59,90 zł
Odrzuć stereotypy i zobacz Afrykę taką, jaka jest naprawdę!
Najlepsza książka o wszystkich barwach tak zwanego Czarnego Kontynentu. Czytajcie i odkrywajcie!
Dipo Faloyin, redaktor magazynu „Vice”, w tej zabawnej i wnikliwej książce zabierze cię w zapierającą dech w piersiach podróż, która rozpoczyna się w piętnastomilionowej, tętniącej życiem metropolii Lagos. Tak, w Afryce są metropolie! To będzie jedno z wielu odkryć, jakich dokonasz podczas tej lektury.
Zmagania z dziedzictwem kolonialnym. Kręte drogi wiodące ku demokracji. Kompleks białego człowieka i szkody wyrządzone Afryce przez akcje charytatywne. Zgadza się, ta książka naprawdę zaskakuje!
Faloyin z dowcipem i wdziękiem rozbraja szkodliwe wyobrażenia na temat Afryki. „Bieda albo safari” – zżyma się autor i dodaje: „Bez względu na to, jak bardzo staram się wyjaśnić, że dorastałem w rozbuchanej metropolii, zbyt wielu potrafi sobie tylko wyobrazić to, do czego zostali zaprogramowani. Nie potrafią sobie przedstawić szkoły podstawowej mojej mamy ze szczęśliwymi, dobrze odżywionymi dziećmi wbiegającymi przez bramę co rano, bo różne międzynarodowe organizacje dobroczynne przekonały ich, że młody człowiek w Afryce koniecznie musi być otoczony chmarą much”. Opowiada również o nadziei, jaką niosą organizowane przez młode pokolenie ruchy polityczne i społeczne definiujące Afrykę od nowa, na własnych warunkach.
Utrwalony w kulturze stereotypowy obraz Afryki domaga się natychmiastowej korekty, a „Afryka to nie państwo” jest idealną odpowiedzią na tę potrzebę.
Przejrzysta, dobrze udokumentowana dekonstrukcja mocno nieprawdziwej konwencjonalnej wiedzy na temat Afryki.
,,Kirkus Reviews”
Faloyin jest inteligentnym, często kąśliwym i zabawnym pisarzem… Jego pełen wzburzenia tekst mówi o nadziei, o zmianie.
Bookpage
Z jasnością i przenikliwym dowcipem Faloyin bada pochodzenie 54 krajów Afryki… Jego książka rozprawia się z wymazywaniem historii i kliszami. Jest także celebracją kontynentu, który już teraz żyje swą dynamiczną przyszłością.
Booklist
Porywająca krytyka fałszywego zachodniego spojrzenia na Afrykę… Żywiołowa i pouczająca. „Publishers Weekly”
Niezbędna książka, obowiązkowa lektura dla każdego, kto szuka wprowadzenia do tego rozległego kontynentu.
Sally Hayden, „Irish Times”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 429
CZĘŚĆ PIĄTA
Nie ma czegoś takiego jak afrykański akcent, a Binyavanga Wainaina ciągle ma rację
A więc chcesz nakręcić hollywoodzki film o Afryce?
Nie ma potrzeby próbować niczego nowego.
Wybierz jeden z pięciu pomysłów: I. Typowa egzotyczna afrykańska sawanna jako tło dla nastoletniej kolonialnej miłości, która w jakiś sposób inspiruje chłopca ze wsi, żeby nauczył się czytać. (Sugerowany tytuł: Afrykańska dusza albo Odrodzenie). II. Bogata nowojorczanka, która „nie ma czasu na miłość”, zostaje zmuszona do porzucenia dobrze płatnej pracy. Jest przekonana, że musi Uciec-Od-Tego-Wszystkiego i wyjeżdża na safari do Afryki, gdzie pełne wrażeń i bodźców miejskie życie, do którego jest przyzwyczajona, zostaje zastąpione zwykłym życiem wiejskim. Tam spotyka jedyną białą osobę, która tam mieszka, i ostatecznie się w niej zakochuje – w koledze Amerykaninie, który żyje pośród Afrykanów od dekad, więc zaskarbił sobie szacunek tamtejszych ludzi. Dopasowanie się do afrykańskiego życia początkowo wymaga wielkich wyrzeczeń, ale dzięki pomocy całej wioski, która nie ma nic lepszego do roboty, nowojorczanka odkrywa część siebie, o której istnieniu nigdy nie miała pojęcia. Odpłaca się, ucząc czytać chłopaka ze wsi albo ratując tygrysiątko przed kłusownikami. (Sugerowany tytuł: Dzika miłość albo Moja afrykańska przygoda). III. Wiejskie dziecko mimo przeszkód uczy się czytać, aby uratować swoją biedną wioskę. Młodzieniec uczy się nocami, wykorzystując prowizoryczną lampkę skleconą z drutu i nieustępliwości. (Sugerowany tytuł: Afrykańskie marzenie albo Posługacz). IV. Historia o dojrzewaniu młodego człowieka starającego się znaleźć balans między swoimi ambicjami a tym, czego oczekują od niego jego przodkowie. To, że umie czytać, nie jest bez znaczenia. (Sugerowany tytuł: Duchy Afryki albo Przeznaczenie). V. Thriller o ludobójstwie zagrażającym zagładą wielu wioskom, aż pojawia się biały. Niestety sytuacja jest zbyt poważna, żeby ktokolwiek mógł się nauczyć czytać, ale to zaraz ulega zmianie, kiedy biały zgadza się adoptować dziecko żołnierza osierocone w wyniku wojny, a potem razem wracają do Cleveland, gdzie dziecko uczy się czytać, więc może napisać do ONZ o problemach swojego kraju. (Sugerowany tytuł: Śmierć w Afryce albo Dzikusy).
Bez względu na fabułę: musisz zacząć film od ujęcia z góry, z bardzo wysoka, prezentując szerokie, porośnięte trawą równiny, ciągnące się tak daleko, że dalej już nie mogą się ciągnąć. Niech kamera wisi w powietrzu przez całą sekwencję tytułową, podczas gdy nasze oczy przyzwyczajają się do Prawdziwej Afryki. Ani jeden ślad nowoczesnej, technologicznie zaawansowanej cywilizacji nie powinien zaburzyć widoku tych pofalowanych równin: żadnych wysokich budynków, asfaltowych dróg czy oświetlonych billboardów reklamujących drogie perfumy.
Ziemia. Powinniśmy po prostu zobaczyć ziemię.
Słońce powinno idealnie wschodzić, wyznaczając nowy dzień w tej wspaniałej dżungli. Zachód słońca też się nada. Dopilnuj tylko, żeby słońce poruszało się w jedną albo drugą stronę. Prawdziwy Afrykański Dzień nie przebiega według wskazówek zegarka ani zgodnie z rozkładem jazdy podmiejskich pociągów. Nie jest zakłócany ruchem samochodowym czy zanieczyszczeniem świetlnym. Afrykanie mają nadprzyrodzoną łączność z ziemskimi żywiołami, szczególnie z ziemią. Jeśli wybrałeś opcję ze wschodem słońca, chcesz wywołać wrażenie, że nawet związki węgla i atomy tworzące naszą planetę wschodzą wraz z nim. Ziemia powinna trzeszczeć pod nogami. Strumyk powinien płynąć. Wielki majestatyczny baobab musi majestatycznie tkwić tuż przy środku kadru. No bo jest majestatyczny.
Pierwszym dźwiękiem, który słyszymy, musi być pieśń śpiewana solo niskim głosem w nieokreślonym afrykańsko brzmiącym języku. Tradycyjnym dialektem, po jaki zwykle się sięga, jest suahili, ale dasz też radę z delikatnym, melodyjnym zaśpiewem zuluskiego, powtarzanym w kółko. Nie pozwól, żeby miejsce akcji miało wpływ na konkretny język, którego użyjesz. I bez względu na to, co zrobisz: absolutnie żadnych podpisów. Treść jest bez znaczenia. Twoja publiczność automatycznie zaakceptuje słowa jako głębokie, a intonację jako poetycką. Dołącz klaskanie i niskie dudnienie bębnów, aby nadać śpiewowi dodatkową autentyczność. Pamiętaj: muzyka w Afryce nie zmieniła się od wieków.
Już czas na zwierzęta ujęte w odpowiednich dla nich formach rzeczowników zbiorowych. Zbliżenie na klucz ptaków zdobiących niebo w doskonałej synchronizacji ruchu ich skrzydeł; szerokie ujęcie stada zebr pijących wodę u wodopoju, podczas gdy grupka żyraf objada liście wysokich drzew za nimi. Podążajmy za stadem olśniewająco galopujących antylop, właśnie rozpoczynających swoją etatową robotę od dziewiątej do piątej, polegającą na byciu stadem olśniewająco galopujących antylop.
Teraz Afrykanie. Podkręć dźwięk, pokazując zmontowane scenki z normalnego afrykańskiego życia. Ujęcie: plemię wojowników zwyczajnie stojących w pełnym zuluskim rynsztunku. Jeśli nie stoją, powinni podskakiwać. Znowu nie ma znaczenia – dlaczego. Ważne jest to, że nigdy nie mogą zwyczajnie siedzieć, chyba że twój zachodni bohater będzie nalegał, żeby odpoczęli, a wtedy oni będą patrzeć na niego zmieszani, zanim ustąpią. Nie dawaj im własnych dialogów. W końcu są stoickimi pradawnymi figurami, które zawsze muszą wyglądać stoicko i pradawnie. Ujęcie: afrykańska wioska pośrodku pustyni; morze brązowych falowanych dachów wieńczących domy upakowane ciasno jeden przy drugim, które w każdej chwili mogą się rozlecieć. Ujęcie: stara kobieta miesza coś w gigantycznym żeliwnym garze ustawionym nad otwartym ogniem. Ujęcie: koza przywiązana do czegoś. Ujęcie: uśmiechnięte dzieci, mimo wszystko biegające po polach z uśmiechem na twarzy. Ujęcie: dzieci biegające po wąskich, źle odwodnionych ulicach. Ujęcie: biegające dzieci.
Twój epicki film zapobiegający-ludobójczej-wojnie-domowej powinien teraz przeskoczyć do nagłego ujęcia dżungli, gdzie bezlitośni afrykańscy bojownicy poruszają się w konwoju złożonym z samochodów terenowych, odkrytych jeepów z napędem na cztery koła, z AK-47 w rękach nad głowami i zmierzają do wioski, którą właśnie miło odmalowałeś.
Twój romantyczny-dramat-kolonialny jednakże powinien znaleźć Sympatycznego Brytyjskiego Kolonialistę w jasnym białym domu pośród biednego miasteczka, w otoczeniu czarnej służby z szerokimi uśmiechami i bez żadnych osobistych ambicji. Dodaj lubianego przez wszystkich afrykańskiego młodego służącego, którego humor zdradza inteligencję, ograniczaną przez jego smutne wychowanie. Z nigdy dobrze niewyjaśnionych powodów twoi służący powinni zacząć bardzo podziwiać Sympatycznego Brytyjskiego Kolonialistę, dla którego pracują, do tego stopnia, że Sympatyczny Brytyjski Kolonialista zostaje nagrodzony honorowym tytułem, w luźnym tłumaczeniu brzmi on: „Jesteś Teraz Oficjalnie Takim Samym Afrykaninem Jak My”. Daj sobie czas na wybrzmienie tego wszystkiego. Głównym punktem zwrotnym będzie chwila, kiedy Sympatyczny Brytyjski Kolonialista skarci Złego Brytyjskiego Kolonialistę za to, że nie jest dość sympatyczny dla swojej służby. Potem, pod wieczór, Sympatyczny Brytyjski Kolonialista będzie pocieszał tych służących, po czym służący wrócą do swoich obowiązków służących.
Twoja bogata nowojorczanka powinna być za grubo ubrana, zmagać się z upałem i insektami dzikiej afrykańskiej dżungli. Unikaj subtelności. Załącz żarcik, w którym sfrustrowana pyta jakiegoś zmieszanego krajowca o drogę do najbliższego Starbucksa. Afrykańczyk powinien oczywiście wyglądać na zmieszanego – zestawienie konsumpcjonizmu i biedy ułoży wszystko w ważną lekcję życia w późniejszych sekwencjach filmu. Już pierwszego dnia nowojorczanka powinna stanąć twarzą w twarz z dzikim zwierzem, jak to na co dzień dzieje się w całej Afryce. Zostanie pouczona, że ma się nie ruszać, co rozpocznie serię ważnych odkryć, które w swoim czasie doprowadzą ją do powrotu do Nowego Jorku, gdy już się nauczy, że prawdziwym problemem nie było to, że ona żyła w dżungli, ale to, że dżungla żyła w niej. Pomyśl o tym.
Twój film będzie potrzebował słonia. Gdzieś w którymś momencie na pewno będziesz go potrzebować, może nawet trzech. Rola słonia sprowadza się do (choć to niepełny repertuar): I. Wizualnej pomocy w ukazaniu naturalnej wspaniałości Afryki. Naucz twojego słonia, żeby wchodził i wychodził z kadru podczas dialogu dwóch postaci. II. Najlepszego przyjaciela afrykańskiego dziecka. Zwierzę jako jedyne będzie je rozumieć. III. Efektów komediowych, żeby twój słoń mógł owinąć trąbą i podnieść bogatego Amerykanina na początku jego kwestii „Jak ja nie znoszę Afryki”. Kiedy ten woła o pomoc, przenieś obiektyw na dwóch śmiejących się zuluskich wojowników. Twoja publiczność odruchowo zachichocze, bo wcześniej nie wyobrażała sobie, że tubylcy są w stanie dyskretnie zachichotać. Jest to doskonałe wprowadzenie do sytuacji, kiedy później pojawi się słoń, aby uratować bohaterów w chwili niebezpieczeństwa, dzięki czemu nagle pomyślą: „Mam to. Zrozumiałem Afrykę”. Pełne zrozumienie musi zawierać wieczorną scenę, kiedy to cała wioska zebrała się na tradycyjne afrykańskie tańce wokół strzelającego ogniska. Gromada małych dzieci musi pojawić się znikąd i pociągnąć za ręce bohaterkę, żeby wstała i po raz pierwszy przyłączyła się do tańca. Ze śmiechem dostrzeże spojrzenie Drugiej Białej Osoby – spojrzenie mówiące: „Mówiłem ci, że Afryka jest cudowna”.
Nadejdzie chwila w twojej historii o dojrzewaniu, kiedy chłopak wyglądający na dwudziestokilkulatka, który chce podążać własną drogą, stawi czoło decydującej o jego życiu przeszkodzie. Żadna ziemska istota nie może mu pomóc. To oczywiste. Ustaw aktora pośrodku pola, niech rozmawia ze swoimi przodkami o zmierzchu. Gdyby przypadkiem twój budżet nie pozwalał ci na przekonującą reanimację dawno-nieżyjących-przodków, możesz ich zastąpić wiekowym wioskowym wieszczem, który może mieć między osiemdziesiąt a trzysta siedemdziesiąt lat. Najlepiej, żeby mędrzec był niewidomy, ale to mogłoby być już szyte zbyt grubymi nićmi. W odróżnieniu od laski, więc laska powinna wystarczyć.
Zaznacz jego ewentualną inicjację w dorosłość podczas starożytnego rytuału, takiego jak walka z lwem albo wymóg zinterpretowania przepowiedni. Zwykła impreza urodzinowa na dwudzieste pierwsze urodziny to za mało.
Historia dojrzewania opowiadająca o młodej Afrykance może zawierać tylko jej próby uniknięcia zaaranżowanego małżeństwa.
Najczęściej zadawane pytania:
Sala lekcyjna: afrykańska szkoła to zwykle wolno stojący, zniszczony budynek z surowego betonu, bez oświetlenia i z wielką czarną tablicą na ścianie, gdzie uczniowie w wyświechtanych mundurkach siedzą rzędami przy połamanych stołach.
Podróż: jeepy i dwuosobowe samoloty śmigłowe. Nadają się do każdej produkcji – od dramatu z epoki do thrillera o ludobójstwie. Latanie musi być ograniczone do wycieczek krajobrazowych ponad sawannami i jeziorami. Jeśli twoi główni bohaterowie przypadkiem przelatują nad ruchliwą metropolią z wielkimi centrami handlowymi, zagalopowałeś się i natychmiast musisz wrócić do Prawdziwej Afryki.
Ubrania: jasnobrązowe khaki, kapelusze z szerokim rondem na safari dla białych postaci. Bogaci Afrykańczycy ubierają się dekadencko w mieszankę zwierzęcych nadruków i tkaniny kente[7*]. Ustal osobę o najwyższym statusie przez przewieszenie jej przez ramię lwiej skóry.
Plakat promocyjny: szerokie ujęcie sawanny, wielkie słońce chwiejące się nad horyzontem, częściowo zasłonięte pojedynczym baobabem. Wybierz jeden element, który pojawi się przy drzewach: I. Wielki ssak. II. Chłopiec siedzący na drzewie. III. Wizerunki bohaterów wiszące w chmurach. IV. Przerażający bojownik wiszący w chmurach.
Może jednak twój film nie dzieje się w Afryce, ale ma afrykańskich bohaterów. Nie czuj się zobowiązany, żeby zatrudnić kogoś z kontynentu. W zamian twój aktor może zwyczajnie zastosować klasyczny hollywoodzki akcent: niech obniży głos o oktawę, z trudnością akcentuje każdą sylabę, przesadnie wyraźnie wypowiada każde słowo, jednocześnie mówiąc przeraźliwie wolno. Musi to brzmieć tak, jakby afrykańskie języki miały alergię na angielski, jakby obawiały się, że jakieś zabłąkane słowo może pochwycić mrożącą krew w żyłach truciznę. Musi to brzmieć tak, jakby twoja postać była naiwna, bezbronna, a mimo to zawsze nieco zbyt chętna, żeby komuś zaimponować. Musi często mówić: „W moim kraju...”, aby okazać przepaść kulturową pomiędzy nadmiarem Zachodu a prostą naturą afrykańskiego społeczeństwa.
Afrykańscy uchodźcy żyjący za granicą muszą zostać oswojeni. Ale najpierw pozwólmy im się zadziwić bieżącą wodą albo miejscami drive-in w fast foodach, albo tym, jak wielkie są supermarkety. Ostatnio bardzo ceniony film pokazuje uchodźcę, który pyta, czy w amerykańskim mieście, gdzie właśnie zamieszkał wraz z innymi, są jakieś niebezpieczne zwierzęta, takie jak na przykład lwy. Możesz spokojnie pokazać też takiego bohatera.
Afrykański uczeń w amerykańskim filmie o licealistach powinien być inteligentny albo bardzo pilny, i zawsze zaniepokojony tym, że główny bohater nie uczy się na jutrzejszą ważną klasówkę. Twój afrykański uczeń musi być słodki, kulturowo nie niebezpieczny i w mgnieniu oka służyć radą. „W Afryce mamy powiedzenie...” oznacza zwykle początek końca czyichś kłopotów.
Nie może wejść do szkolnej drużyny piłki nożnej, zanim rozkojarzony trener przypadkiem nie zobaczy, jak jest szybki, w zupełnie innym kontekście. Gdy go o to zapytać, pozwól twojemu afrykańskiemu uczniowi odpowiedzieć, że jak dorastał w Afryce, musiał co rano ganiać za gazelami na śniadanie, bo inaczej jego rodzina nie miała co jeść. Po słabym początku w pierwszym meczu poproszą go, żeby sobie wyobraził, że przeciwnicy to gazele, co zmieni go w najlepszego zawodnika na boisku.
W szkole twój afrykański uczeń musi zostać zmuszony wbrew jego wszelkim obiekcjom do wyjścia ze swojego akademika, żeby wziąć udział w wielkiej imprezie bractwa. Gdy się pojawi, powinien okazać, że ma alergię na rozpasanie. Później, po tym, jak niechcący wypije ze szklanki, nie wiedząc, co w niej jest, kamera powinna odnaleźć go stojącego na dachu, pijanego i najszczęśliwszego w życiu. „Ameryka jest wspaniała!” zawoła i skoczy do basenu przy aplauzie wszystkich.
Na koniec, czy to w college’u, czy w szkole średniej, twój afrykański uczeń powinien mieć jedną motywację: strach przed swoimi ultrareligijnymi, superkonserwatywnymi rodzicami, którzy zawsze są surowi i poważni, dzielą się swoją wiedzą życiową w parabolach i rozwlekłych przemowach o wiosce, w której wyrośli, i o swoim poświęceniu.
Twoi Afrykańscy-Rodzice-Żyjący-Za-Granicą nie mogą być nigdy celowo zabawni albo nonszalancko fajni, tak jak rodzice innych uczniów w szkole. Muszą nie znosić myśli, że ich dzieci mogłyby dołączyć do drużyny futbolu amerykańskiego aż do ostatniej chwili przed dniem powołań do NFL, Narodowej Ligi Futbolowej. Filmuj ich tylko wtedy, gdy noszą stroje w „afrykańskich kolorach”, i tylko w jednym z dwóch miejsc: w kościele albo na schodach przed ich domem, na których czekają na swoje dziecko, żeby je zapytać: „Gdzie! Ty! Byłeś?!”.
Te późne przyjścia będą się powtarzać, aż w ramach kary Afrykański-Uczeń-Żyjący-Za-Granicą zostaje wysłany z powrotem do Afryki, żeby nauczył się trochę pokory i manier przez ponowne połączenie się ze swoimi korzeniami. Kiedy lądują, słońce wschodzi albo zachodzi. Bo: to Afryka.
Binyavanga Wainaina wiedział, że istnieje różnica między krajem a kontynentem.
Zmarły kenijski autor i aktywista wiedział, jak różnie są przedstawiane w mediach kraje i kontynenty, w zależności od tego, kto je zamieszkuje. Rozumiał, jak trwały bywa wpływ powielanej prostej historii, dlatego głównym celem swojej zawodowej drogi uczynił eliminowanie redukujących opowiastek za każdym razem, kiedy na nie natrafiał. Darem Wainainy było wyszukiwanie każdego wynikającego z myślowego lenistwa stereotypu na temat Afryki i obrona regionu z pieczołowitością godną śledczego – ciągła walka, na którą zawsze był gotowy. Wybrana przez niego broń to rozbrajający humor, kąśliwa satyra i gotowość wykorzystania własnego autorytetu jako jednego z największych pisarzy tego i innych pokoleń, żeby zachęcić opowiadaczy historii z kontynentu do sięgania zawsze po własne historie, do używania swoich czyszczących szczotek przy odmalowywaniu bardziej wiarygodnego portretu Afryki.
Kontynent – pragnął, żeby to dobrze wybrzmiało – to coś więcej, niż niektórzy chcą w nim zobaczyć. Używał więc każdej dostępnej formy, aby głosić tę prawdę – w esejach, artykułach, pamiętnikach, rozmowach, otwartych listach. Wszystko jedno.
Na przykład w 2013 roku Wainaina zaadresował jeden ze swoich otwartych listów do Madonny, po tym jak piosenkarka została zrugana za to, że po swojej ostatniej wizycie w Malawi wyraziła swoje niezadowolenie w związku z tym, że rząd nie przyznał jej przywilejów VIP-a, na co zasługiwała jako ktoś, kto buduje szkoły w tym państwie i adoptował wiele malawijskich sierot[1]. Ogólne oburzenie zostało wyartykułowane przez ówczesną prezydentkę Malawi Joyce Bandę, która wydała oświadczenie, a jej frustracja przebijała z każdej sylaby: „Oczywiście Madonna adoptowała dwoje dzieci z Malawi – powiedziała. – Żeby było jasne, ten gest był humanitarny i absolutnie dobrowolny. Wydaje się jednak dziwne i przygnębiające, że za ten humanitarny czyn, będący jej osobistą sprawą, Madonna chce, żeby Malawi na zawsze było zobowiązane do wdzięczności. Dobroć w swoim zwyczajnym znaczeniu jest wolna i anonimowa. Jeśli nie może być wolna i cicha, nie jest dobrocią; to coś innego. Najbliżej temu do szantażu”[2].
Wainaina wtrącił się, dziękując Madonnie za „wybranie” Afryki w jej poszukiwaniach miejsca, w którym chciałaby zrobić coś dobrego. „Chciałbym ci podziękować za to, że jesteś czułą matką dla wszystkich dzieci Malawi, dla wszystkich dzieci Afryki – napisał Wainaina w swoim ewidentnie sarkastycznym liście otwartym. – Jeśli Malawi okazało się niewdzięczne i źle cię traktuje, musisz wiedzieć, że mój kraj, Kenia, też ma sieroty. Kenia specjalizuje się w uszczęśliwianiu turystów i sprawia, że czują się tu jak u siebie, tańczą wokół afrykańskiego ogniska, piją dżin i piszczą ze szczęścia pośród stad zwierząt i na plażach”.
Ciągnął: „Jako aktywista i społecznik pracujący z afrykańską dziewczynką chciałbym porozmawiać o twoim przyjeździe do Kenii, gdzie ta dziewczynka bardzo cię potrzebuje. Otaczają ją dzikie zwierzęta! I korupcja!”.
Prawdopodobnie najbardziej znane dzieło Wainainy powstało jako wściekły e-mail wysłany do wydawców magazynu literackiego „Granta”, który przygotował „Afrykański numer”, zapominając o pisarzach z Afryki[3]. W swoim „niebywale długim i bardzo zabawnym e-mailu, ciągnącym się i ciągnącym przez tysiące słów”, jak później opisał go jeden z wydawców „Granty”, Wainaina skrytykował magazyn za opublikowanie „każdego literackiego straszydła, jakiego żaden Afrykańczyk nigdy nie widział na oczy”.
„Nie powodowało mną wzburzenie, tylko ich głupota – wspominał Wainaina «Afrykański numer». – Nie było tam nic nowego, żadnych obserwacji, ale mnóstwo «reportaży» – och, o ja cie, łał, popatrz no, jejku – jak gdyby Afryka i Afrykanie byli zupełnie nieobecni i naprawdę nie mieszkali w Anglii naprzeciwko biura «Granty». Nie, my byliśmy «gdzieś tam», gdzie mogą dotrzeć i dać świadectwo tylko odważni ludzie w khaki. Ja pierdolę”[4].
E-mail Wainainy przyszedł wiele lat po opublikowaniu numeru. Wydawcy „Granty”, którzy go otrzymali, tak naprawdę nie byli odpowiedzialni za zawartość tego dodatku. Jednakże nie odpowiedzieli z agresją kogoś osaczonego. Nie próbowali Wainainy przekonać ani wyjaśnić mu, jak to Afrykanie powinni być wdzięczni za jakąkolwiek publikację, nie uciekali się też do żadnych zawoalowanych uwag na temat rasizmu. Zamiast tego zachowali się tak, jak chciałbyś, żeby wszyscy się zachowywali na ich miejscu: wysłuchali, przyjrzeli się jego argumentom i postanowili się poprawić.
Poprawa pojawiła się w formie nowego numeru, zatytułowanego „Spojrzenie z Afryki”, gdzie pisarze z całego kontynentu, w tym zwłaszcza Wainaina, zostali poproszeni o ustawienie narracji.
Wainaina zamieścił tekst będący przeróbką jego e-maila, radosną satyrą, która zwięźle uderzała we wszystkie stereotypy na temat Afryki często obecne w literaturze, w takim samym stylu, jaki starałem się zastosować – choć nigdy nie uda mi się go wiernie oddać – pisząc o filmach hollywoodzkich na początku tego rozdziału. Nosił tytuł: Jak pisać o Afryce. Oto zawarte w nim porady:
„Zawsze używaj słowa «Afryka» albo «Ciemność» albo «Safari» w tytule. Podtytuły mogą zawierać słowa «Zanzibar», «Masaj», «Zulus», «Zambezi», «Kongo», «Nil», «Wielki», «Niebo», «Cień», «Bęben», «Słońce» albo «Miniony». Użyteczne są też słowa takie jak «Partyzantka», «Ponadczasowy», «Pierwotny» i «Plemienny». Zwróć uwagę, że «Ludzie» znaczy Afrykanie, którzy nie są czarni, podczas gdy «Lud» oznacza czarnych Afrykanów.
Nigdy nie umieszczaj zdjęcia dobrze wyglądającego Afrykanina na okładce swojej książki albo w środku, chyba że ten Afrykanin dostał Nagrodę Nobla. AK-47, wystające żebra, nagie piersi – użyj tego. Jeśli musisz pokazać Afrykanina, pamiętaj, żeby miał na sobie strój Masajów, Zulusów albo Dogonów [...].
Pamiętaj, każda przesłana przez ciebie praca, jeśli pokażesz w niej ludzi wyglądających na brudnych i żałosnych, zyska miano opisującej «prawdziwą Afrykę», a przecież taką notkę chcesz mieć na swojej obwolucie. Nie czuj się tym zażenowany: próbujesz im pomóc, żeby dostali wsparcie z Zachodu [...].
Będziesz też potrzebował klubu nocnego o nazwie Tropicana, gdzie przychodzą najemnicy, źli afrykańscy nuworysze, partyzanci oraz ekspaci.
Zawsze kończ swoją książkę jakimś powiedzonkiem Nelsona Mandeli o tęczy albo renesansie. Bo ci zależy”[5].
Jak pisać o Afryce odniosło sukces i ciągle jest bardzo kochane i cytowane na całym kontynencie i w diasporze. Stało się najczęściej szerowanym tekstem w historii „Granty”, doskonale chwytającym tropy, wokół których krążą historie literackie: komicznie zły polityk, ogólnie romantyczne opisy dzikich sawann, galopujące antylopy oraz „okładka książki z bohatersko wyglądającym ekologiem”.
Było to doskonałe podsumowanie i powinno było wystarczyć, żeby zniechęcić każdego pisarza, dziennikarza i twórcę do tych tropów.
Jednak literatura dalej się zsuwa po tej równi pochyłej.
Jak pisać o Afryce powstało w 2005 roku. Oryginalny numer „Granty”, oprotestowany przez Wainainę, wydano dekadę wcześniej. Lecz mimo upływu lat każde słowo napisane przez Wainainę wciąż pozostaje aktualne. Tak niewiele się zmieniło w tym, jak Afryka jest odmalowywana w popkulturze.
Instytucje charytatywne, choć tkwią w błędzie, mają jako takie usprawiedliwienie, gdyż rzekomo według ich badań wykorzystanie powszechnie znanych obrazów, ostrych, wywołujących natychmiastową gwałtowną reakcję, jest obliczone na wytworzenie specjalnej mieszanki uczuć skłaniającej ludzi do darowizny. Jednak popkultura nie ma potrzeby trzymać się tych samych postaci, fabuł i kadrowania, wiecznie pojawiających się w filmach, telewizji, książkach i magazynach. Nie ma żadnego dowodu na to, że czytelnicy czy widzowie wymagają konsumowania zawartości, gdzie Afryka to tylko sawannowe scenerie pełne postaci bez żadnych historii, a ich szczęście zależy od bliskości miłego obcokrajowca w podróży, który tam zawędrował, żeby się odnaleźć i nieodmiennie uratować nędzną lokalną wioskę.
Popkultura ma nas przenosić do świata istniejącego poza naszym własnym. Jeśli ludzie są w stanie wyjść ze schematu, żeby zacząć uczyć się klingońskiego albo zagubić się emocjonalnie w słodkim spotkaniu na wsi oddalonej o tysiące kilometrów od ich miejsca zamieszkania, mogliby też wysilić swoją wyobraźnię wystarczająco mocno, żeby przedstawić sobie historię o bogatej rodzinie w Dżibuti, która stara się nauczyć swoje uzależnione od mediów społecznościowych dzieci, że rodzina jest ważna, zabierając je w podróż, co niesie za sobą zabawne konsekwencje. Albo młodzieżowy dramat o dwóch siostrach z Botswany, których jedynym bożonarodzeniowym życzeniem jest zejście się ich rozwiedzionych rodziców.
Jeśli w ogóle coś się zmieniło w tych dekadach, które upłynęły od pierwszego wystąpienia Wainainy, to raczej na gorsze. W połączeniu z literaturą Hollywood wydaje się trzymać przestarzałych wzorców, do których przemysł filmowy uciekał się przez pokolenia, mimo rozpaczliwych wezwań, żeby przedstawić coś zgoła innego. Wywołuje to frustrację, która pewnie jeszcze długo nas nie opuści.
Niewiele rzeczy jednoczy ten kontynent we frustracji tak bardzo, jak komicznie wypaczony sposób, w jaki portretuje się Afrykę i jej mieszkańców w popkulturze. Czasem jest to celowo pogardliwe, często nonsensowne, nierzadko zaś zaskakująco śmieszne. Niemal nigdy nie ma tam uczciwej próby ukazania rytmu życia i źródeł utrzymania ponad miliarda ludzi.
Hollywood dzierży tu palmę pierwszeństwa – jest winowajcą w największym stopniu odpowiedzialnym za perfekcyjne opakowywanie stereotypów na temat Afryki i dostarczanie ich jako wysokobudżetowej rozrywki, którą reszta świata zaakceptowała jako fakt. Lecz to literatura wytyczyła szlak, a przemysł wydawniczy pracował wyjątkowo ciężko, przynajmniej od XIX wieku, żeby zapełnić możliwie jak najwięcej stron historiami o szlachetnych zachodnich ekologach przemierzających ciemną afrykańską dzicz, aby uratować małych ludzi od ich wielkich problemów. Zawsze nad jakąś rzeką.
Literatura jest wszakże na drugim miejscu, zaraz za plecami. Bo jednak: Hollywood. Jego ekrany są zwyczajnie zbyt duże i mają zbyt dużą rozdzielczość. Ich zawartość zaś jest zbyt atrakcyjna dla masowego widza. Formuły te okazały się frustrująco dochodowe i przyciągnęły uwagę krytyków.
Od 1912 roku pojawiło się ponad pięćdziesiąt ekranizacji Tarzana – zasadniczo opowiadającego historię o białym wychowanym przez małpy, który mimo to i tak jest zdecydowanie mądrzejszy od dzikich krajowców, więc skacząc z drzewa na drzewo, nimi rządzi. Tymczasem nagrody Akademii szczodrze wręcza się za hity kasowe wykorzystujące Afrykę jako tło względnie niezwiązanych z nią fabuł (Afrykańska królowa, 1951); opowieści, które przedstawiają czasy kolonialne w sposób romantyczny (Pożegnanie z Afryką, 1985); i filmy, w których dzielny człowiek Zachodu spada ze spadochronem, żeby uratować Afrykę przed jakimiś niecnymi siłami (Goryle we mgle, 1988; Wierny ogrodnik, 2005). Każdy z tych filmów przedstawia Afrykanów jako postaci poboczne w ich własnych krajach, które muszą być przekonywane przez siły zewnętrzne albo do tego, żeby zacząć działać dla własnego dobra, albo patrzeć, jak ktoś inny zajmuje się tym w ich imieniu.
Modne na początku XXI wieku były historyczne i quasi-historyczne thrillery o dzikości, ludobójstwie i konfliktach. Hotel Rwanda (2004) opowiedział prawdziwą historię o dyrektorze hotelu w Kigali, który uratował tysiące Hutu i Tutsi podczas rwandyjskiej wojny domowej. Krwawy diament (2006) z Leonardem DiCaprio jako afrykanerskim najemnikiem, który wykorzystuje byłego niewolnika (Djimon Hounsou) do polowania na rzadki, rodzący konflikty diament w środku wojny domowej w Sierra Leone. I Ostatni król Szkocji (2006) z Forestem Whitakerem w nagrodzonej Oscarem roli (rzekomo) jadającego ludzkie mięso dyktatora Idiego Amina. Ten obsypany nagrodami Akademii triumwirat z całą pewnością zawiera historie warte opowiedzenia, z tematami i postaciami, które odegrały ważną rolę w historii kontynentu. Lecz ich sukces wytworzył szablon szalonego, palącego cygara afrykańskiego watażki w brudnym mundurze i czerwonym berecie, wygłaszającego długie pijackie tyrady, podczas gdy jego najemnicy ścigają biednych Afrykanów po dżungli i rekrutują dzieci do swoich armii. Nominowany do BAFTA film Beasts of No Nation (2015) z Idrisem Elbą, dokonana przez Cary’ego Fukunagę adaptacja powieści Uzodinmy Iweali, był zasłużenie dobrze przyjętą próbą przedstawienia zniuansowanego obrazu życia dzieci żołnierzy. Mniej zniuansowany jednakże był całkowicie fikcyjny film Łzy słońca (2003), gdzie upakowano mnóstwo tropów, robiąc z niego zasadniczo opowieść o białym zbawcy. Drużyna US Navy SEAL zostaje wysłana do dżungli w znajdującej się na skraju wojny domowej Nigerii, aby uratować Monicę Bellucci, która jest pielęgniarką i odmawia wyjazdu, bo nie chce zostawić swoich „bezbronnych pacjentów na pastwę rebeliantów”. Bruce Willis, dowódca drużyny SEAL, zgadza się jej pomóc i wraz z Bellucci ratują Nigeryjczyków przed kompletnie wymyślonym konfliktem. W 2020 roku w Hordzie Megan Fox również prowadzi drużynę najemników i amerykańskich żołnierzy przez afrykańską dzicz, aby uratować zakładników, walcząc po drodze z rozlicznymi lokalnymi rebeliantami i pałętającymi się wszędzie lwami.
W 2014 roku pojawił się film familijny W dobrej wierze, w którym grupa sudańskich uchodźców otrzymuje azyl w USA. W Ameryce są oni zaszokowani nowiną, że goszcząca ich kobieta jakoś funkcjonuje jako człowiek, mimo że nie jest zamężna („Twoje umiejętności przetrwania robią wrażenie”, mówi jeden z uchodźców), i że nie ma żadnych dzikich lwów krążących po Kansas City. W tym samym roku wyprodukowano Rodzinne rewolucje z Adamem Sandlerem i Drew Barrymore jako rozwodnikami, których scenarzyści wysłali na wakacje do kurortu w Afryce, żeby się w sobie zakochali. Obraz Afryki i Afrykanów w tym filmie jest tak zacofany, że krytyk filmowy z „New Yorkera” Richard Brody nazwał go „groteskowo obraźliwym”, a krytyk z „New York Timesa” A.O. Scott dostrzegł w nim „niemal zoologiczne przedstawienie Afrykanów jako służalczych, tańczących, grających na bębnach prostaków”[6].
Upalne święta (2019) to film o Bożym Narodzeniu stąpający po bezpieczniejszym gruncie i unikający najbardziej jaskrawych stereotypów, takich jak te serwowane w Rodzinnych rewolucjach, ale i tak zawiera wiele „prawdziwie afrykańskich” szlagierów: żyrafy galopujące w zwolnionym tempie po szerokich polach, złośliwe słonie oraz Afrykanów knujących, żeby dwoje białych się w sobie zakochało.
Wreszcie obok Pożegnania z Afryką i Afrykańskiej królowej mamy produkcje, które uważają za konieczne, żeby dorzucić „Afrykę” do swoich tytułów w taki sposób, w jaki nigdy nie powiedziałyby „Europa”, nawet jeśli ich bohaterowie nie opuszczają przez cały film jednego rezerwatu dzikich zwierząt albo miasteczka, nie mówiąc już o zmianie kraju: Afrykańska przygoda (1949), Ernest jedzie do Afryki (1997), Marzyłam o Afryce (2000), Dobry człowiek w Afryce (1994), Zagubieni w Afryce (1994), Nigdzie w Afryce (2001), Dzieciaki mojej siostry w Afryce (2013), Ojciec Afryka (2017).
Żeby wymienić tylko niektóre.
Może być niebywale trudno usunąć z naszej głowy obrazy i przekonania, kiedy są zbudowane wokół pewnych historii, które wszystkich nas bawią. Te drobne opowieści bezwiednie przenikają do niepowiązanych z nimi historii i ostatecznie trafiają na ekran, choćby na krótką chwilę, jako konkretne reprezentacje kontynentu, mimochodem rzucone dialogi albo – częściej – elementy wizualne.
Mój ulubiony przykład z tego zakresu trwa niecałą minutę i pojawia się przy końcu filmu, którego nie sposób nie uwielbiać: Dzień Niepodległości. Po odkryciu przez rząd USA sekretnego sosu pozwalającego bronić się przed inwazją obcych, wojsko przekazuje tę informację po całym świecie, oznajmiając wszystkim, jak będzie przebiegać kontrofensywa, kiedy Will Smith i Jeff Goldblum zniszczą statek matkę. Następuje poruszający montaż globalnej współpracy, kiedy przekazuje się taktykę z Obszaru 51 na pustyni Nevada do przedstawicieli wywiadu na każdym kontynencie. Na każdym z wyjątkiem jednego: nikt nie traci czasu, żeby informować kogokolwiek w Afryce – regionie, mogę tylko przypuszczać, który jest uważany za niewyekwipowany w nowoczesne samoloty przenoszące nowoczesną broń. Dziwne niedopatrzenie, gdy weźmie się pod uwagę, że rzekomo cały kontynent pełen jest watażków i zimnokrwistych wojskowych dyktatorów. Można by sądzić, że przy naszych wrodzonych inklinacjach do ludobójstwa Afryka powinna znaleźć się na czele listy miejsc, do których byś zadzwonił, żeby wytępić całą cywilizację.
Masz rację, mówiąc, że to nieistotny detal, nieważne przeoczenie. I zwykle zgodziłbym się z tym, że nie należy zawracać sobie tym głowy. Tym razem jednak Afryka pojawia się kilka chwil później, kiedy obcy zostali już pokonani na całym świecie i nadszedł czas na tradycyjne hollywoodzkie świętowanie, więc daje się ujęcia z całego świata, żeby pokazać zachwycone tłumy. W końcu lądujemy w miejscu, które ma być Afryką. Kontynent jest reprezentowany przez pięciu półnagich chłopaków ubranych jak lokalni wojownicy, pomalowanych czerwoną plemienną farbą i biegnących przez porośniętą krzewami sawannę z włóczniami, które – jakżeby inaczej – wyrzucają w powietrze z radości. Teraz staje się oczywiste, że nie mogliśmy pomóc w operacji wojskowej – nie mamy nawet dróg czy elektryczności, że o odrzutowych myśliwcach nie wspomnę.
Absurdalność tej sytuacji za każdym razem mnie rozśmiesza. Mówię sobie: jeśli twórcy znakomitego filmu, poza tą jedną rzeczą, mogli zadać sobie tyle trudu, żeby stworzyć złożoną osobowość i historię dla obcych z bardzo daleka, producenci mogliby się też odrobinę wysilić, żeby dać Afrykanom dżinsy, które ci mogliby założyć. Może nawet jednego myśliwca z „Afryka” wypisanym ozdobnym pismem na burcie, jakbyśmy się wszyscy zrzucili, żeby za niego zapłacić. Tylko o tyle proszę.
Te drobne afronty pojawiają się wszędzie. A gdy już zaczniesz je zauważać, nie będziesz mógł przestać. To będzie sposób, w jaki postaci recytują typowe afrykańskie przysłowia, których rzekomo nauczyli się podczas swoich podróży po Afryce, a ubieranie się „po afrykańsku” musi koniecznie oznaczać noszenie ręcznie farbowanych koszul dashiki. Permanentne zamieszczanie słońca, sawann i wielkich drzew na plakatach filmowych; walenie w bębny na każdym święcie, bez względu na to, o jaką kulturę chodzi. Widzisz to w tym, jak Afryka jest promowana – jako przesiąknięta pradawną mistyką i pierwotnymi rytuałami przekazywanymi z pokolenia na pokolenie, bez żadnej wzmianki o architektach nowego społeczeństwa, kreujących jego codzienność dzień za dniem. I w tym, jak przedstawiani są starsi Afrykanie – jako sztywni i niepasujący do nowoczesnego świata, gdy tymczasem wielu z naszych przodków można uznać za wyzwolicieli oraz zwolenników postępu kulturowego i technologicznego. Nie wszyscy z nas mogą przywoływać duchy przodków w chwili, gdy tylko zauważają, że jakiś złożony problem wymaga rozwiązania. Nie każdy jest członkiem głęboko tradycyjnej i duchowej społeczności.
Najtrudniejsze do przełknięcia może być to, jak niewiele oczekuje się od Afryki, oraz sposób, w jaki spłaszcza się całe kultury, żeby zasilić garść historyjek uznanych za wierny opis kontynentu.
Nie lepsze są filmy dokumentalne, które rzekomo badają afrykańskie kultury, lecz są zaskakująco mało zainteresowane bogactwem doświadczeń na całym kontynencie. W każdej chwili w każdym miejscu na świecie mnóstwo producentów organizuje burze mózgów, żeby wymyślić nowy „przełomowy, eksperymentalny serial”, który zdumiałby nas szczegółami z życia zagubionego gdzieś w buszu i egzystującego w odosobnieniu plemienia. Dla kontrastu ekspedycja jest zwykle prowadzona przez prezentera z Zachodu, który ma z danym plemieniem pomieszkać, a jego głównym zadaniem jest jakoś przetrwać bez zwykłych luksusów. Ma się też czegoś nauczyć o tym plemieniu i jego śmiesznych tradycjach, na przykład jak aranżuje małżeństwa albo dlaczego nie interesuje go walka z innymi narodami.
W nieunikniony sposób te filmy dokumentalne są tak naprawdę o podróży ku osobistym odkryciom prezentera, gdy uczy się on: a) nie uważać swojego stylu życia i luksusów za dane raz na zawsze; i/albo b) „że ci ludzie są właściwie tacy sami jak my”.
Przypisy