Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść o kraju od dziesięcioleci targanym wojnami, zapomnianych górach, samotnym wejściu na najwyższy szczyt Afganistanu, narodzinach polskiego himalaizmu zimowego i zmaganiach afgańskich alpinistek. W książce autor zabiera czytelnika do Korytarza Wachańskiego. Sprawdza, czy można wspinać się bezpiecznie w afgańskim Hindukuszu. Podąża śladami średniowiecznych kupców, mudżahedinów, broniących dostępu do regionu przed talibami; czy polskich alpinistów, którzy właśnie tu rozpoczynali epokę zimowej eksploracji najwyższych gór. Był też świadkiem alpejskich zmagań młodej Hanify.
Czy uda się postawić stopę pierwszej Afgance na Noszaku – najwyższym szczycie kraju jej ojców oraz czy znajdzie się jeszcze miejsce na radość w kraju zajmującym niechlubne ostatnie miejsce w Światowym Rankingu Szczęścia? Przekonajmy się.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 280
Zamknij oczy i wyobraź sobie, że idziesz kamienistą drogą. Patrzysz pod nogi, bo silny wiatr sypie piaskiem w oczy. Co jakiś czas odwracasz się, by zmierzyć wzrokiem szeroką dolinę. Z prawej strony zielone pola uprawne, rzeka, z lewej – stoki ośnieżonych szczytów. Co jakiś czas mijasz dzieci przeganiające stada kóz i owiec. Uśmiechają się do ciebie od ucha do ucha. Piekące słońce sprawia, że wargi ci się kleją, a między zębami trzeszczy drażniąco drobny piasek. Przechodzi kilka kobiet z dziećmi, zerkają nieśmiało w twoją stronę. Przeprawiasz się przez górski strumyk, który właśnie wylał na drogę. Grupka mężczyzn usiłuje wyregulować jego nurt za pomocą szpadli. Pozdrawiacie się i życzycie sobie wszystkiego dobrego. Idziesz dalej, mozolnie, krok za krokiem…
Teraz cofnijmy się o dwieście lat. Imperium Rosyjskie rozwija się dynamicznie. Podporządkowało sobie tereny dawnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów i teraz dokonuje ekspansji na tereny Azji Środkowej. Dotarło aż do granic Afganistanu. W tym samym czasie Brytyjczycy powiększają terytorium Indii Brytyjskich. By zachować neutralność, obydwa mocarstwa doszły do porozumienia i postanowiły utworzyć strefę buforową. Padło na Wachan, który przyłączono do Afganistanu. Ludzie żyjący na tych terenach to głównie pasterze i rolnicy, którzy niezależnie od politycznych zawirowań od pokoleń zamieszkują ten wąski pas ziemi między Pamirem a Hindukuszem. Żyją w skromnych warunkach, są prości, lecz serdeczni i przyjaźni.
A teraz otwórz oczy. Czy już wiesz, dlaczego tam jadę?
Plemiona zasiedlające Korytarz Wachański przyjezdni uznawali za przyjazne i gościnne. W tajnym raporcie, przygotowanym przez porucznika Williama Robertsona w 1892 roku dla wywiadu brytyjskiego w czasie napięć (powszechnie nazywanych wielką grą) między Imperium Rosyjskim a Imperium Brytyjskim w XIX wieku, czytamy, że Wachowie nie przejawiają instynktów wojowniczych, nie są fanatykami religijnymi i niewielu ma broń. Z powodu odizolowania naturalnymi barierami i małej atrakcyjności terenu rzadko byli atakowani przez bardziej agresywne plemiona i właściwie stali się pacyfistami. Autor raportu podsumowuje, że zajmują się głównie uprawą i hodowlą oraz że nie są przedsiębiorczy ani skłonni do podróżowania na duże odległości.
Wachan to nie tylko życzliwy, gościnny lud i wyjątkowa kultura. To także szerokie doliny, surowe lodowce i sięgające chmur szczyty. Samotne wędrowanie po niedostępnych górach Afganistanu, z dala od cywilizacji, porównać można do życia ascety, który siłę czerpie z opanowania i spokojnego umysłu. Moc spływa nań ze skalnych turni i wsącza się do krwiobiegu niczym górski potok. Dodaje determinacji, hardości i konsekwencji w dążeniu do celu. Szczyt jednak nie jest celem samym w sobie. Każdy krok po osypującym się zboczu Doliny Wachańskiej, każde słowo, które pada z ust wachańskiego pasterza, każdy szczerbaty uśmiech dzieci spotkanych po drodze buduje moją opowieść o tym pięknym regionie targanym wojnami.
Mój obraz Afganistanu dopełnię rytuałem wypiekania przepysznego chleba naan w pamirskim domu i smakiem afgańskiej herbaty przyrządzonej przez wachańskich górali. Spełniając sen o Noszaku, spędzę wiele nocy pod rozgwieżdżonym niebem w schronieniu z kamieni – hominaku – w towarzystwie wyjątkowych i życzliwych ludzi, którzy pokazali mi, jak radzić sobie w trudnych górskich warunkach.
Afganistan postrzegamy jako kraj, w którym od dziesięcioleci trwają wojny, gdzie niestabilna sytuacja polityczna i ciągłe zagrożenie atakiem terrorystycznym blokują rozwój turystyki. Kiedy jechałem tam po raz pierwszy, nie wiedziałem, czego się spodziewać. Miałem mieszane uczucia, a bliscy i znajomi odradzali mi wyjazd. Nic dziwnego – wystarczy przejrzeć nagłówki światowych gazet lub wpisać w wyszukiwarce internetowej słowo Afganistan. W wynikach nie znajdziemy pięknych pocztówkowych widoków, uśmiechających się dziewcząt, finezyjnie oświetlonych zabytków. Zamiast tego ujrzymy zgliszcza i pył unoszący się po wybuchach, rannych ludzi i płaczące dzieci ze strachem i bólem w oczach.
Kiedy po raz pierwszy starałem się o wizę w ambasadzie w Tadżykistanie, musiałem na pomiętej kartce napisać oświadczenie, że jestem w pełni świadomy sytuacji politycznej w Islamskiej Republice Afganistanu oraz że składając wniosek wizowy, oświadczam, iż podróżuję na własne ryzyko i biorę pełną odpowiedzialność za swoje bezpieczeństwo w czasie pobytu w tym kraju. To był Afganistan pogrążony w wojnie domowej, kraj ciągłych potyczek między talibami a armią rządową.
Podczas tamtej podróży zetknąłem się z nieznaną mi kulturą, odmienną religią, osobliwym językiem, z innym fascynującym światem. Wraz z partnerem wspinaczkowym eksplorowaliśmy zapomniany Hindukusz, ale po wyprawie czułem niedosyt. Wiedziałem, że to tylko kwestia czasu, kiedy ponownie odwiedzę ten górski kraj. Dwa lata później postanowiłem więc wrócić, tym razem sam, do Afganistanu, w rejon Korytarza Wachańskiego, aby zobaczyć i zrozumieć więcej. Chciałem sprawdzić, czy, pomimo eskalacji konfliktu między talibami i siłami rządowymi, jest jeszcze możliwe podróżować i wspinać się bezpiecznie w afgańskim Hindukuszu. Udało mi się dotrzeć do Wachanu, zetknąć z kulturą Wachów, podczas górskiej wędrówki z pasterzami poduczyć się języka wachi, a na koniec wejść samotnie na najwyższy szczyt Afganistanu Noszak, który ma, bagatela, 7492 metry nad poziomem morza. To było jeszcze przed przejęciem władzy przez talibów, kiedy, pomimo wojny domowej, można było dość łatwo dostać wizę do Afganistanu.
Chcę pokazać wam Afganistan widziany ze szczytu Noszaka. Nie będzie łatwo. Na szczęście wszelkie trudy związane z aklimatyzacją i surowym klimatem Hindukuszu zostaną zrekompensowane pięknymi widokami ze szczytu. Góry wysokie nieustannie uczą mnie pokory wobec nieokiełznanych sił przyrody, pozwalają poznać własne słabości i pokazują, jak przetrwać w trudnych warunkach.
Wydaje mi się, że na każdym, kto zdecyduje się opowiedzieć o Afganistanie, ciąży duża odpowiedzialność. Obyczajowość tego rejonu świata tak bardzo różni się od obyczajowości Zachodu, że lakoniczne nagłówki i migawkowe opisy w gazetach mogą jedynie wypaczyć obraz. Każdy przybysz z Europy zetknie się z diametralnie odmienną cywilizacją, która od dawna wpływała na sytuację geopolityczną na świecie, dlatego aby pokazać obecne wydarzenia w szerszym kontekście, należy w sposób sumienny, pozbawiony etnocentryzmu i jak najbardziej obiektywny nakreślić charakterystykę społeczną, środowiskową i gospodarczą tego kraju.
*
Patrząc na współczesny Afganistan, spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy z tego tygla kulturowego może wyłonić się kiedyś stabilne państwo. Resentyment powstały w wyniku wojen i podbojów trwa dłużej niż pamięć o potędze zdobywców. Warto wspomnieć choćby o utrwalających się od stuleci antagonizmach między Hazarami i Pasztunami, które nie znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Afgański uczony, profesor Hasan Kakar, w swoich publikacjach pisze, że pod koniec XIX wieku, za panowania pasztuńskiego emira Abdura Rahmana Chana, tysiące Hazarów zginęło, zostało wydalonych i zniewolonych. Współczesny hazarski pisarz Syed Askar Mousavi wspomina, że w tamtym czasie połowa populacji Hazarów została wysiedlona do Indii Brytyjskich i przygranicznych prowincji Iranu. Doprowadziło to do tego, że Pasztunowie wraz z innymi grupami etnicznymi zajęli część historycznej krainy Hazaradżat. Szyiccy Hazarowie byli także ofiarami masakr dokonanych przez sunnickich talibów i Al-Kaidę. Obecnie sytuacja wydaje się bardziej stabilna, jednak Hazarowie, którzy mieszkają w południowych prowincjach Afganistanu, nadal spotykają się z dyskryminacją ze strony Pasztunów. Pamięć dawnych urazów nie zniknie tak szybko jak ślady wojny pod warstwą pyłu z kabulskich ulic.
Artykuł czwarty konstytucji Afganistanu wymienia czternaście głównych grup etnicznych, a mieszkańcy posługują się około czterdziestoma językami, o dialektach nie wspominając, co wiele mówi o złożoności kulturowej i społecznej tego kraju. Nieprzypadkowo linia Duranda, ustalona pod koniec XIX wieku, prowadzi przez środek obszaru od pokoleń zamieszkanego przez Pasztunów. Brytyjczycy podczas wyznaczania granic, aby ustabilizować swoją dominację w regionie, przyjęli zasadę „dziel i rządź”. Duża różnorodność etniczna Afganistanu oraz sztucznie narzucone przez wielkie mocarstwa granice wielokrotnie były przyczyną konfliktów. Uzbecy, Tadżycy, Hazarowie i Pasztunowie zamieszkują ten sam kraj i pomimo wielu różnic muszą nawiązać nić porozumienia.
Mozaika etniczna tego regionu zmieniała się dynamicznie na skutek konfliktów zbrojnych, sytuacji ekonomicznej, stanu infrastruktury czy choćby możliwości edukacji. Lokalne zatargi we wszystkich regionach i między wszystkimi grupami etnicznymi wybuchają najczęściej na tle sporów dotyczących własności lub dostępu do zasobów, niezależnie od tego, czy chodzi o ziemię, wodę, pieniądze, interesy, władzę, mariaż lub dziedziczenie. Powodem wielu sporów jest naturalnie ewoluująca presja demograficzna, której towarzyszy konkurencja.
Niejednokrotnie można było zaobserwować tendencje rządów do faworyzowania poszczególnych grup. Przyczyniło się to do wyraźnego zwiększenia wpływu Pasztunów w polityce oraz podkreślenia ich militarnej i liczebnej dominacji. W opracowaniu poświęconym Afganistanowi pod redakcją Petera Blooda można przeczytać, że napięcia między plemionami istniały zawsze, od drobnych sprzeczek po waśnie trwające przez wiele pokoleń, wybuchające z różnych przyczyn, lecz jak na tak bogaty tygiel kulturowy w historii Afganistanu odnotowano wyjątkowo niewiele wewnętrznych niesnasek, które miałyby podłoże etniczne.
Typowy sklep w Korytarzu Wachańskim
Tożsamość etniczna w Afganistanie uwidoczniła się pod koniec wojny sowiecko-afgańskiej, kiedy to nasiliła się walka o władzę pomiędzy dominującymi grupami. Po upadku wspieranego przez Związek Radziecki i Indie rządu Mohammada Nadżibullaha w 1992 roku doszło do ostrych starć, które okazały się bardziej brutalne niż wojny emira Abdura Rahmana przeciwko m.in. Hazarom w latach 1891–1896. Konflikt ten pokazał, jak bardzo afgańskie społeczeństwo dzielą religia oraz pochodzenie etniczne czy regionalne. Nie ma wątpliwości, że radziecka interwencja zbrojna poważnie zakłóciła delikatną równowagę społeczną budowaną przez wiele stuleci.
Wielu Afgańczyków powie jednak, że obecne zamieszanie napędzane jest bardziej przez chciwość polityków i ingerencję z zewnątrz niż przez kwestie etniczne, religijne czy regionalne. Chociaż tradycyjne struktury nie były sprawiedliwe dla wszystkich obywateli tego kraju, pozwalały na zachowanie społecznej stabilności. Niezależnie od interwencji Związku Radzieckiego czy Stanów Zjednoczonych na obszarach poza zasięgiem konfliktu spotykało się zachowania sugerujące, że może nastąpić powrót do starego porządku. Społeczność Korytarza Wachańskiego, gdzie rais, szef wioski, czuwa nad prawem, a moki, przywódca duchowy, nad wiarą, wydaje się dobrym przykładem.
W odległych dystryktach, takich jak Wachan, centralna władza państwowa ma ograniczony zasięg i do dzisiaj przetrwały tam struktury plemienne, które z powodzeniem regulują zachowania lokalnej społeczności. Dzięki temu w Wahanie czuję się bezpiecznie, bo wiem, że region znajduje się poza areną konfliktu. Zamiast patroli wojskowych spotykam prostych, serdecznych ludzi, którzy przyjmują mnie z ujmującą gościnnością. Dodatkowo izolacja Wachanu pogłębia różnice kulturowe i społeczne, czyniąc tę dolinę żywym skansenem, gdzie życie toczy się dawnym rytmem.
*
Społeczeństwo afgańskie, w przeciwieństwie do społeczeństw zachodnich, wydaje się dość konsekwentne w podejściu do ról przypisanych płci, które różnią się w zależności od grupy etnicznej. Podczas konserwatywnych rządów talibów w latach 1996–2001 kobiety praktycznie utraciły większość swoich praw, którymi cieszyły się wcześniej. Zabroniono im pracować, zdobywać wykształcenie, opuszczać dom bez męża lub krewnego, korzystać z rozrywek, a nawet z usług lekarza. Gdy na skutek wojny w 2001 roku talibowie stracili władzę, sytuacja zdecydowanie się poprawiła. Afganki uzyskały więcej praw i zaczęły aktywnie uczestniczyć w życiu społecznym. Uchwalona w 2004 roku konstytucja zagwarantowała im równouprawnienie, kobiety mogą się uczyć i zasiadać w parlamencie.
Jednak prawo to jedno, a stosowanie go to drugie. Aktywistki organizacji feministycznych zwracają uwagę, że kobiety wciąż są dyskryminowane. W kraju, gdzie za nieposłuszeństwo wobec władzy, woli ojca, męża czy męskiego opiekuna nadal grożą im surowe kary, nie jest łatwo wyjść na ulice i pod czarnym parasolem domagać się swoich praw. Trudna sytuacja kobiet w Afganistanie stała się jeszcze gorsza po wycofaniu się z tego kraju armii amerykańskiej i jej sojuszników w 2021 roku. Talibowie, mając pod kontrolą całe państwo, nie zamierzali iść na ustępstwa. Zakazano Afgankom publicznie uprawiać sport, ograniczono dostęp do edukacji. Kobiety wyszły na ulice, co spotkało się z aktami przemocy wobec protestujących. W społeczeństwie wyczuwa się podział. Nie wszyscy popierają, a być może nawet rozumieją potrzebę rozwoju na drodze aktywności fizycznej, także w górach.
Polacy po II wojnie światowej mieli stosunkowo łatwy dostęp do masywu Noszaka – do granicy z Afganistanem można było dojechać koleją z Moskwy – dlatego w latach 1960–1977 wybrało się tam aż dwanaście wypraw, zarówno „państwowych”, jak i organizowanych przez kluby wysokogórskie. Wzięło w nich udział aż sto szesnaście osób, w tym sześć pań, a wierzchołek główny zdobyło pięćdziesięciu pięciu alpinistów i cztery alpinistki: Wanda Rutkiewicz, Ewa Czarniecka-Marczakowa, Maria Mitkiewicz i Aleksandra Szafirska.
Za najwybitniejszy polski sukces wspinaczkowy w masywie Noszaka uważa się zimową wyprawę, której zwieńczeniem było wejście Tadeusza Piotrowskiego i Andrzeja Zawady. Na wierzchołku stanęli w nocy z 13 na 14 lutego 1973 roku. Dziesięcioosobowy zespół wspinaczy pracował na ten sukces przez dwadzieścia dwa dni, od czasu założenia obozu bazowego Put Gar. To osiągnięcie symbolicznie uznaje się za początek zimowej eksploracji gór najwyższych, której ukoronowaniem było zimowe wejście na Mount Everest dokonane przez Leszka Cichego i Krzysztofa Wielickiego, choć wydaje się, że największym sukcesem w zimowych zmaganiach w górach wysokich jest zdobycie zimą K2. Nie przypadł on jednak ludziom z Zachodu, a dziesięciu Nepalczykom, co jest pięknym zakończeniem historii zimowych zmagań z tą górą.
Jedyna restauracja w stolicy dystryktu Iszkaszim
Jak wspinano się w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych? Typowa wyprawa wysokogórska mogła liczyć więcej niż dziesięciu uczestników, o tragarzach nie wspominając, dlatego warto przypomnieć tu Krzysztofa Żurka, który 22 lipca 1976 roku jako pierwszy wszedł samotnie na Noszak, robiąc to w ciągu jednego dnia. Mimo iż w tamtym czasie w rejonie masywu działało wiele wypraw – Żurek był członkiem wieloosobowej ekspedycji, a droga normalna, czyli zachodnim ramieniem, była przygotowana – solowe wejście zdecydowanie wyprzedziło epokę i zwiastowało przyszłe trendy we wspinaczce wysokogórskiej: lekko i szybko, light and fast.
Interwencja zbrojna Związku Radzieckiego oraz stan wojenny w Polsce, skutkujący uniemożliwieniem Polakom wyjazdów za granicę, zakończyły okres polskiej działalności w Hindukuszu. Rozpoczęta przez Bolesława Chwaścińskiego – organizatora pierwszej wyprawy na Noszak w 1960 roku – epoka dobiegła końca. Góry Afganistanu zostały zamknięte dla wspinaczy na wiele lat. Kraj zmienił się w jedno wielkie pole bitwy, gdzie obce wojska i plemienne grupy militarne ścierały się w walce o nieuchwytną jak cień władzę.
Zbrojny konflikt radziecko-afgański, wojna domowa mudżahedinów, dyktatura talibów czy najdłuższa w historii Stanów Zjednoczonych konfrontacja zbrojna skutecznie odstraszyły alpinistów. Dopiero od niedawna znów tam zaglądają i nie zważając na niebezpieczeństwo, starają się przetrzeć dawno zapomniane szlaki.
Afganistan w ciągu zaledwie kilku dekad zmienił się nie do poznania. O tym, jak kiedyś wyglądał ten kraj przez dziesięciolecia pogrążony w konflikcie zbrojnym, opowiada alpinistka i reżyserka Anna Pietraszek1. Po raz pierwszy pojechała do Afganistanu w 1973 roku. Wraz z grupą wspinaczy wyruszyła zdobyć pokryte lodem szczyty Hindukuszu w rejonie masywu Mir Samir. Te chwile na zawsze pozostały w jej pamięci i wpłynęły na jej całe życie. W kolejnych latach była w Afganistanie dwanaście razy. Jesienią 2002 roku pojechała po raz ostatni do tego wyniszczonego wojną, zburzonego i zaminowanego kraju. Dotarła do położonej w Hindukuszu wioski, w której mieszkają jej przyjaciele. Chciała dowiedzieć się, czy przetrwali wojnę. Spotkanie po latach było wzruszające. Okazało się, że dwa światy – islamu i cywilizacji Zachodu – mogą się spotkać, jeśli pomostem między nimi jest ludzka przyjaźń.
*
W 1973 roku po raz pierwszy pojechałam do Afganistanu ze studencką wyprawą zorganizowaną przez Akademicki Klub Alpinistyczny w Krakowie. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ten kraj stanie się dla mnie tak bliski jak Polska. Potem już rokrocznie, a czasem dwa razy w roku jeździłam w Hindukusz czy w rejony Himalajów, coraz bardziej pragnąc stać się dziennikarką, robić filmy. Pasja i determinacja sprawiły, że to się szybko ziściło. Przez tych kilkadziesiąt lat udało mi się zrealizować około pięćdziesięciu filmów podróżniczych, eksploracyjnych, sportowych.
W Afganistanie byłam dwanaście razy, a celem mojej ostatniej wyprawy było odnalezienie afgańskich przyjaciół po dwudziestu trzech latach wojny. Wiedziałam, że muszę tam pojechać. Wreszcie udało mi się namówić na udzielenie mi wsparcia redakcję publicystyki w Telewizji Polskiej. Dostałam zlecenie. Ograniczenia budżetowe zmusiły mnie do samotnej podróży. Nie dostałam ani operatora, ani kogokolwiek do pomocy w pracy na miejscu. Ale udało się!
Przyleciałam do Kabulu z wieloma kilogramami bagażu filmowego. Najpierw mieszkałam w wojskowej bazie Bagram. W towarzystwie polskich saperów zaczynałam poznawać największe niebezpieczeństwo Afganistanu – pola minowe. Przeszłam szkolenie, które przesądziło o tym, że wróciłam, że udało mi się przeżyć moją szaloną wyprawę. Według wyliczeń saperów na terenie tego kraju założonych było blisko dziesięć milionów min.
Trudno sobie wyobrazić, jak to jest znaleźć się na terenie zaminowanym. Tego uczucia nie da się opisać. Trzeba się otrzeć o śmierć, aby to zrozumieć. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie byłam tak blisko śmierci jak wtedy, kiedy weszłam bezwiednie na pole minowe. Tak gęsto zaminowane, że nikt od wielu lat nie odważył się tam chodzić. Ja o tym nie wiedziałam.
Wracaliśmy umęczeni filmowaniem z Hindukuszu. Na wyboistej drodze szarpało dżipem we wszystkie strony, a ja siedziałam na pace. Umówiłam się z kierowcą, że kiedy zobaczę coś szczególnie interesującego, będę stukać w dach szoferki, żebym mogła zeskoczyć i filmować. Czasu było mało, bo musieliśmy dotrzeć do Kabulu przed zapadnięciem zmroku, żeby uniknąć ryzyka nocnego napadu. Często się zatrzymywaliśmy, bo zależało mi na ciekawych ujęciach, na dobrych przebitkach.
Niedaleko miasteczka Czarikar zobaczyłam piękne pole pełne foremnych kamieni, z lasem radzieckich czołgów. Wyglądały, jakby ktoś je w pośpiechu zostawił. Przeżarte rdzą lufy celowały gdzieś daleko w Hindukusz. Tam, na horyzoncie – pokryte lodem góry, symbol wolności, a tu – porzucone maszyny, symbol cierpienia narodu afgańskiego.
Nie mogłam się oprzeć chęci uchwycenia tego w kadrze. Zatrzymałam samochód, chwyciłam kamerę, dwa aparaty fotograficzne i pobiegłam jak najdalej między pordzewiałe czołgi. Zrobiłam wtedy kilka naprawdę dobrych ujęć. Idealne światło, w tle ośnieżone szczyty. Wokoło świszczał wiatr, szalony hindukuski wiatr.
Nagle przez ten szum dotarły do mnie krzyki dzieci. Stały na drodze i wołały coś niewyraźnie. Nie podeszły bliżej. Rozejrzałam się dookoła. Coś było nie tak, coś było inaczej niż zwykle. Dlaczego te dzieci do mnie nie przybiegły? Dwie dziewczynki stały na szosie, machały rękami i starały się przekrzyczeć świst wiatru.
I wreszcie usłyszałam, co wołają:
– Indzia min! Indzia min hast! Tam są miny!
Po chwili dotarło do mnie, że stoję na polu minowym, że mam dwadzieścia, może trzydzieści metrów do asfaltu. Szybko sobie uświadomiłam, że nie mogę pójść tak, jak mnie uczyli saperzy w Bagramie: „Jeżeli się zapędzisz na pole minowe, wracaj po swoich śladach”. Śladów nie widać – pole szutrowe. Nie było wyjścia. Starałam się odtworzyć w pamięci całą trasę. Serce mi waliło. Wiedziałam, że źle postawiony krok może być ostatni! Jak to będzie? Czy to będzie bolało? – zastanawiałam się. Wspomnienia przelatywały mi przez głowę w szalonym tempie. Widziałam rodzinę, bliskich znajomych, bazę Bagram. Kiedy wreszcie osiągnęłam asfalt, poczułam ulgę, lekkość. Dużym susem wskoczyłam na pakę dżipa, zastukałam do kierowcy i pojechaliśmy.
Dopiero po dwóch dniach dotarło do mnie, co się wydarzyło na tym polu minowym. Siedziałam w czajchanie i nie mogłam zbliżyć do ust kubka z herbatą. Wszystko mi się wylewało, ręce mi się trzęsły. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. To nieopisane uczucie znaleźć się na granicy życia i śmierci. Myślę, że człowiek wówczas rodzi się po raz drugi.
Kabul w 2002 roku, kilka miesięcy po odsunięciu od władzy talibów, przypominał mi fotografie powojennej Warszawy. Ogrom zniszczeń, ostrzelane ściany, kikuty domów. Wśród tych ruin – rozczochrane dzieci, bieda, płacz, brud. Kiedy podchodziłam do ludzi w ruinach, trochę się bałam na początku. Obawiałam się, co może mnie spotkać ze strony afgańskiej ludności, żyjących na ulicy kobiet. Ich twarze były szorstkie, zacięte, pochmurne.
Przełamywałam swój opór, podchodziłam i mówiłam: Salam alejkum! Szoma chob hasti? Szoma czetori hasti, dżur hasti? Tak zawsze się zwracam do nieznajomych, takim kurtuazyjnym zapytaniem: Jak się czujesz? Jak się masz? Czy wszystko dobrze? Odpowiedź jest zazwyczaj ta sama: Aaa, szoma honom chob hasti? Szoma czetori hasti, dżur hasti? To taki sposób, żeby przełamać pierwsze lody. I to wystarczało, żeby nasze oczy się odnalazły, żeby w tych dzikich twarzach zobaczyć pragnienie spotkania z drugim człowiekiem. Siadaliśmy na ruinach, zdarzało się, że ktoś przytulał się do mnie i płakał.
Kiedy w kabulskiej dzielnicy Gozargo dotarłam do rumowiska liceum dla dziewcząt, które kiedyś często odwiedzałam, by poznać młode Afganki, zobaczyłam zburzone ściany, wypalone granatami wnętrza. Czułam niemoc. Z rozpaczy schowałam twarz w dłoniach. I nagle z tych zadymionych czeluści ktoś zawołał ciepłym głosem. Nie wierzyłam własnym oczom. To była moja przyjaciółka Holia. Zrobiłam kilka kroków, po czym znieruchomiałam. Przede mną tylko zgliszcza, a ona machała, stojąc na krawędzi piętra. Pogięte stalowe pręty wystawały z żelbetonowej konstrukcji, a schody trzymały się tylko na kilku drutach. Było dla mnie nie do pojęcia, jak mogła mieszkać w takich warunkach. Pokonałam strach i wspięłam się po zgliszczach.
A tam, za tymi wszystkimi barierami strachu, stały kobiety, stały dzieciaki z serdecznymi uśmiechami. Zdumione, że ktoś taki jak ja, tak ubrany, z plecakiem, taki wykarmiony – idzie do nich. Zdziwione, że się ich nie boję, nie brzydzę. Zostałam przywitana, jakbym weszła do domu najbliższych mi ludzi. Podsunęły mi skrawek starego worka i zmieszane powiedziały:
– Wybacz, nie mamy dywanu, usiądź.
Panował rwetes, przygotowania jak do wizyty kuzynki z daleka. Ktoś pobiegł do sąsiadów. Ktoś przyniósł talerzyk. Ktoś inny miał jeszcze całą filiżankę, ktoś znalazł łyżeczkę, a z pokoju na końcu zrujnowanego korytarza wybiegła kobieta w liliowej chuście. Mówiła:
– Nie denerwujcie się! Mam herbatę, mam herbatę! Możecie ją przyjąć.
Byłam ich gościem.
Od tego spotkania myślę o Holii jak o swojej najbliższej, serdecznej przyjaciółce. Jest typową afgańską kobietą, której zadaniem było być matką, kochać dzieci, kochać męża i służyć im. Kobiety w Afganistanie lubią tę rolę wyznaczoną przez społeczeństwo, nie postrzegają jej jako poniżającej. One widzą w swojej kobiecości olbrzymią wartość.
Holię i całą jej rodzinę wyprowadzono w nocy z domu. Mąż został postawiony pod ścianą i na jej oczach, w obecności ich czworga dzieci, w okrutny sposób zabity przez talibów. Została bez środków do życia, bez jakiejkolwiek pomocy, nie umiejąc sobie poradzić. Jestem pełna podziwu dla tych kobiet, które musiały się odnaleźć w okrutnej rzeczywistości, gdzie były tylko ruiny, a społeczeństwo zapomniało o najsłabszych.
Płakałam, kiedy opowiadała mi swoją historię. Miała wtedy już sześcioro dzieci. Dwoje pochodziło z gwałtu. Po śmierci męża została pohańbiona w czasie wędrówki do Iranu w poszukiwaniu lepszego jutra. W krajach muzułmańskich kobieta bez opieki mężczyzny jest przedmiotem, można jej używać. W tamtejszej obyczajności wdowa powinna być otoczona opieką innego mężczyzny z rodziny – brata męża lub kuzynów. Ale nikogo już nie miała. Rodzina została rozbita, a wielu kuzynów po prostu zabitych. Jeżeli mordowano męża, mordowano też jego brata, mordowano ojca, mordowano wszystkich chłopców w rodzinie, żeby siła się nie odradzała.
Szwajcarska organizacja The New Humanitarian szacowała, że w zaminowanym, zrujnowanym Afganistanie było wtedy kilkaset tysięcy wdów. To były kobiety bez perspektyw, bez przyszłości. Często miały dzieci lub rodziców pod opieką. Wcześniej były odpowiedzialne za domowe ognisko, za rodzinę. Nie miały żadnego przygotowania zawodowego, nawet najprostszych umiejętności. Nie miały po prostu nic.
Kiedy wypiłam herbatę i miałam podziękować za gościnę, Holia powiedziała:
– Powierzyłam ci historię swojego życia. Opowiedziałam ci, skąd mam te dzieci. Wszystko to powiedziałam ci po to, żebyś zabrała te wspomnienia do Polski, żebyś wszystkim w Polsce o nas mówiła. O nas – afgańskich kobietach.
Zdjęła pierścionek i włożyła mi go na palec.
– Nie, Holia, przecież to jedyne, co masz! – powiedziałam.
– Właśnie dlatego ci to daję – odparła bez wahania.
Blaszana obrączka z kawałkiem szkiełka. Wręczyła mi ją, mówiąc, że to jest wszystko, co ma cennego, i chciałaby, żebym miała tę pamiątkę po niej na zawsze. Pierścionek od afgańskiej wdowy spotkanej w ruinach.
Na zdjęcia w Kabulu i okolicach zaplanowałam trzy tygodnie. Marzyłam też, żeby odwiedzić miejsce szczególnie bliskie memu sercu – górską wieś Daszt-e Riwat w Dolinie Pandższiru. Uzyskanie przepustki od szefów policji afgańskiej na samotny wjazd w Hindukusz graniczyło z cudem. Pierwszy raz na wyprawie w góry byłam tam dwadzieścia dziewięć lat wcześniej i chyba to wpłynęło na decyzję na posterunku. Udało się! Dostałam pozwolenie!
Pandższir zapamiętałam jako dolinę o rdzawych zboczach i zielonych pastwiskach. Taki jest Hindukusz. Już za pierwszym razem zachłysnęłam się pięknem tego miejsca. Wówczas zapadło mi w pamięć i zajęło szczególne miejsce w moim sercu. To jednak nie tylko malownicze krajobrazy, ale także wyjątkowi ludzie, którzy sprawili, że Pandższir i Afganistan stały się moim drugim domem.
Gdzieś pośrodku Doliny Pandższiru leży górska wioska Daszt-e Riwat, w której mieszkał w czasie mojej pierwszej wyprawy do Afganistanu, w 1973 roku, siedemnastoletni chłopiec Azrad Gul. Poszedł z nami w karawanie jako najmłodszy chłopak przyuczany przez starszych do zawodu tragarza. Byliśmy w zbliżonym wieku. Nie ukrywam, że najbardziej odpowiadało mi towarzystwo tego przystojnego młodzieńca. Od rana do wieczora tryskał humorem. Uwielbiałam go i dzięki niemu łatwiej było mi znieść trudy tamtej wyprawy.
Wyprawa górska w okolicy Doliny Pandższiru była dla mnie szczególnie wymagająca. Okazało się, że masyw Koh-e Dżiuri w górnych partiach jest cały pokryty lodem. Trudna wspinaczka spowodowała, że poraniłam sobie stopy w niewygodnych butach. Na dodatek w drodze powrotnej ze szczytu nie było czasu biwakować, tylko całą noc schodziliśmy po szutrach, po wielkich skalnych urwiskach. Kiedy zeszłam do bazy, z moich stóp sączyła się krew. Miałam paskudnie jątrzące się rany. Tragarze byli już umówieni i trzeba było iść w dół. Poza tym w bazie skończyło się jedzenie i nie mogliśmy zostać dłużej, by moje nogi się choć trochę zagoiły.
Nie było wyjścia. Kolega oddał mi swoje buty o pięć numerów za duże, które z trudem włożyłam na obandażowane stopy. Dostałam jeszcze środki przeciwbólowe i podpierając się czekanem, próbowałam iść w dół. Przede mną były cztery dni zejścia w eksponowanym terenie. Szybko rozwinął się stan zapalny i dostałam czterdziestostopniowej gorączki. Zapłakana, sparaliżowana bólem, schodziłam jako ostatnia. Z każdym krokiem coraz dobitniej docierało do mnie, że nie dojdę. Góry mnie pokonały.
I wtedy przez łzy zobaczyłam sylwetkę mężczyzny. Prowadził ze sobą konia. Nie byłam pewna, czy to nie omamy, bo skąd tak wysoko w górach konie. Malutka postać rosła. Nie mogłam opanować euforii, kiedy rozpoznałam, że to mój przyjaciel, nasz tragarz, Azrad Gul. Wyglądał dumnie jak jeździec z buzkaszi – czapendaz. Byłam uratowana.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
1 Materiał opracowany na podstawie rozmów z Anną Pietraszek oraz reportażu Krzysztofa Wyrzykowskiego dla Polskiego Radia Historia trzech pierścieni z cyklu Rozmowy po zmroku. Audycja otrzymała Nagrodę im. Witolda Zadrowskiego w konkursie „Polska i Świat 2002”.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
© Copyright by Łukasz Kocewiak, 2022 © Copyright by Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o., 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.
Redaktor prowadząca Justyna Maluga
Redakcja i korekta Ludmiła Kucharska, Beata Słama
Projekt okładki Patrycja Skłodowska
Zdjęcia Łukasz Kocewiak Jakub Szczerba Fredrik Östman Stewart Miller
Zdjęcie na okładce Łukasz Kocewiak
Opracowanie graficzne Marzena Piotrzkowska
Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o.
ul. Biskupa Dominika 11, 83-130 Pelplin
tel. 58 536 17 57, fax 58 536 17 26
www.bernardinum.com.pl
ISBN 978-83-8333-004-4
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Karol Ossowski