Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedyna taka książka w Polsce! Niezwykłe historie piłkarzy pochodzących z Afryki.
Bohaterami tej książki są piłkarze. Choć przybyli z innego kraju, łączy ich jedno – ten sam kontynent, Afryka. Przyjechali do Polski pełni pasji, marzeń i nadziei. To właśnie futbol miał im dać przepustkę do lepszego życia i dużych pieniędzy.
Niektórzy dopiero rozpoczęli swoje sportowe kariery, inni zaś przechodzą na piłkarską emeryturę. Grają w ligach okręgowych za różne stawki. Choć zdarzało się, że ocierali się też o świat lepszego futbolu.
Opowiadają o Polsce, o państwie w którym przyszło im żyć, o miejscu, które nie zawsze było dla nich przyjazne. Są tacy sami, ale jakże różni. To co ich łączy to kolor skóry i kontynent, z którego pochodzą oraz miłość do piłki nożnej. Dzieli ich wiele, bo każdy z nich jest kowalem własnego losu. Ich historie często są humorystyczne, jednak nie są pozbawione także grozy.
„Afrykańczycy. Opowieści z polskich boisk” Jarosława Takuskiego to dziesięć wywiadów z ludźmi, którzy odnieśli mniejszy bądź większy sukces na boisku piłkarskim. To historie o trudzie, szczęściu i sportowej pasji. Czyli tak naprawdę mogą dotyczyć każdego z nas.
Sam autor jest groundhopperem, czyli osobą, która jeździ po kraju i ogląda mecze piłkarskie w każdej z możliwych lig. To dzięki turystyce stadionowej zrodził się pomysł na tę książkę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 272
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Afrykańczycy. Opowieści z polskich boisk
Copyright © Jarosław Takuski, 2024
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Aneta Iwan
Korekta: Justyna Kukian
ISBN 978-91-8076-311-0
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Od autora
Zawsze sobie wyobrażałem, że fajnie byłoby poznać afrykańskiego piłkarza. Może nawet zostałby moim kumplem. Klatka, jedna z siedmiu w moim nowohuckim bloku w Krakowie, liczy zaledwie pięć mieszkań. Lokum pode mną przez wiele lat stało puste, bo właściciel mieszkał na stałe w Wiedniu. Wielce prawdopodobnym było, że kiedyś sprzeda to mieszkanie, pytanie tylko komu. Wyobrażałem sobie, że może wykupi je Klub Sportowy Hutnik Kraków, który znajduje się w pobliżu, a którego jestem kibicem, i przeznaczy je na miejsce zakwaterowania dla nowych piłkarzy z drużyny. Piłkarzy z Afryki, rzecz jasna. To miał być właśnie mój sposób, by się do nich zbliżyć. Mógłbym ich wówczas poznać, ich zwyczaje czy sposób bycia. Idol, człowiek z plakatu zostałby moim sąsiadem i zamieszkałby tuż obok mnie. To miała być zażyła relacja, bo nie od dziś wiadomo, że z sąsiadem warto żyć w zgodzie.
Kibicem Hutnika jest także mój ojciec. Pamięta dawne sukcesy klubu i do dziś wspomina przegrany mecz z ŁKS-em Łódź w 1971 roku, który bezpośrednio decydował o awansie do I ligi, najwyższej klasie rozgrywkowej w Polsce, obecnie zwanej Ekstraklasą. Hutnik to wielosekcyjny klub, który przez cały okres PRL-u korzystał z pomocy miejscowej Huty. W latach 90. podupadł, podobnie jak dzielnica, i wiele sekcji zostało wówczas rozwiązanych. Drużyna piłkarska paradoksalnie największe sukcesy odniosła jednak w tym okresie. Do I ligi awansowała w 1990 roku i spędziła w niej siedem sezonów. Przez dwa lata Hutnik jako jedyny reprezentował Kraków na najwyższym szczeblu rozgrywkowym w Polsce, ponieważ Wisła w tym czasie grała w II lidze. Co więcej, zdobył nawet brązowy medal w sezonie 1995/96 i zagrał w europejskich pucharach. Pokonał azerski Xəzri Buzovna Baku, czeską Sigmę Ołomuniec, ulegając dopiero naszpikowanemu gwiazdami AS Monaco z Fabienem Barthezem, Emmanuelem Petitem i Victorem Ikpebą na czele. To wydarzenie jest do dziś wspominane przez starszych kibiców jako jedna z najpiękniejszych chwil w ich kibicowskim życiu.
Innym, mniej ważnym wydarzeniem była informacja, że jesienią 1994 roku klub zasili osiemnastoletni napastnik rodem z Nigru. Wcześniej drużynę opuściło paru znaczących piłkarzy. Nie było już w Hutniku znakomitego ofensywnego tria – Leszka Kraczkiewicza, Andrzeja Sermaka i byłego króla strzelców Ekstraklasy Mirosława Waligóry, uczestnika Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie. Zastąpić ich miał ktoś egzotyczny i zupełnie nieznany. Nazywał się Zakari Lambo.
Nie potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie, jaka była wówczas nasza polska liga. Na pewno niepozbawiona uroku, o różnych odcieniach szarości. Nie wszyscy dobrze wspominają te czasy, pełne korupcji, ciągłych bijatyk na trybunach, zaniedbanych stadionów i niskiej frekwencji. Liga ta była jednak nasza, swojska i mimo wszystko zawsze będę wspominał pozytywnie ten okres w futbolu. Może i się narażę, ale uważam, że gdyby nie ciągłe afery, układy, alkohol i całe to piłkarskie piekiełko, to na arenie międzynarodowej osiągnęlibyśmy wtedy znacznie więcej. W latach 90. mieliśmy niezwykle utalentowane pokolenie, które gdyby nie okoliczności losu, mogłoby osiągnąć spory sukces. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że stać by nas było na medal Mistrzostw Europy czy Świata. Nie jest to tylko czcze gadanie. Wystarczy spojrzeć na sukces, jaki osiągnęła nasza młodzieżówka na Olimpiadzie w 1992 roku. Młodzi piłkarze pokazali wówczas, jaki potencjał nich drzemał, i przywieźli srebro z Barcelony.
Listę wielobarwności tamtego okresu uzupełnił przybysz z Afryki, który zamieszkał na jednym z nowohuckich osiedli. Na transferze Lamby do Hutnika zyskała cała liga. Nie był on może wybitnym piłkarzem, ale na tyle dobrym, by od czasu do czasu wpisywać się na listę strzelców. Nie był też pierwszym Afrykańczykiem w Polsce, bo przed nim było już kilku, ale co najważniejsze, nie był ostatnim. Dziś trudno sobie wyobrazić zespół z Ekstraklasy, który składałby się tylko z polskich piłkarzy. II wojna światowa i okres PRL-u sprawiły, że staliśmy się społeczeństwem homogenicznym. Jeszcze w latach 90. liczba obcokrajowców mieszkających w Polsce była nieznaczna. Tak samo wyglądały drużyny piłkarskie, gdzie jeden lub maksymalnie dwóch piłkarzy nie było Polakami. Najczęściej byli to zawodnicy z byłych Republik Radzieckich, choć od czasu do czasu pojawiał się też ktoś z Ameryki Południowej czy Afryki.
Popularny Zak z marszu stał się idolem publiczności, a dla mnie lokalnym celebrytą. Termin ten nie był jeszcze tak znany i powszechnie stosowany jak dzisiaj. Mnie wystarczyło, że strzelał gole, udzielał wywiadów i pojawiał się w magazynie „Gol” czy w Sportowej Niedzieli w TVP. Mało kto wówczas to doceniał. W latach 90. polska liga i reprezentacja Polski były obiektem szyderstw i kpin. Poza wąskim gronem kibiców piłki kopanej nikt raczej nie znał afrykańskich piłkarzy w Polsce.
Pierwszym, który objawił się szerszemu gronu obywateli Rzeczpospolitej, był Nigeryjczyk, Emmanuel Olisadebe. W zasadzie Polak, bo takie też obywatelstwo otrzymał z rąk prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. W dużej mierze dzięki niemu udało nam się przełamać impas i awansować do Mistrzostw Świata w Korei i Japonii w 2002 roku. Pal licho, jak nam tam poszło, jednak faktem jest, że zła karta powoli zaczynała się odwracać od reprezentacji Polski. Dziś na turniejach gramy z różnym skutkiem, ale przyznać trzeba, że wokół naszej kadry jest szum, sława i duże pieniądze.
Ja poszedłem w nieco innym kierunku. Zacząłem śledzić kariery innych piłkarzy afrykańskich, ale nie tych z pierwszych stron gazet. Największy sukces Hutnika Kraków zbiegł się z jego największą porażką. Drużyna spadła do II, a później do III ligi. Klub przez wiele lat tułał się w niższych ligach piłkarskich. Przyzwyczaiłem się do takiego poziomu i z czasem go polubiłem. Atmosfera bywa luźna, a frekwencja nie powala. Stadiony pamiętają jeszcze poprzedni wiek i to sprawia, że czasem czuję się jak w latach 90. Tam też grają piłkarze z Afryki i z roku na rok jest ich coraz więcej. Co weekend staram się zobaczyć jakiś mecz z ich udziałem. Jestem groundhopperem, czyli osobą, która jeździ po Polsce i ogląda różne pojedynki piłkarskie każdej z możliwych lig. Nietrudno ich odnaleźć. Wystarczy otworzyć lokalną gazetę i sprawdzić składy drużyn, by znaleźć obcojęzyczne nazwiska. Budzą oni we mnie pozytywne skojarzenia z dzieciństwa. Dla jednych to zapach zupy pomidorowej przyrządzanej przez babcię, a dla mnie piłkarz z Afryki na boisku. Tak już mam i chyba tego nie zmienię. Nie boję się tego powiedzieć, ale ilość meczów z ich udziałem, które zobaczyłem, daje mi chyba przepustkę do bycia skautem. Potrafię dość obiektywnie ocenić ich przydatność w zespole, szanse rozwoju i potencjalnego zaistnienia na wyższym poziomie. Przynajmniej tak mi się wydaje, choć mogę się mylić i szczerze nie za bardzo mi na tym zależy.
Zastanawiacie się pewnie, jak skończyła się historia z mieszkaniem pode mną. Rozczaruję was. Owszem, zostało ono sprzedane, ale kupiło je polskie małżeństwo z dzieckiem. Tym samym moje nadzieje runęły jak domek z kart i nie mam Afrykańczyka za sąsiada. W sumie dobrze się stało i wiele mnie to nauczyło. Afrykański piłkarz to nie maskotka czy maszynka do strzelania goli i zabawiania publiczności. To zwykły człowiek mający swoje zalety, ale także słabości. Tam, gdzie mieszkam, pozostali mi starzy sąsiedzi, których znam od lat, do których zawsze mogę pójść po cukier, kiedy mi go braknie.
Nie dałem jednak za wygraną. Wpadłem kiedyś na pomysł i postanowiłem zebrać parę autografów na piłce. W sumie wyszły z tego dwie piłki z około czterdziestoma podpisami Afrykańczyków. Niektórzy z piłkarzy mieli nietęgie miny, gdy prosiłem ich o autograf. Byli tacy, którzy nie do końca wiedzieli, o co mi chodzi, inni z kolei byli szczerze zadowoleni, zostawiając swój podpis. Pomyślałem kiedyś, że fajnie by było to wszystko jakoś spożytkować, i pojawiła się idea napisania książki. Przez wszystkie ligi przewinęło się mnóstwo piłkarzy z Czarnego Lądu. Zdecydowana większość przepadła bez wieści. Byli w składach różnych drużyn, a teraz ich nie ma. To właśnie Polska miała być ich przepustką do lepszego świata. Gdzie są i co robią? Zostali, gdzieś wyjechali czy może wrócili do swoich ojczyzn? Należało to sprawdzić. Postanowiłem poznać tych, którzy tu są, i była to naprawdę super przygoda. Wywiady przeprowadziłem między październikiem 2021 roku a czerwcem 2023 roku.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego powstała ta książka. Od wielu lat chciałem coś podobnego przeczytać. Nie miałem więc wyjścia i sam musiałem to napisać. Oczywiście z pomocą Afrykańczyków.
Koulaty Thiam
(Senegal)
„Tu wszystko się zaczęło. Na południu Senegalu w malowniczym regionie Ziguinchor położonym tuż przy ujściu rzeki Casamance, gdzie można się zachwycić nie tylko dziewiczą przyrodą, ale niesamowitymi licznymi ramionami rzek. Tereny te od lat zamieszkują ludy: Diola, Mandingo i Mankagne. Na zachwyt tutejszą fauną i florą mają czas tylko turyści, bo dla miejscowej ludności każdy dzień to walka o to, żeby wyżywić swoją rodzinę. Mężczyźni często łowią ryby lub uprawiają ryż i orzechy cajgu (nerkowce). Kobiety, jak w typowej senegalskiej rodzinie, zajmują się wychowywaniem dzieci. Często dorabiają, sprzedając na targu owoce, warzywa lub bransoletki dla turystów wykonane z małych muszelek zwanych kauri. Według miejscowych wierzeń taka bransoletka ma magiczną moc i chroni przed złymi duchami. Od dziecka wierzyłem w ich magiczną moc i wciąż wierzę…”
Z pamiętnika Koulatego Thiama
Przeczytałem zapiski z twojego pamiętnika. Szczerze mówiąc, przy niektórych fragmentach miałem ubaw po pachy, a przy innych nieco się wzruszyłem. Nie myślałeś o tym, żeby zostać pisarzem albo poetą?
Nie, ale miałem tak kolorowe życie, że chętnie napisałbym o sobie całą książkę.
Przestudiowałem wszystko, co mi dałeś. Twoje imię, Koulaty, rzeczywiście znaczy „niechciany”? Pewnie tak się czułeś w pierwszych latach po przyjeździe do Polski?
Nie. Całkowicie nie. Nie czułem się niechciany, bo dostałem wizę od polskiej ambasady. Moja babcia mnie tak nazwała i dotyczy to bardziej mojego urodzenia. Dostałem je w związku z aferą, siedem dni po moich narodzinach. Jest tradycja, że gdy pojawi się nowe dziecko w rodzinie, to robi się imprezę, a na stole dla gości ląduje wcześniej zabity baran. Ja urodziłem się jednak w związku niemałżeńskim. Dziadek nie zgodził się na zabawę i wszystkich wywalił za drzwi. Dlatego babcia tak właśnie mnie nazwała: Koulaty. W ogóle to mam sporo braci i sióstr. Ojciec i matka żyją osobno. Mama ma nowego męża, a tata ma dwie nowe żony. Dodając wszystkich od strony mamy i taty, w sumie wychodzi jedenaścioro rodzeństwa.
W pewnym momencie twoje imię znalazło się na ustach całej Polski. Był reportaż o tobie w TVN24. Nie było to chyba miłe wspomnienie. Przypomnisz, o co chodziło?
To był początek mojej kariery w Polsce. Poznałem wtedy Jarosława Rozpłochowskiego, który był prezesem Glinika Gorlice. Na początku było fajnie, bo miałem dobre relacje z nim i z jego dzieckiem, z którym często się bawiłem. Klub zapewnił mieszkanie, w którym byłem ja i dwóch innych piłkarzy Glinki Gorlice: Jimmy (czyli El Hadji Diemé Yahiya, pochodzący z Senegalu) oraz Tony (czyli Ifeanyi Chukwuka Nwachukwu, pochodzący z Nigerii.) Potem zaczęły się jednak problemy, bo jak rozpoczęliśmy sezon, to szybko złapałem kontuzję. W klubie nie działo się dobrze, bo nie było wyników, więc prezes postanowił sprowadzić nowego trenera Pawła Podczerwińskiego, który zamieszkał z nami. Każdy z nas miał własny pokój, trener i zawodnicy. Pamiętam, że dzień wcześniej rozmawiałem na komputerze ze swoją mamą zamknięty w pokoju i pozornie wszystko wydawało się okej. Następnego dnia trener przyjechał z kierownikiem drużyny. Siedząc w pokoju, usłyszałem tylko „kurwa” i „Kula”, swój pseudonim utworzony od imienia. Wyszedłem i zapytałem kolegę Tony’ego, o co chodzi, czemu trener na mnie krzyczy. Wtedy Tony zaczął mi tłumaczyć, że trener mówił, że toalety i kuchnia są brudne, oskarżając przy tym mnie. Wkurzyłem się na to i zacząłem krzyczeć na trenera po francusku, bo wtedy jeszcze nie umiałem po polsku. Chciałem wszystko wyjaśnić i wejść do niego do kuchni, ale Tony zaczął mnie trzymać. Zaczęliśmy przepychać się między drzwiami. On je zamykał, a ja starałem się je otwierać. W pewnym momencie popchnąłem je tak mocno, że odbiły się od ściany. Niestety były oszklone i całe szkło się potłukło.
Trener w materiałach prasowych podkreślał, że kością niezgody był właśnie nieporządek, który mieliście w pokojach. Relacjonował, że pewnego dnia, gdy wrócił do Gorlic, wziął ze sobą trenera trampkarzy Piotra Kozioła, by był świadkiem tego, w jakim stanie są wasze pokoje. Obok zarzutu o bałaganiarstwo pojawił się również ten, że oddawaliście mocz do wanny i umywalek. Minęło już ponad dziesięć lat. Jak to w końcu było na prawdę?
To nie jest prawda, definitywnie. Byliśmy cywilizowanymi ludźmi i tak nie robiliśmy. Tam, gdzie się żyje, nie robi się siku do wanny. Bez sensu. Druga sprawa to porządek w pokojach. Trener nie mógł tego stwierdzić, bo każdy miał własny zamykany pokój. Dziwne by było, gdyby wiedział, jaki jest stan każdego z naszych pokojów.
Trener też twierdził, że go zaatakowałeś kawałkiem rozbitego szkła.
To w ogóle nie jest prawda. Nie atakowałem trenera. To ja byłem skaleczony przez kawałek szyby. Potem zabandażowałem rękę i pojechałem do szpitala. Następnie przyszedłem na trening w takim stanie. Wchodzę do szatni, a trener, jak tylko mnie zobaczył, dał mi dwie minuty, bym ją opuścił.
W materiale z TVN24 podawano, że była to tylko jedna minuta. Trener potwierdził jednak, że rzeczywiście były to właśnie dwie minuty.
Tak. Dał mi dokładnie dwie minuty, bym wyszedł z szatni, i dodał: „Twoja umowa jest rozwiązana”. Tych słów nie zapomnę nigdy w życiu. To zostanie w mojej głowie. Wtedy akurat zareagowałem, bo wszyscy zawodnicy siedzieli w szatni i patrzyli na mnie. Tony mi tłumaczył słowa trenera. Odpowiedziałem mu, że opuszczam jego szatnię, ale że mojej umowy nie jest w stanie rozwiązać, bo nie z nim ją podpisywałem. On jest normalnym pracownikiem tak jak ja. Ja mam umowę z klubem i to klub może zdecydować, czy umowa jest rozwiązana czy nie.
Warto też dodać, że na początku miałem umowę na 2,5 tysiąca złotych na miesiąc. Potem zaproponowano mi 1,5 tysiąca złotych i zakupy co tydzień za tysiąc złotych. Na pierwsze zakupy poszliśmy do Lidla i kupiliśmy to, co chciałem. Potem nie robiliśmy zakupów przez następne dwanaście dni, aż w końcu dostałem siatki pełne jedzenia. Byłem zadowolony, od razu je rozpakowałem, pochowałem wszystko do lodówki, bo było już grubo po 21.00.
Następnego dnia chciałem gotować maffé i yassę, senegalskie dania na bazie kurczaka, które często przyrządzałem. Jak otwierałem opakowania, a patrzę zawsze automatycznie na datę terminu przydatności, zobaczyłem, że jedzenie ważne jest jeszcze tylko przez trzy dni. Pewnie ktoś poszedł do jakiegoś sklepu i kupił to wszystko z wyprzedaży o 50% tańsze. Dostałem najtańsze rzeczy i miałem to jeść.
Czyli oszczędzano na tobie?
Tak myślę. Nie widzę innego powodu, by człowiek szedł do sklepu i kupował rzeczy, których termin ważności kończył się za trzy dni.
Twoją sprawą i tym, co się później działo, zainteresowała się również radna Alicja Nowak. Jako osoba wpływowa miała duży wkład w jej nagłośnienie. Był zarzut ze strony prezesa Glinika Jarosława Rozpłochowskiego, że wykorzystała twoją sprawę do robienia sobie kampanii do przyszłych wyborów. Czy czujesz się wykorzystany?
Absolutnie nie. Nie czułem się w żaden sposób wykorzystany. Czułem się dobrze, bo okazała się dobrym człowiekiem. Nie musiała tego dla mnie robić.
Rozwiązano z tobą kontrakt dyscyplinarnie i musiałeś opuścić mieszkanie.
Rozwiązano moją umowę, dlatego też szybko opuściłem mieszkanie, bo nie chciałem żadnych problemów. W końcu byłem obcokrajowcem. Dodatkowo miałem jeszcze trzy miesiące zaległości w płatnościach. Na szczęście miałem trochę oszczędności. Wychodząc z szatni, zadzwoniłem do mojego menadżera Lou Sambou, który poradził mi, bym wyjechał na zachód, do Francji lub Włoch.
Menadżer Lou Sambou to dość znana postać w światku piłkarskim, przez lata związana z Krakowem. Pamiętam, że zajmował się sprowadzaniem piłkarzy z Afryki do Polski. Widywałem go jeszcze w latach 90. na stadionie Hutnika Kraków, któremu kibicuję. To on był odpowiedzialny za sprowadzenie do Nowej Huty pierwszego czarnoskórego piłkarza, Zakariego Lambo z Nigru.
Lou poznałem w Senegalu. Mieszkał w tym samym regionie, w Casamance. Nie był on dla mnie tylko menadżerem i nie był osobą anonimową, bo od wielu lat znał dobrze mojego tatę i ciotkę, a ja znałem jego rodziców. Będąc jeszcze w Afryce, Lou skontaktował się ze mną, ponieważ dostał informację, że dobrze gram w piłkę. Zapytał, czy byłbym zainteresowany wyjazdem do Polski. Odpowiedziałem, że tak, więc załatwił mi pozwolenie na pracę w Stali Rzeszów. Otrzymałem również wizę. Wsiadłem do samolotu łączącego Dakar z Brukselą, a w Luksemburgu czekał już na mnie samolot do Krakowa. Nie sądziłem, że będzie tu tak zimno, więc przyleciałem w krótkich spodenkach. Gdy wsiadałem do drugiego samolotu, wszyscy ludzie dziwnie się na mnie patrzyli. Nie rozumiałem, o co chodzi. Zrozumiałem dopiero, jak dotarłem do Krakowa. Odebrał mnie kolega Mario. Fajny gość. Nocowaliśmy jeden dzień w Krakowie, by następnego dnia udać się do Rzeszowa.
Jak rozwijała się twoja współpraca w menadżerem? W konflikcie z Glinikiem nie wykazał on większej inicjatywy. W jednym z wywiadów sugerował, że to nie był twój pierwszy wyskok.
Ma rację, bo miałem też problemy wcześniej w Rzeszowie. Na treningach często kopano mnie po nogach. Na początku nie reagowałem. W pewnym momencie nie wytrzymałem i oddałem kopniaka jednemu zawodnikowi Stali. On podbiegł do mnie i stanął przy mnie czoło do czoła. Nie rozumiałem jego intencji i odebrałem to jako atak na mnie. Po chwili uderzyłem go głową i zrobiła się afera. W Rzeszowie nauczyłem się pierwszych słów takich jak „kurwa”, bo trener zawsze mówił: „Kula, kurwa, biegaj”. Na treningach często miałem zmarznięte palce, których w ogóle nie czułem, ponieważ zawsze odśnieżaliśmy boisko przed ich rozpoczęciem. To było naprawdę straszne.
Prezes Rozpłochowski przytaczał jeszcze, że spóźniłeś się kiedyś na mecz, bo straciłeś poczucie czasu, grając na playstation?
Tak, to prawda. Uwielbiam playstation.
Też lubię. Mam playstation 4 i najbardziej lubię grać w Fifę.
Też lubię tę grę. Na pewno sobie kupię playstation 5, bo organizuję w domu turnieje z sąsiadami albo z kolegami z pracy. Codziennie gram pół godziny lub godzinę, zanim pojadę do firmy.
Brak znajomości języka polskiego musiał być sporym utrudnieniem. Czy kontrakty, które podpisywałeś w Stali i Gliniku, były tylko w języku polskim? Znałeś warunki umowy czy podpisywałeś w ciemno?
W ciemno nigdy umowy nie podpisałem. Wszystkie umowy, które miałem, były napisane w języku polskim i angielskim. Tak było w Stali Rzeszów i w Gliniku Gorlice też.
Wracając do Glinika, przez klub i całą tę sytuację omal nie zostałeś bezdomnym.
Tak, to jest fakt. Gdy kazano mi opuścić mieszkanie, musiałem mieszkać w hostelu przy rynku w Gorlicach. Po pięciu, siedmiu dniach zaczęło mi brakować pieniędzy, więc kazano mi opuścić pokój. Usiadłem na ławce w rynku. Dosiadł się do mnie pewien koleżka. Menel, nie menel, nie powiem, bo menel też człowiek. Dałem mu pięć złotych na papierosy i pogadaliśmy chwilę. Było zimno, więc zacząłem myśleć, do kogo by zadzwonić…
Opowiadaj dalej. Robi się coraz ciekawiej.
Zadzwoniłem do Miśka, czyli Michała, i Bolka, dwóch synów pewnej Haliny. Dali mi do telefonu swoją mamę, której opowiedziałem o mojej sytuacji. Kiedyś poznałem ich, wracając do Gorlic z Krakowa, dokąd pojechałem na jeden dzień. Wracaliśmy tym samym autobusem. Ustąpiłem jej miejsce siedzące, bo była z dziećmi i miała dużo bagaży. Będąc już w Gorlicach, pomogłem im nieść te bagaże do domu i tak się zaprzyjaźniliśmy. Od tego dnia, zawsze jak miałem czas w niedzielę, chodziłem grać w piłkę z bliźniakami, którzy przy okazji uczyli się przy mnie języka angielskiego. Po telefonie Halinka wraz z mężem i dziećmi przyjechała po mnie na rynek. Przez pół roku mieszkałem z nimi.
Jak duże było to mieszkanie? Z reportażu wynika, że przemieszkiwałeś w przedpokoju?
Tak. Spałem w przedpokoju, ale to dużo dla mnie znaczyło. Nie każdy Polak weźmie obcego do domu z ulicy, będzie go karmić i dawać zakwaterowanie za darmo. To, że spotkałem Halinkę na swojej drodze, bardzo mnie wzmocniło. Wtedy już wiedziałem, że chcę tu zostać. Pomimo tego, że wielu ludzi mi mówiło, bym stąd uciekał, przez Halinkę i osoby, które spotkałem później, wiedziałem, że Polska to jest to.
Jak skończyła się historia z Glinikiem?
Sprawa trafiła do PZPN. Chodziło o pieniądze. Skończyło się na tym, że po dwóch latach złożyłem pozew do sądu i w końcu wszystko mi wypłacili. Po przelaniu pieniędzy na moje konto chciałem je wszystkie przekazać Halince, ale ona odmówiła. Będąc u niej, dzięki Alicji Nowak nawiązałem kontakt z senatorem Prawa i Sprawiedliwości i działaczem sportowym klubu Kolejarz Stróże, Stanisławem Kogutem. Wiza mi się kończyła i musiałem na czternaście dni przed terminem jej wygaśnięcia złożyć wniosek o kartę pobytu. Żeby to zrobić, musiałem mieć pracę i wtedy Kogut mi pomógł. Dostałem od niego umowę i mogłem trenować z Kolejarzem Stróże. Później zostałem wypożyczony do Grybovii Grybów.
W pamiętniku wspominałeś, że część zarobionych pieniędzy wysyłałeś do rodziny do Afryki. Musiało ci być ciężko, bo przecież potrzebowałeś utrzymać się w Polsce samodzielnie, a na dodatek nie dostawałeś wypłaty w Gliniku.
Moi rodzice włożyli wiele wysiłku. Sami nie mieli dużo pieniędzy, ale mi dali co mieli, bym mógł tutaj przyjechać. Nawet gdyby nic mi nie dali, to i tak po przyjeździe do Polski czuję się zobowiązany, żeby im pomagać. Każde dziecko powinno tak robić.
Wyszedłeś w końcu na finansową prostą?
Na finansową prostą bym wyszedł, gdybym został milionerem [śmiech]. Ale w życiu zaczynało mi być lepiej. Tak jak powiedziałem wcześniej, dzięki Halinie nawiązałem kontakty i później dotarłem na Śląsk, na zaproszenie Aleksandra Kurczyka. Dostałem mieszkanie i pracę w hotelu. Alek załatwił mi klub Górnik Wesoła z Mysłowic, gdzie dostawałem również wypłatę. Miałem dwie – w klubie i w hotelu, którego zresztą był właścicielem. Pracowałem i jednocześnie grałem w Górniku.
Nieźle. Górnik Wesoła grał wówczas w IV lidze. Bywa przecież, że piłkarze na tym poziomie rozgrywkowym nie dostają wypłaty. A praca, czym się zajmowałeś?
W budzie siedziałem, tzn. byłem parkingowym. Po prostu pracowałem na parkingu. Otwierałem i zamykałem bramę, sprzątałem, a w zimie odśnieżałem. To wszystko dzięki Alkowi, on jest drugą osobą po Halinie, której jestem bardzo wdzięczny. Będę im wdzięczny do końca życia. Alek jako człowiek nie musiał robić tego, co zrobił dla mnie.
A mieszkanie?
Mieszkałem wcześniej u Damiana w kamienicy na ulicy Armii Krajowej w Chorzowie-Batorym. Mieszkał tam jeszcze pies i papuga Zuza. Po pracy, jak wracałem do domu, papuga nie dawała mi spać i zawsze krzyczała „Jimmy, Jimmy” i „Kula, Kula”.
Można by powiedzieć, że „z deszczu pod rynnę”. U Pani Haliny przynajmniej było spokojnie.
Dla mnie to nie było z deszczu pod rynnę. Dla mnie to był pałac, bo jak człowiek nic nie ma i cokolwiek dostaje, to jest wdzięczny. Ma coś. Zawsze mogło być gorzej.
To jest dopiero paradoks. Egzotyczne gadające żyjątko uprzykrzyło ci życie, nie w Afryce, a w Polsce.
Faktycznie [śmiech]. W salonie nie było ogrzewania. Ja miałem ogrzany pokój, ale nie mogłem tej papugi trzymać u siebie, bo nie dawała mi spokoju. Byłem zły, bo pracowałem do rana, a musiałem przecież odsypiać nocki. W końcu tak się wkurzyłem, że dałem Zuzę z powrotem do salonu, gdzie było zimno. No i wtedy papuga przemarzła. Jak się obudziłem, to się zdziwiłem, bo nie słyszałem już żadnego „Kula”. Wchodzę do salonu i widzę Zuzę, jak leży. Była twarda jak kamień. Musiałem szybko odpalić kuchenkę i ogrzać ją przy ogniu. Niestety zdechła. Niech Pan Bóg czuwa nad nią.
Co na to Damian, gdy wrócił?
Damian był mocno wkurzony i mówił: „Kurwa, nawet w tej Afryce nie wiedzą, kim jest ten Murzyn”. Damian to fajny gość. Był na mnie zły, ale potem minęło kilka dni i mu przeszło.
Po tym wszystkim można było wypchać tę papugę, żeby stała w salonie.
No tak, ale wiesz, ze sztuczną papugą jest trochę dziwnie. Myślałem o tym, żeby ją wypchać, ale się nie udało.
Można powiedzieć, że problemy to twoja specjalność.
Nie, nie, nie. Problemy miałem jak każdy facet, który ma dwadzieścia lat i porzucił kraj. Opuścił go i dotarł do Polski, gdzie nie znał języka. Oczywiście jak spotkasz ludzi, którzy życzą ci źle lub chcą wykorzystać, to sytuacja staje się niebezpieczna. Ale to nie były problemy za problemami, bo miałem też dużo szczęścia. Gdziekolwiek miałem problem, znajdował się ktoś, kto był gotowy mi pomóc. Nie wszyscy mieli takie szczęście jak ja.
Czyli czujesz się szczęściarzem.
Naprawdę czuję się szczęściarzem, bo gdybym nie spotkał Haliny, Alka, a później też Leszka i jego żony, to byłoby 20 tysięcy razy gorzej.
Mimo wszystko, gdy pojawiały się problemy, to nigdy nie dawałeś sobie w kaszę dmuchać. Czy spotkałeś się z problemem rasizmu na stadionach? Z moich obserwacji wynika, że taki prymitywny rasizm, jak naśladowanie odgłosów małpy czy rzucanie w piłkarzy bananami, nasilił się w Polsce po 2000 roku. Wcześniej, w latach 90., gdy na trybunach było sporo skinów, takich zachowań mimo wszystko nie było.
Miałem takie sytuacje, a jedna była w Rzeszowie. To wydarzenie mnie wtedy zszokowało. Grałem w drugiej drużynie Stali Rzeszów, chyba przeciwko ŁKS Stal Łańcut. Nie widziałem tego dobrze, ale pewien siedemnastolatek rzucił we mnie bananem i przeklinał do mnie. Gdy mecz się skończył, chciałem wyjaśnić mu parę spraw, ale w końcu sobie odpuściłem. Później wniosłem skargę do sądu. Dwa lata po tym zdarzeniu dostałem pismo z Łańcuta. Miałem stawić się w prokuraturze, był tam też ten chłopak i jego rodzice. Pojechałem wtedy z Haliną, która mi w tym towarzyszyła. Będąc na miejscu, powiedziałem, że zostawiam tę sprawę, bo wiesz, dla mnie to była tylko kwestia edukacji. Chciałem, by ten chłopak wiedział, że postąpił źle. Sprawa rozeszła się po kościach, a jego rodzice przeprosili mnie wtedy za to.
A druga?
Najgorsza rzecz, jakiej doświadczyłem, miała miejsce nie na boisku, ale na mieście, w Katowicach. Wracałem do domu tramwajem. Był wieczór około 21.00, gdy na zewnątrz zobaczyłem pijanych skinheadów z piwami w rękach. Siedziałem wówczas przy oknie. Gdy jeden mnie zauważył, krzyknął: „Murzyn!” i z całej siły rzucił butelką w kierunku tramwaju. Ja co prawda się uchyliłem, ale szyba została rozbita. Motorniczy otworzył wszystkie drzwi i stwierdził, że dalej nie pojedzie i dzwoni na policję. Pierwszy raz w Polsce czułem, że moje życie jest zagrożone. Jeden z nich, ten najbardziej pijany, wszedł pierwszymi drzwiami, dwóch pozostałych ustawiło się w tyle. Miałem kilka sekund na decyzję, jak zareagować. Musiałem antycypować, czy iść do tych pierwszych drzwi, na gościa, który był najbardziej pijany według mojej analizy, czy może w drugą stronę. Wybrałem tę pierwszą opcję. Przytrzymałem się górnych poręczy i obiema nogami go odepchnąłem. Wylądował na asfalcie, a ja wyskoczyłem z tramwaju i uciekłem na plac Wolności. Przy klubie Pomarańcza był postój taksówek, więc wsiadłem do jednej i powiedziałem kierowcy, by ruszał w kierunku Chorzowa. Z tego wszystkiego następnego dnia kupiłem sobie pistolet gazowy.
Okazałeś się nie tylko twardzielem na boisku, w tramwaju, ale też na parkingu. Opowiadałeś mi także tę historię.
Sprawa dotyczy dyrektora hotelu, w którym pracowałem. To w sumie też był supergość. Wszyscy się go bali, każdy musiał być w pracy na czas, bez wymówek. Pewnego dnia kazał mi umyć swój samochód. To był czarny mercedes, jego prywatny, a nie firmowy. Gdy wydał mi polecenie, odpowiedziałem, że jeżeli tego chce, musi mi za to ekstra zapłacić, bo to nie jest hotelowy samochód. Wtedy zadzwonił do Alka i mu powiedział: „Kurwa, co za Murzyna mądralę mi dałeś, ja go stąd wyrzucę!” [śmiech]. Alek stwierdził później, że ta praca i tak była dla mnie za ciężka. Odśnieżanie i tak dalej. Chciał, żebym się bardziej skupił na grze w piłkę. Dał mi pracę, która do tej pory była chyba najpiękniejsza w całym moim życiu. Dokarmiałem jego psy.
No nie. Najpierw papuga, a teraz psy.
Tak. Teraz psy miałem karmić. Nazywały się Ado i Med. To były bernardyny. Imiona wzięły się stąd, że Alek miał firmę, która nazywała się Ado-Med, zajmującą się opieką medyczną. Psy były adoptowane ze schroniska i właśnie takie imiona dostały. Praca polegała na ich karmieniu, choć miałem też inne zajęcia, np. czasami kosiłem trawę. Potem wyprowadziłem się od Damiana do Świętochłowic i zamieszkałem u Alka. Miał działkę z budynkiem z dwoma apartamentami. W jednym mieszkał pan Leszek z żoną Haliną. Ja zająłem drugi apartament z kolegą Jimmym.
Pamiętam, jak Alek mówił do Leszka, żeby się nami zajął, że jest odpowiedzialny za nas, żebyśmy nie chodzili głodni. I tak sobie dobrze mieszkaliśmy z Leszkiem, bo Leszek to jest zajebisty człowiek. Kiedyś remontowali nasze główne mieszkania i musieliśmy mieszkać obok, na terenie dużego pałacu. Za ogrzewanie służył nam piecyk, do którego trzeba było stale dokładać drewna. Kiedyś się zepsuł i zadymiło się całe pomieszczenie. Zadzwoniłem wtedy do Leszka i powiedziałem mu moją niewyraźną polszczyzną, że „piesek” się zepsuł. Źle mnie zrozumiał i tylko odpowiedział: „Wiem, wiem, wiem, Ado trochę kuleje, ale jutro pojadę z nim do weterynarza” [śmiech].
A piłka? Jak ci się wiodło w klubie? W Górniku Wesoła grałeś długo, bo aż pięć sezonów.
Tam było super i zdobyłem cenne doświadczenie. Prezes klubu był moim kolegą i w ogóle to był bardzo fajny gość. Lubiłem się z trenerem i resztą zawodników. Mogę powiedzieć, że spędziłem w tym klubie piękny czas. Przyjeżdżając do Polski, myślałem o tym, że zagram w Ekstraklasie, bo talentu mi nie brakowało. Po dwóch latach gry w Górniku Wesoła zacząłem jednak myśleć o planie b, czyli o życiu po karierze. Wtedy zacząłem się uczyć. Zapisałem się na francuski uniwersytet z nauką online. Jednorazowo na początku zapłaciłem za niego 600, a potem trzy razy po 200 euro. Większe koszta miałem podczas obrony, bo musiałem lecieć do Francji i z powrotem. Opłaciło się. Jeśli chodzi o same studia, to chciałem wybrać taki kierunek, który by mnie pasjonował. Zawsze lubiłem matematykę, więc zacząłem się uczyć programowania. Bywało, że siedziałem w pracy na parkingu z komputerem. Gdy nie było samochodów i wszyscy szli już spać, to uczyłem się do rana.
Nie miałeś nocnych kontroli? Pracowałem kiedyś jako ochroniarz. Pamiętam, że nieraz szef przychodził o późnych godzinach, by sprawdzić, „co słychać”. Jeden z szefów nawet przybiegał, bo uprawiał jogging w okolicy.
Nie, u nas kontroli nie było. Pracowałem z Marcinem, który był moim przełożonym, ale on kończył o 16.00 i wracał do domu. Czasami recepcja dzwoniła do nas wieczorami, gdy podjeżdżał jakiś samochód i trąbił, bo nikt przez chwilę nie otwierał bramy. Ale kontroli nie było.
Po otrzymaniu certyfikatu długo szukałeś pracy jako programista?
Niedługo. Pewnego dnia poszedłem do Alka i mu powiedziałem, że szukałem pracy i ją znalazłem. Dostałem ją w Capgemini w Krakowie w dziale finansów. Poinformowałem go o wszystkim i podziękowałem za pomoc, którą od niego otrzymałem.
Czyli znowu przeprowadzka?
Nie od razu przeprowadzka. Przez pierwsze cztery, pięć miesięcy pracowałem w Krakowie, ale dalej mieszkałem w Katowicach. Jak już znalazłem odpowiednie mieszkanie, to się tam w końcu przeprowadziłem. W tym okresie nocowałem u kolegi Sekou Camara, piłkarza i trenera z Senegalu lub w hostelu na krakowskim Kazimierzu. Tam były pokoje wieloosobowe, gdzie swoje bagaże trzeba było zamykać na kłódkę pod łóżkiem. Bywało, że spędzałem w takim hostelu cały tydzień. No i tak kombinowałem przez kilka miesięcy. Obecnie pracuję w Cisco Systems i gram w A-klasowym klubie Iskra Głogoczów.
Cisco to dość znana marka w Krakowie. Znam parę osób, które tam pracowały. Czym się tam zajmujesz i czy ci się to podoba?
To jest miejsce, w którym zawsze marzyłem być. Lepszej pracy nie da się znaleźć. Zajmuję się integracją systemów. Pracujemy teraz zdalnie. Nawet jak nie było pandemii, to nie miałem obowiązku jechać do biura. Do firmy jeżdżę tylko wtedy, gdy chcę zagrać na PlayStation z kolegami [śmiech] albo jak mam kłopot z dzieciakami.
Widziałem cię parę razy w meczach Iskry. To już chyba tylko hobbystyczne granie?
Teraz to już gram tylko dla zabawy, żeby nie mieć zbyt dużego brzucha, bo żona dba o moje zdrowie. To fakt, to już tylko hobbystyczne granie. Ostatnio doskwierał mi ból w okolicy miednicy, ale na szczęście mam kilka spotkań u fizjoterapeuty.
Rzeczywiście przybrałeś nieco na wadze, porównując do twojej postury z początków kariery w Polsce.
Gdybyś miał żonę taką jak moja, to też byś na 100% przytył. Muszę jednak trzymać formę, żeby mieć siłę, by uczyć swoje dzieciaki gry w piłkę. Mają te same geny co ja, więc Polska ma chyba szanse na jakiś puchar świata.
Lepsze obiady żony czy gorlickie kurczaki?
No oczywiście obiady żony [śmiech]. Skądkolwiek wracam do domu na obiad, zawsze jest to najlepszy posiłek. Żona gotuje zajebiście. No ale gdyby nie gorlickie kurczaki, to nie poznałbym żony, która przyrządza zdecydowanie lepsze. Nawiązując do jedzenia, to Halinka ze Śląska też dobrze gotowała. Robiła genialną roladę. Uwielbiałem jej ciasteczka. Z Leszkiem dalej mam kontakt, to są moi bliscy przyjaciele. Przyjeżdża do mnie, żeby kosić trawę. Jak już przyjedzie, zawsze to robi. Jeśli widzę, że jest za wysoka, do kolan, to znaczy, że Leszka jeszcze nie było.
Wystąpiłeś też na youtube’owym kanale Łączy nas piłka w humorystycznym programie pt. Koulaty Thiam – programista z Senegalu w polskiej okręgówce. Bardzo ciekawy materiał. Miałeś wówczas roczny epizod w LKS Śledziejowice pod Krakowem. Jak to w końcu było z tą flaszką? Poszedłeś za płot z kibicami po meczu?
To byli superkibice. Zawsze siedzieli obok, gdy grałem. To byli starsi fani, którzy po meczu zawsze zapraszali mnie na flaszkę. Czasami się z nimi napiłem.
W Głogoczowie też?
Nie. W Głogoczowie tylko dają mi piwo, tzn. proponują mi, bym się z nimi napił, ale do Głogoczowa zawsze jeżdżę samochodem, więc nie mogę. Zabieram je do torby i w drogę.
A fryzura? Dawniej wyglądałeś groźniej z długimi włosami.
Tak, oczywiście. Dawniej miałem dredloki, ale żona je w końcu obcięła.
Miło było poznać twoją żonę Justynę. Jak długo się znacie?
Teraz będzie prawie cztery lata. Jesteśmy trzy lata po ślubie. Poznaliśmy się na jakimś spotkaniu integracyjnym z Capgemini. Pracowałem wcześniej w tym samym teamie, gdy zacząłem pracę w Krakowie. Jak już przeszedłem do Cisco, to ona zaczęła pracę w moim dawnym zespole w Capgemini. Wtedy właśnie znajomi z byłej pracy zaprosili mnie na piwo na Kazimierzu i tam spotkaliśmy się pierwszy raz.
W jakim obrządku był ślub? Senegal jest krajem muzułmańskim, więc chyba też jesteś wyznawcą islamu?
Tak, jestem muzułmaninem, ale ślub mieliśmy tylko w urzędzie, tutaj w Polsce.
Koulaty Thiam za dziesięć lat?
Chyba będę dyrektorem. Albo we własnej firmie, albo gdzieś indziej.
Patmore Shereni
(Zimbabwe)
Jadąc na nasze pierwsze spotkanie, miałem poważny problem, by znaleźć wieś, w której mieszkasz. Szczególnie utkwił mi w pamięci skręt w lewo tuż za miejscowością Las. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby ten skręt nie znajdował się rzeczywiście w głębokim lesie.
Drogi tutaj nie są w najlepszym stanie. Jest sporo zakrętów, a ulice bywają nierówne. Kiedyś ktoś przy wjeździe dopisał na znaku Vegas i było Las Vegas. Zawsze kojarzę tę nazwę, gdy przejeżdżam przez tę miejscowość.
Szczerze mówiąc, sądziłem, że u progu drzwi powitają mnie twoja żona i dzieciaki, które nie tak dawno temu widziałem podczas meczu Skawy Wadowice, gdzie grałeś. Tymczasem zastałem kogoś zupełnie innego.
Rozstaliśmy się z żoną. Teraz mieszkam sam w Gilowicach, wsi w województwie śląskim. Właściwie to mieszkam z Davidem Chipalą, piłkarzem z Zimbabwe, grającym w Skawy Wadowice, oraz jego partnerką Ewą i ich synkiem. Ona też jest piłkarką i gra w Żywcu w III lidze kobiet. Klub się nazywa TS Mitech. Swego czasu grali nawet w Ekstralidze.
Widziałem was latem 2019 roku. Wyglądaliście na zgodną parę. Nie jest czasem tak, że okres pandemiczny dał wam w kość? Z moich obserwacji wynika, że wiele par i małżeństw nie wytrzymało próby czasu w tym pierwszym, najtrudniejszym okresie lockdownu.
Psuło się między nami już wcześniej, przed pandemią. Nie układało się, było dużo problemów. Pomyślałem więc, że najlepiej będzie, jak każde zacznie żyć osobno. Nie było sensu być razem, nie byliśmy ze sobą szczęśliwi. Mamy dwójkę dzieci. Syn Trayvon ma dwanaście lat, a córka Kylie sześć. Ogólnie czuję się teraz wolny i jestem w stanie pchnąć swoje życie do przodu. Mogę planować, co i kiedy naprawdę chcę robić. Kiedy mam wolne, to zabieram dzieciaki, korzystam z tego i nie czuję się kontrolowany. Czas pandemii wspominam jako trudny okres, w szczególności lekcje zdalne dzieciaków. Bywało, że w ich trakcie grały w gry online między sobą i nie koncentrowały się na nauce.
Kontynuując wątek pandemiczny, chciałem jeszcze nawiązać do bardzo poważnej kontuzji, której nabawiłeś się tuż przed drugą falą koronawirusa we wrześniu 2020 roku. Miałeś podobno problemy z polską służbą zdrowia.
Jak doznałem kontuzji, a miałem otwarte złamanie, zabrano mnie od razu z boiska. Gdy dojechałem do szpitala, musiałem długo czekać na operację. Był problem, bo lekarz nie chciał mnie przyjąć bez zrobionego testu na COVID-19. Gdy go w końcu zrobiłem, to z kolei musiałem czekać na wynik, żeby mnie w końcu zoperowali. Mogłem też jechać do Krakowa na operację, ale się nie udało. Myślę, że najlepszym rozwiązaniem było to, że jednak zostałem. Ostatecznie zrobili ją tutaj na miejscu.
Prezes i koledzy ze Skawy okazali ci ogromne wsparcie.
Po kontuzji cały klub pokazał, że był ze mną. Prezes Bogusław Jamróz zorganizował zrzutkę, gdzie podczas meczu można było kupić okazjonalne koszulki Skawy. Pieniądze były przekazywane na moją rehabilitację w Sułkowicach. Jeździłem tam dwa, trzy razy w tygodniu na leczenie. Jeździłem też na kontrole do Centrum Medycznego w Liszkach do ortopedy Stanisława Kruka.
Wróciłeś do gry po tej kontuzji?
Po kontuzji nie wróciłem do gry. Ogólnie czuję się dobrze, ale czeka mnie jeszcze kolejny zabieg, żeby wyciągnąć drut z nogi.
Czyli zawiesiłeś buty na kołku na dobre?
Raczej tak. Brakuje mi czasu, by grać mecze. Mam trzydzieści siedem lat, ale czuję się dobrze i myślę, że mógłbym jeszcze pobiegać po boisku. Wcześniej miałem też kontuzję kolana, byłem po operacji łękotki i więzadła krzyżowego. Nie chciałem już grać, ale pewnego dnia zadzwonił David i przekonał mnie, żebym wrócił i zagrał jeszcze w Skawie.
Z twojej wieloletniej gry w Polsce pamiętałem cię jako obrońcę. Tymczasem w Skawie grywałeś w ataku.
Gdy dołączyłem do Skawy i rozmawiałem z trenerem Grzegorzem Szulcem, to on mnie od razu zapytał: „Pat, ty jesteś doświadczony zawodnik. Na jakiej pozycji chciałbyś zagrać?”. Odpowiedziałem, że mogę zagrać tam, gdzie brakuje zawodnika. Powiedział, że od razu idę na atak, zacząłem więc grać jako napastnik. Grałem na tyle dobrze, że potem stwierdził, że sam nie wie, czemu marnowałem swój talent i przez całą karierę byłem obrońcą [śmiech].
No właśnie, wybór okazał się trafny, bo przecież strzeliłeś wiele goli dla wadowickiego klubu. Co prawda była to tylko A klasa, ale mimo to w mediach dorobiłeś się przydomku „wadowicki Lukaku”…
Nie słyszałem o tym, ale teraz już chyba wiem czemu. Ogólnie wszyscy ludzie nazywają mnie Pat.
Trafiłeś do Polski w 2008 roku i pierwszym twoim klubem była KS Wisła Ustronianka. W tym klubie występowałeś z trzema krajanami z Zimbabwe. Lepiej było mieć kolegów u boku na początku kariery w Polsce czy może traktowałeś ich jako konkurencję?
Lepiej mieć kolegów obok siebie. Grali wtedy ze mną Costa Nhamoinesu, Bafana Ndabenkulu Ncube i Clarence Foroma. Dla mnie to nie była żadna konkurencja, bo wiedzieliśmy, jak wyglądała nasza sytuacja w Zimbabwe. Chcieliśmy trafić do miejsca, gdzie po prostu jest lepiej. Każdy też grał na innej pozycji i doskonale wiedzieliśmy, że nie będziemy razem występować w jednym zespole do końca naszej kariery. Każdy z nas pewnie by trafił do innego klubu za jakiś czas. Dla mnie to było okej, człowiek nie czuł się samotny. Z Costą mam dobry kontakt nawet do dzisiaj. Początki w Wiśle były bardzo dobre, mieliśmy wszyscy pozwolenie na pracę, zakwaterowanie i zapewnione wyżywienie. Mieszkaliśmy w ośrodku Start w Wiśle. Gdy przyjechaliśmy do Polski, był początek maja. Jak zaczęliśmy grać, to było dla nas trochę za zimno i ciężko nam było się poruszać po boisku. Potem zaczęło się lato i zrobiło się bardzo gorąco. Pamiętam jeden mecz, przerwany przez sędziego w 25. minucie gry. Przerwał go na wypicie wody. Ja z kolegami byliśmy w szoku i nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Dla nas klimat, gdy jest bardzo gorąco, zdecydowanie pasował, więc mogliśmy biegać non stop. Nie potrzebowaliśmy wody, więc czekaliśmy na boisku, aż wszyscy wrócą.
Costę Nhamoinesu pamiętam z dobrych występów w Ekstraklasie w Zagłębiu Lubin. W ogóle piłkarze z Zimbabwe sprawdzali się na polskich boiskach. W latach 90. furorę robili Norman Mapeza i John Phiri, grając w pierwszym nowobogackim klubie Miliarder z małej miejscowości Pniewy. Ten pierwszy zresztą trafił później do tureckiego Galatasaray Stambuł. Byli też Shingi Kawondera w Górniku Zabrze czy Takesure Chinyama i Dickson Choto w Legii Warszawa.
Znam tych piłkarzy, a sam Norman Mapeza jest kolegą mojego brata. Czasem grają razem w Zimbabwe w Sunday League Football, lidze amatorskiej, gdzie mecze rozgrywane są najczęściej w niedzielę.
W tym wszystkim nie sposób nie wspomnieć o Wiesławie Grabowskim. Jest to osoba bardzo znana i wpływowa w Zimbabwe. To on sprowadzał piłkarzy z tego kraju do Polski przez wiele lat. Czy też jesteś „dzieckiem Grabowskiego”?
Tak. Ja, Costa, Bafana i Clarence zostaliśmy przez niego sprowadzeni do Wisły Ustronianka. Sam Grabowski był też trenerem w Zimbabwe i trenował każdego piłkarza, którego sprowadzał do Polski. Przygotowywał go indywidualnie, skupiając się na technice. Mogę powiedzieć, że do dzisiaj mam dobrą technikę właśnie dzięki niemu.
Swego czasu wybuchł w Zimbabwe niemały skandal i dotyczył praktyk, jakie rzekomo stosował Grabowski. Henrietta Ruswaya, sekretarz generalna zimbabweńskiej federacji, zarzuciła mu, że sprowadzał najlepszych piłkarzy do swojego klubu w Zimbabwe, który podobno istniał tylko na papierze. Następnie sprzedawał ich do Europy, dzięki czemu macierzyste kluby nie zarabiały na piłkarzach nawet centa.
Gdy przyjechałem do Polski i grałem w pierwszych klubach, to byłem wypożyczony z klubu z Zimbabwe, który należał do Grabowskiego.
Czyli niejako nie decydowałeś sam o sobie. Były tego jakieś inne konsekwencje?
Tak. Ja i Costa byliśmy kiedyś na testach w Górniku Zabrze. Wszystko poszło bardzo dobrze, ale Grabowski ostatecznie nie zgodził się na transfer. Pewnie uznał, że pieniądze za transfer, czy raczej za nasze wypożyczenie, są za małe.
Masz do niego żal?
Mam żal, bo wtedy Górnik Zabrze grał w Ekstraklasie, co oznaczało dobre pieniądze. Byłem jeszcze na testach w Zagłębiu Lubin, ale miałem wtedy problemy z pachwiną i nic z tego nie wyszło. Później byłem na testach w Zniczu Pruszków. Wszystko było okej, miałem podpisać kontrakt, ale nie dostałem zgody, a Znicz chciał go podpisać na dwa lata. Chcieli jeszcze premię za transfer, gdybym z czasem przeszedł do innego, lepszego klubu. Tymczasem mogłem zostać jedynie wypożyczony na rok. Znicz się na to nie zgodził.
Pruszków jest blisko Warszawy, niedaleko jest Legia i Polonia. Oni wiedzieli, że taka Polonia też szuka środkowego obrońcy. Liczyli na to, że długo u nich nie pogram, wybiję się i szybko trafię do większego klubu. Wiedzieli, że jak zostanę tylko na rok, to pogram, zdobędę doświadczenie, ale ostatecznie odejdę za darmo. Grabowski o tym wiedział i się na to nie zgodził. Byłem za to piłkarzem pierwszoligowego Podbeskidzia Bielsko-Biała, ale tam zagrałem tylko jeden mecz. Tym razem Grabowski zgodził się na transfer, bo nie było wówczas dużego wyboru. Ja go do końca nie chciałem, bo widziałem tamtejszych piłkarzy, którzy grali na pozycji środkowego obrońcy. Wiedziałem, że będzie mi ciężko załapać się do pierwszego składu.
Masz jeszcze kontakt z Grabowskim?
Nie, nie mam. W sezonie 2010/11 chciałem już działać sam. Chciałem sobie znaleźć klub i zakończyć współpracę z Grabowskim. On się na to nie godził i wyniknął z tego następujący problem. Załatwiał mi kontrakt w RPA za dobre pieniądze. Sam miał też dostać dobrą kasę za ten transfer. Miałem go podpisać bez żadnych testów. Żałuję dziś, że tam nie pojechałem.
Nie podobał ci się nasz kraj nad Wisłą, że chciałeś wyjechać?
Podobał mi się i dalej mi się podoba. Chociaż brakuje fryzjerów, którzy zajęliby się moimi dredami, no i jest troszkę zimno.
To jaki był prawdziwy powód, że nie trafiłeś do RPA?
Wtedy moja dziewczyna była w ciąży i zdecydowałem, że lepiej będzie, jak zostanę tutaj z rodziną i znajdę coś bliżej. Grabowski był na mnie wściekły, gdy się nie zgodziłem na ten wyjazd. Chciał zrobić mi na złość i rzekomo trzymał moje papiery, bo chciałem już samemu znaleźć sobie klub. Nie chciał mi oddać certyfikatów, których każdy piłkarz potrzebuje, by podpisać nowy kontrakt z klubem. Jeszcze przed moim wyjazdem z Zimbabwe Grabowski prosił mnie, żeby wysłać cztery certyfikaty do Polski. Później po całej kłótni przypomniałem sobie, że to nie on, a ja to wszystko przesłałem. Musiałem mieć papiery gdzieś na miejscu, więc zacząłem szukać i na szczęście udało mi się je znaleźć. Przekazałem je do nowego klubu i podpisałem kontrakt ze Skałką Żabnica.
To był okres po Podbeskidziu Bielsko-Biała. W Skałce byłeś tylko jedną rundę, a potem trafiłeś do czwartoligowego LZS-u Piotrówka, z którym uzyskałeś awans do III ligi. Zresztą wracałeś do tego klubu w ciągu swojej kariery, aż dwukrotnie.
LZS Piotrówka to był klub otwarty na obcokrajowców. Na początku było nas czterech. Później ta liczba rosła co roku. Gdy grałem, awansowaliśmy do III ligi. Miałem dobry kontakt z prezesem klubu Ireneuszem Strychaczem, dlatego też gdy nie miałem kontraktu gdzieś indziej, dawał mi możliwość wrócić do tego klubu.
No właśnie. Projekt budowy mocnego klubu, składającego się w większości z obcokrajowców, nie wypalił. Były już tego typu pomysły. Chociażby budowa brazylijskiej Pogoni Szczecin, która okazała się klapą. Pamiętam jeszcze trzecioligową Stal Głowno z wieloma piłkarzami z Afryki w składzie. Jak myślisz z perspektywy czasu, czy miało to jakiś sens?
Miałoby to sens, gdyby nie chciano od razu zarobić. Trzeba najpierw zainwestować, a potem odzyskać włożone pieniądze. Sprowadzano bardzo dużo piłkarzy, ale nie było pieniędzy na ich utrzymanie. Nie doglądano jakie warunki są w klubie i czy jest odpowiednia atmosfera. Takie coś wpływa na samopoczucie piłkarzy i ich spokój. Psychika i kwestie mentalne mają duży wpływ na grę.
O Piotrówce było głośno przy okazji słynnego zajścia w jednym z barów w Strzelcach Opolskich. Po meczu wybrała się tam na kręgle część piłkarzy LZS-u Piotrówka, głównie z Afryki. Zostali oni napadnięci przez grupę trzydziestu osób, kibiców Odry Opole. W mediach pisano, że był to atak o podłożu rasistowskim.
Ja wtedy byłem w Zimbabwe i dostałem telefon, że koledzy zostali pobici w barze. Opowiedzieli mi o całej sytuacji, co się tak naprawdę stało. Powiedzieli mi, że był to planowany atak na tle rasistowskim, a najbardziej oberwał Éric Tala. Zgłosili to na policję, ale nie wiem do końca, jak się ta sprawa skończyła. Był moment, że szukano cały czas sprawców, chyba bez skutku.
Była też inna historia. Mieszkaliśmy w Strzelcach Opolskich, a ćwiczyliśmy w Piotrówce. Klub zapewniał busa, którym dojeżdżaliśmy na treningi. Pewnego poranka, gdy się obudziliśmy, zobaczyliśmy, że na busie jest napisane: „Jebać Murzynów, do pieca z wami”. Zgłosiliśmy to na policję, ale nie udało się znaleźć tych, co to zrobili.
W międzyczasie, pomiędzy powrotami do Piotrówki, miałeś również epizody w Skałce Żabnica i Okocimskim Brzesko. Jak je wspominasz?
Tak jak mówiłem, Skałka Żabnica to był pierwszy klub, gdy przestałem współpracować z Grabowskim. Ogólnie w Skałce było fajnie i jak na III ligę zarabialiśmy dobrze, bo właściciel miał biznes drzewny. Było tam paru zawodników ze Słowacji, którym opłacało się dojeżdżać i grać w Polsce. Po pół roku gry doznałem kontuzji i wróciłem do Piotrówki. Okazało się, że prezes miał kontakt z Okocimskim i wysłał mnie na testy do Brzeska. Udało się dostać do zespołu i podpisałem kontrakt.
Tam też grałem pół roku. Niestety w pierwszym meczu zrobiłem taki błąd, że trener Piotr Stach był na mnie bardzo, bardzo zły. Chciałem się kiwać przy polu karnym, zamiast od razu podać do bramkarza. Odebrano mi piłkę i straciliśmy gola. Ogólnie nie mam żalu do trenera, że przestał na mnie stawiać. To była moja wina.
Miałeś jeszcze zagraniczne epizody.
Pewnego razu, około 20.00, gdy leżałem już w łóżku, zadzwonił do mnie kolega John, który jest menadżerem. Gadaliśmy jak zawsze i nagle zadał pytanie: „Pat, chciałbyś zagrać na Malcie?”. Myślę – czemu nie, skoro jest okazja. Zgodziłem się. Usłyszałem tylko: „No to dobrze, pakuj swoją torbę i jutro rano wyjeżdżasz”.
Żona pozwoliła ci tak z dnia na dzień pojechać?
W tej sytuacji tak [śmiech]. Powiedziałem jej, że mam ofertę na Malcie. John będzie załatwiał mi bilet na samolot na następny dzień i jak się uda, to polecę tam z rana. Odpowiedziała, że dobrze.
Mam też innego kolegę, który również jest menadżerem. Zadzwonił do mnie pewnego dnia i powiedział, że jest szansa zagrać w Birmie, że tam można zarabiać niezłe pieniądze. Poleciałem tam w ciemno, żeby spróbować. Mogę powiedzieć, że dobrze zagrałem w meczu kontrolnym i wydawało się, że wszystko jest okej. Byłem jednak bardzo osłabiony. Chorowałem i brałem antybiotyk, ale nie przyznałem się nikomu. Niestety skończyło się na jednym meczu sparingowym.
Czyli obok doświadczeń w Europie zasmakowałeś również azjatyckiego kontynentu.
Byłem już wcześniej w Europie przed przyjazdem do Polski. Gdy skończyłem szkołę w wieku dziewiętnastu lat, mój brat zabrał mnie do Francji. Był piłkarzem i grał wtedy w Guingamp. Załatwił mi możliwość grania w rezerwach tego klubu w lidze Championnat de France Amateur, czwarty poziom rozgrywek. Później wyjechałem do Anglii. Mój brat nie wiedział, że miałem taki plan. Wysłałem aplikację na University of West England. Gdy dostałem potwierdzenie, że mogę przyjechać, otrzymałem też wizę. Gdy wszystko było już gotowe, powiedziałem mu: „Słuchaj, wiem, że mnie bardzo kochasz, ale nie będziesz cały czas dla mnie sponsorem. Chcę zacząć swoje życie. Tu mam wizę, wszystko jest gotowe i lecę do Anglii”. Będąc tam, grałem w lidze Conference National League, piąty poziom rozgrywek, w klubie FC Eastleigh. A tak w ogóle to prywatnie jestem kibicem Manchesteru United.
Nigdy nie sympatyzowałem z Manchesterem United, wręcz nie lubiłem tego klubu. Po latach muszę jednak przyznać, że niegdyś była to kapitalna drużyna. Szczególnie zapadł mi w pamięć finał Ligi Mistrzów i zwycięstwo 2:1 nad Bayernem Monachium w 1999 roku.
Pamiętam, jak oglądałem ten mecz. Było 1:0 dla Bayernu do 90. minuty. Wcześniej Alex Ferguson wpuścił Solskjæra i Sheringhama. Ta dwójka strzeliła dwa gole w ciągu minuty. To był klasowy zespół, gdzie grał Beckham, Scholes i bracia Neville. Od tego momentu wiem, że trzeba grać do ostatniego gwizdka, nie poddawać się.
Ukończyłeś studia w Anglii, o których wspominałeś? Uzyskać dyplom na angielskiej uczelni to nie lada gratka. Chyba że myślałeś wówczas jedynie o karierze piłkarza.
Nie skończyłem ich. Studiowałem biznes i prawo. Te dwie dyscypliny były ze sobą połączone. Wtedy cały czas myślałem o karierze piłkarskiej. Dlatego gdy dostałem propozycję gry w Polsce od Grabowskiego, myślałem, że będzie mi łatwiej. Dla mnie Polska to był taki kraj, gdzie będzie można się wybić i później grać jeszcze wyżej.
Z czego się dziś utrzymujesz?
Teraz pracuję jako malarz pokojowy w firmie budowlanej w Olkuszu. Często wyjeżdżam w delegację.
Teraz rozumiem, dlaczego tak trudno było znaleźć wolny termin na nasz wywiad. Po prostu rzadko bywasz w domu.
Tak, to prawda. Ogólnie jestem otwarty na nowe rzeczy, nie boję się wyzwań. Kiedyś kolega mi powiedział, że jest fajna praca dla mnie. Można wyjechać w delegację, a później ma się tydzień wolnego. Uznałem, że jest to fajny układ. Zapytałem jaka, więc odpowiedział, że w firmie budowlanej. Pomyślałem: okej, mogę spróbować. Dla mnie to miała być nauka nowych rzeczy, które mogą mi się w życiu przydać. Pomyślałem, że będę na plusie. Na początku, jak się uczyłem malować, bywało śmiesznie. Koledzy po pracy od razu wiedzieli, że Pat dzisiaj malował na czerwono. Bluza, spodnie, buty, a nawet skarpetki były całe w farbie [śmiech]. Przez dwa tygodnie malowałem tym kolorem. Remontowaliśmy wówczas sklep. Później zaczęliśmy malować na biało, więc chodziłem cały w bieli. Po pracy słyszałem tylko: „Ooo, dzisiaj widać, że Pat malował na biało”.
W internecie można znaleźć informację, że oferujesz swoje usługi jako korepetytor języka angielskiego.
Tak, spróbowałem tego. Zawsze chcę się rozwijać i ciągle szukam jakichś nowych zajęć. Kiedyś miałem więcej czasu, więc pomyślałem: czemu nie. Mogę korzystać ze swojej wiedzy i dzielić się nią z innymi. To było fajne zajęcie. Uczyć ludzi, którzy chcą poprawić swój angielski.
Angielski jest językiem urzędowym w Zimbabwe. Uczyłeś się go od dziecka?
Tak. Wymaga się tego od nas od małego. Uczymy się i mówimy w szkole po angielsku. Mamy też w Zimbabwe swój język, ale ogólnie wszystko jest w języku angielskim.
Można cię też znaleźć w rejestrze długów jako właściciela firmy 10cents AUTO PARTS Patmore Shereni. Nie jest to duża kwota, raptem nieco ponad 4 tysiące złotych.
Cały czas myślałem o tym, że po karierze piłkarskiej, kiedy już nie będę grać profesjonalnie, będę musiał robić coś innego. Pomyślałem, że mogę się zająć sprzedażą używanych części do samochodów. Sprowadziłem auta z Anglii i kolega, który ma złomowisko, zawsze pomagał mi rozbierać. W czasie pandemii, kiedy było ciężko, po prostu musiałem zawiesić działalność firmy. Anglia też wyszła z Unii Europejskiej i sprowadzanie samochodów stało się kosztowne. Biznes przestał być opłacalny.
Będziesz spłacał?
Tak. Tylko że teraz mam ważniejsze rzeczy na głowie. Płacę alimenty na dzieci. Staram się cały czas mieć z nimi kontakt. Gdy mam wolne, ciągle gdzieś razem wychodzimy. Staram się korzystać z tych chwil.
Obowiązki najważniejsze. Nie masz wiele czasu na jakieś rozrywki.
Teraz cały czas pracuję i nie mam czasu na inne rzeczy. Ogólnie lubię tańczyć. Muzyka to jest podstawa, czuję ogrom radości, gdy jej słucham. Zacząłem też uczyć się grać na gitarze. Zresztą żonę poznałem na dyskotece w Wiśle. Poznaliśmy się 25 września 2008 roku. Po ponad trzech latach, 30 czerwca 2012 roku, wzięliśmy ślub w Żywcu. Wesele z kolei mieliśmy w Inwałdzie, w ParkHotelu Łysoń. Costa Nhamoinesu był świadkiem na moim ślubie.
Utrzymujesz kontakt z rodziną z Zimbabwe?
Rozmawiam z ojcem przez Skype’a i WhatsAppa. Każdego ranka, jak się obudzę, jest wiadomość „dzień dobry” od niego. Mój tata grał kiedyś w najwyższej lidze w Zimbabwe. Kontakty w piłce pomogły mu później znaleźć pracę w księgowości. Mama już nie żyje. Zmarła rok temu. Miała problemy z sercem i cukrzycę. Braci jest dwóch, mam z nimi dobre relacje. Z siostrą, która mieszka w RPA, też jestem w kontakcie. Z kuzynem Davidem mieszkam w Polsce i korzystamy z okazji, że mamy rozmowy telefoniczne za darmo. Potrafimy gadać ze sobą w sumie cztery godziny dziennie. Po dwóch godzinach zawsze jest przerwa, bo ręka zaczyna boleć [śmiech].
Pochodzisz z miasta Chiredzi. Dowiedziałem się, że słynie ono z produkcji cukru.
W Chiredzi jest firma Hippo Valley Estate. Zajmują się produkcją cukru z trzciny. To bardzo duże przedsiębiorstwo, które zatrudnia około 8 tysięcy pracowników. Na swoim terenie mają wszystko: szpital, szkołę i drogi. Prąd też produkują sami oraz mają własną wodę. Pracownicy dostają domy, a za prąd i wodę nie muszą płacić.
Czy można pokusić się o stwierdzenie, że lepiej mieszkać w Chiredzi niż w stolicy Zimbabwe, Harare?
Tak. W stolicy zarabia się około 300, 400, a nawet 500 dolarów na miesiąc. Ale ogólnie życie jest tam bardzo drogie. W Chiredzi, gdzie pracował mój tata, można zarobić od 500 do 800 dolarów. Tyle że nie płaci się za prąd i wodę, tak jak już mówiłem. Wszystko jest blisko i jedzenie jest tanie. Takie rzeczy jak pomarańcze, mandarynki czy banany można kupić za półdarmo. W firmie mają plantację, więc wszystko można kupić za małe pieniądze. Na przykład dziesięć kilogramów mandarynek kosztuje dolara, czyli około czterech złotych.
Problemem w tej części świata, w której leży Zimbabwe, są epidemie cholery. Czy rzeczywiście jest tak strasznie, jak donoszą media?
Raczej tak, choć nie do końca. Czasami są takie fale, które można porównać do koronawirusa. Nagle dotyka to wielu ludzi, którzy szybko łapią tę chorobę. Ogólnie nie jest aż tak źle.
Jesteś już wiele lat w Polsce. Masz tu dzieci, świetnie mówisz po polsku. Nie myślałeś o tym, by postarać się o polskie obywatelstwo?
Teraz akurat staram się o to, ale najpierw muszę zdać egzamin z języka polskiego. Pierwszy egzamin miałem w czerwcu 2021 roku w Olsztynie. Nie zdałem. Troszkę mi brakowało. Był to dla mnie wydatek. Ogólnie egzamin i dojazd kosztowały mnie około tysiąca złotych. Trzeba było zapłacić za paliwo i hotel.
Na koniec chciałbym ci życzyć zdania tego egzaminu i uzyskania polskiego obywatelstwa. Na pewno ułatwiłoby ci to wiele spraw. Każdy z nas był lub będzie na zakręcie swojego życia i ważne jest, by umieć znaleźć światełko, które będzie nas prowadzić prosto do wyznaczonego celu. Czego zatem mógłbym ci jeszcze życzyć?
Po rozwodzie priorytetem dla mnie jest to, by moje dzieci miały jak najlepiej. Kiedy rodzice nie są razem, ciężko mieć na nie pełny wpływ. Nie jestem w stanie cały czas pilnować, co robią, czy dobrze się uczą. Staram się trenować z synem, jak mam chwilę czasu. Chodzimy pograć razem w piłkę. Skupiam się też na sobie. Myślałem o zawodzie elektryka. W takiej Islandii można zarobić na tym bardzo duże pieniądze. Wspominałem też, że chcę się nauczyć grać na gitarze. Nie jest to takie łatwe, ale pomału robię postępy. Zawsze staram się rozwijać, żeby nie stać w miejscu. Ciągle potrzebuję czegoś nowego. Wiem, że gdy człowiek jest głodny, to je, a gdy spragniony, to pije. Z wiedzą jest tak samo jak z jedzeniem i piciem. Nie ma co się zamulać. Trzeba korzystać z życia, cały czas szukać czegoś nowego i lepszego. Chciałbym też kiedyś napisać pamiętnik, który dotyczyłby mojego pobytu w Polsce. Myślę, że moja historia jest naprawdę ciekawa. Wszystko to, co przeżyłem z żoną, dziećmi, kolegami na początku w Wiśle i w trakcie dalszej kariery, jest bardzo interesujące. To nie koniec i myślę, że jeszcze dużo przede mną.
Dopiero połowa życia. Miejmy nadzieję, że druga połówka będzie tak samo barwna jak ta pierwsza.
Ja mam nadzieję, że ta druga część mojego życia będzie lepsza. Będę się starał nadrobić czas, który straciłem. Mnóstwo rzeczy w trakcie małżeństwa było wyhamowanych. Na pierwszym miejscu była rodzina, a dopiero później ja. Nie zrobiłem wiele, a każda moja decyzja była temu podporządkowana. Dziś pracuję bez presji i mam też czas dla siebie. Na chwilę obecną wolę być sam. Wiem, że miłość nie zna granic, ale na ten moment jest to dla mnie najlepsze. Myślę, że dla dzieci też, bo mimo wszystko będą spędzać ze mną bardzo dużo czasu i będę przy nich obecny. Chciałbym też kiedyś wrócić na boisko, pograć nawet w najniższej lidze. Tęsknię za graniem, chociażby na orliku, gdzie wraz z kolegami umawialiśmy się co wtorek. Graliśmy zawsze półtorej godziny i za każdym razem po takiej grze czułem ogromną satysfakcję. Bardzo mi tego brakuje.