Afryka to nie państwo. Pora przełamać stereotypy - Dipo Faloyin - ebook

Afryka to nie państwo. Pora przełamać stereotypy ebook

Faloyin Dipo

0,0
59,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Odrzuć stereotypy i zobacz Afrykę taką, jaka jest naprawdę!

Najlepsza książka o wszystkich barwach tak zwanego Czarnego Kontynentu. Czytajcie i odkrywajcie!

Dipo Faloyin, redaktor magazynu „Vice”, w tej zabawnej i wnikliwej książce zabierze cię w zapierającą dech w piersiach podróż, która rozpoczyna się w piętnastomilionowej, tętniącej życiem metropolii Lagos. Tak, w Afryce są metropolie! To będzie jedno z wielu odkryć, jakich dokonasz podczas tej lektury.

Zmagania z dziedzictwem kolonialnym. Kręte drogi wiodące ku demokracji. Kompleks białego człowieka i szkody wyrządzone Afryce przez akcje charytatywne. Zgadza się, ta książka naprawdę zaskakuje!

Faloyin z dowcipem i wdziękiem rozbraja szkodliwe wyobrażenia na temat Afryki. „Bieda albo safari” – zżyma się autor i dodaje: „Bez względu na to, jak bardzo staram się wyjaśnić, że dorastałem w rozbuchanej metropolii, zbyt wielu potrafi sobie tylko wyobrazić to, do czego zostali zaprogramowani. Nie potrafią sobie przedstawić szkoły podstawowej mojej mamy ze szczęśliwymi, dobrze odżywionymi dziećmi wbiegającymi przez bramę co rano, bo różne międzynarodowe organizacje dobroczynne przekonały ich, że młody człowiek w Afryce koniecznie musi być otoczony chmarą much”. Opowiada również o nadziei, jaką niosą organizowane przez młode pokolenie ruchy polityczne i społeczne definiujące Afrykę od nowa, na własnych warunkach.

Utrwalony w kulturze stereotypowy obraz Afryki domaga się natychmiastowej korekty, a „Afryka to nie państwo” jest idealną odpowiedzią na tę potrzebę.

Przejrzysta, dobrze udokumentowana dekonstrukcja mocno nieprawdziwej konwencjonalnej wiedzy na temat Afryki.

,,Kirkus Reviews”

Faloyin jest inteligentnym, często kąśliwym i zabawnym pisarzem… Jego pełen wzburzenia tekst mówi o nadziei, o zmianie.

Bookpage

Z jasnością i przenikliwym dowcipem Faloyin bada pochodzenie 54 krajów Afryki… Jego książka rozprawia się z wymazywaniem historii i kliszami. Jest także celebracją kontynentu, który już teraz żyje swą dynamiczną przyszłością.

Booklist

Porywająca krytyka fałszywego zachodniego spojrzenia na Afrykę… Żywiołowa i pouczająca. „Publishers Weekly”

Niezbędna książka, obowiązkowa lektura dla każdego, kto szuka wprowadzenia do tego rozległego kontynentu.

Sally Hayden, „Irish Times”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 429

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Africa Is Not a Co­un­try: Bre­aking Ste­reo­ty­pes of Mo­dern Africa
Opieka re­dak­cyjna: MI­CHAŁ KO­WAL, AN­DRZEJ STAŃ­CZYK
Re­dak­cja: MA­RIA ROLA
Kon­sul­ta­cja me­ry­to­ryczna: WIE­SŁAW LI­ZAK
Ko­rekta: JU­STYNA TECH­MAŃ­SKA, ANETA TKA­CZYK, MA­RIA WO­LAŃ­CZYK
Pro­jekt okładki na pod­sta­wie wy­da­nia Pen­guin Ran­dom Ho­use, 2023 © Ki­shan Ra­jani / opra­co­wa­nie Ra­afaye Ali
Opra­co­wa­nie gra­ficzne i pro­jekt stron ty­tu­ło­wych: MI­RON KO­KO­SIŃ­SKI
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
Co­py­ri­ght © 2022 by Dipo Fa­loyin © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Woj­ciech Char­cha­lis © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07919-5
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

CZĘŚĆ PIĄTA

Nie ma cze­goś ta­kiego jak afry­kań­ski ak­cent, a Bi­ny­avanga Wa­ina­ina cią­gle ma ra­cję

.

A więc chcesz na­krę­cić hol­ly­wo­odzki film o Afryce?

Nie ma po­trzeby pró­bo­wać ni­czego no­wego.

Wy­bierz je­den z pię­ciu po­my­słów: I. Ty­powa eg­zo­tyczna afry­kań­ska sa­wanna jako tło dla na­sto­let­niej ko­lo­nial­nej mi­ło­ści, która w ja­kiś spo­sób in­spi­ruje chłopca ze wsi, żeby na­uczył się czy­tać. (Su­ge­ro­wany ty­tuł: Afry­kań­ska du­sza albo Od­ro­dze­nie). II. Bo­gata no­wo­jor­czanka, która „nie ma czasu na mi­łość”, zo­staje zmu­szona do po­rzu­ce­nia do­brze płat­nej pracy. Jest prze­ko­nana, że musi Uciec-Od-Tego-Wszyst­kiego i wy­jeż­dża na sa­fari do Afryki, gdzie pełne wra­żeń i bodź­ców miej­skie ży­cie, do któ­rego jest przy­zwy­cza­jona, zo­staje za­stą­pione zwy­kłym ży­ciem wiej­skim. Tam spo­tyka je­dyną białą osobę, która tam mieszka, i osta­tecz­nie się w niej za­ko­chuje – w ko­le­dze Ame­ry­ka­ni­nie, który żyje po­śród Afry­ka­nów od de­kad, więc za­skar­bił so­bie sza­cu­nek tam­tej­szych lu­dzi. Do­pa­so­wa­nie się do afry­kań­skiego ży­cia po­cząt­kowo wy­maga wiel­kich wy­rze­czeń, ale dzięki po­mocy ca­łej wio­ski, która nie ma nic lep­szego do ro­boty, no­wo­jor­czanka od­krywa część sie­bie, o któ­rej ist­nie­niu ni­gdy nie miała po­ję­cia. Od­płaca się, ucząc czy­tać chło­paka ze wsi albo ra­tu­jąc ty­gry­siątko przed kłu­sow­ni­kami. (Su­ge­ro­wany ty­tuł: Dzika mi­łość albo Moja afry­kań­ska przy­goda). III. Wiej­skie dziecko mimo prze­szkód uczy się czy­tać, aby ura­to­wać swoją biedną wio­skę. Mło­dzie­niec uczy się no­cami, wy­ko­rzy­stu­jąc pro­wi­zo­ryczną lampkę skle­coną z drutu i nie­ustę­pli­wo­ści. (Su­ge­ro­wany ty­tuł: Afry­kań­skie ma­rze­nie albo Po­słu­gacz). IV. Hi­sto­ria o doj­rze­wa­niu mło­dego czło­wieka sta­ra­ją­cego się zna­leźć ba­lans mię­dzy swo­imi am­bi­cjami a tym, czego ocze­kują od niego jego przod­ko­wie. To, że umie czy­tać, nie jest bez zna­cze­nia. (Su­ge­ro­wany ty­tuł: Du­chy Afryki albo Prze­zna­cze­nie). V. Thril­ler o lu­do­bój­stwie za­gra­ża­ją­cym za­gładą wielu wio­skom, aż po­ja­wia się biały. Nie­stety sy­tu­acja jest zbyt po­ważna, żeby kto­kol­wiek mógł się na­uczyć czy­tać, ale to za­raz ulega zmia­nie, kiedy biały zga­dza się ad­op­to­wać dziecko żoł­nie­rza osie­ro­cone w wy­niku wojny, a po­tem ra­zem wra­cają do Cle­ve­land, gdzie dziecko uczy się czy­tać, więc może na­pi­sać do ONZ o pro­ble­mach swo­jego kraju. (Su­ge­ro­wany ty­tuł: Śmierć w Afryce albo Dzi­kusy).

Bez względu na fa­bułę: mu­sisz za­cząć film od uję­cia z góry, z bar­dzo wy­soka, pre­zen­tu­jąc sze­ro­kie, po­ro­śnięte trawą rów­niny, cią­gnące się tak da­leko, że da­lej już nie mogą się cią­gnąć. Niech ka­mera wisi w po­wie­trzu przez całą se­kwen­cję ty­tu­łową, pod­czas gdy na­sze oczy przy­zwy­cza­jają się do Praw­dzi­wej Afryki. Ani je­den ślad no­wo­cze­snej, tech­no­lo­gicz­nie za­awan­so­wa­nej cy­wi­li­za­cji nie po­wi­nien za­bu­rzyć wi­doku tych po­fa­lo­wa­nych rów­nin: żad­nych wy­so­kich bu­dyn­ków, as­fal­to­wych dróg czy oświe­tlo­nych bil­l­bo­ar­dów re­kla­mu­ją­cych dro­gie per­fumy.

Zie­mia. Po­win­ni­śmy po pro­stu zo­ba­czyć zie­mię.

Słońce po­winno ide­al­nie wscho­dzić, wy­zna­cza­jąc nowy dzień w tej wspa­nia­łej dżun­gli. Za­chód słońca też się nada. Do­pil­nuj tylko, żeby słońce po­ru­szało się w jedną albo drugą stronę. Praw­dziwy Afry­kań­ski Dzień nie prze­biega we­dług wska­zó­wek ze­garka ani zgod­nie z roz­kła­dem jazdy pod­miej­skich po­cią­gów. Nie jest za­kłó­cany ru­chem sa­mo­cho­do­wym czy za­nie­czysz­cze­niem świetl­nym. Afry­ka­nie mają nad­przy­ro­dzoną łącz­ność z ziem­skimi ży­wio­łami, szcze­gól­nie z zie­mią. Je­śli wy­bra­łeś opcję ze wscho­dem słońca, chcesz wy­wo­łać wra­że­nie, że na­wet związki wę­gla i atomy two­rzące na­szą pla­netę wscho­dzą wraz z nim. Zie­mia po­winna trzesz­czeć pod no­gami. Stru­myk po­wi­nien pły­nąć. Wielki ma­je­sta­tyczny ba­obab musi ma­je­sta­tycz­nie tkwić tuż przy środku ka­dru. No bo jest ma­je­sta­tyczny.

Pierw­szym dźwię­kiem, który sły­szymy, musi być pieśń śpie­wana solo ni­skim gło­sem w nie­okre­ślo­nym afry­kań­sko brzmią­cym ję­zyku. Tra­dy­cyj­nym dia­lek­tem, po jaki zwy­kle się sięga, jest su­ahili, ale dasz też radę z de­li­kat­nym, me­lo­dyj­nym za­śpie­wem zu­lu­skiego, po­wta­rza­nym w kółko. Nie po­zwól, żeby miej­sce ak­cji miało wpływ na kon­kretny ję­zyk, któ­rego uży­jesz. I bez względu na to, co zro­bisz: ab­so­lut­nie żad­nych pod­pi­sów. Treść jest bez zna­cze­nia. Twoja pu­blicz­ność au­to­ma­tycz­nie za­ak­cep­tuje słowa jako głę­bo­kie, a in­to­na­cję jako po­etycką. Do­łącz kla­ska­nie i ni­skie dud­nie­nie bęb­nów, aby nadać śpie­wowi do­dat­kową au­ten­tycz­ność. Pa­mię­taj: mu­zyka w Afryce nie zmie­niła się od wie­ków.

Już czas na zwie­rzęta ujęte w od­po­wied­nich dla nich for­mach rze­czow­ni­ków zbio­ro­wych. Zbli­że­nie na klucz pta­ków zdo­bią­cych niebo w do­sko­na­łej syn­chro­ni­za­cji ru­chu ich skrzy­deł; sze­ro­kie uję­cie stada zebr pi­ją­cych wodę u wo­do­poju, pod­czas gdy grupka ży­raf ob­jada li­ście wy­so­kich drzew za nimi. Po­dą­żajmy za sta­dem olśnie­wa­jąco ga­lo­pu­ją­cych an­ty­lop, wła­śnie roz­po­czy­na­ją­cych swoją eta­tową ro­botę od dzie­wią­tej do pią­tej, po­le­ga­jącą na by­ciu sta­dem olśnie­wa­jąco ga­lo­pu­ją­cych an­ty­lop.

Te­raz Afry­ka­nie. Pod­kręć dźwięk, po­ka­zu­jąc zmon­to­wane scenki z nor­mal­nego afry­kań­skiego ży­cia. Uję­cie: ple­mię wo­jow­ni­ków zwy­czaj­nie sto­ją­cych w peł­nym zu­lu­skim rynsz­tunku. Je­śli nie stoją, po­winni pod­ska­ki­wać. Znowu nie ma zna­cze­nia – dla­czego. Ważne jest to, że ni­gdy nie mogą zwy­czaj­nie sie­dzieć, chyba że twój za­chodni bo­ha­ter bę­dzie na­le­gał, żeby od­po­częli, a wtedy oni będą pa­trzeć na niego zmie­szani, za­nim ustą­pią. Nie da­waj im wła­snych dia­lo­gów. W końcu są sto­ic­kimi pra­daw­nymi fi­gu­rami, które za­wsze mu­szą wy­glą­dać sto­icko i pra­daw­nie. Uję­cie: afry­kań­ska wio­ska po­środku pu­styni; mo­rze brą­zo­wych fa­lo­wa­nych da­chów wień­czą­cych domy upa­ko­wane cia­sno je­den przy dru­gim, które w każ­dej chwili mogą się roz­le­cieć. Uję­cie: stara ko­bieta mie­sza coś w gi­gan­tycz­nym że­liw­nym ga­rze usta­wio­nym nad otwar­tym ogniem. Uję­cie: koza przy­wią­zana do cze­goś. Uję­cie: uśmiech­nięte dzieci, mimo wszystko bie­ga­jące po po­lach z uśmie­chem na twa­rzy. Uję­cie: dzieci bie­ga­jące po wą­skich, źle od­wod­nio­nych uli­cach. Uję­cie: bie­ga­jące dzieci.

Twój epicki film za­po­bie­ga­jący-lu­do­bój­czej-woj­nie-do­mo­wej po­wi­nien te­raz prze­sko­czyć do na­głego uję­cia dżun­gli, gdzie bez­li­to­śni afry­kań­scy bo­jow­nicy po­ru­szają się w kon­woju zło­żo­nym z sa­mo­cho­dów te­re­no­wych, od­kry­tych je­epów z na­pę­dem na cztery koła, z AK-47 w rę­kach nad gło­wami i zmie­rzają do wio­ski, którą wła­śnie miło od­ma­lo­wa­łeś.

Twój ro­man­tyczny-dra­mat-ko­lo­nialny jed­nakże po­wi­nien zna­leźć Sym­pa­tycz­nego Bry­tyj­skiego Ko­lo­nia­li­stę w ja­snym bia­łym domu po­śród bied­nego mia­steczka, w oto­cze­niu czar­nej służby z sze­ro­kimi uśmie­chami i bez żad­nych oso­bi­stych am­bi­cji. Do­daj lu­bia­nego przez wszyst­kich afry­kań­skiego mło­dego słu­żą­cego, któ­rego hu­mor zdra­dza in­te­li­gen­cję, ogra­ni­czaną przez jego smutne wy­cho­wa­nie. Z ni­gdy do­brze nie­wy­ja­śnio­nych po­wo­dów twoi słu­żący po­winni za­cząć bar­dzo po­dzi­wiać Sym­pa­tycz­nego Bry­tyj­skiego Ko­lo­nia­li­stę, dla któ­rego pra­cują, do tego stop­nia, że Sym­pa­tyczny Bry­tyj­ski Ko­lo­nia­li­sta zo­staje na­gro­dzony ho­no­ro­wym ty­tu­łem, w luź­nym tłu­ma­cze­niu brzmi on: „Je­steś Te­raz Ofi­cjal­nie Ta­kim Sa­mym Afry­ka­ni­nem Jak My”. Daj so­bie czas na wy­brzmie­nie tego wszyst­kiego. Głów­nym punk­tem zwrot­nym bę­dzie chwila, kiedy Sym­pa­tyczny Bry­tyj­ski Ko­lo­nia­li­sta skarci Złego Bry­tyj­skiego Ko­lo­nia­li­stę za to, że nie jest dość sym­pa­tyczny dla swo­jej służby. Po­tem, pod wie­czór, Sym­pa­tyczny Bry­tyj­ski Ko­lo­nia­li­sta bę­dzie po­cie­szał tych słu­żą­cych, po czym słu­żący wrócą do swo­ich obo­wiąz­ków słu­żą­cych.

Twoja bo­gata no­wo­jor­czanka po­winna być za grubo ubrana, zma­gać się z upa­łem i in­sek­tami dzi­kiej afry­kań­skiej dżun­gli. Uni­kaj sub­tel­no­ści. Za­łącz żar­cik, w któ­rym sfru­stro­wana pyta ja­kie­goś zmie­sza­nego kra­jowca o drogę do naj­bliż­szego Star­bucksa. Afry­kań­czyk po­wi­nien oczy­wi­ście wy­glą­dać na zmie­sza­nego – ze­sta­wie­nie kon­sump­cjo­ni­zmu i biedy ułoży wszystko w ważną lek­cję ży­cia w póź­niej­szych se­kwen­cjach filmu. Już pierw­szego dnia no­wo­jor­czanka po­winna sta­nąć twa­rzą w twarz z dzi­kim zwie­rzem, jak to na co dzień dzieje się w ca­łej Afryce. Zo­sta­nie po­uczona, że ma się nie ru­szać, co roz­pocz­nie se­rię waż­nych od­kryć, które w swoim cza­sie do­pro­wa­dzą ją do po­wrotu do No­wego Jorku, gdy już się na­uczy, że praw­dzi­wym pro­ble­mem nie było to, że ona żyła w dżun­gli, ale to, że dżun­gla żyła w niej. Po­myśl o tym.

Twój film bę­dzie po­trze­bo­wał sło­nia. Gdzieś w któ­rymś mo­men­cie na pewno bę­dziesz go po­trze­bo­wać, może na­wet trzech. Rola sło­nia spro­wa­dza się do (choć to nie­pełny re­per­tuar): I. Wi­zu­al­nej po­mocy w uka­za­niu na­tu­ral­nej wspa­nia­ło­ści Afryki. Na­ucz two­jego sło­nia, żeby wcho­dził i wy­cho­dził z ka­dru pod­czas dia­logu dwóch po­staci. II. Naj­lep­szego przy­ja­ciela afry­kań­skiego dziecka. Zwie­rzę jako je­dyne bę­dzie je ro­zu­mieć. III. Efek­tów ko­me­dio­wych, żeby twój słoń mógł owi­nąć trąbą i pod­nieść bo­ga­tego Ame­ry­ka­nina na po­czątku jego kwe­stii „Jak ja nie zno­szę Afryki”. Kiedy ten woła o po­moc, prze­nieś obiek­tyw na dwóch śmie­ją­cych się zu­lu­skich wo­jow­ni­ków. Twoja pu­blicz­ność od­ru­chowo za­chi­cho­cze, bo wcze­śniej nie wy­obra­żała so­bie, że tu­bylcy są w sta­nie dys­kret­nie za­chi­cho­tać. Jest to do­sko­nałe wpro­wa­dze­nie do sy­tu­acji, kiedy póź­niej po­jawi się słoń, aby ura­to­wać bo­ha­te­rów w chwili nie­bez­pie­czeń­stwa, dzięki czemu na­gle po­my­ślą: „Mam to. Zro­zu­mia­łem Afrykę”. Pełne zro­zu­mie­nie musi za­wie­rać wie­czorną scenę, kiedy to cała wio­ska ze­brała się na tra­dy­cyjne afry­kań­skie tańce wo­kół strze­la­ją­cego ogni­ska. Gro­mada ma­łych dzieci musi po­ja­wić się zni­kąd i po­cią­gnąć za ręce bo­ha­terkę, żeby wstała i po raz pierw­szy przy­łą­czyła się do tańca. Ze śmie­chem do­strzeże spoj­rze­nie Dru­giej Bia­łej Osoby – spoj­rze­nie mó­wiące: „Mó­wi­łem ci, że Afryka jest cu­downa”.

Na­dej­dzie chwila w two­jej hi­sto­rii o doj­rze­wa­niu, kiedy chło­pak wy­glą­da­jący na dwu­dzie­sto­kil­ku­latka, który chce po­dą­żać wła­sną drogą, stawi czoło de­cy­du­ją­cej o jego ży­ciu prze­szko­dzie. Żadna ziem­ska istota nie może mu po­móc. To oczy­wi­ste. Ustaw ak­tora po­środku pola, niech roz­ma­wia ze swo­imi przod­kami o zmierz­chu. Gdyby przy­pad­kiem twój bu­dżet nie po­zwa­lał ci na prze­ko­nu­jącą re­ani­ma­cję dawno-nie­ży­ją­cych-przod­ków, mo­żesz ich za­stą­pić wie­ko­wym wio­sko­wym wiesz­czem, który może mieć mię­dzy osiem­dzie­siąt a trzy­sta sie­dem­dzie­siąt lat. Naj­le­piej, żeby mę­drzec był nie­wi­domy, ale to mo­głoby być już szyte zbyt gru­bymi nićmi. W od­róż­nie­niu od la­ski, więc la­ska po­winna wy­star­czyć.

Za­znacz jego ewen­tu­alną ini­cja­cję w do­ro­słość pod­czas sta­ro­żyt­nego ry­tu­ału, ta­kiego jak walka z lwem albo wy­móg zin­ter­pre­to­wa­nia prze­po­wiedni. Zwy­kła im­preza uro­dzi­nowa na dwu­dzie­ste pierw­sze uro­dziny to za mało.

Hi­sto­ria doj­rze­wa­nia opo­wia­da­jąca o mło­dej Afry­kance może za­wie­rać tylko jej próby unik­nię­cia za­aran­żo­wa­nego mał­żeń­stwa.

Naj­czę­ściej za­da­wane py­ta­nia:

Sala lek­cyjna: afry­kań­ska szkoła to zwy­kle wolno sto­jący, znisz­czony bu­dy­nek z su­ro­wego be­tonu, bez oświe­tle­nia i z wielką czarną ta­blicą na ścia­nie, gdzie ucznio­wie w wy­świech­ta­nych mun­dur­kach sie­dzą rzę­dami przy po­ła­ma­nych sto­łach.

Po­dróż: je­epy i dwu­oso­bowe sa­mo­loty śmi­głowe. Na­dają się do każ­dej pro­duk­cji – od dra­matu z epoki do thril­lera o lu­do­bój­stwie. La­ta­nie musi być ogra­ni­czone do wy­cie­czek kra­jo­bra­zo­wych po­nad sa­wan­nami i je­zio­rami. Je­śli twoi główni bo­ha­te­ro­wie przy­pad­kiem prze­la­tują nad ru­chliwą me­tro­po­lią z wiel­kimi cen­trami han­dlo­wymi, za­ga­lo­po­wa­łeś się i na­tych­miast mu­sisz wró­cić do Praw­dzi­wej Afryki.

Ubra­nia: ja­sno­brą­zowe khaki, ka­pe­lu­sze z sze­ro­kim ron­dem na sa­fari dla bia­łych po­staci. Bo­gaci Afry­kań­czycy ubie­rają się de­ka­dencko w mie­szankę zwie­rzę­cych na­dru­ków i tka­niny kente[7*]. Ustal osobę o naj­wyż­szym sta­tu­sie przez prze­wie­sze­nie jej przez ra­mię lwiej skóry.

Pla­kat pro­mo­cyjny: sze­ro­kie uję­cie sa­wanny, wiel­kie słońce chwie­jące się nad ho­ry­zon­tem, czę­ściowo za­sło­nięte po­je­dyn­czym ba­oba­bem. Wy­bierz je­den ele­ment, który po­jawi się przy drze­wach: I. Wielki ssak. II. Chło­piec sie­dzący na drze­wie. III. Wi­ze­runki bo­ha­te­rów wi­szące w chmu­rach. IV. Prze­ra­ża­jący bo­jow­nik wi­szący w chmu­rach.

Może jed­nak twój film nie dzieje się w Afryce, ale ma afry­kań­skich bo­ha­te­rów. Nie czuj się zo­bo­wią­zany, żeby za­trud­nić ko­goś z kon­ty­nentu. W za­mian twój ak­tor może zwy­czaj­nie za­sto­so­wać kla­syczny hol­ly­wo­odzki ak­cent: niech ob­niży głos o oktawę, z trud­no­ścią ak­cen­tuje każdą sy­labę, prze­sad­nie wy­raź­nie wy­po­wiada każde słowo, jed­no­cze­śnie mó­wiąc prze­raź­li­wie wolno. Musi to brzmieć tak, jakby afry­kań­skie ję­zyki miały aler­gię na an­giel­ski, jakby oba­wiały się, że ja­kieś za­błą­kane słowo może po­chwy­cić mro­żącą krew w ży­łach tru­ci­znę. Musi to brzmieć tak, jakby twoja po­stać była na­iwna, bez­bronna, a mimo to za­wsze nieco zbyt chętna, żeby ko­muś za­im­po­no­wać. Musi czę­sto mó­wić: „W moim kraju...”, aby oka­zać prze­paść kul­tu­rową po­mię­dzy nad­mia­rem Za­chodu a pro­stą na­turą afry­kań­skiego spo­łe­czeń­stwa.

Afry­kań­scy uchodźcy ży­jący za gra­nicą mu­szą zo­stać oswo­jeni. Ale naj­pierw po­zwólmy im się za­dzi­wić bie­żącą wodą albo miej­scami drive-in w fast fo­odach, albo tym, jak wiel­kie są su­per­mar­kety. Ostat­nio bar­dzo ce­niony film po­ka­zuje uchodźcę, który pyta, czy w ame­ry­kań­skim mie­ście, gdzie wła­śnie za­miesz­kał wraz z in­nymi, są ja­kieś nie­bez­pieczne zwie­rzęta, ta­kie jak na przy­kład lwy. Mo­żesz spo­koj­nie po­ka­zać też ta­kiego bo­ha­tera.

Afry­kań­ski uczeń w ame­ry­kań­skim fil­mie o li­ce­ali­stach po­wi­nien być in­te­li­gentny albo bar­dzo pilny, i za­wsze za­nie­po­ko­jony tym, że główny bo­ha­ter nie uczy się na ju­trzej­szą ważną kla­sówkę. Twój afry­kań­ski uczeń musi być słodki, kul­tu­rowo nie nie­bez­pieczny i w mgnie­niu oka słu­żyć radą. „W Afryce mamy po­wie­dze­nie...” ozna­cza zwy­kle po­czą­tek końca czy­ichś kło­po­tów.

Nie może wejść do szkol­nej dru­żyny piłki noż­nej, za­nim roz­ko­ja­rzony tre­ner przy­pad­kiem nie zo­ba­czy, jak jest szybki, w zu­peł­nie in­nym kon­tek­ście. Gdy go o to za­py­tać, po­zwól two­jemu afry­kań­skiemu uczniowi od­po­wie­dzieć, że jak do­ra­stał w Afryce, mu­siał co rano ga­niać za ga­ze­lami na śnia­da­nie, bo ina­czej jego ro­dzina nie miała co jeść. Po sła­bym po­czątku w pierw­szym me­czu po­pro­szą go, żeby so­bie wy­obra­ził, że prze­ciw­nicy to ga­zele, co zmieni go w naj­lep­szego za­wod­nika na bo­isku.

W szkole twój afry­kań­ski uczeń musi zo­stać zmu­szony wbrew jego wszel­kim obiek­cjom do wyj­ścia ze swo­jego aka­de­mika, żeby wziąć udział w wiel­kiej im­pre­zie brac­twa. Gdy się po­jawi, po­wi­nien oka­zać, że ma aler­gię na roz­pa­sa­nie. Póź­niej, po tym, jak nie­chcący wy­pije ze szklanki, nie wie­dząc, co w niej jest, ka­mera po­winna od­na­leźć go sto­ją­cego na da­chu, pi­ja­nego i naj­szczę­śliw­szego w ży­ciu. „Ame­ryka jest wspa­niała!” za­woła i sko­czy do ba­senu przy aplau­zie wszyst­kich.

Na ko­niec, czy to w col­lege’u, czy w szkole śred­niej, twój afry­kań­ski uczeń po­wi­nien mieć jedną mo­ty­wa­cję: strach przed swo­imi ul­tra­re­li­gij­nymi, su­per­kon­ser­wa­tyw­nymi ro­dzi­cami, któ­rzy za­wsze są su­rowi i po­ważni, dzielą się swoją wie­dzą ży­ciową w pa­ra­bo­lach i roz­wle­kłych prze­mo­wach o wio­sce, w któ­rej wy­ro­śli, i o swoim po­świę­ce­niu.

Twoi Afry­kań­scy-Ro­dzice-Ży­jący-Za-Gra­nicą nie mogą być ni­gdy ce­lowo za­bawni albo non­sza­lancko fajni, tak jak ro­dzice in­nych uczniów w szkole. Mu­szą nie zno­sić my­śli, że ich dzieci mo­głyby do­łą­czyć do dru­żyny fut­bolu ame­ry­kań­skiego aż do ostat­niej chwili przed dniem po­wo­łań do NFL, Na­ro­do­wej Ligi Fut­bo­lo­wej. Fil­muj ich tylko wtedy, gdy no­szą stroje w „afry­kań­skich ko­lo­rach”, i tylko w jed­nym z dwóch miejsc: w ko­ściele albo na scho­dach przed ich do­mem, na któ­rych cze­kają na swoje dziecko, żeby je za­py­tać: „Gdzie! Ty! By­łeś?!”.

Te późne przyj­ścia będą się po­wta­rzać, aż w ra­mach kary Afry­kań­ski-Uczeń-Ży­jący-Za-Gra­nicą zo­staje wy­słany z po­wro­tem do Afryki, żeby na­uczył się tro­chę po­kory i ma­nier przez po­nowne po­łą­cze­nie się ze swo­imi ko­rze­niami. Kiedy lą­dują, słońce wscho­dzi albo za­cho­dzi. Bo: to Afryka.

*
.

Bi­ny­avanga Wa­ina­ina wie­dział, że ist­nieje róż­nica mię­dzy kra­jem a kon­ty­nen­tem.

Zmarły ke­nij­ski au­tor i ak­ty­wi­sta wie­dział, jak róż­nie są przed­sta­wiane w me­diach kraje i kon­ty­nenty, w za­leż­no­ści od tego, kto je za­miesz­kuje. Ro­zu­miał, jak trwały bywa wpływ po­wie­la­nej pro­stej hi­sto­rii, dla­tego głów­nym ce­lem swo­jej za­wo­do­wej drogi uczy­nił eli­mi­no­wa­nie re­du­ku­ją­cych opo­wia­stek za każ­dym ra­zem, kiedy na nie na­tra­fiał. Da­rem Wa­ina­iny było wy­szu­ki­wa­nie każ­dego wy­ni­ka­ją­cego z my­ślo­wego le­ni­stwa ste­reo­typu na te­mat Afryki i obrona re­gionu z pie­czo­ło­wi­to­ścią godną śled­czego – cią­gła walka, na którą za­wsze był go­towy. Wy­brana przez niego broń to roz­bra­ja­jący hu­mor, ką­śliwa sa­tyra i go­to­wość wy­ko­rzy­sta­nia wła­snego au­to­ry­tetu jako jed­nego z naj­więk­szych pi­sa­rzy tego i in­nych po­ko­leń, żeby za­chę­cić opo­wia­da­czy hi­sto­rii z kon­ty­nentu do się­ga­nia za­wsze po wła­sne hi­sto­rie, do uży­wa­nia swo­ich czysz­czą­cych szczo­tek przy od­ma­lo­wy­wa­niu bar­dziej wia­ry­god­nego por­tretu Afryki.

Kon­ty­nent – pra­gnął, żeby to do­brze wy­brzmiało – to coś wię­cej, niż nie­któ­rzy chcą w nim zo­ba­czyć. Uży­wał więc każ­dej do­stęp­nej formy, aby gło­sić tę prawdę – w ese­jach, ar­ty­ku­łach, pa­mięt­ni­kach, roz­mo­wach, otwar­tych li­stach. Wszystko jedno.

Na przy­kład w 2013 roku Wa­ina­ina za­adre­so­wał je­den ze swo­ich otwar­tych li­stów do Ma­donny, po tym jak pio­sen­karka zo­stała zru­gana za to, że po swo­jej ostat­niej wi­zy­cie w Ma­lawi wy­ra­ziła swoje nie­za­do­wo­le­nie w związku z tym, że rząd nie przy­znał jej przy­wi­le­jów VIP-a, na co za­słu­gi­wała jako ktoś, kto bu­duje szkoły w tym pań­stwie i ad­op­to­wał wiele ma­la­wij­skich sie­rot[1]. Ogólne obu­rze­nie zo­stało wy­ar­ty­ku­ło­wane przez ów­cze­sną pre­zy­dentkę Ma­lawi Joyce Bandę, która wy­dała oświad­cze­nie, a jej fru­stra­cja prze­bi­jała z każ­dej sy­laby: „Oczy­wi­ście Ma­donna ad­op­to­wała dwoje dzieci z Ma­lawi – po­wie­działa. – Żeby było ja­sne, ten gest był hu­ma­ni­tarny i ab­so­lut­nie do­bro­wolny. Wy­daje się jed­nak dziwne i przy­gnę­bia­jące, że za ten hu­ma­ni­tarny czyn, bę­dący jej oso­bi­stą sprawą, Ma­donna chce, żeby Ma­lawi na za­wsze było zo­bo­wią­zane do wdzięcz­no­ści. Do­broć w swoim zwy­czaj­nym zna­cze­niu jest wolna i ano­ni­mowa. Je­śli nie może być wolna i ci­cha, nie jest do­bro­cią; to coś in­nego. Naj­bli­żej temu do szan­tażu”[2].

Wa­ina­ina wtrą­cił się, dzię­ku­jąc Ma­don­nie za „wy­bra­nie” Afryki w jej po­szu­ki­wa­niach miej­sca, w któ­rym chcia­łaby zro­bić coś do­brego. „Chciał­bym ci po­dzię­ko­wać za to, że je­steś czułą matką dla wszyst­kich dzieci Ma­lawi, dla wszyst­kich dzieci Afryki – na­pi­sał Wa­ina­ina w swoim ewi­dent­nie sar­ka­stycz­nym li­ście otwar­tym. – Je­śli Ma­lawi oka­zało się nie­wdzięczne i źle cię trak­tuje, mu­sisz wie­dzieć, że mój kraj, Ke­nia, też ma sie­roty. Ke­nia spe­cja­li­zuje się w uszczę­śli­wia­niu tu­ry­stów i spra­wia, że czują się tu jak u sie­bie, tań­czą wo­kół afry­kań­skiego ogni­ska, piją dżin i pisz­czą ze szczę­ścia po­śród stad zwie­rząt i na pla­żach”.

Cią­gnął: „Jako ak­ty­wi­sta i spo­łecz­nik pra­cu­jący z afry­kań­ską dziew­czynką chciał­bym po­roz­ma­wiać o twoim przy­jeź­dzie do Ke­nii, gdzie ta dziew­czynka bar­dzo cię po­trze­buje. Ota­czają ją dzi­kie zwie­rzęta! I ko­rup­cja!”.

Praw­do­po­dob­nie naj­bar­dziej znane dzieło Wa­ina­iny po­wstało jako wście­kły e-mail wy­słany do wy­daw­ców ma­ga­zynu li­te­rac­kiego „Granta”, który przy­go­to­wał „Afry­kań­ski nu­mer”, za­po­mi­na­jąc o pi­sa­rzach z Afryki[3]. W swoim „nie­by­wale dłu­gim i bar­dzo za­baw­nym e-ma­ilu, cią­gną­cym się i cią­gną­cym przez ty­siące słów”, jak póź­niej opi­sał go je­den z wy­daw­ców „Granty”, Wa­ina­ina skry­ty­ko­wał ma­ga­zyn za opu­bli­ko­wa­nie „każ­dego li­te­rac­kiego stra­szy­dła, ja­kiego ża­den Afry­kań­czyk ni­gdy nie wi­dział na oczy”.

„Nie po­wo­do­wało mną wzbu­rze­nie, tylko ich głu­pota – wspo­mi­nał Wa­ina­ina «Afry­kań­ski nu­mer». – Nie było tam nic no­wego, żad­nych ob­ser­wa­cji, ale mnó­stwo «re­por­taży» – och, o ja cie, łał, po­patrz no, jejku – jak gdyby Afryka i Afry­ka­nie byli zu­peł­nie nie­obecni i na­prawdę nie miesz­kali w An­glii na­prze­ciwko biura «Granty». Nie, my by­li­śmy «gdzieś tam», gdzie mogą do­trzeć i dać świa­dec­two tylko od­ważni lu­dzie w khaki. Ja pier­dolę”[4].

E-mail Wa­ina­iny przy­szedł wiele lat po opu­bli­ko­wa­niu nu­meru. Wy­dawcy „Granty”, któ­rzy go otrzy­mali, tak na­prawdę nie byli od­po­wie­dzialni za za­war­tość tego do­datku. Jed­nakże nie od­po­wie­dzieli z agre­sją ko­goś osa­czo­nego. Nie pró­bo­wali Wa­ina­iny prze­ko­nać ani wy­ja­śnić mu, jak to Afry­ka­nie po­winni być wdzięczni za ja­ką­kol­wiek pu­bli­ka­cję, nie ucie­kali się też do żad­nych za­wo­alo­wa­nych uwag na te­mat ra­si­zmu. Za­miast tego za­cho­wali się tak, jak chciał­byś, żeby wszy­scy się za­cho­wy­wali na ich miej­scu: wy­słu­chali, przyj­rzeli się jego ar­gu­men­tom i po­sta­no­wili się po­pra­wić.

Po­prawa po­ja­wiła się w for­mie no­wego nu­meru, za­ty­tu­ło­wa­nego „Spoj­rze­nie z Afryki”, gdzie pi­sa­rze z ca­łego kon­ty­nentu, w tym zwłasz­cza Wa­ina­ina, zo­stali po­pro­szeni o usta­wie­nie nar­ra­cji.

Wa­ina­ina za­mie­ścił tekst bę­dący prze­róbką jego e-ma­ila, ra­do­sną sa­tyrą, która zwięźle ude­rzała we wszyst­kie ste­reo­typy na te­mat Afryki czę­sto obecne w li­te­ra­tu­rze, w ta­kim sa­mym stylu, jaki sta­ra­łem się za­sto­so­wać – choć ni­gdy nie uda mi się go wier­nie od­dać – pi­sząc o fil­mach hol­ly­wo­odz­kich na po­czątku tego roz­działu. No­sił ty­tuł: Jak pi­sać o Afryce. Oto za­warte w nim po­rady:

„Za­wsze uży­waj słowa «Afryka» albo «Ciem­ność» albo «Sa­fari» w ty­tule. Pod­ty­tuły mogą za­wie­rać słowa «Zan­zi­bar», «Ma­saj», «Zu­lus», «Za­mbezi», «Kongo», «Nil», «Wielki», «Niebo», «Cień», «Bę­ben», «Słońce» albo «Mi­niony». Uży­teczne są też słowa ta­kie jak «Par­ty­zantka», «Po­nad­cza­sowy», «Pier­wotny» i «Ple­mienny». Zwróć uwagę, że «Lu­dzie» zna­czy Afry­ka­nie, któ­rzy nie są czarni, pod­czas gdy «Lud» ozna­cza czar­nych Afry­ka­nów.

Ni­gdy nie umiesz­czaj zdję­cia do­brze wy­glą­da­ją­cego Afry­ka­nina na okładce swo­jej książki albo w środku, chyba że ten Afry­ka­nin do­stał Na­grodę No­bla. AK-47, wy­sta­jące że­bra, na­gie piersi – użyj tego. Je­śli mu­sisz po­ka­zać Afry­ka­nina, pa­mię­taj, żeby miał na so­bie strój Ma­sa­jów, Zu­lu­sów albo Do­go­nów [...].

Pa­mię­taj, każda prze­słana przez cie­bie praca, je­śli po­ka­żesz w niej lu­dzi wy­glą­da­ją­cych na brud­nych i ża­ło­snych, zy­ska miano opi­su­ją­cej «praw­dziwą Afrykę», a prze­cież taką notkę chcesz mieć na swo­jej ob­wo­lu­cie. Nie czuj się tym za­że­no­wany: pró­bu­jesz im po­móc, żeby do­stali wspar­cie z Za­chodu [...].

Bę­dziesz też po­trze­bo­wał klubu noc­nego o na­zwie Tro­pi­cana, gdzie przy­cho­dzą na­jem­nicy, źli afry­kań­scy nu­wo­ry­sze, par­ty­zanci oraz eks­paci.

Za­wsze kończ swoją książkę ja­kimś po­wie­dzon­kiem Nel­sona Man­deli o tę­czy albo re­ne­san­sie. Bo ci za­leży”[5].

Jak pi­sać o Afryce od­nio­sło suk­ces i cią­gle jest bar­dzo ko­chane i cy­to­wane na ca­łym kon­ty­nen­cie i w dia­spo­rze. Stało się naj­czę­ściej sze­ro­wa­nym tek­stem w hi­sto­rii „Granty”, do­sko­nale chwy­ta­ją­cym tropy, wo­kół któ­rych krążą hi­sto­rie li­te­rac­kie: ko­micz­nie zły po­li­tyk, ogól­nie ro­man­tyczne opisy dzi­kich sa­wann, ga­lo­pu­jące an­ty­lopy oraz „okładka książki z bo­ha­ter­sko wy­glą­da­ją­cym eko­lo­giem”.

Było to do­sko­nałe pod­su­mo­wa­nie i po­winno było wy­star­czyć, żeby znie­chę­cić każ­dego pi­sa­rza, dzien­ni­ka­rza i twórcę do tych tro­pów.

Jed­nak li­te­ra­tura da­lej się zsuwa po tej równi po­chy­łej.

Jak pi­sać o Afryce po­wstało w 2005 roku. Ory­gi­nalny nu­mer „Granty”, opro­te­sto­wany przez Wa­ina­inę, wy­dano de­kadę wcze­śniej. Lecz mimo upływu lat każde słowo na­pi­sane przez Wa­ina­inę wciąż po­zo­staje ak­tu­alne. Tak nie­wiele się zmie­niło w tym, jak Afryka jest od­ma­lo­wy­wana w po­pkul­tu­rze.

In­sty­tu­cje cha­ry­ta­tywne, choć tkwią w błę­dzie, mają jako ta­kie uspra­wie­dli­wie­nie, gdyż rze­komo we­dług ich ba­dań wy­ko­rzy­sta­nie po­wszech­nie zna­nych ob­ra­zów, ostrych, wy­wo­łu­ją­cych na­tych­mia­stową gwał­towną re­ak­cję, jest ob­li­czone na wy­two­rze­nie spe­cjal­nej mie­szanki uczuć skła­nia­ją­cej lu­dzi do da­ro­wi­zny. Jed­nak po­pkul­tura nie ma po­trzeby trzy­mać się tych sa­mych po­staci, fa­buł i ka­dro­wa­nia, wiecz­nie po­ja­wia­ją­cych się w fil­mach, te­le­wi­zji, książ­kach i ma­ga­zy­nach. Nie ma żad­nego do­wodu na to, że czy­tel­nicy czy wi­dzo­wie wy­ma­gają kon­su­mo­wa­nia za­war­to­ści, gdzie Afryka to tylko sa­wan­nowe sce­ne­rie pełne po­staci bez żad­nych hi­sto­rii, a ich szczę­ście za­leży od bli­sko­ści mi­łego ob­co­kra­jowca w po­dróży, który tam za­wę­dro­wał, żeby się od­na­leźć i nie­odmien­nie ura­to­wać nędzną lo­kalną wio­skę.

Po­pkul­tura ma nas prze­no­sić do świata ist­nie­ją­cego poza na­szym wła­snym. Je­śli lu­dzie są w sta­nie wyjść ze sche­matu, żeby za­cząć uczyć się klin­goń­skiego albo za­gu­bić się emo­cjo­nal­nie w słod­kim spo­tka­niu na wsi od­da­lo­nej o ty­siące ki­lo­me­trów od ich miej­sca za­miesz­ka­nia, mo­gliby też wy­si­lić swoją wy­obraź­nię wy­star­cza­jąco mocno, żeby przed­sta­wić so­bie hi­sto­rię o bo­ga­tej ro­dzi­nie w Dżi­buti, która stara się na­uczyć swoje uza­leż­nione od me­diów spo­łecz­no­ścio­wych dzieci, że ro­dzina jest ważna, za­bie­ra­jąc je w po­dróż, co nie­sie za sobą za­bawne kon­se­kwen­cje. Albo mło­dzie­żowy dra­mat o dwóch sio­strach z Bot­swany, któ­rych je­dy­nym bo­żo­na­ro­dze­nio­wym ży­cze­niem jest zej­ście się ich roz­wie­dzio­nych ro­dzi­ców.

Je­śli w ogóle coś się zmie­niło w tych de­ka­dach, które upły­nęły od pierw­szego wy­stą­pie­nia Wa­ina­iny, to ra­czej na gor­sze. W po­łą­cze­niu z li­te­ra­turą Hol­ly­wood wy­daje się trzy­mać prze­sta­rza­łych wzor­ców, do któ­rych prze­mysł fil­mowy ucie­kał się przez po­ko­le­nia, mimo roz­pacz­li­wych we­zwań, żeby przed­sta­wić coś zgoła in­nego. Wy­wo­łuje to fru­stra­cję, która pew­nie jesz­cze długo nas nie opu­ści.

*

Nie­wiele rze­czy jed­no­czy ten kon­ty­nent we fru­stra­cji tak bar­dzo, jak ko­micz­nie wy­pa­czony spo­sób, w jaki por­tre­tuje się Afrykę i jej miesz­kań­ców w po­pkul­tu­rze. Cza­sem jest to ce­lowo po­gar­dliwe, czę­sto non­sen­sowne, nie­rzadko zaś za­ska­ku­jąco śmieszne. Nie­mal ni­gdy nie ma tam uczci­wej próby uka­za­nia rytmu ży­cia i źró­deł utrzy­ma­nia po­nad mi­liarda lu­dzi.

Hol­ly­wood dzierży tu palmę pierw­szeń­stwa – jest wi­no­wajcą w naj­więk­szym stop­niu od­po­wie­dzial­nym za per­fek­cyjne opa­ko­wy­wa­nie ste­reo­ty­pów na te­mat Afryki i do­star­cza­nie ich jako wy­so­ko­bu­dże­to­wej roz­rywki, którą reszta świata za­ak­cep­to­wała jako fakt. Lecz to li­te­ra­tura wy­ty­czyła szlak, a prze­mysł wy­daw­ni­czy pra­co­wał wy­jąt­kowo ciężko, przy­naj­mniej od XIX wieku, żeby za­peł­nić moż­li­wie jak naj­wię­cej stron hi­sto­riami o szla­chet­nych za­chod­nich eko­lo­gach prze­mie­rza­ją­cych ciemną afry­kań­ską dzicz, aby ura­to­wać ma­łych lu­dzi od ich wiel­kich pro­ble­mów. Za­wsze nad ja­kąś rzeką.

Li­te­ra­tura jest wszakże na dru­gim miej­scu, za­raz za ple­cami. Bo jed­nak: Hol­ly­wood. Jego ekrany są zwy­czaj­nie zbyt duże i mają zbyt dużą roz­dziel­czość. Ich za­war­tość zaś jest zbyt atrak­cyjna dla ma­so­wego wi­dza. For­muły te oka­zały się fru­stru­jąco do­cho­dowe i przy­cią­gnęły uwagę kry­ty­ków.

Od 1912 roku po­ja­wiło się po­nad pięć­dzie­siąt ekra­ni­za­cji Tar­zana – za­sad­ni­czo opo­wia­da­ją­cego hi­sto­rię o bia­łym wy­cho­wa­nym przez małpy, który mimo to i tak jest zde­cy­do­wa­nie mą­drzej­szy od dzi­kich kra­jow­ców, więc ska­cząc z drzewa na drzewo, nimi rzą­dzi. Tym­cza­sem na­grody Aka­de­mii szczo­drze wrę­cza się za hity ka­sowe wy­ko­rzy­stu­jące Afrykę jako tło względ­nie nie­zwią­za­nych z nią fa­buł (Afry­kań­ska kró­lowa, 1951); opo­wie­ści, które przed­sta­wiają czasy ko­lo­nialne w spo­sób ro­man­tyczny (Po­że­gna­nie z Afryką, 1985); i filmy, w któ­rych dzielny czło­wiek Za­chodu spada ze spa­do­chro­nem, żeby ura­to­wać Afrykę przed ja­ki­miś nie­cnymi si­łami (Go­ryle we mgle, 1988; Wierny ogrod­nik, 2005). Każdy z tych fil­mów przed­sta­wia Afry­ka­nów jako po­staci po­boczne w ich wła­snych kra­jach, które mu­szą być prze­ko­ny­wane przez siły ze­wnętrzne albo do tego, żeby za­cząć dzia­łać dla wła­snego do­bra, albo pa­trzeć, jak ktoś inny zaj­muje się tym w ich imie­niu.

Modne na po­czątku XXI wieku były hi­sto­ryczne i qu­asi-hi­sto­ryczne thril­lery o dzi­ko­ści, lu­do­bój­stwie i kon­flik­tach. Ho­tel Rwanda (2004) opo­wie­dział praw­dziwą hi­sto­rię o dy­rek­to­rze ho­telu w Ki­gali, który ura­to­wał ty­siące Hutu i Tutsi pod­czas rwan­dyj­skiej wojny do­mo­wej. Krwawy dia­ment (2006) z Le­onar­dem Di­Ca­prio jako afry­ka­ner­skim na­jem­ni­kiem, który wy­ko­rzy­stuje by­łego nie­wol­nika (Dji­mon Ho­un­sou) do po­lo­wa­nia na rzadki, ro­dzący kon­flikty dia­ment w środku wojny do­mo­wej w Sierra Le­one. I Ostatni król Szko­cji (2006) z Fo­re­stem Whi­ta­ke­rem w na­gro­dzo­nej Osca­rem roli (rze­komo) ja­da­ją­cego ludz­kie mięso dyk­ta­tora Idiego Amina. Ten ob­sy­pany na­gro­dami Aka­de­mii trium­wi­rat z całą pew­no­ścią za­wiera hi­sto­rie warte opo­wie­dze­nia, z te­ma­tami i po­sta­ciami, które ode­grały ważną rolę w hi­sto­rii kon­ty­nentu. Lecz ich suk­ces wy­two­rzył sza­blon sza­lo­nego, pa­lą­cego cy­gara afry­kań­skiego wa­tażki w brud­nym mun­du­rze i czer­wo­nym be­re­cie, wy­gła­sza­ją­cego dłu­gie pi­jac­kie ty­rady, pod­czas gdy jego na­jem­nicy ści­gają bied­nych Afry­ka­nów po dżun­gli i re­kru­tują dzieci do swo­ich ar­mii. No­mi­no­wany do BA­FTA film Be­asts of No Na­tion (2015) z Idri­sem Elbą, do­ko­nana przez Cary’ego Fu­ku­nagę ad­ap­ta­cja po­wie­ści Uzo­dinmy Iwe­ali, był za­słu­że­nie do­brze przy­jętą próbą przed­sta­wie­nia zniu­an­so­wa­nego ob­razu ży­cia dzieci żoł­nie­rzy. Mniej zniu­an­so­wany jed­nakże był cał­ko­wi­cie fik­cyjny film Łzy słońca (2003), gdzie upa­ko­wano mnó­stwo tro­pów, ro­biąc z niego za­sad­ni­czo opo­wieść o bia­łym zbawcy. Dru­żyna US Navy SEAL zo­staje wy­słana do dżun­gli w znaj­du­ją­cej się na skraju wojny do­mo­wej Ni­ge­rii, aby ura­to­wać Mo­nicę Bel­lucci, która jest pie­lę­gniarką i od­ma­wia wy­jazdu, bo nie chce zo­sta­wić swo­ich „bez­bron­nych pa­cjen­tów na pa­stwę re­be­lian­tów”. Bruce Wil­lis, do­wódca dru­żyny SEAL, zga­dza się jej po­móc i wraz z Bel­lucci ra­tują Ni­ge­ryj­czy­ków przed kom­plet­nie wy­my­ślo­nym kon­flik­tem. W 2020 roku w Hor­dzie Me­gan Fox rów­nież pro­wa­dzi dru­żynę na­jem­ni­ków i ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy przez afry­kań­ską dzicz, aby ura­to­wać za­kład­ni­ków, wal­cząc po dro­dze z roz­licz­nymi lo­kal­nymi re­be­lian­tami i pa­łę­ta­ją­cymi się wszę­dzie lwami.

W 2014 roku po­ja­wił się film fa­mi­lijny W do­brej wie­rze, w któ­rym grupa su­dań­skich uchodź­ców otrzy­muje azyl w USA. W Ame­ryce są oni za­szo­ko­wani no­winą, że gosz­cząca ich ko­bieta ja­koś funk­cjo­nuje jako czło­wiek, mimo że nie jest za­mężna („Twoje umie­jęt­no­ści prze­trwa­nia ro­bią wra­że­nie”, mówi je­den z uchodź­ców), i że nie ma żad­nych dzi­kich lwów krą­żą­cych po Kan­sas City. W tym sa­mym roku wy­pro­du­ko­wano Ro­dzinne re­wo­lu­cje z Ada­mem San­dle­rem i Drew Bar­ry­more jako roz­wod­ni­kami, któ­rych sce­na­rzy­ści wy­słali na wa­ka­cje do ku­rortu w Afryce, żeby się w so­bie za­ko­chali. Ob­raz Afryki i Afry­ka­nów w tym fil­mie jest tak za­co­fany, że kry­tyk fil­mowy z „New Yor­kera” Ri­chard Brody na­zwał go „gro­te­skowo ob­raź­li­wym”, a kry­tyk z „New York Ti­mesa” A.O. Scott do­strzegł w nim „nie­mal zoo­lo­giczne przed­sta­wie­nie Afry­ka­nów jako słu­żal­czych, tań­czą­cych, gra­ją­cych na bęb­nach pro­sta­ków”[6].

Upalne święta (2019) to film o Bo­żym Na­ro­dze­niu stą­pa­jący po bez­piecz­niej­szym grun­cie i uni­ka­jący naj­bar­dziej ja­skra­wych ste­reo­ty­pów, ta­kich jak te ser­wo­wane w Ro­dzin­nych re­wo­lu­cjach, ale i tak za­wiera wiele „praw­dzi­wie afry­kań­skich” szla­gie­rów: ży­rafy ga­lo­pu­jące w zwol­nio­nym tem­pie po sze­ro­kich po­lach, zło­śliwe sło­nie oraz Afry­ka­nów knu­ją­cych, żeby dwoje bia­łych się w so­bie za­ko­chało.

Wresz­cie obok Po­że­gna­nia z Afryką i Afry­kań­skiej kró­lo­wej mamy pro­duk­cje, które uwa­żają za ko­nieczne, żeby do­rzu­cić „Afrykę” do swo­ich ty­tu­łów w taki spo­sób, w jaki ni­gdy nie po­wie­dzia­łyby „Eu­ropa”, na­wet je­śli ich bo­ha­te­ro­wie nie opusz­czają przez cały film jed­nego re­zer­watu dzi­kich zwie­rząt albo mia­steczka, nie mó­wiąc już o zmia­nie kraju: Afry­kań­ska przy­goda (1949), Er­nest je­dzie do Afryki (1997), Ma­rzy­łam o Afryce (2000), Do­bry czło­wiek w Afryce (1994), Za­gu­bieni w Afryce (1994), Ni­g­dzie w Afryce (2001), Dzie­ciaki mo­jej sio­stry w Afryce (2013), Oj­ciec Afryka (2017).

Żeby wy­mie­nić tylko nie­które.

Może być nie­by­wale trudno usu­nąć z na­szej głowy ob­razy i prze­ko­na­nia, kiedy są zbu­do­wane wo­kół pew­nych hi­sto­rii, które wszyst­kich nas ba­wią. Te drobne opo­wie­ści bez­wied­nie prze­ni­kają do nie­po­wią­za­nych z nimi hi­sto­rii i osta­tecz­nie tra­fiają na ekran, choćby na krótką chwilę, jako kon­kretne re­pre­zen­ta­cje kon­ty­nentu, mi­mo­cho­dem rzu­cone dia­logi albo – czę­ściej – ele­menty wi­zu­alne.

Mój ulu­biony przy­kład z tego za­kresu trwa nie­całą mi­nutę i po­ja­wia się przy końcu filmu, któ­rego nie spo­sób nie uwiel­biać: Dzień Nie­pod­le­gło­ści. Po od­kry­ciu przez rząd USA se­kret­nego sosu po­zwa­la­ją­cego bro­nić się przed in­wa­zją ob­cych, woj­sko prze­ka­zuje tę in­for­ma­cję po ca­łym świe­cie, oznaj­mia­jąc wszyst­kim, jak bę­dzie prze­bie­gać kontr­ofen­sywa, kiedy Will Smith i Jeff Gold­blum znisz­czą sta­tek matkę. Na­stę­puje po­ru­sza­jący mon­taż glo­bal­nej współ­pracy, kiedy prze­ka­zuje się tak­tykę z Ob­szaru 51 na pu­styni Ne­vada do przed­sta­wi­cieli wy­wiadu na każ­dym kon­ty­nen­cie. Na każ­dym z wy­jąt­kiem jed­nego: nikt nie traci czasu, żeby in­for­mo­wać ko­go­kol­wiek w Afryce – re­gio­nie, mogę tylko przy­pusz­czać, który jest uwa­żany za nie­wy­ekwi­po­wany w no­wo­cze­sne sa­mo­loty prze­no­szące no­wo­cze­sną broń. Dziwne nie­do­pa­trze­nie, gdy weź­mie się pod uwagę, że rze­komo cały kon­ty­nent pe­łen jest wa­taż­ków i zim­no­krwi­stych woj­sko­wych dyk­ta­to­rów. Można by są­dzić, że przy na­szych wro­dzo­nych in­kli­na­cjach do lu­do­bój­stwa Afryka po­winna zna­leźć się na czele li­sty miejsc, do któ­rych byś za­dzwo­nił, żeby wy­tę­pić całą cy­wi­li­za­cję.

Masz ra­cję, mó­wiąc, że to nie­istotny de­tal, nie­ważne prze­ocze­nie. I zwy­kle zgo­dził­bym się z tym, że nie na­leży za­wra­cać so­bie tym głowy. Tym ra­zem jed­nak Afryka po­ja­wia się kilka chwil póź­niej, kiedy obcy zo­stali już po­ko­nani na ca­łym świe­cie i nad­szedł czas na tra­dy­cyjne hol­ly­wo­odz­kie świę­to­wa­nie, więc daje się uję­cia z ca­łego świata, żeby po­ka­zać za­chwy­cone tłumy. W końcu lą­du­jemy w miej­scu, które ma być Afryką. Kon­ty­nent jest re­pre­zen­to­wany przez pię­ciu pół­na­gich chło­pa­ków ubra­nych jak lo­kalni wo­jow­nicy, po­ma­lo­wa­nych czer­woną ple­mienną farbą i bie­gną­cych przez po­ro­śniętą krze­wami sa­wannę z włócz­niami, które – jak­żeby ina­czej – wy­rzu­cają w po­wie­trze z ra­do­ści. Te­raz staje się oczy­wi­ste, że nie mo­gli­śmy po­móc w ope­ra­cji woj­sko­wej – nie mamy na­wet dróg czy elek­trycz­no­ści, że o od­rzu­to­wych my­śliw­cach nie wspo­mnę.

Ab­sur­dal­ność tej sy­tu­acji za każ­dym ra­zem mnie roz­śmie­sza. Mó­wię so­bie: je­śli twórcy zna­ko­mi­tego filmu, poza tą jedną rze­czą, mo­gli za­dać so­bie tyle trudu, żeby stwo­rzyć zło­żoną oso­bo­wość i hi­sto­rię dla ob­cych z bar­dzo da­leka, pro­du­cenci mo­gliby się też odro­binę wy­si­lić, żeby dać Afry­ka­nom dżinsy, które ci mo­gliby za­ło­żyć. Może na­wet jed­nego my­śliwca z „Afryka” wy­pi­sa­nym ozdob­nym pi­smem na bur­cie, jak­by­śmy się wszy­scy zrzu­cili, żeby za niego za­pła­cić. Tylko o tyle pro­szę.

Te drobne afronty po­ja­wiają się wszę­dzie. A gdy już za­czniesz je za­uwa­żać, nie bę­dziesz mógł prze­stać. To bę­dzie spo­sób, w jaki po­staci re­cy­tują ty­powe afry­kań­skie przy­sło­wia, któ­rych rze­komo na­uczyli się pod­czas swo­ich po­dróży po Afryce, a ubie­ra­nie się „po afry­kań­sku” musi ko­niecz­nie ozna­czać no­sze­nie ręcz­nie far­bo­wa­nych ko­szul da­shiki. Per­ma­nentne za­miesz­cza­nie słońca, sa­wann i wiel­kich drzew na pla­ka­tach fil­mo­wych; wa­le­nie w bębny na każ­dym świę­cie, bez względu na to, o jaką kul­turę cho­dzi. Wi­dzisz to w tym, jak Afryka jest pro­mo­wana – jako prze­siąk­nięta pra­dawną mi­styką i pier­wot­nymi ry­tu­ałami prze­ka­zy­wa­nymi z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie, bez żad­nej wzmianki o ar­chi­tek­tach no­wego spo­łe­czeń­stwa, kreu­ją­cych jego co­dzien­ność dzień za dniem. I w tym, jak przed­sta­wiani są starsi Afry­ka­nie – jako sztywni i nie­pa­su­jący do no­wo­cze­snego świata, gdy tym­cza­sem wielu z na­szych przod­ków można uznać za wy­zwo­li­cieli oraz zwo­len­ni­ków po­stępu kul­tu­ro­wego i tech­no­lo­gicz­nego. Nie wszy­scy z nas mogą przy­wo­ły­wać du­chy przod­ków w chwili, gdy tylko za­uwa­żają, że ja­kiś zło­żony pro­blem wy­maga roz­wią­za­nia. Nie każdy jest człon­kiem głę­boko tra­dy­cyj­nej i du­cho­wej spo­łecz­no­ści.

Naj­trud­niej­sze do prze­łknię­cia może być to, jak nie­wiele ocze­kuje się od Afryki, oraz spo­sób, w jaki spłasz­cza się całe kul­tury, żeby za­si­lić garść hi­sto­ry­jek uzna­nych za wierny opis kon­ty­nentu.

Nie lep­sze są filmy do­ku­men­talne, które rze­komo ba­dają afry­kań­skie kul­tury, lecz są za­ska­ku­jąco mało za­in­te­re­so­wane bo­gac­twem do­świad­czeń na ca­łym kon­ty­nen­cie. W każ­dej chwili w każ­dym miej­scu na świe­cie mnó­stwo pro­du­cen­tów or­ga­ni­zuje bu­rze mó­zgów, żeby wy­my­ślić nowy „prze­ło­mowy, eks­pe­ry­men­talny se­rial”, który zdu­miałby nas szcze­gó­łami z ży­cia za­gu­bio­nego gdzieś w bu­szu i eg­zy­stu­ją­cego w od­osob­nie­niu ple­mie­nia. Dla kon­tra­stu eks­pe­dy­cja jest zwy­kle pro­wa­dzona przez pre­zen­tera z Za­chodu, który ma z da­nym ple­mie­niem po­miesz­kać, a jego głów­nym za­da­niem jest ja­koś prze­trwać bez zwy­kłych luk­su­sów. Ma się też cze­goś na­uczyć o tym ple­mie­niu i jego śmiesz­nych tra­dy­cjach, na przy­kład jak aran­żuje mał­żeń­stwa albo dla­czego nie in­te­re­suje go walka z in­nymi na­ro­dami.

W nie­unik­niony spo­sób te filmy do­ku­men­talne są tak na­prawdę o po­dróży ku oso­bi­stym od­kry­ciom pre­zen­tera, gdy uczy się on: a) nie uwa­żać swo­jego stylu ży­cia i luk­su­sów za dane raz na za­wsze; i/albo b) „że ci lu­dzie są wła­ści­wie tacy sami jak my”.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

Część piątaNie ma cze­goś ta­kiego jak afry­kań­ski ak­cent i Bi­ny­avanga Wa­inana cią­gle ma ra­cję
[1] Bi­ny­avanga Wa­ina­ina, An Open Let­ter to Ma­donna, „The Gu­ar­dian”, 12 kwiet­nia 2013.
[2] El­liot Ross, Ma­donna earns the wrath of Joyce Banda – a full sta­te­ment, „Gu­ar­dian Africa ne­twork”, 11 kwiet­nia 2013, https://www.the­gu­ar­dian.com/world/2013/apr/11/ma­lawi-ma­donna.
[3] Matt We­iland, [w:] In Me­mo­riam: Bi­ny­avanga Wa­ina­ina, Li­te­rary Hub, 24 maja 2019, https://li­thub.com/in-me­mo­riam-bi­ny­avan­ga­wa­ina­ina/.
[4] Bi­ny­avanga Wa­ina­ina, How to Write About Africa II, „Bi­doun”, 21, lato 2010.
[5] Bi­ny­avanga Wa­ina­ina, How to Write About Africa, „Granta”, 92, 2 maja 2019.
[6] Ri­chard Brody, Adam San­dler’s „Blen­ded” Is a Fa­ilure for the Ages, „New Yor­ker”, 23 maja 2014; A.O. Scott, When Sin­gle Pa­rents Col­lide on a Sa­fari, „New York Ti­mes”, 22 maja 2014.
[7*] Ro­dzaj je­dwab­nego ma­te­riału two­rzo­nego ze sple­cio­nych pa­sków; kie­dyś tka­nina kró­lów Ghany i Togo, dzi­siaj na­ro­dowe dzie­dzic­two tych kra­jów (przyp. tłum.).