wszystko załatwione. Dołączę do Napoli.
Trenerem drużyny jest Carlo Ancelotti, którego dobrze znam z czasów pobytu w PSG. Jest bardzo szczęśliwy, że znów będziemy ze sobą pracować, prawie codziennie gadamy przez telefon. Wyjaśnia mi, jaką rolę odegram na boisku.
Nie rozmawiałem z prezesem Aurelio De Laurentiisem, ale już go znałem. Spotkaliśmy się kilka lat wcześniej, kiedy byłem z rodziną na wakacjach w Los Angeles.
De Laurentiis wiedział, że zatrzymaliśmy się w tym samym hotelu, i zostawił nam w recepcji liścik: „Dziś wieczorem jesteście zaproszeni do restauracji”. Do wiadomości dołączył notkę z adresem.
Nie brzmiało to jak zaproszenie, lecz rozkaz.
„Idziemy”, powiedziała od razu Helena.
Spędziliśmy bardzo przyjemny wieczór.
W Posillipo znajduję dom, który mi odpowiada, ale że mam tu grać tylko sześć miesięcy i wszyscy mi powtarzają, że miasto jest zbyt chaotyczne, rozważam także możliwość zamieszkania na łodzi.
W dniu, w którym mam podpisać kontrakt z klubem, 11 grudnia 2019 roku, De Laurentiis wywala Ancelottiego. W połowie sezonu.
Mam złe przeczucia. To fatalny znak. Nie mogę ufać prezesowi Napoli. Ktoś taki nie jest w stanie zapewnić stabilizacji mnie i drużynie. Poza tym wiem, że choć przyjaźnię się z Rino Gattuso, to do preferowanego przez siebie ustawienia 4-3-3 potrzebuje on innego typu środkowych napastników. Zresztą nawet się do mnie nie odezwał.
Wszystko bierze w łeb.
Kilka dni później dzwonię do Mino i pytam: „Komu najbardziej się przydam? Która drużyna siedzi w najgorszym gównie?”.
Nie szukam kontraktu, tylko wyzwania.
„Milan przegrał w Bergamo 0:5”.
Z zasady nigdy nie wracam do drużyn, w których już grałem, bo czuję obawę, że spiszę się gorzej niż poprzednio.
Ale tym razem jest inaczej. Milan przegrał 0:5.
Nakazuję Mino: „Dzwoń do Milanu. Idziemy do Milanu”.
Stawiam przed sobą wyzwanie: przywrócić na szczyt jeden z najbardziej utytułowanych klubów na świecie. Jeśli mi się to uda, będzie to warte więcej niż wszystko, co zrobiłem w innych zespołach.
To moja adrenalina.
Na początku pogadaliśmy z dyrektorem technicznym, Paolo Maldinim, i prawdę mówiąc, nie poszło nam zbyt dobrze.
Okej, to ja zdecydowałem się na przyjście do Milanu i sam się do niego zgłosiłem, ale jeśli ktoś mnie chce, to musi mnie naładować, okazać mi zaufanie, zarazić mnie entuzjazmem, musi mnie przekonać, a nie tylko w kółko powtarzać, że mam 38 lat.
Ja też potrafię liczyć.
Paolo nie dawał mi oparcia, podobnie jak prezes Napoli. Potem do negocjacji dołączył jednak Boban i zaczęliśmy się dogadywać. Zvone był o wiele bardziej przekonany do tego pomysłu: „Zlatan, proś mnie o wszystko, czego chcesz, a ja ci to dam”.
No, tak się rozmawia z Ibrą.
I właśnie tak Ibra wraca do Mediolanu.
Nie znałem dobrze Stefano Piolego, ale to nie stanowiło problemu. Dla mnie relacja z trenerami nigdy nie była zbyt istotna. Zawsze podchodziłem do nich bardzo profesjonalnie. Problemy miałem tylko z Guardiolą, choć tak naprawdę – raczej on ze mną niż ja z nim. Szczerze powiedziawszy, wciąż nie wiem jakie. Jego sprawa.
Obserwowałem nowych kolegów i od razu sobie pomyślałem: chłopaki nie mają pojęcia, co znaczy grać w Milanie.
Mój stary Milan tworzyli tacy ludzie jak Gattuso, Pirlo, Ambrosini, Nesta, Cafu, Thiago Silva… Stara gwardia. Kiedy nie dawałeś z siebie wszystkiego na treningu, dostawałeś w zęby. Mówili niewiele, ale i tak dawali ci do zrozumienia, że zrobiłeś coś źle.
Teraz natomiast widziałem, że prawie wszyscy obijali się na treningach. Nie mogłem się temu biernie przyglądać. Przyszedłem do Milanu, żeby coś zmienić, żeby dokonać rewolucji.
Nie podaję nazwisk, ale jednego kolegę zapytałem wprost: „Hej, dlaczego nie biegasz?”.
A on na to: „Mylisz się, biegam”.
Nie ustępowałem: „Nie, nie biegasz. A może czekasz, aż ktoś zrobi to za ciebie? Wiesz, kiedy będę za ciebie biegał? Gdy sprawisz, że coś wygram. Ale nigdy jeszcze niczego nie wygrałeś. A teraz zacznij grać i biegać”.
I wziął się do biegania.
Koledzy słuchali mnie z szacunkiem, a nawet z odrobiną strachu. Uważnie obserwowałem ich reakcje: jeśli ktoś załamuje się po słowach krytyki, to sobie nie poradzi; jeśli się podnosi i zmienia nastawienie, to mu się uda. Potrzebowaliśmy właśnie takich zawodników.
Musieliśmy nauczyć się cierpieć, walczyć w każdej sekundzie meczu o każdy centymetr boiska, musieliśmy stać się mocną drużyną, jedną duszą, bo tylko w ten sposób można wygrywać.
Nie byliśmy już Milanem sprzed dziesięciu lat. Nie zajechalibyśmy daleko, gdybyśmy bazowali tylko na umiejętnościach, bo inne drużyny były od nas znacznie silniejsze. Nie mogliśmy tylko się kiwać i wymieniać podań ani wyczekiwać dobrego momentu, żeby przeprowadzić indywidualną akcję. Musieliśmy wygrywać mecze, walcząc wszyscy razem, zjednoczeni, przez pełne 90 minut.
A takiego podejścia uczysz się na treningu, dając z siebie wszystko każdego dnia.
Gdy widziałem, że ktoś się nie przykłada, mówiłem mu to prosto w twarz, jeszcze zanim interweniował Pioli; nie na boku, tylko na oczach całej drużyny, bo to, co mówiłem jednemu, przydawało się także przysłuchującym się temu zawodnikom.
Na treningu zawsze jestem naładowany na maksa, zawsze wszystkich katuję.
Dzięki tego typu pracy duch zespołu rósł z dnia na dzień, podobnie jak rosła gotowość do poświęceń, moja więź z drużyną i odpowiedzialność wobec chłopaków. Zawsze gdy wchodziłem do szatni, czułem, że koledzy na mnie patrzą, jakby chcieli zapytać: „Ibra, co dziś robimy?”.
To uczucie mnie pobudzało, właśnie takiego wyzwania potrzebowałem.
W konsekwencji pojawiły się także wyniki.
Po odejściu Bobana sytuacja uległa jednak zmianie i zrobił się spory bajzel. Nie sposób było powiedzieć, jaka teraźniejszość, a tym bardziej przyszłość czeka Milan.
Zarówno my, piłkarze, jak i Pioli oraz jego sztab czuliśmy się jak jedno ciało, zjednoczone i zwarte. Tyle że było to ciało żywego trupa, który kierował się z celi śmierci w stronę krzesła elektrycznego.
Gdyby, jak mówiono, nowym trenerem został Niemiec Ralf Rangnick, to wywalono by nie tylko Piolego, ale wszystkich, także mnie, dyrektora technicznego Maldiniego i dyrektora sportowego Massarę. Wszystkich.
Każdego dnia powtarzaliśmy sobie, że jedynym sposobem na wyjście z tej sytuacji są wyniki.
Kłótnie, rozmowy i jakieś tam bla, bla, bla na nic by się nie zdały. Ciężka praca, cierpienie i wyniki – to była jedyna możliwa odpowiedź, jedyne wyjście w tej sytuacji. Mocno wierzyliśmy w to, co robimy, i mimo potężnej niepewności staliśmy się jeszcze silniejsi.
W pewnym momencie namnożyło się jednak tyle plotek, że należało wszystko wyjaśnić.
Czerwiec 2020 roku. Może nie była to najwłaściwsza chwila, bo następnego dnia mieliśmy rozegrać superważny mecz w półfinale Pucharu Włoch z Juve, ale dyrektor generalny Ivan Gazidis przyjechał akurat do Milanello i musiałem skorzystać z okazji.
Porozmawiałem z nim w obecności drużyny: „Ivan, z całym szacunkiem, ale trzeba wyjaśnić kilka rzeczy. Za miesiąc wygasa wiele kontraktów. Co mamy zrobić? Nie wiemy, czy mamy przedłużyć wynajem domów. Nie wiemy, jaki będzie skład drużyny w następnym sezonie. Brakuje nam poczucia bezpieczeństwa. O co walczymy? Zespół zasługuje na szacunek i odpowiedzi”.
Zaprzeczył, jakoby Rangnick miał przyjść do klubu, potwierdził, że Pioli zostaje, a przy okazji przedyskutowaliśmy jeszcze kilka innych spraw.
Gazidis nie do końca jeszcze rozumiał, że we Włoszech rola dyrektora generalnego polega na byciu blisko drużyny.
Serce mi krwawiło, bo wciąż pamiętałem Milan sprzed dziesięciu lat, który miał silną tożsamość i był perfekcyjnie zorganizowany. Teraz wszystko wyglądało jednak zupełnie inaczej.
Nie spodziewałem się, że będzie jak dawniej. Wiedziałem, że to niemożliwe. Jestem profesjonalistą, przystosowuję się do sytuacji, ale zawsze musi istnieć choć minimalny poziom dialogu.
Po tym spotkaniu jednak wszystko się poprawiło, bo jeśli coś gryzie cię w środku, najmądrzej jest to z siebie wyrzucić.
Ivan zbliżył się do drużyny. Paolo zaczął więcej rozmawiać ze mną i z pozostałymi graczami. Na początku za bardzo czuł się piłkarzem, a za mało dyrektorem. Jeśli zmieniasz swoje życie, powinieneś zapomnieć, kim wcześniej byłeś. Drużyna musi cię szanować jako dyrektora, a nie za to, co osiągnąłeś jako obrońca. Z czasem Paolo się rozwinął, zmienił nastawienie i nabrał doświadczenia.
Rewolucja w Milanello zakończyła się sukcesem.
Podczas treningów widziałem w chłopakach niesamowity głód. Kiedy przegrywaliśmy, wszyscy byli wściekli jak diabli. W końcu mieli już w sobie ducha walki. Wreszcie zrozumieli, co to znaczy grać w Milanie. A ja nieustannie dawałem im przykład.
Zdarzały się dni, kiedy czułem się wyczerpany. Pioli to zauważał i mówił na treningu: „Zlatan, odpuść sobie ten bieg”.
Wtedy mu odpowiadałem: „Trenerze, jeśli ja pobiegnę, pobiegną też inni i będą słuchać, jak coś powiem. Inaczej wyjdę na hipokrytę”.
Faktycznie wszyscy myśleli: skoro Ibra biega, to my też musimy, bo właśnie w ten sposób zdobył wszystkie trofea. Musimy robić to, co on.
Nie zdołałem tylko znaleźć sposobu na zmobilizowanie Leão. Próbowałem różnych metod: byłem miły, twardy, obojętny. Udało mi się dotrzeć do wszystkich oprócz niego. W końcu doszedłem do wniosku, że jeśli ktoś sam się nie przebudzi, to niewiele można zrobić.
Słuchał mnie natomiast Çalhanoğlu. Mówiłem mu: „Hakan, czy wiesz, co znaczy grać w koszulce Milanu z numerem 10? Wiesz, jaka historia się z tym wiąże? Wiesz, kto nosił tę koszulkę? Musisz osiągać coś ważnego, a na razie niczego nie zrobiłeś”.
Napędzałem go, poganiałem, aż w końcu pokazał, na co go stać. Granie z kolegami o dużych umiejętnościach, takimi jak Hakan, sprawia, że wszystko staje się o wiele prostsze.
Wielu chłopaków zyskało też większą pewność siebie. Na przykład Gigio Donnarumma. Kiedy go poznałem, prawie się nie odzywał, więc zmusiłem go, żeby krzyczał na boisku: „Gigio, nie mów mi, że jesteś młody, nie obchodzi mnie to. Skoro tu grasz, to dlatego, że jesteś świetny i mocny. Musisz pomóc drużynie w wypełnieniu misji”.
Na boisku nie mogłem przemawiać sam. Chciałem, żeby powoli wyrastali kolejni liderzy.
Kiedy ultrasi zjawili się w Milanello, żeby skoczyć do gardła Donnarummie, który zwlekał z przedłużeniem kontraktu, oznajmiłem szefostwu: „Pozwólcie mi z nimi pogadać. Tutaj mamy cele drużynowe, a nie indywidualne. Kibice mogą powiedzieć swoje po zakończeniu rozgrywek, teraz walczymy o awans do Ligi Mistrzów. Powiem im: chcecie zobaczyć tu Ligę Mistrzów w przyszłym roku czy nie? No to nie przeszkadzajcie, przyjdźcie po sezonie i wtedy urządzajcie sceny czy co tam sobie chcecie. Jak można teraz krytykować Gigio? Gigio jest nam potrzebny. Co bez niego zrobimy?”.
Ale nie pozwolili mi z nimi pogadać.
Dojrzeliśmy i rozegraliśmy wspaniały sezon. Latem wszyscy mówili, że Inter może sięgnąć po scudetto. Nikt nawet nie pomyślał, że Milan może zdobyć wicemistrzostwo. Dokonaliśmy czegoś znacznie większego niż to, co zrobili oni. Jasne, gdybyśmy wygrali ligę, to byłaby inna historia. Od pierwszego dnia sezonu 2020/21 miałem absolutne przekonanie, że zdobędziemy scudetto, bo to nasz moment.
Pioli wydobył wszystko, co najlepsze, z zawodników, których miał do dyspozycji. Dzięki jego organizacji gry i naszemu nowemu duchowi walki przez długi czas utrzymywaliśmy się na czele stawki. Kiedy jako drużyna graliśmy słabiej, umiejętności pojedynczych zawodników powinny zrekompensować spadek formy całego zespołu, dzięki czemu moglibyśmy zachować pozycję w tabeli. Tyle że mieliśmy znacznie mniej takich graczy niż inne ekipy i to się na nas odbiło.
Pewnego dnia w szatni naszła mnie pewna myśl, więc powiedziałem: „Niech podniesie rękę ten, kto zagrał w meczu Ligi Mistrzów”.
Zrobili to tylko Tătărușanu i Çalhanoğlu. Byłem w szoku.
Kiedy Inter dokonywał pięciu zmian, na murawę wchodzili zawodnicy równie dobrzy albo nawet lepsi niż ci, którzy wędrowali na ławkę. U nas – równie dobrzy albo mniej doświadczeni. Zasugerowałem nawet klubowi: „Musimy powalczyć o to, żeby pozostały tylko trzy zmiany, w przeciwnym razie Inter i Juventus na tym zyskają”.
Ale mimo mniej doświadczonej kadry i wielu kontuzji i tak stawialiśmy wszystkim czoło. Nikt w nas nie wierzył. Tylko my byliśmy przekonani, że się uda. I zajęliśmy drugie miejsce.
Przed decydującym meczem z Atalantą, w ostatniej kolejce sezonu, powiedziałem chłopakom: „Pamiętacie, jak zapytałem, ilu z was grało w Lidze Mistrzów? Teraz macie jeden mecz, żeby móc odpowiadać inaczej. Chcecie wystąpić w następnej edycji Ligi Mistrzów? Pokażcie to na boisku”.
Po wyjściu z szatni, tuż przed rozpoczęciem spotkania, zwróciłem się do wszystkich: „Dziś wygramy”.
Byłem tego pewien. Nie musiałem czekać do meczu. Zobaczyłem to w oczach chłopaków, wyczułem w szatni pozytywne napięcie.
Rozegrali idealny mecz – w jego trakcie czuło się ducha drużyny, poświęcenie i cierpienie, nikt nie odpuszczał żadnej piłki, nie oddawał rywalom ani centymetra boiska. Pokazując serce, z którym od miesięcy ciężko trenowaliśmy w Milanello, staliśmy się prawdziwym Milanem.
I to akurat przeciwko Atalancie, która strzeliła pięć goli drużynie Piolego, kiedy byłem w Los Angeles i szukałem tam wyzwania mogącego wpompować mi do krwi adrenalinę.
Wyzwania, które w końcu znalazłem. Wygrałem – i nie chodziło tylko o wyniki.
Odkąd zacząłem grać w piłkę, nigdy jeszcze nie czułem tak silnej więzi z kolegami z drużyny. Nigdy przedtem nie czułem się w szatni tak kochany.
To, co powiedziałem na scenie festiwalu w San Remo, to nie było aktorstwo, naprawdę tak uważam: brakowało mi tam 25 synów, których zostawiłem w Mediolanie.
To moja druga rodzina.
W ten sposób dokonałem przewrotu w Milanie.
Zawsze miałem słabość do przewrotek.
Ta najpiękniejsza? No cóż, to oczywiste.
Przede wszystkim dlatego, że było to w meczu z Anglikami, którzy zawsze źle o mnie mówili: Ibra nigdy nie strzelił gola Anglii, Ibra nigdy nie zdobył bramki w spotkaniu z angielską drużyną, Ibra zawsze unikał Premier League, Ibra zgrywa gwiazdę i bla, bla, bla…
Mieli mnie na celowniku, odkąd grałem w Holandii, a potem śledzili mnie we Włoszech, we Francji…
No dobra. Nadchodzi mecz z nimi.
Jest 14 listopada 2012 roku, inauguracja Friends Arena, nowego stadionu w Solnie pod Sztokholmem. To tylko mecz towarzyski, ale dla mnie znaczy o wiele więcej. Muszę się policzyć z Anglikami.
Kiedy dookoła tyle się gada, jestem naładowany na maksa. Zawsze wykorzystywałem krytykę jako benzynę, żeby dać z siebie więcej i więcej pokazać.
Od najmłodszych lat, w dobrych i złych chwilach, miałem na karku prasę. Ciągle byłem obiektem zainteresowania dziennikarzy. Jasne, także z własnej winy – dużo gadałem, mówiłem, że jestem najlepszy i tego typu rzeczy, ale to dlatego, że w siebie wierzyłem. Tak więc kiedy grałem źle albo popełniałem błędy, atakowano mnie ze dwojoną siłą, również na płaszczyźnie osobistej. A ja czułem się wtedy jeszcze silniejszy.
Tamtego wieczoru angielscy kibice śpiewali pod moim adresem: „Jesteś tylko podróbką Andy’ego Carrolla”. Andy był ich środkowym napastnikiem i przypominał mnie wzrostem.
Rozbrzmiewa pierwszy gwizdek, pełny stadion, 60 tysięcy widzów.
Od razu zaczyna się bitwa.
Oni chcą nam coś udowodnić, my nie możemy zrobić złego wrażenia, grając u siebie, na naszym nowym stadionie. Mam koszulkę z numerem 10 i opaskę kapitana na ramieniu. Po 20 minutach jest 1:0 dla nas: podanie po ziemi, trafiam w przeciwnika, piłka zostaje w pobliżu, więc uderzam czubkiem buta i gol.
Dobra, pomyślałem, zdobyłem pierwszą bramkę na nowym stadionie. Przejdzie do historii.
Anglia reaguje i wychodzi na prowadzenie 2:1.
Ruszam do piłki, przyjmuję na klatkę piersiową, strzelam – 2:2. Ale przy tej akcji ucierpiał angielski obrońca Gary Cahill, dlatego nie wypada mi się cieszyć, a poza tym to tylko gol wyrównujący. Nie cieszę się z remisu. Podobnie jak w Bergamo, w ostatniej kolejce sezonu, kiedy Milan wygrał i zakwalifikował się do Ligi Mistrzów. Wszyscy świętowali na boisku. Pewnie, byłem bardzo zadowolony, ale nie świętowałem. Nie celebruję drugich miejsc. Nigdy tego nie robiłem i nigdy nie będę robił – świętuję tylko zwycięstwa.
Przyznano nam rzut wolny. Uderzam mocno, po ziemi, w sam róg i robi się 3:2 dla nas. Proszę bardzo, strzeliłem hat-tricka na naszym nowym stadionie.
Ciekawe, co teraz powiedzą Anglicy.
Że to tylko mecz towarzyski i bla, bla, bla?
Kibice zaczynają opuszczać stadion, także dlatego, że parkingi nie są jeszcze ukończone i trudno tu wjechać i stąd wyjechać samochodem. Do końca zostało kilka minut.
Ktoś wybija długą piłkę z naszej strefy obronnej, bardziej po to, żeby zyskać na czasie, niż z jakiegokolwiek innego powodu. Biegnę do futbolówki, jak zawsze. Instynkt mi nakazuje: „Idź na nią!”.
Dopiero potem okaże się, czy zdążę.
Biegnąc, widzę, że Joe Hart wychodzi z bramki. Co on wyprawia? Angielski obrońca się zatrzymuje, żeby nie wejść mu w drogę. Myślę więc: muszę coś zrobić, żeby piłka dotarła tam, gdzie ja chcę, a nie tam, gdzie chce on.
Mam dwie możliwości: albo idę na starcie z bramkarzem, albo tylko tak udaję, a potem się wycofuję.
Hart widzi, że się zbliżam i chcę wyskoczyć, ale kiedy spogląda na piłkę, ja się cofam.
Źle wybija ją głową, piłka się wznosi i opada w moją stronę.
Nie obchodzi mnie, co się dzieje dookoła, czy zbliża się jakiś przeciwnik, ktokolwiek. Jestem całkowicie skoncentrowany na piłce i myślę tylko o tym, by ustawić się plecami do bramki, bo dzięki temu mam pewność, że jeśli kopnę futbolówkę w tamtą stronę, znajdzie się w siatce.
Uderzam, będąc 30 metrów od bramki, a gdy jestem w powietrzu, odwracam głowę, żeby popatrzeć.
Zazwyczaj w takich sytuacjach opuszczam już ręce, żeby się asekurować, i zależy mi na tym, by dobrze wylądować. Tym razem nie: jeśli coś sobie rozwalę, to trudno. Muszę po prostu widzieć, co się dzieje, bo jeden z Anglików biegnie w stronę bramki i może zdoła wybić piłkę. Nie, błagam, nie rób tego…
Obrońca wykonuje wślizg, ale nie zdąża na czas i piłka wpada do siatki.
Wtedy ściągam koszulkę i biegnę z gołym torsem, oszalały z radości. Osiągnąłem maksimum tego, co mogłem wycisnąć z meczu.
Przeciwko Anglii!
Proszę bardzo, oto moja odpowiedź na wasze ględzenie. Wyrzucam koszulkę w górę, widzę szalejących Szwedów i angielskich piłkarzy, którzy dziwnie na mnie patrzą. Wiem, co sobie myślą: to nie jest normalne.
Przechodzę obok Danny’ego Welbecka i mówię mu po angielsku: „Enjoy, because you’ll never see anything like this anymore”. Ciesz się, bo już nigdy więcej nie zobaczysz czegoś takiego.
Mam gęsią skórkę. Ze spojrzeń ludzi wnioskuję, że zrobiłem coś niezwykłego. Kiedy zdajesz sobie sprawę, że dokonałeś wyczynu, który zapisze się w historii, czujesz w głębi siebie coś wyjątkowego i to wrażenie już nigdy cię nie opuści.
W tym golu były odwaga, fantazja, akrobatyka, siła, ryzyko, arogancja… Po prostu wszystko.
Jestem tą przewrotką. To moja najlepsza wizytówka.
Każdy inny zawodnik pozwoliłby opaść piłce na ziemię i rozegrałby ją 30 metrów od bramki. Ale ja nie jestem normalnym zawodnikiem.
Gdyby ta przewrotka mi się nie udała, ludzie by powiedzieli: „Typowy Ibra, mocny tylko w gębie, nie ma mózgu… Po co on to robi?”.
Ale przy następnej takiej okazji też bym spróbował, bo kiedy docieram do granicy ryzyka, czuję się jeszcze silniejszy i pewniejszy siebie. Jeśli byłeś na wyżynach, osiągnąłeś szczyt możliwości i pokazałeś, że dajesz radę, to potem chcesz tam często wracać.
Przewrotki to też wyraz mojej pasji do sztuk walki, a w szczególności do taekwondo. Ta dyscyplina dała mi zwinność, umiejętności akrobatyczne i elastyczność. Nauczyła mnie, jak wykonywać rzadko spotykane w futbolu ruchy: podbijanie piłki na dwa metry i kontrolowanie jej, kopanie do tyłu.
Podczas badań mojego kolana specjaliści zawsze myślą, że jest uszkodzone i że mam za bardzo rozciągnięte więzadło krzyżowe, podczas gdy w wyniku tak wielu treningów jest ono po prostu elastyczne. Nawet moje kości są elastyczne.
Ćwiczyłem od dziecka. Mój ojciec wkładał do magnetowidu kasety z Bruce’em Lee i Jackiem Chanem, swoimi idolami, i kazał oglądać te filmy mnie i mojej siostrze. Potem, kiedy szedłem ulicą, kopałem, co tylko napotkałem po drodze: słupki, kosze… Rozwalałem wszystko.
Uwielbiałem kopać i mimowolnie zacząłem robić to także podczas meczów. Starałem się używać nóg w takich sytuacjach, w których inni zagrywali głową. Dlatego nawet dzisiaj nie gram specjalnie dobrze głową, zwłaszcza jak na środkowego napastnika mającego 195 centymetrów wzrostu. Dla mnie zawsze była ważniejsza gra w piłkę nogami. Zamiast głową starałem się więc strzelić gola przewrotką, ponieważ to bardziej spektakularny sposób, a ponadto czułem się wtedy o wiele pewniej.
Do tego umieszczanie od czasu do czasu głowy w miejscu stóp pozwala zmienić punkt widzenia.
Także w życiu.
Wszyscy pamiętają na przykład przewrotkę Pelégo z filmu Ucieczka do zwycięstwa.
Poznałem go podczas gali w Szwecji, kiedy wręczył mi nagrodę dla najlepszego piłkarza. To był dla mnie wielki zaszczyt i bardzo emocjonująca chwila.
To właśnie takie legendy jak Brazylijczyk i Maradona sprawiają, że zaczynasz grać w futbol. Nie patrząc na piłkę, ale oglądając w telewizji geniuszy pokroju Cruijffa czy Zidane’a, którzy sprawiają, że sam masz ochotę spróbować swoich sił na murawie, i zarażają cię radością gry.
Maradona wydawał mi się najbardziej autentyczny, robił wszystko z sercem, nie bał się odezwać, zaryzykować, był transparentny, nie zależało mu na idealnym wizerunku, a jeśli się mylił, to mylił się z sercem. Dlatego wywoływał większe emocje.
Dzisiaj 90 procent piłkarzy ma dookoła filtr i chce prezentować światu perfekcyjny wizerunek. Dla mnie to się nie liczy. Uważam, że trzeba być sobą. Jesteś idealny tylko wtedy, kiedy zdołasz być sobą. Potykaj się, ucz się na własnych błędach, dalej się potykaj – ale pozostań sobą.
Tymczasem wszyscy mają otoczenie, które ich chroni, więc ludzie sobie myślą: och, to taka wspaniała osoba… Ale to nie prawda, lecz efekt filtru. Maradona natomiast nie robił różnych rzeczy, żeby się pokazać, ale dlatego, że tak dyktowało mu serce.
Jeśli gol ręką może dać mi trofeum, to oczywiście też go strzelę, zdecydowanie jednak wolę drugie trafienie Argentyńczyka w meczu z Anglią. Diego także dał porządną lekcję Anglikom.
Sam strzeliłem takiego gola, nie całkiem identycznego, ale podobnego, w meczu Ajax – NAC Breda. Wszystko stało się bardzo szybko, wprost błyskawicznie.
Minąłem jednego rywala, drugiego, trzeciego… Z każdym zwodem czułem rosnącą siłę, pewność, adrenalinę. Byłem ogromnie skoncentrowany, ale słyszałem kibiców, którzy głośno wzdychali, gdy mijałem kolejnego rywala, i krzyczeli: „Strzelaj! Strzelaj! Strzelaj!”. A ja odpowiadałem w duchu: „Nie, nie, nie!”.
Kiedy piłka wreszcie wpadła do siatki, eksplodowałem radością, nie tyle z powodu gola, ile dlatego, że udowodniłem, że miałem rację: Ibra zawsze wybiera najlepszy moment do oddania strzału.
Grając w piłkę, starałem się zrobić coś znaczącego. Uczyłem się, żeby zaliczać sprawdziany, a potem wszystko zapominałem. Nie czytałem książek. Gdybym chciał się zająć polityką, zostałbym politykiem. Ale zostałem sportowcem. Sportowiec łączy, polityk dzieli. Sport umożliwił mi poznanie ludzi z całego świata, dzieliliśmy jedną szatnię i walczyliśmy razem. Gdyby nie futbol, nigdy bym ich nie spotkał, nie wiedziałbym nic o ich kulturze. Jesteś muzułmaninem? Jesteś katolikiem? Nieważne. W mojej szatni liczy się tylko szacunek.
Kiedy odsłonięto mój pomnik w Malmö, powiedziałem: „Dzieciaki, pozwalam wam nie iść jutro do szkoły. Przyjdźcie się ze mną przywitać”.
Jakiś krytykant potraktował to zbyt poważnie, ale potem wszyscy zrozumieli, że to był tylko żart, wypowiedziany w dobrej wierze: chciałem spędzić czas z dzieciakami z mojego miasta. Z dziećmi i nastolatkami łączy mnie wyjątkowa więź, bliskie porozumienie, które znacznie trudniej odnaleźć mi z dorosłymi. Dają mi niesamowitą energię, czuję między nami naturalną chemię, której nie potrafię wyjaśnić i która nie zależy od tego, co mówię.
Wiem, że dla dzieciaków ważna może być nawet odrobina uwagi, dlatego zawsze staram się znaleźć dla nich czas. Bo one są przyszłością i przypominają mi, że w ich wieku nie miałem możliwości poznania sławnych ludzi, którzy mogliby udzielić mi rady, zainspirować mnie czy zarazić energią do działania. Wszystko robiłem sam.
Byłem ja i mój świat kontra ich wielki świat.
Mój pomnik w Malmö został zburzony.
Jego postawienie zaproponował Szwedzki Związek Piłki Nożnej, a ja odsłoniłem go w październiku 2019 roku. Miesiąc później podano, że kupiłem udziały w Hammarby IF, klubie piłkarskim ze Sztokholmu, w którym dziś grają moi synowie. Zaproponowali mi to właściciele Los Angeles Galaxy, kiedy rozmawialiśmy o przedłużeniu kontraktu. Posiadali pewną ich część, a ja nabyłem 25 procent.
Uznałem, że to dobra okazja, by zrobić w Szwecji coś pożytecznego, traktowałem to jako akt wdzięczności dla mojej ojczyzny.
Tymczasem ultrasi Malmö przyjęli to posunięcie bardzo źle. Chodziło nie tyle o samą inwestycję w klub, ile o zdanie, które przy okazji wypowiedziałem: „Zrobię z Hammarby najlepszy klub w Skandynawii”.
Ale co miałem powiedzieć? Zawsze dokładam wszelkich starań, by odnieść sukces we wszystkim, w co się angażuję.
Wiem, że byłoby lepiej, gdybym zainwestował w rodzinnym mieście, ale okazja nadarzyła się w Sztokholmie, gdzie zresztą postanowiłem zamieszkać.
I dlatego zaczęto niszczyć mój pomnik przed stadionem: oderwano mu nos, odpiłowano stopę, na rękach zawieszono deski sedesowe, a wokół szyi zawiązano sznur, próbowano go także podpalić.
Władze Malmö postawiły ogrodzenie, żeby chronić pomnik, ale na niewiele się to zdało.
W styczniu wandale zdołali go zburzyć, odcinając statui nogi.
Wyobrażam sobie, że zrobili to młodzi chłopcy. Ludzie z pokoleń, które miały okazję lepiej mnie poznać, nie zrobiliby czegoś takiego, bo wiedzą, że uczyniłem coś dobrego dla Malmö i dla Szwecji.
Było mi przykro przede wszystkim ze względu na Petera Lindego, rzeźbiarza, który wykonał pomnik. Jest naprawdę piękny – przedstawia mnie z rozpostartymi ramionami.
Pamiętam, jak leżał na ziemi, z głową owiniętą w czarną koszulkę.
W jakiejś mierze ta statua to metafora mojego życia: wszędzie, gdzie byłem, chciano umieścić mnie na piedestale, a później z niego zrzucić. Przytrafia się to wielu osobom odnoszącym sukcesy.
To były dla mnie trudne dni. Martwiłem się o moich bliskich, którzy mieszkają w Malmö, także dlatego, że na ścianach pojawiły się hasła z pogróżkami. Nazywano mnie Judaszem.
Długo dyskutowano, dokąd przenieść pomnik. Na pewno nie mógł stać w pobliżu stadionu. Ktoś zaproponował, żeby przewieźć go do Mediolanu.
Teraz nawet nie wiem, gdzie go trzymają.
Wiem natomiast, że w wieku 40 lat wciąż jestem na nogach.
Marco van Basten również był zawodnikiem, który strzelał niesamowite gole z przewrotki. Wszyscy pamiętają bramkę wbitą przez Holendra drużynie Den Bosch, gdy biegał w koszulce Ajaxu, oraz trafienie z Göteborgiem, kiedy bronił barw Milanu. Ajax i Milan – tak jak w moim przypadku. Gdy dorastałem, ciągle porównywano mnie do van Bastena.
Kiedy grałem w Ajaxie, Marco pomagał pierwszemu szkoleniowcowi drużyny i po kryjomu powtarzał mi bez przerwy: „Nie słuchaj trenera, Zlatan. Oszczędzaj energię i wykorzystuj ją tylko, by atakować”.
Mówił mi tak, bo pamiętał, jak Sacchi maltretował go w Milanie: „Cofaj się, pomagaj drużynie, pracuj także bez piłki, graj pressingiem, bierz udział w grze…”.
Właśnie to kazano mi robić w Ajaxie.
Arrigo Sacchi był rewolucjonistą. Przyznaję – wywrócił futbol do góry nogami. Ale zawsze coś do mnie miał i nigdy nie pojąłem dlaczego. Podobno doradzał Guardioli, żeby ten nie sprowadzał mnie do Barcelony.
Dwóch wielkich przyjaciół. Oczywiście nie moich.
Sacchi miał swoją rubrykę w „La Gazzetta dello Sport” i odnosiłem wrażenie, że bardziej krytykował mnie na płaszczyźnie osobistej niż zawodowej.
A tego nie akceptuję. Nawet jeśli nienawidzę mojego kolegi z zespołu, to na boisku zachowuję się wobec niego nienagannie, tak samo jak wobec pozostałych. A od tego, kto pisze i krytykuje, oczekuję tego samego. Jeśli masz mi coś do zarzucenia, powiedz mi to w cztery oczy, a nie ogłaszaj publicznie, bo twoja praca nie polega na osądzaniu mojego życia osobistego, tylko zawodowego.
Kiedy więc pewnego dnia, po meczu Ligi Mistrzów, spotkaliśmy się na żywo, powiedziałem mu prosto z mostu, co o tym myślę. Bo mogę trzymać coś w sobie przez rok, dwa lata czy pięć lat, ale nigdy nie zapominam. Tak jak z Materazzim.
Słowa van Bastena napełniły mnie dumą.
Kiedy ktoś taki jak on mówi tego typu rzeczy, myślisz sobie: facet jest legendą, ja gram na tej samej pozycji, wszyscy mnie z nim porównują, w takim razie słucham jego, a nie trenera.
Podczas meczów zawsze przypominała mi się rada Marco i wtedy sobie powtarzałem: zatrzymaj się, Zlatan, nie biegnij tam, zostań tu, oszczędzaj się, żebyś miał siły na atakowanie. Bo w tamtym okresie moja gra przypominała rock and rolla, instynktownie chciałem być wszędzie, by pokazać, że jestem dobry we wszystkim: w zakładaniu siatek, dryblingu, uderzeniach piętą. Bardziej myślałem o sobie niż o pomaganiu drużynie w jak największym stopniu.
Pod tym względem van Basten mnie zmienił, ale prawdziwą transformację przeszedłem pod okiem Fabio Capello, który, owszem, wywrócił wszystko do góry nogami, bo nie raz, tylko codziennie wbijał mi do głowy: „Muszę wyrwać z ciebie cały ten Ajax i wpoić ci ideę gola, wyłącznie gola”.
A potem znowu: „Najlepszym sposobem na pomaganie drużynie jest strzelanie goli. Bardzo przypominasz mi van Bastena, ale nie umiesz się jeszcze ustawiać w polu karnym tak jak on, żeby trafić do siatki”.
Każdego dnia stawiał mnie przed bramką i oddawałem po 50 strzałów: bam, bam, bam… Wielki Italo, asystent trenera, stał nade mną cały czas, czułem na karku jego oddech. Jeśli nie trafiałem, prowokował mnie: „Widzisz? Nie umiesz tego robić…”. Wtedy stawałem się jeszcze bardziej nabuzowany: bam, gol.
A on: „Wciąż nie tak dobrze”.
Bam, gol! „A tak wystarczająco dobrze?”, pytałem.
Bam, gol! „A tak wystarczająco dobrze?”
Bam, gol!
Zawsze na maksa podnosił mi adrenalinę – łączyły nas świetne relacje.
I tak codziennie, przez sześć–osiem miesięcy. Aż w końcu zostałem maszyną do strzelania goli.
Wchodziłem na boisko z innym radarem.
W Ajaxie mówiłem: „Dajcie mi piłkę, a pokażę wam coś spektakularnego”. W Juve: „Dajcie mi piłkę, a strzelę gola”. Zmieniłem się. Stałem się kimś innym.
Do historii przejdzie także przewrotka Rooneya z derbów Manchesteru. Przepiękna. Wayne to wspaniały człowiek. Dopiero kiedy miałem okazję pograć u jego boku, w pełni zrozumiałem, jak spala się dla futbolu, ile pracy na rzecz drużyny wkłada w każdym meczu.
Rooney rozegrał w Premier League 16 sezonów, a to znacznie więcej niż całe życie, bo żadna inna liga nie wyniszcza tak jak angielska: tempo na Wyspach jest wyższe, gra bardziej agresywna, meczów więcej, a do tego nie ma tam zimowej przerwy. I tak przez 16 sezonów.
Obserwowałem Wayne’a. Byłem od niego cztery lata starszy, to ja powinienem być tym wyciśniętym jak cytryna, tymczasem wyglądałem na znacznie młodszego. W końcu Rooney nie był już w stanie robić tego, czego wymagał od niego Mourinho, i w moim Manchesterze grał niewiele.
Później ponownie spotkaliśmy się w amerykańskiej lidze MLS.
Wyjechałem do Stanów Zjednoczonych, żeby wywrócić wszystko do góry nogami.
Powiedziałem sobie: dobra, przenoszę się tam i nauczę ich, czym jest futbol, bo jeszcze tego nie wiedzą.
Znalazłem się w innym świecie, zbyt ograniczonym, gdzie czas płynie wolno, gdzie wyczekiwany wybuch popularności soccera nie nadchodzi i gdzie znacznie większą popularnością cieszy się piłka kobieca. Przede wszystkim brakuje tam jednak wiedzy, podstaw.
W Galaxy grali chłopcy, którzy dopiero co przyszli z akademii albo z college’ów i nie potrafili zachować się na boisku. Brałem jednego po drugim i mówiłem: „Tak się nie broni. Nie możesz stać naprzeciwko mnie prosto jak słup, musisz ustawić się bokiem, żeby zmusić mnie do pójścia w prawo albo w lewo”.
Ale takich rzeczy, podobnie jak podejścia, chłopak nie nauczy się, kiedy trafia do pierwszej drużyny, powinno do tego dojść znacznie wcześniej. Gdy przychodzi do pierwszego zespołu, musi być gotowy, żeby grać i wygrywać. Ściągnięcie Henry’ego, Pirlo i Ibrahimovicia nie pomaga w rozwoju. Taki ruch służy widowisku i pokazaniu, co można osiągnąć, do jakiego poziomu można dążyć; aby rozwijać młodych zawodników, bardziej potrzebni są trenerzy i wiedza. Nie można myśleć, że sprowadzi się 11 Ibrahimoviciów i to załatwi sprawę.
A na dodatek nic tam nie pasowało do mojej mentalności. Widziałem chłopaków, którzy przegrywali mecz, wracali do szatni i się śmiali. To wina play-offów. Do fazy finałowej awansuje pierwsza siódemka, dla której zwycięstwa w pierwszej części sezonu nie mają prawie żadnego znaczenia. Ale ja od urodzenia chcę zawsze wygrywać, nawet na treningu. Albo jesz, albo zostajesz zjedzony – a ja nieodmiennie chcę być tym, który je.
Pewnego dnia powiedziałem dziennikarzom: „System play-offów jest beznadziejny”.
Oburzyli się, tak samo jak wtedy, gdy stwierdziłem: „Jestem jak ferrari wśród fiatów cinquecento”. Bo amerykański sport to same play-offy.
Przyjechałem do Ameryki, żeby coś po sobie zostawić. Moi koledzy tymczasem patrzyli na mnie na dwa sposoby. Po pierwsze, podziwiali mnie… Po drugie, myśleli: ten koleś jest tu po to, żeby zgarnąć szmal i szybko się ulotnić. Nieprawda.
Pewnego dnia wyjaśniłem im to w szatni: „Słuchajcie, chłopaki. Nie przyjechałem do Los Angeles, żeby opalać się na plaży albo spacerować po Hollywood. I nawet nie potrzebuję waszych dolarów. Jestem tu, bo mam misję do spełnienia. Żeby ją wykonać, wy potrzebujecie mnie, a ja potrzebuję was. Jeśli się nie zgadzacie, mówcie od razu i wracam do domu. Nie jestem tu na wakacjach”.
Odpowiedzieli: „Spokojnie, Zlatan, teraz wchodzimy w play-off mood”.
Czym, do cholery, jest play-off mood? To tak nie działa. Musimy wygrywać przez cały rok, a nie przez dwa tygodnie. Postanowiłem ich sprowokować: „Zaproponujmy więc nową umowę, nie weźmiemy pieniędzy za pierwszą część sezonu, bo i tak nie dajemy z siebie 100 procent, zgarniemy kasę dopiero wtedy, gdy zaczną się play-offy. Okay, guys?”.
Ja daję z siebie 100 procent już od pierwszego treningu w sezonie, ponieważ właśnie na tym treningu zaczyna się pochód po mistrzostwo. Nie ma meczu, który nie byłby dla mnie finałem, bo w każdym spotkaniu albo się wygrywa, albo przegrywa, a ja chcę zawsze wygrywać. Tego właśnie chciałem nauczyć Amerykanów, żeby mogli się rozwijać. Przez jakiś czas mieli to szczęście, że uczyli się na żywo, jak funkcjonuje prawdziwy futbol.
W końcu się jednak pożegnałem: teraz możecie znowu dobrze się bawić, oglądając baseball.
We Francji natomiast wywróciłem wszystko do góry nogami po porażce w Bordeaux. Sędzia nie odgwizduje rzutu wolnego po tym, jak bramkarz złapał piłkę po podaniu od swojego obrońcy. Ale jak to? Przecież regulamin tego zabrania.
Arbiter do mnie: „Pomyliłem się wcześniej, a dzięki temu błędowi jesteśmy kwita”.
Ale co to za wymówka? Ja przegrywam mecz, a ty mi mówisz: „Pomyliłem się tam, więc mylę się także tutaj”.
Rozumiałem jednak, że sędziom nie było łatwo. Kiedy przyszliśmy całą ekipą, Paris Saint-Germain w ciągu 24 godzin zamieniło się w drużynę supergwiazd. Ogromna popularność, na boisku i poza nim, przeniosła nas w inny wymiar. Sędziowie, którzy nawet nie wykonywali tego zawodu na pełny etat, musieli się rozwijać i przystosować do nowego poziomu, ale nie było czasu, żeby na nich czekać. Płacono nam mnóstwo kasy, wywierano na nas presję, musieliśmy wygrywać, także z zazdrością.
Francuzi oceniali mnie na każdym kroku.
Tak więc naładowany adrenaliną na maksa, z powodu błędów sędziowskich i niesprawiedliwej porażki w Bordeaux, wypaliłem: „Francja to gówniany kraj, nie zasługuje na mnie ani nawet na PSG”.
Byliśmy czymś w rodzaju wow, a wydawało się, że Francja nie chciała niczego takiegow obrębie swoich granic. Za bardzo się wyróżnialiśmy i uważano, że to coś niewłaściwego.
Po tamtym wybuchu wychodziłem na ulicę i oglądałem się dookoła: „Uważaj, Zlatan, bądź gotowy na reakcję, jeśli coś się stanie”. Ale na dziesięć spotkanych osób dziesięć mi mówiło: „Masz rację, to gówniany kraj”.
Dziwne. Zobaczymy, co powie kolejna.
„Masz całkowitą rację, Ibra”.
Nie spodziewałem się tego.
Już na samym początku kariery obiecałem sobie jedno: bez względu na wszystko, co mnie spotka, sukces, bogactwo czy sława nie mogą mnie zmienić, muszę pozostać sobą, bo w przeciwnym razie sam siebie zawiodę.
Skoro wyrosłem na ulicy, muszę pozostać tym, kim byłem, muszę być tą samą osobą, nawet jeśli dotrę na szczyt.
We Francji wyznawałem tę samą filozofię: nie zmieniam się, a jeśli muszę coś powiedzieć, mówię to wprost. Dlatego uważano mnie za aroganta. Francuzom trudno zaakceptować inne zachowanie niż ich własne. Nie umieją powiedzieć: „Ja robię tak, on robi inaczej, w porządku”. Nie. Jeśli ktoś wyłamuje się z ich wzorców postępowania, to go krytykują i uważają za kogoś niewłaściwego. Szpile wbijali mi głównie byli zawodnicy, bo mówiłem, że jestem najlepszym piłkarzem, jaki kiedykolwiek grał w tym kraju, i tego typu rzeczy. Nie chodziło o arogancję – byłem o tym po prostu przekonany, wierzyłem w siebie.
Rok 2014. Dostaję nagrodę dla najlepszego zawodnika we Francji i mam udzielić wywiadu radiowego na żywo Frankowi Lebœufowi, byłemu obrońcy Trójkolorowych. To mi się podoba, bo jestem pewien, że ludzie usłyszą dokładnie to, co mówię, nie będzie można skasować ani zmienić nagrania. Powtarzam: kiedy coś w sobie trzymam, mogę czekać nawet dziesięć lat, ale nigdy nie zapominam, a kiedy nadchodzi dobry moment, wyrzucam to z siebie.
No i nadszedł ten moment z Lebœufem.
Zaczęliśmy rozmawiać, a on: „Ech, Ibra, ale twoja postawa…”.
Znowu to samo.
Przerwałem mu i odpowiedziałem: „Tak, jasne, moja postawa. Coś ci powiem, Frank: ta cała historia z postawą, o której zawsze mówicie, jest dla mnie bardzo dziwna. Według was jestem arogantem, ale przecież Francuzi słyną na świecie właśnie z arogancji. A to w takim razie znaczy, że jestem jednym z was. Powinniście być ze mnie dumni, bo reprezentuję waszą arogancję w możliwie najlepszy sposób”.
Lebœuf zaniemówił.
Po obelgach z Bordeaux chcieli mnie wykopać z Francji. Marine Le Pen ciągle powtarzała, że powinienem wyjechać z kraju. Interweniował nawet ambasador Szwecji. Moje słowa stały się sprawą polityczną, co mi się nie podobało, bo rzucałem zniewagi w związku z meczem piłki nożnej, więc powinno się osądzać mnie jako sportowca, a nie atakować prywatnie. Gdybym przeniósł tę dyskusję na grunt polityczny, może podkreśliłbym, że jestem obywatelem, który płaci we Francji najwyższe podatki. Dawałem coś temu krajowi. Ale zamiast tego powiedziałem tylko: „Dość, skończmy już z tym”.
Ale kontrowersje w pewnym sensie mi się przysłużyły. Kiedy nadszedł moment podpisania nowego kontraktu z PSG, powiedziałem: „Dobra, jeśli zastąpicie Wieżę Eiffla moim pomnikiem, mogę nawet przedłużyć umowę”.
A oni się wkurzali, zupełnie na serio. Uwielbiałem to, jak reagowali, bo jeśli ja prowokuję, a oni reagują, to znaczy, że wygrałem.
Tak jak wtedy, kiedy wrzuciłem na Instagrama zdjęcie rentgenowskie ręki z podniesionym środkowym palcem. Wszyscy używają mediów społecznościowych, żeby złowić jak najwięcej obserwujących, ja natomiast szukam reakcji.
Jeśli ludzie reagują – wygrałem.
Nie wiem, czy w moim życiu bardziej napędzała mnie miłość, czy nienawiść. Ale wiem jedno: kiedy ktoś cię nienawidzi, to wiesz, że cię nienawidzi; kiedy ktoś cię kocha, nie możesz mieć pewności, że to prawdziwa miłość.
Gdy grałem w Interze, kibice mnie kochali. A co się stało z ich miłością, gdy stamtąd odszedłem?
Kiedy jestem na boisku, świadomość bycia kochanym daje mi niesamowitą energię. Ale bardzo wiele daje mi także nienawiść. Jeśli ktoś mnie wkurzy, wchodzę na wyższy poziom: jestem bardziej skoncentrowany, uważniejszy, silniejszy, jeszcze mocniej pragnę coś udowodnić. Nienawiść skierowana we mnie sprawia, że staję się lepszy. Właśnie dlatego takie mecze jak derby dają mi wielką energię i powodują przypływ szczególnej adrenaliny, która niesie mnie wyżej. Dziś jednak kontroluję się już znacznie lepiej niż wtedy, gdy byłem młodszy.
Także dlatego, że dzieci wniosły do mojego życia spokój i pewien rytm, których wcześniej mi brakowało. Aż do narodzin pierworodnego przynosiłem do domu futbol i całą swoją złość. Potem sytuacja się zmieniła. Synowie wywrócili wszystko do góry nogami. Wracałem do domu, patrzyłem na dzieci i o wszystkim zapominałem. Pojawiły się w moim życiu i piłka nagle przestała być najważniejsza. Liczyło się tylko to, żeby były zdrowe.
Starałem się wychować je jako Zlatan, a nie jako Ibra, zrobiłem wszystko, żeby zapomnieć o sobie jako piłkarzu i stawać przed nimi tylko jako ojciec, ponieważ kiedy były małe, nienawidziły futbolu. Widziały, że ich tata bardziej należy do innych niż do nich samych: telewizja, zdjęcia, autografy, stadion – wszędzie był Ibra.
Kiedy zabierałem ich na łąkę, żeby pokopać piłkę, jeden płakał, a drugi obserwował ptaki.
A później pewnego dnia zaczęli grać w Fifę i odkryli Neymara, Messiego, Buffona, Tottiego…
Przychodzą do mnie i mówią: „Tato, ale są jeszcze inni świetni piłkarze”.
Pewnie, jest ich wielu, nie istnieje tylko Ibrahimović. „Ach, okej”.
I od tamtej pory uznają futbol za ciekawy i proszą, bym z nimi pograł. Oszaleli na punkcie piłki nożnej, w którą gramy razem, indywidualnie i z naszymi drużynami, na ekranie albo na boisku, i mają dziś absolutną futbolową obsesję.
Jako dzieci znalazły się w cieniu piłkarza, ale wyciągnąłem ich stamtąd, postawiłem w słońcu i teraz staram się, żeby w domu był tylko tata, a nie zawodnik.
W naszym domu w Szwecji nie ma ani jednego mojego piłkarskiego zdjęcia czy trofeum. W domu moich synów mieszka tylko ojciec, a nie piłkarz, bo to nasze schronienie. Muszą dorastać niezależnie od mojej historii, żeby móc napisać własną, żeby pewnego dnia mogli wybrać własną drogę, samodzielnie postawić przed sobą wyzwanie.
I wykonać własne przewrotki.
Adrenalina
© 2021 Zlatan Ibrahimović
© 2021 RCS MediaGroup S.p.A., Milan
Copyright © for the translation by Barbarda Bardadyn (1–5), Marcin Nowomiejski (6–10) 2022
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2022
Redakcja – Grzegorz Krzymianowski
Korekta – Dominik Leszczyński
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Przygotowanie e-booka – Natalia Patorska
Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2022
ISBN mobi: 9788382105216
ISBN epub: 9788382105223
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Szymon Gagatek, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto, Paulina Gawęda, Beata Nowak
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Mateusz Wesołowski
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz, Marcin Mendelski
Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl