Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Losy świata zależą czasem od pojedynczych ludzi, podejmujących odpowiednie decyzje.
Aneksja Krymu okazuje się punktem zapalnym światowego konfliktu. Zaangażowane w niego są nie tylko Ukraina i Rosja, ale też cały Sojusz Północnoatlantycki oraz Chiny i Korea Północna, które marzą o potwierdzeniu swoich mocarstwowych aspiracji. Globalny porządek zostaje poważnie zagrożony. Czy można jeszcze go uratować? Tak, ale wojna rozegra się nie tylko na polu walki. Równie ważny, co wojsko, okaże się łączący swoje siły brytyjski i amerykański wywiad. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że to w rękach jego agentów i agentek leży przyszłość światowego ładu.
– Sir, mamy sytuację awaryjną. Wywiad donosi, że bazę morską w Murmańsku opuściły dwa okręty podwodne klasy Akuła. Według danych są w pełni uzbrojone i wyposażone – powiedziała Davis, zniżając głos.
Wilson przetarł czoło.
– Kiedy wypłynęły? – zapytał.
– Około pół godziny temu. Po opuszczeniu zatoki, skręciły na wschód i kilka minut później nasz satelita stracił je z pola widzenia – odparła Martha.
Prezydent zamyślił się.
– Mogą przenosić głowice taktyczne? – zapytał z niepokojem w głosie.
– W tym celu zostały skonstruowane – odparła Davis.
– Marynarka wie o tym?
– Admirał Deere już tutaj jedzie – odparła szefowa Departamentu Stanu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 397
Rok wydania: 2017
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wschodnia Ukraina, Donbas
Lipiec 2016 roku
Największe ukraińskie zagłębie przemysłowe, ostrzeliwane od dwóch lat, przypominało okolice Czarnobyla. Błąkający się pośrodku chaosu mieszkańcy, zniszczone budynki, rozorane bombami i pociskami ulice i place, setki pożarów przyprawiały zagranicznych obserwatorów o dreszcze. Walki w Donbasie trwały od zakończenia rewolucji na Majdanie i obalenia rządów prezydenta Łukaszenki. Wykorzystując nadarzającą się okazję, Rosja postanowiła upomnieć się o zamieszkujących Krym rodaków i ostatecznie zajęła półwysep rękoma żołnierzy nieposiadających jakichkolwiek znaków oficjalnej przynależności. W następstwie tych akcji we wschodniej części kraju podniósł się rwetes, którego wynikiem było powołanie Republiki Noworosji, mającej docelowo zająć wszystkie południowo-wschodnie obwody Ukrainy. Tak rozpoczęła się regularna wojna pomiędzy Ukrainą a wspieranymi potajemnie przez Rosję separatystami. Pomimo dwóch paktów rozjemczych – podpisanych w Mińsku na Białorusi – walki nie ustały nawet na moment. Dla rządu Ukrainy jasne było, że Rosja chce zdobyć dla siebie lądowy korytarz łączący ją bezpośrednio z Krymem. Jednak przez cały czas trwania walk Federacja Rosyjska negowała fakt, jakoby wspierała separatystów i zarzucała Ukrainie bezpodstawne oskarżenia. Tymczasem konflikt przeradzał się w regularną wojnę i walki stawały się coraz bardziej intensywne.
Latem 2016 roku stawką konfliktu nie był już tylko korytarz lądowy Rosja–Krym, ale wszystkie wschodnie obwody Ukrainy. Siły ukraińskie, związane w kilku strategicznych rejonach, z trudem radziły sobie z rosnącymi w siłę separatystami. Przez dawną ukraińsko-rosyjską granicę płynął szeroki strumień ciężkiego sprzętu. NATO zwlekało jednak z reakcją, nadal wierząc w możliwość pokojowego rozwiązania konfliktu. Równolegle państwa bałtyckie przeprowadzały największe w historii zbrojenia w obawie przed skierowaniem na nie imperialistycznej wizji prezydenta Dymitrowa. W połowie lipca 2016 roku siły separatystów stanęły na linii trasy europejskiej E105, zajmując tym samym niemal jedną trzecią terytorium Ukrainy. Sukces ten sprawił, że Rosja jeszcze bardziej zaangażowała się w przebieg konfliktu, wysyłając dodatkowy sprzęt i ludzi.
17 lipca 2016 roku
04:15 UTC
Pawłograd
Artyleria zakończyła kanonadę kilka minut wcześniej i miasto spowiła niespotykana od prawie pół roku cisza. Separatyści oczekiwali na reakcję sił ukraińskich, lecz jak dotąd nic się nie wydarzyło.
– Zasnęli, psia mać, czy co? – zaklął Nikołaj Małaszenko, kapitan armii rosyjskiej, dowodzący artylerią wspierająca separatystów.
– Tak to wygląda – odparł porucznik Iwanow, jego zastępca.
Obaj stali na dachu wozu dowodzenia, przyglądając się linii frontu przez lornetki. W tym samym czasie działa baterii były przemieszczane na nowe pozycje, aby uchronić je od kontr ostrzału przeciwnika, który zazwyczaj nadchodził zaraz po ostatniej salwie. Tym razem było jednak inaczej. Ukraińcy nie odpowiedzieli nawet jednym pociskiem. Zdziwiony Małaszenko uparcie wypatrywał wrogiej kanonady, na którą był zresztą przygotowany.
– Działa rozlokowane, komandir! – zameldował mu kilka minut później sierżant Kiryłow.
– Przyjąłem. Czekajcie na rozkazy – zarządził Nikołaj i pochyliwszy się nad mapą, przyjrzał się jeszcze raz obszarowi.
– Jesteśmy zbyt blisko Dniepropietrowska, więc to raczej nie odwrót. Oni coś kombinują – stwierdził Iwanow, zaciągając się papierosem.
– Zgadzam się z wami, poruczniku. Coś rzeczywiście tu śmierdzi – przytaknął Małaszenko.
W tym samym czasie około ośmiu kilometrów nad głowami Rosjan swoją misję kontynuował BSL lotnictwa Stanów Zjednoczonych Ameryki. Ogromny, napędzany silnikiem odrzutowym dron był wyposażony w systemy radarowe i podczerwieni, dzięki czemu mógł odnajdywać nawet relatywnie małe obiekty. Sterujący nim operator siedział wygodnie w swoim baraku w Kalifornii, podczas gdy maszyna przemierzała mroczne niebo Ukrainy. Nagle na ekranie operatora pojawiła się informacja systemu naprowadzania. Kamera zauważyła na ziemi znajomy kształt i komputer rozpoczął jego analizę. Kilkanaście sekund później wszystko było jasne. Na lewym brzegu rzeki Wowczy stało pięć dział MSTA-S, przygotowanych do otwarcia ognia. Widoczne w podczerwieni ślady gąsienic, wyryte w grząskim od deszczu gruncie, pozwoliły sprzymierzonym zidentyfikować działa z baterią ostrzeliwującą przedmieścia Dniepropietrowska i wyruszające stamtąd siły ukraińskie.
– Sir, znaleźliśmy ich – zameldował swojemu przełożonemu operator drona.
– Świetnie. Ustalcie współrzędne i przekażcie Ukraińcom. Migiem! – zarządził dowodzący jednostką BSL.
Kilka minut później dane dotarły do wozu dowodzenia baterią dział ukraińskiej artylerii w okolicach Dniepropietrowska. Specjaliści błyskawicznie opracowali poprawki ogniowe i instrukcje podano obsługom dział 2S7 Pion. Monstrualne armaty samobieżne ładowały już amunicję, czekając na rozkaz do ataku. Otrzymawszy koordynaty celów, bateria podzieliła się obszarami ostrzału tak, aby nie nadkładać niepotrzebnie stref ostrzału. Niecałe pięć minut później wszystko było już gotowe.
– Komandir, artyleria gotowa – zameldował przez radio porucznik Hawryluk.
– Otworzyć ogień na wskazane współrzędne – rozkazał major Morozow, dowódca baterii.
W ciągu kilku sekund w niebo poszybowało dziesięć pocisków kalibru 203 milimetry. Grzmoty wystrzałów były wyraźnie słyszalne nawet w Pawłogradzie.
– Obudzili się w końcu – skomentował odgłosy Małaszenko.
– Znowu wyrżną w puste pole, kapitanie. Aż dziw bierze, że nie śledzą nadlatujących pocisków – odparł Iwanow, na co Małaszenko uśmiechnął się tylko i pokręcił głową. Jego mina zrzedła jednak w mgnieniu oka, gdy pierwszy ukraiński pocisk dosięgnął celu. Trafiona haubica MSTA-S eksplodowała, wyrzucając wieżę wysoko w górę. Detonacja amunicji rozerwała pojazd na strzępy i rozrzuciła pozostałości na sporym obszarze. Ułamek sekundy później taki sam los spotkał dwie kolejne haubice. Dwie ostatnie miały więcej szczęścia. Wymierzone w nie pociski zboczyły nieznacznie z kursu i eksplodowały przed wozami, niszcząc jednak delikatne systemy celownicze i uszkadzając hydraulikę wozów. Ostatecznie cała bateria została wyeliminowana z walki. Małaszenko stał jak sparaliżowany, przyglądając się płonącym wrakom swoich dział.
– Psia ich mać! – wrzasnął nagle i ruszył pędem w kierunku dział.
Trzy wozy zamieniły się już w stertę płonącej stali i ciał. Załogi ocalałych maszyn próbowały opanować ogień. Kilku z nich było rannych na skutek trafienia odłamkami. Po sprawdzeniu sytuacji Małaszenko nie wahał się ani chwili i powiadomił swoich przełożonych o zaistniałej sytuacji. Rankiem stacje telewizyjne na całym świecie huczały od wieści z Ukrainy. Separatystów ukazywano jako poszkodowanych, zaś Ukraińców jako bezduszne bestie. Rosyjska propaganda świeciła największe tryumfy od czasów zimnej wojny. Wiktor Liebiedew mógł być dumny z pracy swoich ludzi, siejących zamęt i strach w całej Europie. Odpowiednio spreparowane wiadomości krążyły między największymi agencjami prasowymi, wzbudzając niepokój i gniew mieszkańców Unii Europejskiej. Wszystko działało jak w szwajcarskim zegarku. Siedząc w ogromnym fotelu za ciężkim, mahoniowym biurkiem i popalając najlepszej jakości kubańskie cygaro, przeznaczone jedynie dla oficjeli, Liebiedew oglądał serwisy informacyjne CNN, BBC i wielu innych stacji telewizyjnych. Teraz to on rozdawał karty. Nagle stojący na jego biurku telefon zadzwonił. Liebiedew podniósł słuchawkę i leniwym głosem zapytał:
– Liebiedew. Kto mówi?
– Doskonała robota Sergieju Wiktorowiczu. Właśnie taką Rosję ma widzieć cały świat – odpowiedział mu doskonale znany głos. Głos władcy największego państwa na świecie.
– Cieszę się, że mogę się jakoś przysłużyć, panie prezydencie – odparł szef dyplomacji, jeszcze wygodniej rozsiadając się w fotelu.
– Róbcie swoje, a wydatnie ułatwicie nam osiągnięcie zamierzonych celów – dodał prezydent i odłożył słuchawkę.
Liebiedew wiedział, że prócz tej słownej pochwały na jego konto wpływają już znaczne środki, pomocne w okresie kryzysowych notowań rubla. Waluta Federacji Rosyjskiej utrzymywała bardzo niski pułap od nałożenia przez Zachód sankcji i obniżenia przez państwa arabskie cen ropy naftowej. Wszystkie te czynniki odbiły się boleśnie na gospodarce kraju, wywołując krach finansowy, który rząd starał się za wszelką cenę powstrzymać. Wreszcie z początkiem 2016 roku cierpliwość Aleksandra Nikołajowicza Dymitrowa osiągnęła swój limit. Prezydent FR uznał, że jedynym sposobem na uniknięcie bankructwa państwa jest zagarnięcie rejonów przemysłowych Ukrainy, a tym samym zrobienie tego, o co Zachód sam się prosił. Niestety w swoich kalkulacjach nie przewidział on jednej, z pozoru nieistotnej sprawy. Od rozpoczęcia rewolty we wschodniej Ukrainie Rosja potajemnie dostarczała separatystom broń. Pod koniec 2015 roku Zachód uznał, że pora zagrać tą samą kartą i rozpoczął tajne dostawy dla sił ukraińskich, prócz tego rozwijając szeroką współpracę wojskową. Dlatego nieba Ukrainy strzegły nowoczesne satelity szpiegowskie i potężne drony, zaś armia lądowa korzystała z nowoczesnych pocisków kierowanych, pojazdów opancerzonych itd. Sytuacja separatystów, pomimo tymczasowej przewagi, nie była wcale tak kolorowa, jak mogłoby się wydawać.
W miarę jak wraki haubic MSTA-S dogorywały, dowódca jednostki, do której należał dron, uznał, że wypadałoby dorwać dowódcę wrogiej baterii, który z pewnością jest gdzieś w pobliżu. Niestety, BSL nie posiadał urządzenia śledzącego komunikację radiową, które zdemontowano celem przystosowania pojazdu do przenoszenia dwustupięćdziesięciokilogramowej bomby burzącej.
– Orzeł sześć do Sokoła jeden! – nadał operator drona.
– Tu Sokół jeden! Nadawaj – odpowiedział Morozow.
– Potwierdzam zniszczenie trzech celów i ciężkie uszkodzenie dwóch kolejnych. Czy Sokole Oko jest już gotowe? – zapytał operator, zmieniając w międzyczasie pułap operacyjny i zawracając nad pozycje wroga.
– Potwierdzam, możemy je uruchomić – odparł Morozow i wydał gestem ręki polecenie uruchomienia Oka.
Kryptonim Sokole Oko nosiła potężna ścianowa antena radarowa nowoczesnego systemu wykrywania wrogich jednostek i śledzenia komunikacji radiowej. Sokole Oko wykorzystywało połączone siły systemów Dopplera i klasycznego radaru echolokacyjnego oraz przechwytywało sygnał radiostacji wroga, triangulacyjnie wspomagając wyliczanie jego pozycji. Dzięki temu siły sprzymierzonych mogły w dość krótkim czasie ustalić położenie wrogiego pojazdu dowodzenia, emitującego zazwyczaj najsilniejszy sygnał radiowy ze względu na posiadany osprzęt komunikacyjny. Kilka minut później operator radaru zameldował majorowi namierzenie wroga.
– Panie majorze. Odbieramy silny sygnał radiowy z Pawłogradu. Źródło znajduje się około trzystu metrów na północ od pozycji zniszczonej baterii i przemieszcza się w kierunku mostu na trasie M04. Najprawdopodobniej chce uciec na wschodni brzeg rzeki i dalej za miasto.
– Przyjąłem. Przekazać współrzędne obsłudze drona i informować ich na bieżąco – rozkazał Morozow, a jego twarz wykrzywił złowieszczy uśmiech. Nadeszła pora odegrać się na najeźdźcach.
Operator drona po otrzymaniu współrzędnych błyskawicznie skonfigurował naprowadzanie satelitarne i maszyna autonomicznie skierowała się w kierunku mostu. W odległości dwóch kilometrów od celu kamery przełączono w tryb termowizyjny. Nagle oczom pilota ukazała się jaskrawożółta bryła, szybko opuszczająca most.
– Orzeł sześć do Sokoła jeden. Cel zauważony. Uzbrajam pocisk – zameldował tylko operator i nakazał dronowi śledzenie wskazanego obiektu. BSL samodzielnie dostosował pułap i ustawił się za pojazdem wroga. Bomba AGM-154 była już uzbrojona, a jej system naprowadzania nastawiony na śledzenie wrogiego BTR-a.
Kapral Orłowski wciskał gaz do dechy, wymuszając na silniku maksymalne obroty. Ciężki pojazd opancerzony pędził na złamanie karku na wschód, chcąc jak najprędzej wydostać się z miasta. Małaszenko był przekonany, że zniszczenie jego haubic było tylko przygrywką przed większym atakiem, toteż wolał wycofać się do najbliższego posterunku, a nie czekać na śmierć. Nagle system obrony pojazdu zwariował i w kabinie rozległ się alarm.
– Zostaliśmy napromieniowani! – krzyknął radiotelegrafista.
– Kurwa mać! Włączyć zagłuszanie i postawić dym! – rozkazał Małaszenko. – Borsuk trzy do Borsuka jeden!
– Borsuk jeden, nadawaj! – odparł głos po drugiej stronie.
– Komandir, moja bateria została zniszczona precyzyjnym ogniem artylerii przeciwnika. Wycofuję się do posterunku 32, ale namierzyli mnie! Ostrzeżcie wszystkie jednostki w rejonie! Mają nas na widelcu! – krzyczał Małaszenko.
Pułkownik nie wierzył w to co słyszy.
– Kapitanie! Czy to atak lądowy? – zapytał.
– Nie wiem. Nigdzie nie widać wrogich pojazdów. To chyba… – nie zdążył dokończyć Małaszenko. Połączenie przerwał huk, który zaraz zamienił się w trzeszczenie pustej częstotliwości. AGM-154 dosięgnęła cel pół kilometra za mostem. Jaskrawa eksplozja rozerwała pojazd na strzępy, rozświetlając spory obszar dookoła.
– Tango zniszczony. Powtarzam, Tango zniszczony – zameldował pilot drona, widząc jaskrawą łunę i wzbijające się w powietrze fragmenty wrogiego wozu.
– Przyjąłem, Orzeł jeden. Dobra robota – odparł Morozow i rozłączył się.
– Dobra, rebiata, przemieścić Piony do sektora G7 i zamaskować. Sokole Oko niech przeszukuje teren Dopplerem. Do roboty! – rozkazał major i wyszedł z namiotu. Ciepły letni wiatr musnął jego spaloną słońcem twarz. Stanisław wyjął z ładownicy paczkę papierosów i starą zapalniczkę na benzynę. Na stalowej obudowie zapalniczki znajdował się wygrawerowany emblemat Krzyczących Orłów, 101. Dywizji Powietrznodesantowej. Zapalniczka była prezentem od amerykańskiego majora, z którym Morozow spotkał się w bazie w Rammstein-Miesenbach przed ponad dwudziestu laty. Stanisław dobrze wspominał tego Amerykanina, a zapalniczka służyła mu od tamtego czasu tak w domu, jak i na poligonie. Papieros smakował tego wieczora wyjątkowo dobrze. Wyeliminowanie wrogiej baterii w pewnym stopniu uspokoi sytuację na tym odcinku, zaś aktywne, choć póki co tajne, działania NATO dawały nadzieję na to, że Ukraina nie zniknie z mapy Europy.
Morozow oparł się o stojący w pobliżu transporter opancerzony i zaciągając się dymem, spoglądał w kierunku wschodzącego słońca. Przełożeni tego sukinkota nieźle się wpienią, pomyślał i uśmiechnął się sam do siebie. Nie tylko major Morozow miał powody do zadowolenia. Tej samej nocy drony pojawiły się na całej linii frontu, tu i ówdzie krzyżując separatystom plany. Meldunki o atakach znikąd płynęły do rosyjskiego Sztabu Generalnego szerokim strumieniem. Wojskowi specjaliści nie mogli uwierzyć w to, co widzieli. Wycofująca się co rusz ukraińska armia nagle zaczęła boleśnie kąsać. W dodatku nie były to ataki lądowe, ale połączone operacje lotnictwa i artylerii. Co gorsza, radary obrony przeciwlotniczej rozlokowane we wschodniej części obwodów nie wykazywały żadnej wrogiej aktywności lotniczej, co powodowało jeszcze większe zamieszanie.
– To co nas, kurwa, zaatakowało?! UFO?! – wrzeszczał wniebogłosy dowódca operujących w rejonie połączonych sił, generał Siergiej Igorowicz Pokrowski.
– Jeszcze nie wiemy, panie generale. Zbieramy informacje i jak tylko coś ustalimy, przekażemy raport – odparł, stojąc na baczność, dowódca wachty kapitan Stepan Abramow.
– Mam taką nadzieję. Macie się sprężać! Chcę dorwać odpowiedzialnych najszybciej, jak się da! – wrzasnął po raz ostatni generał i wyszedł z pomieszczenia.
Stepan poczuł, że uchodzi z niego ciśnienie. Od pierwszego niezidentyfikowanego ataku minęły dopiero dwie godziny, a on już miał wszystkiego dosyć. Starannie planowana akcja, mająca wesprzeć separatystów, a docelowo zastąpić ich w walce, wzięła tej nocy w łeb. Kilka dobrze zamaskowanych, tajnych obozów płonęło po ostrzale ukraińskich haubic. Dwie baterie artylerii zniszczono, dwie kolejne ciężko pokiereszowane wycofywały się z rejonu walk. Kapitan Abramow przyglądał się temu z narastającym zdumieniem. Żadna placówka wczesnego ostrzegania nie poinformowała ich o ruchach wojsk lądowych ani o nalotach. Wszystko to razem wzięte było nie tyle zadziwiające, co po prostu niespotykane. Stepan przeczuwał, że dojście do prawdy zajmie jeszcze sporo czasu i nerwów generała Pokrowskiego, którego stłumione wrzaski dochodziły z jego gabinetu na końcu korytarza.
Pustynia Nevada smażyła się w pełnym, upalnym słońcu. Drżące powietrze rozmywało wszelkie obiekty już kilkadziesiąt metrów od obserwatora. Baza Edwards pracowała swoim normalnym trybem. Myśliwce poddawano przeglądom, zaś załoga szlifowała swoje umiejętności na symulatorach lub korzystała z chwili spokoju.
Jedynie na najwyższym piętrze budynku administracyjnego bazy trwała poważna i wyczerpująca harówka. Dwie kompanie ze 133. Brygady Walki Cybernetycznej hałaśliwie dawały znać o swojej obecności w bazie. Z połączonego światłowodowo budynku sterowali poczynaniami nadajników zarządzających pracą satelitów szpiegowskich i wywiadowczych. Satelity te, należące do systemu Godfather, miały za zadanie oślepić rosyjskie radary i umożliwić BSL-om bezpieczne kursy nad linią frontu. Zamiast obrazu niemal sześćdziesięciu pojazdów bezzałogowych, Iwan otrzymywał odczyt wskazujący na idealnie czyste niebo. Dowództwo wiedziało, że wróg prędzej czy później połapie się na przekręcie, ale każde bombardowanie czy zwiad bez wykrycia wynagradzał tygodnie przygotowań i ryzyko.
Dowodzący oddziałem obsługującym satelity, kapitan Jack Miller, stał przed ogromnym ekranem, uważnie obserwując układ satelitów nad strefą działań. Wykorzystując na wpół legalne środki, jego chłopcy przejmowali tymczasowo niektóre satelity komunikacyjne tak, aby utrzymać ciągłość zagłuszania.
W ciągu niemal trzech godzin system umożliwił cichą likwidację kilku większych zgrupowań, nie dostarczając wrogiemu sztabowi informacji pozwalających na przygotowanie kontruderzenia. BSL-e bezkarnie infiltrowały wrogą przestrzeń, dostarczając strategom w Brukseli, Kijowie i Pentagonie tysiące cennych zdjęć i masę danych.
– Sir, rosyjski satelita szpiegowski próbuje dekodować sygnał jednego z naszych – zameldował nagle nadzorujący jeden z sektorów sierżant.
– OK, którego chwyta? – zapytał Miller.
– G131, nad Pawłogradem – odparł operator.
– Mamy tam jeszcze drona?
– Nie, sir. Po bombardowaniu UAV 6731 odleciał z sektora do bazy – zameldował sierżant.
– Ustawcie satelitę na komunikacyjnego z TV i dajcie sygnał MTV. Powinien lecieć tam jakiś pornos – rozkazał Miller z szerokim uśmiechem. Operatorzy zachichotali na swoich stanowiskach i szybko przekonfigurowali satelitę. To, co rosyjski operator zobaczył na ekranie, wprawiło go w osłupienie, a jego kolegów w zaciekawienie.
– Pelikan połknął rybkę – rzucił kilka chwil później operator JST, gdy wrogi satelita zerwał łącze.
– Przywróć Ojca Chrzestnego i przygotuj następcę satelity – rozkazał Miller, chwytając kubek z kawą.
– Robi się, szefie – przytaknął operator.
Kompania kapitana Millera była najbardziej zgraną, najsprawniej funkcjonującą grupą w całej brygadzie. Właśnie dlatego to oni zostali wybrani do pierwszej fazy operacji. Zgodnie z rozkazami kompania Millera miała utrzymać zagłuszanie przez pierwsze dwadzieścia cztery godziny ataku pojazdów bezzałogowych i sił ukraińskich. Po tym czasie odpowiednio spreparowane wiadomości miały utwierdzić wroga w przekonaniu, że główne uderzenie nastąpi na Krym. Biorący udział w pozoracji Ukraińcy mieli najpierw ruszyć w kierunku półwyspu, by niecałe pięćdziesiąt kilometrów przed nim skręcić na wschód. Szeroki manewr pozorujący miał postawić w gotowość obsadę Krymu, zaś separatystów na wschodzie sprowokować do ataku, który nadziałby się wprost na szpicę połączonych sił. Zanim wróg zorientowałby się co jest grane, byłoby już za późno. Z tego powodu kompania kapitana Millera musiała wykonać swoje zadanie wzorowo.
18 lipca 2016 roku
07:10 UTC
Dniepropietrowsk, Ukraina
Terenowy UAZ zatrzymał się w centrum miasta, niedaleko posterunku kontrolnego. Pułkownik Igor Szewczenko wysiadł z pojazdu, prostując zdrętwiałe nogi. Poprawiwszy zmierzwione, siwe włosy, założył czapkę i sprężystym krokiem udał się do budynku władz miasta, przekształconego w siedzibę sztabu sił ukraińskich. Wewnątrz budynku pułkownik zastał chaos. Tłumy młodszych oficerów i podoficerów odbierały szczegółowe instrukcje i pędem wyruszały do swoich jednostek. Kwatermistrzowie oblegali wszystkie dostępne bezpieczne łącza, ściągając zaopatrzenie dla jednostek. W sali obrad rady miejskiej urzędowali dowódcy związków taktycznych z majorem Morozowem na czele.
Gdy tylko Szewczenko przekroczył próg auli, wszyscy stanęli na baczność, salutując oficerowi. Pułkownik odpowiedział tym samym i nie zwlekając, przystąpił do pracy.
– Widzę, że świetnie sobie radzicie, majorze – pochwalił Morozowa, ściskając jego dłoń.
– Robię, co mogę, pułkowniku – odparł Morozow.
Szewczenko przytaknął tylko i rzucił okiem na mapę. Rosjanie i separatyści byli w odwrocie. Gęsty grad pocisków artyleryjskich i bomb przyciskał ich do ziemi, rozbijając doszczętnie niektóre grupy. Przywódcy separatystycznych republik byli w szoku, ale przygotowywali kontrę dla sprzymierzonych. Według szacunków w kierunku frontu zmierzało co najmniej osiem tysięcy separatystów i Rosjan. Nie było jednak wiadomo, w którym miejscu uderzą. Z tego powodu pułkownik Szewczenko zmodyfikował plan ataku pozorowanego. Według nowej koncepcji, po wykonaniu zwrotu, siły miały utworzyć dwie grupy i przebić front w dwu miejscach jednocześnie: pod Pawłogradem i Debalcewem. Wbity w miękkie podbrzusze klin miał wprowadzić chaos we wrogich szeregach. Do tego czasu w regionie miały rozpocząć operacje jednostki ukraińskiego lotnictwa, zreorganizowane po utarczkach z wrogimi systemami przeciwlotniczymi. Uderzenie lotnictwa miało utorować szlak przez Debalcewo. Miasto i okolice nosiło ślady kotła, w jakim na początku poprzedniego roku zostali zamknięci Ukraińcy. Sztab Generalny postanowił, że mniejszym złem będzie dobić to miasto zamiast niszczyć kolejne. Planowany nalot miał zarzucić obszar bombami kasetowymi i paliwowymi, doszczętnie eliminując wszystko, co mogło się tam jeszcze poruszać. Ukraińcy wiedzieli, że kilkadziesiąt kilometrów od miasta stacjonuje działający, potężny radar, przechwytujący lotnictwo i naprowadzający pociski ziemia–powietrze. Nim mieli zająć się ludzie ze Szpicy, elitarnego międzynarodowego, NATO-wskiego oddziału specjalnego. Służący tam ramię w ramię ludzie z Delty, Rangers, GROM, KSK i SAS byli światową czołówką od ciężkiej, brudnej roboty. Zrzuceni za linie wroga mieli podłożyć ładunki wybuchowe w stacji radaru, oddalić się i zdetonować je, a następnie dostać się do punktu zbornego, skąd śmigłowcem ewakuowaliby się z rejonu działań. Wszystko to w środku nocy, w ciągu dwóch godzin. Dla nich nie był to żaden problem. Akcję zaplanowano na następną noc, gdy siły pozorujące wykonają już zwrot w kierunku wroga. Pułkownik Szewczenko osobiście zadbał, aby Sztab Główny nie zmienił niczego w jego planie.
Tymczasem Miller i jego ludzie byli już na półmetku swojej pracy. Wróg tak mocno skupił się na atakach znikąd, że kompletnie przegapił nagłą mobilizację po stronie ukraińskiej, toteż gdy Godfather, niby zupełnie przypadkiem, nadał wiadomość o ruchu w kierunku Krymu, kapitanowi zdawało się, że słyszy psioczenie wrogiego dowódcy aż tu, w Stanach. Wszystko szło więc zgodnie z planem, a nawet lepiej. Dzięki łamaniu kolejnych kodów i zabezpieczeń jednostka mogła wykorzystywać coraz pokaźniejszy szwadron satelitów, co wydatnie przekładało się na skuteczność działania całego systemu. Rosjanie zaprzestali prób przechwytywania transmisji, gdyż za każdym razem trafiali na tę samą treść. Wywodzenie wroga w pole sprawiało Amerykanom dużo radości, a ta skutecznie rozładowywała napięcie powodowane właściwą wagą zadania. Miller był spokojny o przebieg operacji. Do jej końca został jeszcze jeden dzień. Później, po zniszczeniu najbliższej stacji radarowej, odpowiedzialność za bezpieczeństwo przejąć miały siły lądowe.
16:45 UTC
Kijów, Ukraina
Koszary garnizonu kijowskiego
Miejski garnizon, zazwyczaj senny i stosunkowo cichy, jeśli nie liczyć jego udziału w tłumieniu zamieszek na Majdanie dwa lata wcześniej, tętnił obecnie pełnią życia. Szpaler wojskowych Kamazów stał z włączonymi silnikami. Na pakach, przy ścianach, siedzieli żołnierze jednostki szturmowej, zaś na środku ułożono ciężki sprzęt: karabiny maszynowe, granatniki i moździerze. 58 Batalion Piechoty miał wkrótce wyruszyć do Dniepropietrowska, aby osłaniać artylerię, a w odpowiednim momencie ruszyć do akcji. Dowodzący nimi major Aleksiej Uljanow stał przy pierwszej ciężarówce i dyskutował z dowódcami kompanii. Uljanow miał trzydzieści pięć lat i był jednym z najmłodszych majorów armii ukraińskiej. Dobrze zbudowany, o ostrych rysach twarzy i niskim, dźwięcznym głosie wzbudzał respekt samym pojawieniem się. Jego ludzie czuli się jednak pod jego obecność pewniej, co wydatnie przekładało się na efektywność ich działań. Uljanow oparł się plecami o maskę ciężarówki. Końcówka jego papierosa rozżarzyła się, gdy zaciągnął się porządnie.
– Jak stoi morale w kompaniach? – zapytał, wypuściwszy dym.
– Póki co są zmotywowani i zwarci. Oczywiście trochę to ucierpi po drodze, ale tragedii nie będzie, panie majorze – odpowiedział jeden z kapitanów, zajmujący się tego dnia doprowadzeniem wszystkiego do porządku.
Pozostali przytaknęli tylko kiwnięciami głową.
– Nie szkodzi. Zdrzemną się trochę, a potem będą się cieszyć na samą myśl o możliwości pobiegania – odparł major, ponownie zaciągając się papierosem. Oficerowie uśmiechnęli się tylko. Uljanow znów się nie mylił.
W końcu wybiła siedemnasta. Radio w szoferce zatrzeszczało i kilka sekund później z okna ciężarówki wychylił się porucznik-nawigator.
– Panie majorze! Dowództwo nakazuje wyruszać! – zawołał.
– Dzięki, Michaił. Powiedz im, że już pędzimy – odparł Uljanow, przydeptał wypalonego peta i wsiadł do szoferki, obok swojego nawigatora. – No to jedziemy – rzucił do kierowcy i rozsiadł się wygodnie na siedzeniu.
Prowadzący kapral przytaknął, wrzucił pierwszy bieg i powoli ruszył. Kilka minut później, pod eskortą milicji, konwój kierował się ku wschodnim rogatkom miasta. Major naciągnął czapkę na oczy i rozkazał budzić się w sytuacji awaryjnej.
19:00 UTC
Dniepropietrowsk, Ukraina
Sztab tymczasowy
Pułkownik siedział w fotelu w gabinecie mera miasta. Miękki, skórzany fotel wpływał kojąco na napięte mięśnie, a dzięki zapadaniu się w nim Szewczenko niemal całkowicie odpływał ku drzemce. W sztabie i centrum miasta panował już względny spokój. Z przedmieść docierały co prawda odgłosy kanonady haubic majora Morozowa, lecz starego wygę te dźwięki koiły, a nie pobudzały. Szewczenko miał poczucie spełnienia. Opracował plan, doszlifował go i dopilnował wprowadzenia w życie. Teraz pozostawało tylko czekać. Powodzenie operacji zależało już wyłącznie od zgrania w czasie, efektywności oddziałów i szczęścia. Pułkownik zaś mógł spokojnie sączyć porzuconą przez mera brandy i czekać na rezultaty. Igor spojrzał leniwie na stojący w rogu zegar. Było kilka minut po dziewiętnastej. Nalot miał zacząć się o drugiej nad ranem, atak komandosów o pierwszej, a uderzenie lądowe o trzeciej. Do tej pory można było spokojnie się zdrzemnąć, co wycieńczony staruszek postanowił wykorzystać.
19:15 UTC
Moskwa, Rosja
Centrum dowodzenia Sztabu Generalnego
Dłonie generała Pokrowskiego drżały, gdy czytał kolejny raport o stratach. Jak tak dalej pójdzie, wyślą mnie na Syberię, pomyślał, a jego czoło zalał zimny pot. Prezydent Dymitrow domagał się sukcesów, a tymczasem to wróg przejął inicjatywę. Pokrowski musiał rozwiązać problem najszybciej jak to możliwe. W przeciwnym razie czekała go pewna zguba.
14:00 czasu UTC-5
Nowy Jork, Stany Zjednoczone
Główna siedziba ONZ
Sala plenarna powoli zapełniała się przedstawicielami poszczególnych państw. Deputowani wyglądali na zdenerwowanych, a w powietrzu dało się wyczuć nieznośne, wciąż rosnące, napięcie. Niecały kwadrans później wszyscy przybyli zajmowali już swoje miejsca i jedynie stanowisko reprezentanta Federacji Rosyjskiej pozostawało puste. Sekretarz Generalny ONZ wszedł na salę kilka minut później. Energicznym krokiem przemierzył aulę, by w końcu zasiąść na swoim miejscu. Chwilę później rozpoczęły się obrady.
Rada Bezpieczeństwa ONZ została zwołana w trybie pilnym. Poprzedniego dnia, o północy, minął bowiem termin ultimatum postawionego Rosji, które dotyczyło natychmiastowego wycofania sił wspierających separatystów oraz zakończenia dozbrajania bojówek. Rosja, jak wielu przypuszczało, już w dniu ogłoszenia ultimatum zupełnie zignorowała ostrzeżenie, jednocześnie zwiększając dostawy broni. Widząc rozwój wypadków, dyplomaci stwierdzili w toku obrad, że środki pokojowe są już na wyczerpaniu, a agresja Rosji nabiera na sile. Wojna totalna wisiała w powietrzu, zupełnie jak ciężkie deszczowe chmury płynące obecnie nad miastem.
Po kilku godzinach dyskusji Sekretarz ogłosił dwugodzinną przerwę i opuścił salę. Swoje kroki skierował do baru, gdzie już po kilku minutach wychylał szklankę koniaku. Zszargane nerwy dawały o sobie znać w postaci chorobliwego drżenia rąk.
Hideki Matsuno był sekretarzem generalnym ONZ od pół roku, ale już czuł symptomy wypalenia. Obejmując stanowisko w najgorętszym okresie od czasu II wojny światowej i powstania ONZ, Matsuno zmagał się z narastającą agresją. Zajmując się rozwojem sytuacji w Europie, prowadząc negocjacje z Ligą Arabską celem powstrzymania państwa islamskiego oraz nawołując ścierających się w Syrii do zaprzestania bratobójczych walk, doprowadzał się do stanu wyczerpania i poważnie podupadał na zdrowiu. Będąc zagorzałym pacyfistą, poprzysiągł sobie i wszystkim martwiącym się o jego stan, że nie odejdzie dopóty, dopóki nie zażegna widma kolejnego światowego konfliktu. Niestety jego starania zaczynały przynosić coraz mierniejsze rezultaty wobec szerzącego się imperializmu niektórych państw.
Podenerwowanie sekretarza wzmógł dostarczony tego dnia, wczesnym rankiem, tajny raport sporządzony na jego cichą prośbę przez CIA. Z otrzymanych danych wynikało, że w ślad za kolonizującymi daleką Syberię chińskimi cywilami, granicę rosyjsko-chińską zaczęli przekraczać działający pod przykrywką agenci wywiadu. Pekin zdawał się konstruować jakiś poważny plan, wysyłając specjalistów na zwiad. Matsuno wiedział, że ChRL chętnie odegrałaby się na Rosji za wszystkie wcześniejsze naruszenia granic, ale udział tajnego wywiadu sugerował, że nie będą to zwykłe zaczepki. Matsuno wychylił ostatnią szklankę i udał się do łazienki, by zimną wodą przymusić resztki siebie do walki. Zarządzona przerwa minęła błyskawicznie i sala znów zapełniła się po brzegi. Matsuno, pomimo stosunkowo złagodzonych nerwów, nadal twardo przewodził obradom. Cel był jasny: ustalić plan działania najpóźniej do północy.
03:20 czasu UTC+8
Granica rosyjsko-chińska
Zabajkalsk/Manzhouli
Czarny pick-up Toyoty pędził z wyłączonymi światłami. Jego celem bez wątpienia była granica państwa. W kabinie siedzieli dwaj zamaskowani mężczyźni, a następna dwójka, przypięta linkami zabezpieczającymi, zajmowała pakę, opierając się plecami o kabinę. Na tylnej kanapie leżało coś dużego, przypominającego torbę. Pasażer kabiny spoglądał co jakiś czas na ów ładunek, upewniając się, że wciąż tam jest. Styl jazdy dawał jasno do zrozumienia, że tajemniczy goście chcieli czym prędzej przedostać się na chińską stronę granicy. Wyposażeni w noktowizory z termowizją nie używali oświetlenia, co utrudniało ich wykrycie. Pomimo to ich krótkie i zdecydowane ruchy zdradzały stres, pod jakim działali.
Nagle ładunek z tyłu wozu zaczął wydawać dźwięki i poruszać się. Pasażer obejrzał się, wyjął pistolet i przystawiwszy go do materiału zawołał:
– Zamknij pysk albo cię zabiję!
Groźba poskutkowała od razu.
– Psia mać. Musimy się stąd jak najprędzej wyrwać – zaklął kierowca, przejeżdżając przez wyrwę w drodze i ochlapując cały wóz błotem.
– To dociśnij gaz, a nie pierdol. Do EP jeszcze cztery kilometry – odparł pasażer, rzucając okiem na przenośny GPS.
Budka graniczna, stojąca na obrzeżach zakładów przemysłowych, ukazała się im minutę później. Na szczęście nie mieli się czego obawiać. Dosypany do kawy preparat nasenny miał przestać działać za dwie godziny, a w połączeniu z substancją zwaną potocznie pigułką gwałtu, straż graniczna miała gwarantowaną amnezję wielkości wyrwy w drodze, którą dopiero co pokonali. Ponadto w prowincji, do której wjeżdżali, brakowało prądu za sprawą przygotowanego sabotażu. Wyłączenie elektrowni nie miało jednak na celu ukrycia niewyróżniającej się specjalnie na tle pojazdów obsługi technicznej czarnej toyoty, a specjalnie wyposażonego śmigłowca Black Hawk, podchodzącego właśnie do EP. Pick-up zatrzymał się niedaleko maszyny, a jego pasażerowie sprawnie przenieśli ładunek na pokład. Kierowca tymczasem przygotował łańcuchy i hak, za pomocą którego samochód podczepiono pod śmigłowiec. Ślady opon dosłownie urwały się pośrodku składowiska odpadów, gdy załadowany po limit udźwigu śmigłowiec odleciał w kierunku równin i dalej, w stronę Japonii.
W tym czasie załoga nadzorującego strefę radaru dopiero zaczynała procedurę przywracania zasilania, tankując stare, nieużywane od lat generatory spalinowe.
06:20 czasu UTC+9
USS Nimitz
Morze Japońskie
Czarny Blackhawk sunął nisko nad taflą wody. Niecałą milę morską od lotniskowca zwiększył pułap, pojawiając się na radarze okrętu.
– Pelikan trzy sześć do Pelikana jeden sześć. Rybki na pokładzie, przygotować akwarium – zameldował pilot śmigłowca.
– Pelikan trzy sześć, przyjąłem. Lądowisko dwa. Możecie podchodzić – odpowiedział kontroler z wieży lotniskowca.
Blackhawk, płynnie zwalniając, nadleciał nad pokład. Obsługa pokładu startowego naprowadziła go na postój, gdzie odczepiono podwieszony samochód. Chwilę później śmigłowiec osiadł na wyznaczonym miejscu. Gdy wirnik główny zatrzymał się, czwórka mężczyzn chwyciła „ładunek” i przeniosła go ze śmigłowca do pomieszczeń pod pokładem okrętu. Kajuta wyposażona była w łóżko, stół, jedno krzesło i małą lampę w suficie. „Ładunek” położono na łóżku.
– Rozgość się – rzucił jeden z konwojujących i zatrzasnął drzwi.
Chwilę później materiał zaczął szamotać się i ze środka wydostał się mężczyzna. Chińczyk miał podbite lewe oko i lekko uszkodzony nos. Jego wystraszony wzrok skakał z miejsca w miejsce. Agent nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Li Cheng siedział na pryczy, łapiąc oddech. Jego pierwsze myśli skierowały się w stronę przełożonych. Li był świadom, że kierownictwo jego komórki nie będzie zadowolone z tej wpadki. Przechwycony podczas prowadzenia akcji w rejonie przemysłowym na Syberii posiadał informacje, na których zależało Pekinowi, a które nie powinny wpaść w niepowołane, szczególnie amerykańskie, ręce.
Kilka minut później do kajuty wszedł mężczyzna w garniturze, niosąc szarą teczkę pełną dokumentów i zdjęć.
– Pan Li Cheng. Miło poznać pana osobiście – powiedział Amerykanin, rozsiadając się za stołem. Chiński agent spojrzał na niego z ukosa.
– Czego ode mnie chcecie? – warknął.
– Porozmawiać. Mamy bardzo dużo wspólnych tematów – odparł spokojnie amerykański agent, uśmiechając się złośliwie.
Cheng rozejrzał się dookoła. Nie miał zamiaru dzielić się swoją wiedzą z nikim, poza Komórką trzecią Chińskiego Tajnego Wywiadu.
Agent specjalny James O’Hara rozsiadł się wygodniej na krześle. To będzie długi dzień, pomyślał.
– Sierżancie! Poproszę dużą, czarną kawę – powiedział, spoglądając na stojącego w kącie podoficera.
Sierżant przytaknął głową i drogą radiową przekazał prośbę. O’Hara postanowił poczekać z pytaniami do momentu, aż na stole pojawi się jego uwielbiona kofeina. James O’Hara pracował w CIA od trzydziestu lat. Brał udział w tysiącach przesłuchań, począwszy od agentów Stasi przez KGB, a po zakończeniu zimnej wojny agentów irańskich, rosyjskich, chińskich itd. Li Cheng nie był więc dla niego żadną nowością. Wreszcie, pięć minut później, kawa dotarła na miejsce, a O’Hara mógł zabrać się do pracy.
00:45 UTC
Samozwańcza Republika Noworosji
Dawny obwód Doniecki
Trzy ciężarówki Ural stały zamaskowane w rzadkich krzakach na równinie. Rozpięte na nich siatki maskujące zasłaniały kontury wozów i tworzyły pomiędzy nimi namiot. Na platformie dwóch ciężarówek znajdowały się kontenery z wyposażeniem radiotechnicznym, zaś na trzeciej potężna antena radaru. Wewnątrz kontenerów trwał wytężony nadzór nad działaniem urządzeń i uzyskiwanymi danymi. Obsługa radaru miała niełatwe zadanie. Sztab Generalny zgłaszał w ich strefie działań wrogie naloty, a tymczasem radar milczał jak zaklęty, nie wykazując żadnej aktywności.
– Nie, panie generale. Żadne z pasm nie wykazuje ruchów wroga – zameldował kapitan Gorki.
– Jakim cudem?! Na całej linii łoją nas z powietrza, a wy nie widziecie? – pieklił się generał Pokrowski.
– Nie wiem dlaczego, panie generale. Nie wykluczamy możliwości zagłuszania zdalnego – odparł Juri.
Pokrowski zamilkł. Uwaga młodego kapitana trafiła w punkt. Jasna cholera, ma rację, pomyślał generał.
– Próbujcie dalej. Będziemy się z wami kontaktować – odparł Pokrowski i rozłączył się.
Sergiej Igorowicz odłożył słuchawkę i zamilkł. W jego głowie kotłowało się tysiąc myśli. Stary przeszedł kilka kroków i opadł na krzesło. Wszystko zaczęło nabierać sensu. Kilka chwil później Pokrowski zerwał się na nogi.
– Łączcie z Kremlem. Piorunem! – krzyknął.
Parę chwil później dzierżył słuchawkę, czekając na połączenie.
– Federalna Służba Bezpieczeństwa, słucham? – odezwał się głos w słuchawce.
– Mówi generał Pokrowski. Żądam bezpiecznego łącza z prezydentem – powiedział Sergiej.
– Oczywiście. Proszę chwile poczekać – odparł pracownik FSB.
Kilka minut później w słuchawce odezwał się najbardziej znany głos na świecie. Generał wziął głęboki oddech i zameldował prezydentowi o zaistniałej sytuacji. Głowa państwa milczała. Gdy generał skończył, został poproszony o sporządzenie raportu i stawienie się z nim z samego rana w gabinecie. Po zakończeniu rozmowy prezydent Dymitrow zaklął siarczyście i położył się z powrotem spać.
00:59 UTC
Wysokość 5000 m n.p.m
Dziesięć kilometrów od celu
C-17 Globemaster III
Operatorzy Szpicy siedzieli w ładowni w sieci transportowej, rozwieszonej przy ścianach. Wyposażeni w specjalne kombinezony, hełmy z oprzyrządowaniem, karabinki H&K, spadochrony i pozostały potrzebny sprzęt, specjalsi relaksowali się przed zrzutem.
Nagle w ładowni zapaliło się światło.
– Dwie minuty do zrzutu! Zbierać się! – krzyknął dowódca oddziału.
Żołnierze zerwali się na nogi, po czym sprawnie sprawdzili wzajemnie sprzęt i ustawili się przy rampie. Globemaster, korzystając z osłony zakłócania radarów, zmierzał nad oddaloną niecały kilometr od celu strefę zrzutu. W końcu rampa otworzyła się, a w suficie ładowni zapaliło się czerwone światło. Spadochroniarze przygotowali się do skoku. Gdy sygnalizacja zmieniła się na zieloną, grupa ruszyła pędem przed siebie i zeskoczyła z rampy. Zaraz za nimi obsługa luku wypchnęła dwa pojemniki ze sprzętem. Szpica rozpoczynała swoją misję.
Ciemna, mroczna noc z jednej strony ułatwiała, a z drugiej utrudniała zadanie. Ubrani całkowicie na czarno, łącznie z czarnymi czaszami spadochronów operatorzy pozostawali niemalże niewidoczni. Niestety, wrogie środki maskujące również doskonale spełniały swoją rolę.
Szóstka żołnierzy opadała bez spadochronów w kierunku Ziemi. Rozpędzeni do niemal dwustu kilometrów na godzinę, pędzili w rozproszeniu głowami w dół. Wyposażone w HUD gogle na bieżąco podawały im dane dotyczące wysokości i prędkości lotu. Na dwóch kilometrach żołnierze ułożyli się poziomo, stopniowo wytracając prędkość. Ziemia szybko rosła, nabierając ledwie widocznych szczegółów. Wreszcie, na wysokości kilometra, rozpoczęło się odliczanie. Czasze miały zostać otwarte maksymalnie sześćset metrów nad ziemią. Kilka sekund później pierwszy parasol otworzył się z hukiem, szarpiąc operatorem. W mgnieniu oka cała szóstka opadała już z wolna w kierunku krawędzi polany. Od czasu, jaki zajmie im ukrycie się w lesie, zależało, czy ktoś ich zauważy. Równa jak stół łąka ze skoszoną trawą w ciągu zaledwie kilku chwil zapełniła się komandosami i pojemnikami, by równie szybko opustoszeć.
– Wszyscy obecni? – zapytał dowódca oddziału, kapitan Jerry Gates.
– Wszyscy. Możemy ruszać – odparł jeden z operatorów.
Gates kiwnął głową i grupa ruszyła przed siebie. Według wywiadu i wskazań systemu satelitarnego byli około kilometra od celu. Trzeba było się spieszyć.
01:20 UTC
Dziesięć kilometrów na zachód od Dniepropietrowska, Ukraina
58. Batalion Piechoty
Ciężarówki toczyły się drogą krajową, co rusz mijając ewakuujących się cywili. Nawigator prowadzącej ciężarówki przyglądał się im ze smutkiem i złością jednocześnie. Jako były mieszkaniec Doniecka odczuwał do wroga podwójną niechęć, a jego marzeniem było odpłacić się ruskim pięknym za nadobne. Dniepropietrowsk zarysowywał się na horyzoncie. Dudnienie Pionów dało się słyszeć nawet przez hałas w kabinie ciężarówki.
– Nasi rozmawiają z ruskimi w ich języku – powiedział, przeciągając się, Uljanow. Major otworzył okno i wychylając się wziął głęboki oddech. Rześkie powietrze przyjemnie musnęło go po twarzy. Uljanow rozejrzał się dookoła. Sznur ciężarówek grzecznie podążał za prowadzącym pojazdem, wijąc się krętą drogą. Powtarzające się co rusz kolumny uciekających cywilów znacznie spowolniły przejazd kolumny, lecz Uljanow nie przejmował się tym zbytnio. Tej nocy i tak mieli być jeszcze samodzielnym batalionem.
– Ile do celu? – zapytał.
– Jeszcze jakieś siedem kilometrów – odparł nawigator, spoglądając na nawigację.
– OK. Budźcie chłopaków z tyłu. Niech będą gotowi, gdy dotrzemy na miejsce – odparł major.
Nawigator przytaknął i przez radio wydał odpowiednie dyspozycje. Załogi ciężarówek dawały znać desantowi, że pora się ocknąć.
Tymczasem na przedmieściach Dniepropietrowska trwał prawdziwy wyścig z czasem. Ludzie majora Morozowa zwijali się jak w ukropie. Lufy haubic były niemal rozgrzane do czerwoności przez ciągły ostrzał pozycji wroga. Krążące w powietrzu drony co chwilę oznaczały nowe pozycje Rosjan. Ukraińska armia przechodziła do poważnej kontrofensywy. Morozow stał przy wozie dowodzenia, słuchając meldunków radiowych. Operatorzy dronów potwierdzali osiemdziesiąt procent trafień i zniszczeń po stronie wroga przy braku odpowiedzi z jego strony. Okolice Pawłogradu wyglądały już jak powierzchnia księżyca, rozorane pociskami. Wróg zaczął odwrót z miasta, co było ukoronowaniem wysiłku artylerzystów. Operacja „Dniepr” rozkręcała się na dobre.
01:25 UTC
Samozwańcza Republika Noworosji
Pozycje 36. Kompanii Obrony Powietrznej
Ciepły, lekki wiatr kołysał trawy stepu, uspokajająco szumiąc w drzewach i krzewach. Wokół panowała niezmącona niczym cisza. Obsługa radaru wyszła na chwilę z kontenerów, by rozprostować nogi i plecy oraz zapalić relaksującego papierosa. Cisza i spokój panujące z dala od frontu, działały rozleniwiająco, toteż już po chwili grupa rozsiadła się na ziemi i workach z piaskiem. Oderwanie się od wykonywanych przez trzy doby z rzędu czynności było więcej niż potrzebne. Kapitan Gorki sam padał z nóg, nie mówiąc już o obsłudze radaru, ślęczącej w niezbyt wygodnych kontenerach. Bardzo odległe odgłosy eksplozji zaintrygowały żołnierzy.
– Jak myślicie, to nasi? – zapytał jeden z operatorów.
– Nie słyszałeś? Ukraińcy rozwalili całą naszą baterię. Dowództwo do teraz zachodzi w głowę jakim cudem mieli współrzędne – odparł drugi.
W tym momencie wszyscy, jak na komendę, spojrzeli na Gorkiego.
– Nie mam pojęcia jak tego dokonali chłopcy, ale jedno jest pewne: to nie była samodzielna akcja Ukraińców – powiedział kapitan. Żołnierze przytaknęli.
Wbrew temu, co twierdziła rosyjska propaganda, przeciętnego żołnierza średnio obchodził los Ukraińców rosyjskiego pochodzenia i samych Rosjan na Ukrainie. W cichej ocenie wysłanych na Ukrainę sił cała ta operacja miała przynieść więcej strat niż korzyści. Takie zdanie podzielał kapitan Gorki, lecz nie mógł wypowiedzieć tego na głos, bardziej z obawy o życie niż karierę. Podważanie autorytetu władzy mogło szybko poskutkować wycieczką na Syberię lub tajemniczym zaginięciem, a na tym Juriemu nie zależało. Wolał więc skupić się na papierosie, niż wdawać się w niebezpieczną dyskusję. Gorki był bowiem przekonany, że jeden z jego podwładnych jest tajnym agentem FSB, dbającej o jednomyślność wszystkich oficerów sił zbrojnych Federacji Rosyjskiej.
W czasie, gdy obsługa rosyjskiego radaru korzystała z chwili przerwy, około pięciuset metrów dalej, w gęstej trawie, czołgało się sześciu doskonale zamaskowanych żołnierzy Szpicy. Poruszający się na czele zwiadowca zamarł w pewnym momencie w bezruchu, nakazując to samo pozostałym. Kilkadziesiąt metrów przed nim znajdowała się budka strażnicza z umocnionym punktem ogniowym zaraz obok. Komandos nie widział przy obiekcie ani jednego strażnika, lecz doświadczenie nakazywało zakładać, że znajduje się on gdzieś w pobliżu.
– Attyla, sprawdź to i zneutralizuj zagrożenie – rozkazał Cezar Gates.
– Przyjąłem – rzucił tylko Attyla i zaczął czołgać się w kierunku schronu.
Trawa kończyła się zaledwie kilka metrów od celu. Komandos doczołgał się do jej krańca i upewniwszy się, że w pobliżu nie ma przeciwnika, szybkimi ruchami dopadł stanowiska. Wychylając się ostrożnie zza osłony zlustrował teren za pomocą swojego noktowizora. Rosyjski wartownik stał kilkanaście metrów dalej, plecami do niego i schronu.
– Zastaliśmy wroga z opuszczonymi spodniami – odezwał się Attyla. – Jaki status?
– Jak u niego z uzbrojeniem? – zapytał Gates.
– Ma AK-74m, zaś osobista strzelba mocno poniżej średniej – odparł Attyla.
Reszta operatorów musiała bardzo się postarać, by nie parsknąć śmiechem.
– Poczekaj, aż wróci, a potem poślij spać. Gdy się obudzi, będzie po wszystkim – odparł Gates.
– Przyjąłem, Cezar. Czekajcie na sygnał – potwierdził Schalke i schował się za workami z piaskiem.
Wartownik postał przy drzewie jeszcze kilka chwil, a gdy skończył, ruszył w kierunku budki, w ogóle nie skupiając się na swoim zadaniu.
– Gość jest pijany w sztok – powiedział po chwili obserwacji trzeci operator.
– Hannibal ma rację. Ledwo idzie. Karabin zaraz upadnie na ziemię – odpowiedział Cezar.
– Kasuję gościa – rzucił tylko Attyla i wyczołgał się zza stanowiska ogniowego.
Pijany Rosjanin wytrwale walczył z grawitacją, lecz z każdym krokiem zdawała się ona coraz silniejsza. Attyla miał mnóstwo czasu, by go zdjąć. Poczekał, aż Iwan znajdzie się blisko umocnień z piachu, a następnie zadał mu cios w tył głowy. Kompletnie ogłuszony przeciwnik runął na twarz do płytkiego okopu. Attyla ułożył go tam na plecach, a czapkę zsunął tak, aby wyglądało to na niewinną drzemkę.
– Czysto – zameldował i po chwili reszta oddziału była już przy nim.
Od stacji radaru dzieliło ich już zaledwie czterysta metrów. Między podmuchami wiatru komandosi słyszeli już rozmowy obsługi, nadal spokojnie palącej papierosy.
– Hannibal, wyjrzyj i sprawdź ilu ich tam, mniej więcej, jest – nakazał Cezar.
– Robi się – odparł komandos i ostrożnie wychylił się zza krzaka. Przełączywszy noktowizor na tryb termowizji, przyjrzał się okolicom stanowiska. Między krzakami i zimnymi pojazdami przesuwało się przynajmniej dziesięć żarzących się konturów.
– Około dziesięciu, ale to mogą nie być wszyscy – zameldował po chwili sierżant Pietrzak.
– OK. Chłopaki, rozstawiamy się co pięćdziesiąt metrów. Będziemy posuwać się powoli. Attyla, Hannibal, wy bierzecie prawy kontener. Ja i Hun bierzemy antenę, a Zeus i Lord lewy kontener. Nie brać jeńców – rozkazał Cezar i grupa w mgnieniu oka rozproszyła się po obszarze.
Poruszając się dwójkami, stanowili niezauważalne dla nieuzbrojonego oka cienie. Attyla i Hannibal dotarli do swojej ciężarówki dwie minuty później, kucając zaledwie pięć metrów za plecami wrogów. Chwilę później pozycję zajęła dwójka przy drugiej ciężarówce. Cezar i Hun oczekiwali w połowie drogi, aż zagrożenie zostanie wyeliminowane.
Kapitan Gorki zaciągnął się po raz ostatni, po czym przydeptał peta.
– Dobra, wracać do roboty. Stary chce wyników – rzucił do swoich ludzi.
Obsługa niechętnie podniosła się z ziemi i weszła do pojazdów. Zająwszy swoje stanowiska, operatorzy założyli słuchawki i pochylili się nad ekranami. Nikt nie spodziewał się nadchodzącego niebezpieczeństwa. Pilnujący jednostki strażnicy stali niedaleko radaru, żywo o czymś dyskutując. Hannibal ostrożnie wychylił się zza ciężarówki. Obaj strażnicy stali pod lampami zasilanymi tak jak reszta stacji ze spalinowego generatora. Jedyną opcją był równoczesny atak wszystkich grup, toteż komandosi potrzebowali sygnału.
– Tu Hannibal. Walimy, gdy zgaśnie światło – powiedział szeptem do mikrofonu.
Reszta przytaknęła tylko i czekała na swoją kolej. Hannibal wczołgał się pod ciężarówkę, a stamtąd dostał się niezauważony za agregat. Szybkim rzutem oka zlokalizował sterownik i wyłącznik. Skulony za huczącym urządzeniem przygotował noktowizor, błyskawicznie wychylił się zza agregatu i odciął zasilanie. W jednej chwili wszystko zgasło.
– Kurwa mać! Który bawi się agregatem?! – zaklął siarczyście Gorki, wyskakując z kontenera. Nie zdążył jednak uzyskać odpowiedzi.
Cezar, widząc wyskakującego z pojazdu wroga, nie zastanawiał się ani chwili. W ułamku sekundy lufa jego MP5 dymiła po oddaniu trzech strzałów. Gorki upadł bezwładnie na ziemię. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył była dwójka „duchów” wrzucająca granaty odłamkowe do kontenerów i zamykająca drzwi. Zasada akumulacji fali uderzeniowej spełniła swe zadanie. Wszyscy operatorzy zginęli na miejscu. W międzyczasie Cezar i Hun zlikwidowali czterech nadbiegających z drugiej strony obozu wartowników i podłożyli ładunki wybuchowe na maszcie radaru. Atakujący wozy łączności i nadzoru zaminowali ciężarówki i zbiorniki paliwa dla agregatów. Minutę później ostatni członek Szpicy zniknął w krzakach po północnej stronie obozowiska. Gdy komandosi dotarli na skraj lasu, przykucnęli, a Cezar wyjął detonator.
– Hannibal, jesteś prawie u siebie. Czyń honory – powiedział, rzucając Polakowi kontroler.
Pietrzak uśmiechnął się, odbezpieczył detonator i z uśmiechem na ustach powiedział po polsku:
– Nażryjcie się, chuje – po czym wcisnął guzik.
Jaskrawe eksplozje w mgnieniu oka rozniosły pojazdy stacji radarowej po całej okolicy. Wymieszane fragmenty maszyn i ludzi fruwały dookoła, zaścielając pół wzgórza. Bestialstwo było wpisane w scenariusz.
– No chłopcy, jest pierwsza trzydzieści czasu UTC. Od teraz zacznie się prawdziwa jatka – wtrącił Cezar i schował odzyskany detonator. Następnie wyjął telefon satelitarny i nawiązał szyfrowane połączenie z górą. – Pelikan może startować. Rybki śnięte. Kraby czekają na dziób – nadał.
Po odebraniu meldunku dowództwo przekazało dwóm oczekującym w maszynie pilotom koordynaty i nakazało natychmiastowy start. Specjalnie wyposażony UH-60 Blackhawk wystartował dziesięć minut później z tymczasowej bazy pod Kijowem. Komandosi zaś ruszyli do punktu ewakuacji, trzy kilometry od celu.
08:10 czasu UTC+9
USS Nimitz
Morze Japońskie
Agent O’Hara stał na pomoście nadbudówki lotniskowca. Muskany oceaniczną bryzą palił papierosa. Trzy godziny przesłuchania nie przyniosły żadnych poważnych postępów, ale James wiedział, że to ideologiczny opór. Po jednej, dwóch dobach Cheng padnie, jak większość jego poprzedników w tej sytuacji. W pewnym momencie na pomost weszło czterech rosłych mężczyzn w czarnych t-shirtach, spodenkach i aviatorach. James zmierzył ich wzrokiem.
– Wyglądacie jak czwórka wyjątkowo niedorobionych braci – rzucił i zaciągnął się dymem.
– A ty jak mały szczur, który zaraz się porzyga – odparł rosły blondyn w momencie, gdy lotniskowiec przeciął sporą falę.
– Spierdalaj – rzucił O’Hara. Chwilę później wszyscy parsknęli śmiechem. – Odwaliliście kawał niezłej roboty z tym żółtkiem – dodał.
– Sukinsyn rzucał się jak jakiś pieprzony ninja, aż Frank „przypadkowo” zahaczył jego głową o kant drzwi – odparł blondyn.
– Sam się prosił – skomentował O’Hara, na co reszta przytaknęła.
Osiłki należały do elitarnego Navy Seals Team Six. Przechwycenie Chenga opracowały wspólnie CIA, Navy Seals i Departament Marynarki Wojennej. Według danych wywiadu Cheng miał opracowywać trasy i plany wypadowe Chińskich Tajnych Służb w Rosji. Agenci działali pod przykrywką zaakceptowanej przez Kreml chińskiej kolonizacji Syberii południowej. Cheng nie był więc płotką i mógł dostarczyć wielu cennych informacji o szczelności rosyjskich granic i stopniu nadzoru Kremla nad państwem, stąd jego opór musiał być odpowiednio mocniejszy. O’Hara postanowił, że w razie poważniejszych problemów z wyciągnięciem z agenta informacji, poprosi kolegów o pomoc. Tymczasem jednak jego żołądek zaczął domagać się uwagi.
– Idziemy coś zjeść? – zapytał.
– Pewnie! – odparł chórek Navy Seals i grupa ruszyła do mesy.
Agenci szpicy
Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8083-713-3
© Artur Pilch i Wydawnictwo Novae Res 2017
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczytjakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazuwymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Magdalena Hoły-Łuczaj
KOREKTA: Elżbieta Zasempa
OKŁADKA: Michał Duława
ZDJĘCIA NA OKŁADCE: Getmilitaryphotos, victor zastol’skiv | Fotolia.com
KONWERSJA DO EPUB/MOBI:InkPad.pl
WYDAWNICTWO NOVAE RES
al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia
tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Wydawnictwo Novae Res jest partnerem
Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.
Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.