Agent jego świątobliwości - Karol Kowal - ebook

Agent jego świątobliwości ebook

Karol Kowal

3,6
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„…bądźcie więc przebiegli jak węże…”

Dominikanin Władysław Klonowiejski w czasie kasaty klasztoru po powstaniu styczniowym ucieka Rosjanom

i wplątuje się w aferę szpiegowską. Trafia do tajnych służb Watykanu i tropi zdrajcę, z którym ma prywatne

porachunki, ocierając się przy tym o wielką politykę drugiej połowy XIX w.

Jego sojusznikiem okaże się pewien warszawski cwaniak, wielbiciel cudzych żon i portfeli. Zamachy, intrygi

i pojedynki staną się odtąd chlebem powszednim polskiego zakonnika, a targana konfliktami Europa areną

walki nie tylko o niepodległość Ojczyzny, ale też o jego własną duszę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 289

Oceny
3,6 (48 ocen)
7
21
16
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



KAROL KOWAL

Agent jego świą­to­bli­wo­ści

 

 

© 2020 Karol Kowal

© 2020 WARBOOK Sp. z o.o.

 

Re­dak­tor se­rii: Sławomir Brudny

 

Re­dak­cja: Karina Stempel-Gancarczyk

Ko­rek­ta: Agnieszka Pietrzak

 

eBo­ok: Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

 

Pro­jekt okład­ki: Paweł Gierula

Ilu­stra­cja: Jan Jasiński

 

ISBN 978-83-65904-79-9

 

Wy­daw­ca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bład­nic­ka 65 43-450 Ustroń, www.war­bo­ok.pl

Mojej żonie Katarzynie

Gdy­by lżył mnie nie­przy­ja­ciel,

z pew­no­ścią bym to zno­sił;

Gdy­by po­wsta­wał prze­ciw mnie ten, co mnie nie­na­wi­dzi,

ukrył­bym się przed nim.

Ale to je­steś ty, mój ró­wie­śnik,

mój za­ufa­ny przy­ja­ciel,

Z któ­rym ży­łem w słod­kiej za­ży­ło­ści,

cho­dzi­li­śmy po domu Bo­żym w świą­tecz­nym or­sza­ku.

Psalm 55, 13–15

(cyt. za: www.bre­wiarz.pl)

 

Eu­ro­pa jest to sta­ra wa­riat­ka i pi­jacz­ka, któ­ra co kil­ka lat robi rze­zie i mor­dy bez żad­ne­go re­zul­ta­tu ni cy­wi­li­za­cyj­ne­go, ni mo­ral­ne­go. Nic po­sta­wić nie umie – głu­pia jak but, za­ro­zu­mia­ła, pysz­na i lek­ko­myśl­na. Kie­dy do in­nej czę­ści świa­ta ro­bi­łem wy­ciecz­kę, nie wie­dzia­łem, jak li­sty ad­re­so­wać do Eu­ro­py, bo ad­re­su­jąc do Rz[eczy]po­spo­li­tej – list do­cho­dził do Ce­sar­stwa, do Da­nii – list szedł do Nie­miec, do Au­strii – list szedł gdzie in­dziej, i tak za­wsze – a za to kil­ka­dzie­siąt mi­lio­nów tru­pa, łez i opcha­nych wor­ków fał­szy­wą mo­ne­tą.

Cy­prian Ka­mil Nor­wid,Z li­stu do Kon­stan­cji Gór­skiej (1882)

(cyt. za: „Gorz­ki to chleb jest pol­skość”. Wy­bór my­śli po­li­tycz­nych i spo­łecz­nych, Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, Kra­ków 1984, s. 122)

 

Woj­na jest zwie­lo­krot­nio­nym uze­wnętrz­nie­niem tych na­mięt­no­ści ludz­kich, któ­re pod­czas po­ko­ju po­zo­sta­ją nie uze­wnętrz­nio­ne. (…) To, co dzie­je się po oby­dwóch stro­nach fron­tu, wie tyl­ko nie­bo. Na zie­mi po­zo­sta­je łgar­stwo, fałsz, prze­ina­cza­ne fak­ty, ten­den­cyj­na kro­ni­ka wy­pad­ków, wrza­skli­we uogól­nie­nia.

Jó­zef Mac­kie­wicz,Spra­wa puł­kow­ni­ka Mia­so­je­do­wa

Wy­daw­nic­two Kon­tra, Lon­dyn 2007, s. 295–296

Rozdział I

War­sza­wa, li­sto­pad 1864

Ból.

Do­brze, niech boli. Ma bo­leć.

Im moc­niej, tym le­piej. Byle za­cho­wać ostrość my­śli, ucze­pić się cze­goś, cze­go­kol­wiek, co by­ło­by do­wo­dem, że to nie sen: za­to­pio­ny w pół­mro­ku re­fek­tarz, ską­po oświe­tlo­ny je­dy­nie kil­ko­ma ra­chi­tycz­ny­mi pło­mie­nia­mi świec, po­dłuż­ne cie­nie na ścia­nach, sku­pie­nie ma­lu­ją­ce się na twa­rzach po­sta­ci w bia­łych ha­bi­tach, mgieł­ka od­de­chów roz­pły­wa­ją­ca się w chłod­nym po­wie­trzu, at­mos­fe­ra ocze­ki­wa­nia.

Oj­ciec Wła­dy­sław Klo­no­wiej­ski wpa­try­wał się in­ten­syw­nie w do­wód­cę Ro­sjan, któ­rzy tuż przed pół­no­cą oto­czy­li klasz­tor przy uli­cy Fre­ta. Żoł­nie­rze za­ło­mo­ta­li kol­ba­mi w fur­tę i za­pę­dzi­li za­spa­nych za­kon­ni­ków do sali ja­dal­nej. Epo­le­ty na mun­du­rze ofi­ce­ra wska­zy­wa­ły na ran­gę puł­kow­ni­ka. Sło­wa to­wa­rzy­szą­ce­go mu ane­micz­ne­go urzęd­ni­ka od­bi­ja­ły się od łu­ko­wych skle­pień po­miesz­cze­nia. Kan­ce­li­sta po spraw­dze­niu li­sty obec­no­ści po­in­for­mo­wał zgro­ma­dzo­nych, że jest wy­słan­ni­kiem spe­cjal­nej ko­mi­sji rzą­do­wej, po­wo­ła­nej roz­ka­zem na­miest­ni­ka Kró­le­stwa Pol­skie­go ge­ne­ra­ła Fio­do­ra Ber­ga i dzia­ła­ją­cej pod prze­wod­nic­twem księ­cia Wło­dzi­mie­rza Czer­ka­skie­go, dy­rek­to­ra re­sor­tu spraw we­wnętrz­nych i du­chow­nych. Ty­tu­ły, pa­ra­gra­fy, peł­na zgod­ność z pro­ce­du­ra­mi.

Mo­no­ton­ny głos biu­ro­kra­ty kon­tra­sto­wał ze sprę­ży­stą, wy­pro­sto­wa­ną jak stru­na fi­gu­rą ofi­ce­ra, bacz­nie lu­stru­ją­ce­go spoj­rze­niem każ­de­go z obec­nych. Przed­sta­wił się jako Mir­ko­wicz, wy­słan­nik szta­bu ge­ne­ral­ne­go, i oznaj­mił ła­ma­ną pol­sz­czy­zną, że na mocy car­skie­go uka­zu z dnia ta­kie­go a ta­kie­go do­mi­ni­kań­ski klasz­tor w War­sza­wie zo­sta­je za­mknię­ty za udział w roz­ru­chach prze­ciw­ko rzą­do­wi. Bra­cia jesz­cze tej nocy będą wy­wie­zie­ni ko­le­ją war­szaw­sko-wie­deń­ską do klasz­to­ru w Gi­dlach w po­wie­cie piotr­kow­skim, dla­te­go mają nie­zwłocz­nie przy­go­to­wać się do po­dró­ży. Cały ma­ją­tek klasz­to­ru prze­cho­dzi na rzecz skar­bu Jego Ce­sar­skiej Mo­ści.

Szu­braw­cy, po­my­ślał oj­ciec Wła­dy­sław, zgrzy­ta­jąc zę­ba­mi. Za­ci­skał pię­ści tak moc­no, że pa­znok­cie wrzy­na­ły się głę­bo­ko we wnę­trze dło­ni. Na­pię­te do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści mię­śnie bo­la­ły. Niech bolą. Ten ból utrzy­my­wał umysł w ry­zach, po­zwa­lał stłu­mić od­ruch rzu­ce­nia się do przo­du i wy­rżnię­cia w mor­dę Mo­ska­la. Bi­jąc z za­sko­cze­nia, mógł­by tro­chę po­kan­ce­ro­wać tego dum­ne­go ka­ca­pa, nim zdo­ła­no by go od­cią­gnąć… Opa­nuj się, na mi­łość Bo­ską! Nie czas na to! Chry­ste, po­móż od­da­lić tę po­ku­sę… Grunt to zdo­być wię­cej in­for­ma­cji. Sku­pić się i dzia­łać me­to­dycz­nie.

Od trzech mie­się­cy, kie­dy za mury klasz­tor­ne do­tar­ła wia­do­mość o po­wie­sze­niu na sto­kach Cy­ta­de­li przy­wód­ców po­wsta­nia stycz­nio­we­go, bra­cia za­sta­na­wia­li się, jak su­ro­we będą re­pre­sje. Spo­dzie­wa­li się śledz­twa, być może po­je­dyn­czych aresz­to­wań, nikt jed­nak nie prze­wi­dział ka­sa­ty ca­łe­go domu za­kon­ne­go. Li­kwi­da­cja i ra­bu­nek w świe­tle pra­wa, wrza­ło w umy­śle Klo­no­wiej­skie­go, gra­bież z za­cho­wa­niem po­zo­rów nie­na­gan­nej grzecz­no­ści.

Oj­ciec Wła­dy­sław wziął głę­bo­ki wdech i po­wo­li, bar­dzo po­wo­li wy­pu­ścił po­wie­trze, roz­luź­nia­jąc przy tym mię­śnie. Zmu­sił się do przy­bra­nia po­kor­ne­go wy­ra­zu twa­rzy. Ręce wło­żył pod szka­plerz. Ból nie­znacz­nie ustę­po­wał. Spo­kój, tyl­ko spo­kój. Pod­szedł do ofi­ce­ra.

– Pa­nie puł­kow­ni­ku, ile mamy cza­su? O któ­rej od­jeż­dża po­ciąg? – za­py­tał po ro­syj­sku z bez­błęd­nym ak­cen­tem, sta­ra­jąc się nadać to­no­wi gło­su moż­li­wie nie­win­ne brzmie­nie.

– O pią­tej dwa­dzie­ścia pięć – rzu­cił oschle Mir­ko­wicz, z po­cząt­ku po­dejrz­li­wie przy­glą­da­jąc się za­kon­ni­ko­wi. Sto­ją­cy przed nim męż­czy­zna nie wy­róż­niał się ni­czym szcze­gól­nym. Na oko nie prze­kro­czył trzy­dziest­ki, był śred­nie­go wzro­stu, z lek­ką nad­wa­gą. Uwa­gę Ro­sja­ni­na zwró­ci­ło by­stre spoj­rze­nie do­mi­ni­ka­ni­na. – Ru­sza­my stąd o wpół do pią­tej.

– Czy za­bie­rze­cie wszyst­kich? Kto zaj­mie się świą­ty­nią po na­szym wy­jeź­dzie? – Było coś w wy­glą­dzie czy za­cho­wa­niu py­ta­ją­ce­go, co wzbu­dza­ło sym­pa­tię puł­kow­ni­ka. Ję­zyk, ja­kim po­słu­gi­wał się du­chow­ny, zdra­dzał sta­ran­ne wy­kształ­ce­nie, być może tak­że ko­rze­nie szla­chec­kie.

Mir­ko­wicz chwi­lę się wa­hał, wresz­cie po­rzu­cił po­sta­wę służ­bi­sty.

– No tak, ko­goś tam trze­ba bę­dzie zo­sta­wić do opie­ki nad ko­ścio­łem – po­wie­dział, roz­luź­nia­jąc się i wyj­mu­jąc pa­pie­ro­śni­cę.

– Tych dwóch sta­rusz­ków może nie znieść tru­dów noc­nej po­dró­ży.

– Do­brze, ci mogą zo­stać, je­śli prze­ło­żo­ny klasz­to­ru się zgo­dzi.

– A jak będą od­pra­wiać na­bo­żeń­stwa? Jego Ce­sar­ska Mość nie bę­dzie chy­ba uczto­wał jak bi­blij­ny Bal­ta­zar, za­tem w car­skim skarb­cu nie przy­da­dzą się na­sze uten­sy­lia li­tur­gicz­ne… – Oj­ciec Wła­dy­sław wy­jął z za­na­drza za­pał­ki, któ­ry­mi za­zwy­czaj za­pa­lał świe­ce, i po­dał ogień puł­kow­ni­ko­wi.

– Niech wam bę­dzie, zo­sta­wi­my im te na­czy­nia. – Mir­ko­wicz za­czął zdra­dzać ob­ja­wy znie­cier­pli­wie­nia. – Tyl­ko pro­szę już iść się pa­ko­wać.

W cza­sie przy­go­to­wań do­mi­ni­ka­nów do po­dró­ży puł­kow­nik ode­brał od prze­ora księ­gi in­wen­ta­rzo­we oraz wszyst­kie pie­nią­dze z kasy. Za­pro­to­ko­ło­wa­no prze­ka­za­nie wy­pi­su ban­ko­we­go na kwo­tę po­nad czter­na­stu ty­się­cy, a tak­że kil­ku­set ru­bli w go­tów­ce. Kie­dy bra­cia po spa­ko­wa­niu nie­zbęd­nych rze­czy zgro­ma­dzi­li się po­now­nie w re­fek­ta­rzu, ich cele za­mknię­to i opie­czę­to­wa­no.

Klo­no­wiej­ski, z nie­wiel­ką sa­kwą prze­wie­szo­ną przez ra­mię, zbli­żył się do jed­ne­go z za­kon­ni­ków, któ­rzy mie­li zo­stać w klasz­to­rze. Oj­ciec Fe­liks był mi­strzem no­wi­cja­tu, kie­dy Wła­dy­sław sie­dem lat temu wstę­po­wał do zgro­ma­dze­nia. Od tam­tej pory bar­dzo przy­wią­zał się do sta­re­go ka­pła­na, któ­ry był jego sta­łym spo­wied­ni­kiem i kie­row­ni­kiem du­cho­wym. Zbli­ży­ło ich wspól­ne za­in­te­re­so­wa­nie po­cząt­ka­mi ży­cia mo­na­stycz­ne­go, sę­dzi­wy sta­rzec za­szcze­pił swe­mu pod­opiecz­ne­mu za­mi­ło­wa­nie do lek­tu­ry dzieł Oj­ców Pu­sty­ni.

– Po­bło­go­sła­wi mnie oj­ciec na dro­gę? – za­py­tał Wła­dy­sław, przy­klę­ka­jąc.

Oj­ciec Fe­liks uczy­nił w po­wie­trzu znak krzy­ża i po­chy­lił się nad mło­dzień­cem. W oczach za­szkli­ły mu się łzy.

– Nie na­rób głupstw, Wład­ku. Będę się za cie­bie mo­dlił.

– A czy to wszyst­ko nie jest głup­stwem, oj­cze? Jak w tych oko­licz­no­ściach ro­ze­znać, któ­ra dro­ga jest wła­ści­wą?

– Ufaj Panu. Wsłu­chuj się w to, co On pró­bu­je ci prze­ka­zać. – Oj­ciec Fe­liks wa­żył sło­wa. Prze­czu­wał, że wi­dzą się ostat­ni raz. – I co by się nie dzia­ło, pa­mię­taj, że na­szym głów­nym za­da­niem jest nie­ustan­ne po­szu­ki­wa­nie Praw­dy. Praw­da nas wy­zwo­li. Z nie­wo­li na­sze­go grze­chu i ze wszyst­kich ziem­skich oko­wów. Niech cię Bóg pro­wa­dzi.

– Bóg za­płać, oj­cze. Dzię­ku­ję za wszyst­ko… – Dal­sze sło­wa uwię­zły Wła­dy­sła­wo­wi w gar­dle. Uści­snął ser­decz­nie star­ca i wy­szedł z resz­tą bra­ci.

Na uli­cy cze­ka­ło pięć po­wo­zów, a w każ­dym z nich uzbro­jo­na eskor­ta zło­żo­na z dwóch żoł­nie­rzy i po­li­cjan­ta. Było na­dal ciem­no, kie­dy ru­szy­li w kie­run­ku Dwor­ca Wie­deń­skie­go.

Po do­tar­ciu na miej­sce oka­za­ło się, że Ro­sja­nie zwo­żą za­kon­ni­ków z ca­łe­go mia­sta. Du­chow­ni stło­cze­ni na pe­ro­nie sta­no­wi­li wie­lo­barw­ny tłum. Oj­ciec Wła­dy­sław roz­po­zna­wał po­szcze­gól­ne zgro­ma­dze­nia po cha­rak­te­ry­stycz­nych ele­men­tach stro­ju: try­ni­ta­rzy no­szą­cych bia­łe szka­ple­rze z czer­wo­no-nie­bie­skim krzy­żem na pier­si, au­gu­stia­nów w czar­nych ha­bi­tach, bro­da­tych ka­pu­cy­nów w brą­zo­wych sza­tach z dłu­gi­mi kap­tu­ra­mi, kar­me­li­tów bo­sych z ró­żań­ca­mi przy skó­rza­nych pa­skach i ber­nar­dy­nów prze­pa­sa­nych bia­ły­mi sznu­ra­mi z trze­ma wę­zła­mi, sym­bo­li­zu­ją­cy­mi ślu­by po­słu­szeń­stwa, ubó­stwa i czy­sto­ści.

Do­mi­ni­ka­nie z Fre­ta byli jed­ną z ostat­nich grup przy­wie­zio­nych na dwo­rzec. Klo­no­wiej­ski ze współ­brać­mi prze­ci­skał się przez tłum, po­więk­sza­ją­cy się jesz­cze o pa­sa­że­rów opusz­cza­ją­cych po­ciąg, któ­ry przed chwi­lą wje­chał na sta­cję. Z wa­go­nu pierw­szej kla­sy wy­sia­dło ele­ganc­ko odzia­ne mał­żeń­stwo. Para roz­ma­wia­ła po nie­miec­ku, a Wła­dy­sław mi­mo­cho­dem usły­szał frag­ment ich roz­mo­wy.

– Mó­wi­łem ci, że w War­sza­wie jest te­raz bez­piecz­nie. – Męż­czy­zna w cy­lin­drze pró­bo­wał uspo­ko­ić swo­ją to­wa­rzysz­kę, ner­wo­wo roz­glą­da­ją­cą się po pe­ro­nie. – Zresz­tą nie za­ba­wi­my tu dłu­go. Po­ciąg do Pe­ters­bur­ga od­jeż­dża za kil­ka go­dzin, mu­si­my tyl­ko do­stać się na dwo­rzec po dru­giej stro­nie Wi­sły. Po­dob­no otwar­to już ten nowy most…

Wła­dy­sław nie słu­chał dłu­żej. Ką­tem oka zo­ba­czył tra­ga­rzy ukła­da­ją­cych na pe­ro­nie ku­fry po­dróż­ne, wy­ła­do­wy­wa­ne z po­cią­gu. Pod­jął bły­ska­wicz­ną de­cy­zję. Zła­pał za ra­mię jed­ne­go z eskor­tu­ją­cych soł­da­tów.

– Pa­nie, za pil­ną po­trze­bą… Pro­szę was, do­bro­dzie­ju, gdzie by tu moż­na? – Tym ra­zem jego ro­syj­ski przy­po­mi­nał ulicz­ną gwa­rę. Wy­mow­ny gry­mas na twa­rzy su­ge­ro­wał, jak szyb­ko musi udać się w ustron­ne miej­sce.

– A skąd ja mam wie­dzieć gdzie? Tam idź, w za­ułek, tyl­ko szyb­ko! – Pro­stac­kie ob­li­cze żoł­nie­rza wy­ra­ża­ło znie­cier­pli­wie­nie, ale i zro­zu­mie­nie. Wia­do­mo, ludz­ka rzecz.

Oj­ciec Klo­no­wiej­ski po­dzię­ko­wał i po­szedł we wska­za­nym kie­run­ku. Żoł­dak krzyk­nął do ofi­ce­ra, że za­raz do­łą­czą do gru­py. Wła­dy­sław znik­nął w cie­niu, za ro­giem jed­ne­go z ko­le­jo­wych bu­dyn­ków. Zrzu­cił kapę, pod­wi­nął ha­bit i szyb­ko zdjął go przez gło­wę. Pod spodem miał świec­kie ubra­nie, któ­re przy­wdział w celi, kie­dy ka­za­no mu iść się pa­ko­wać. Zwi­nął sza­tę za­kon­ną i upchnął w pod­ręcz­nej tor­bie. Zdra­dzić go mo­gła ton­su­ra, ale i o tym po­my­ślał za­wcza­su. Wy­jął zza pa­zu­chy czap­kę, za­bra­ną fur­ma­no­wi wio­zą­ce­mu mni­chów na dwo­rzec. Nie­ustan­nie zie­wa­ją­cy woź­ni­ca zdjął ją po dro­dze, żeby się po­dra­pać, a że mu­siał aku­rat ściąg­nąć lej­ce, rzu­cił nie­dba­le na­kry­cie gło­wy obok sie­bie na ko­zła. Za­spa­ny chłop na­wet się nie zo­rien­to­wał, kie­dy do­mi­ni­ka­nin przy­własz­czył so­bie jego ma­cie­jów­kę, wy­sia­da­jąc z po­wo­zu. Wła­dy­sław za­ło­żył czap­kę, ma­jąc na­dzie­ję, że nie ma w niej wszy.

Wyj­rzał zza wę­gła, kry­jąc twarz pod dasz­kiem. Za­uwa­żył, że żoł­nierz, któ­ry miał go pil­no­wać, pali pa­pie­ro­sa i pa­trzy aku­rat w prze­ciw­ną stro­nę. Wy­mknął się ukrad­kiem z za­uł­ka i za­gad­nął ba­ga­żo­wych:

– Te ku­fry to tych pań­stwa, co jadą na pe­ters­bur­ski?

– Tak, a bo co?

– A nic, mó­wi­li, że­bym do­pil­no­wał. Daj­cie, po­mo­gę.

Wła­dy­sław zła­pał za je­den z uchwy­tów i ugi­na­jąc się pod cię­ża­rem skrzy­ni, od­szedł z tra­ga­rza­mi. Kie­dy opusz­cza­li pe­ron, obej­rzał się raz jesz­cze i do­strzegł, że jego do­zor­ca zer­ka na dwor­co­wy ze­gar, po czym idzie w stro­nę za­uł­ka. Przy­spie­szył kro­ku, czym na­ra­ził się na prze­kleń­stwa męż­czyzn nio­są­cych ku­fry.

– A nie­ście so­bie sami, sko­ro tak – po­wie­dział, pusz­cza­jąc rącz­kę, i po­pę­dził w kie­run­ku wyj­ścia.

Kie­dy wy­biegł na uli­cę, za­czął go­rącz­ko­wo roz­glą­dać się do­ko­ła, za­sta­na­wia­jąc się, co po­cząć da­lej. Na­gle prze­szedł go dreszcz, kie­dy po­czuł czy­jąś dłoń na ra­mie­niu.

– Oj­cze… – Głos brzmiał zna­jo­mo. Wła­dy­sław po­wo­li od­wró­cił się i zo­ba­czył wą­sa­te­go męż­czy­znę w ko­le­jar­skim uni­for­mie. Nie mógł przy­po­mnieć so­bie tej twa­rzy.

– Pan mnie z kimś po­my­lił – od­po­wie­dział ostroż­nie.

– Pro­szę się nie oba­wiać, roz­po­zna­łem ojca, ale chcę po­móc. Tu nie jest bez­piecz­nie.

– Skąd pan mnie zna?

– Z ko­ścio­ła. Oj­ciec za­wsze ta­kie ład­ne ka­za­nia na Fre­ta mó­wił, a i spo­wia­da­łem się u ojca kil­ka razy. Chodź­my, ukry­ję ojca.

Klo­no­wiej­ski nie miał in­ne­go po­my­słu, po­dą­żył więc za ko­le­ja­rzem w stro­nę wej­ścia służ­bo­we­go do bu­dyn­ku dwor­ca. Prze­szli przez wą­ski ko­ry­tarz i wą­sacz otwo­rzył drzwi do ja­kie­goś ciem­ne­go kan­tor­ka.

– Pro­szę się tu scho­wać, przyj­dę po ojca, jak ucich­nie za­mie­sza­nie. – Ko­le­jarz wy­jął z kie­sze­ni za­wi­niąt­ko i po­dał Wła­dy­sła­wo­wi. – Pew­nie nic oj­ciec nie jadł, a to może po­trwać ja­kiś czas.

– Nie wiem, jak panu dzię­ko­wać.

– Nie ma za co. Pro­szę cier­pli­wie cze­kać.

Ko­le­jarz wy­szedł, za­my­ka­jąc za sobą drzwi na klucz. Oj­ciec Wła­dy­sław do­pie­ro te­raz po­czuł, jak bar­dzo jest zmę­czo­ny. Wspo­mnie­nie ostat­nich go­dzin, nie­prze­spa­na noc i nie­pew­ność co do dal­szych lo­sów wy­ssa­ły z nie­go reszt­ki sił. Od­mó­wił mo­dli­twę dzięk­czyn­ną, zjadł ka­wa­łek chle­ba, któ­ry otrzy­mał od ko­le­ja­rza, i za­snął sku­lo­ny na pod­ło­dze, z tor­bą pod gło­wą.

***

Je­dy­nie sze­lest su­tan­ny za­kłó­cał ci­szę ko­ry­ta­rza po­grą­żo­ne­go we śnie Ho­te­lu Pol­skie­go. Nu­me­rów po­koi nie spo­sób było od­czy­tać, hol za­le­wa­ła sła­ba po­świa­ta księ­ży­ca, są­czą­ca się z tru­dem przez nie­licz­ne okna. Gru­by dy­wan sku­tecz­nie tłu­mił kro­ki po­sta­ci ostroż­nie mi­ja­ją­cej ko­lej­ne drzwi. Siód­me po le­wej, to tu­taj. Męż­czy­zna na­chy­lił się w stro­nę fra­mu­gi i dys­kret­nie za­pu­kał, dwa razy szyb­ko, trzy razy wol­no, po czym od­su­nął się od drzwi, któ­re uchy­li­ły się bez­gło­śnie.

Wnę­trze po­ko­ju oświe­tla­ła lam­pa ete­ro­wa wi­szą­ca na ścia­nie. Lo­ka­tor bez sło­wa wpu­ścił noc­ne­go go­ścia, szyb­kim spoj­rze­niem omiótł ko­ry­tarz i ode­zwał się szep­tem do­pie­ro po sta­ran­nym za­mknię­ciu drzwi.

– My­śla­łem, że ksiądz już nie przyj­dzie.

Cios pu­gi­na­łem w tcha­wi­cę był dla go­spo­da­rza zu­peł­nym za­sko­cze­niem. Za­chwiał się, z rany try­snę­ła krew. Przy­bysz pod­trzy­mał go za ra­mio­na, by unik­nąć ru­mo­ru upa­da­ją­ce­go cia­ła. Po­wo­li uło­żył je na pod­ło­dze, wy­jął nóż z szyi i wbił go w pierś ofia­ry aż po rę­ko­jeść. W za­sa­dzie pierw­sze ude­rze­nie by­ło­by wy­star­cza­ją­ce, ostrze szty­le­tu dla pew­no­ści po­kry­to strych­ni­ną, jed­nak za­bój­cy za­le­ża­ło na osią­gnię­ciu te­atral­ne­go efek­tu. W po­dob­ny spo­sób mor­do­wa­li funk­cjo­na­riu­sze V Od­dzia­łu Żan­dar­me­rii, or­ga­ni­za­cji dy­wer­syj­nej pol­skie­go pań­stwa pod­ziem­ne­go. Słyn­ni war­szaw­scy szty­let­ni­cy wy­ko­ny­wa­li wy­ro­ki śmier­ci na przed­sta­wi­cie­lach ro­syj­skich władz, do­no­si­cie­lach, ko­la­bo­ran­tach i car­skich agen­tach. Wpraw­dzie po za­koń­cze­niu po­wsta­nia przy­wód­ca za­ma­chow­ców zo­stał aresz­to­wa­ny, ale było praw­do­po­dob­ne, że nie­do­bit­ki od­dzia­łu wciąż gra­so­wa­ły po mie­ście. Zbrod­nia w ho­te­lu, upo­zo­ro­wa­na na mo­krą ro­bo­tę Po­la­ków, tyl­ko uwia­ry­god­ni in­for­ma­cję o re­ak­ty­wo­wa­niu Rzą­du Na­ro­do­we­go.

Męż­czy­zna w su­tan­nie za­czął me­to­dycz­nie prze­szu­ki­wać po­kój. Świa­tło kin­kie­tu od­bi­ja­ło się w jego ły­si­nie. Skru­pu­lat­nie wer­to­wał pa­pie­ry le­żą­ce na biur­ku i za­war­tość ele­ganc­kie­go sa­kwo­ja­ża. Nie­bosz­czyk za­mel­do­wa­ny był w ho­te­lu jako Mat­teo Vir­le­one, wło­ski je­zu­ita. Do­ku­men­ty po­twier­dza­ły, że ofi­cjal­nym po­wo­dem wi­zy­ty ojca Mat­teo w War­sza­wie była piel­grzym­ka do ob­ra­zu Mat­ki Bo­żej Ła­ska­wej, znaj­du­ją­ce­go się w po­je­zu­ic­kim ko­ście­le przy uli­cy Świę­to­jań­skiej. Cu­da­mi sły­ną­cy wi­ze­ru­nek Ma­ter Gra­tia­rum Var­sa­vien­sis sta­no­wił obiekt za­wo­do­we­go za­in­te­re­so­wa­nia du­chow­ne­go, Vir­le­one le­gi­ty­mo­wał się bo­wiem jako hi­sto­ryk i kon­ser­wa­tor dzieł sztu­ki, wo­ził z sobą licz­ne bro­szu­ry o ma­lar­stwie sa­kral­nym, jego pro­fe­sja wy­ja­śnia­ła też obec­ność w ba­ga­żu bu­te­le­czek z róż­ny­mi che­micz­ny­mi pre­pa­ra­ta­mi.

Jed­nak mor­der­ca szu­kał w rze­czach swo­jej ofia­ry cze­goś in­ne­go. Kie­dy spo­tka­li się po­przed­nie­go dnia, Włoch po­wie­dział mu, że do­ko­nał zna­czą­ce­go od­kry­cia zwią­za­ne­go z ak­tu­al­ną sy­tu­acją po­li­tycz­ną w Kon­gre­sów­ce, o któ­rym musi jak naj­szyb­ciej po­wia­do­mić swo­ich prze­ło­żo­nych. Łysy ksiądz prze­ko­nał go, aby wstrzy­mał się z tym, do­pó­ki wspól­nie nie prze­ana­li­zu­ją zdo­by­tych ma­te­ria­łów. Te­raz pró­bo­wał spraw­dzić, ile tak na­praw­dę ojcu Mat­teo uda­ło się do­wie­dzieć. W po­dwój­nym dnie tor­by po­dróż­nej zna­lazł wresz­cie to, cze­go szu­kał. Scho­wał do kie­sze­ni zło­żo­ny plik za­pi­sa­nych kar­tek oraz nie­wiel­ką ksią­żecz­kę, na pierw­szy rzut oka wy­glą­da­ją­cą jak mo­dli­tew­nik.

Pod­szedł do tru­pa, po­chy­lił się nad nim i się­gnął po łań­cu­szek ukry­ty pod noc­ną ko­szu­lą de­na­ta. Zdjął z szyi Vir­le­one­go za­krwa­wio­ny me­da­lik. Nie mu­siał wy­tę­żać wzro­ku, aby roz­po­znać wzór wy­bi­ty na zło­tej za­wiesz­ce. Wie­dział, co na niej jest, pod su­tan­ną no­sił bo­wiem taką samą ozdo­bę. Kształt krzy­ża z ostro za­koń­czo­ną pod­sta­wą dzie­lił owal­ną po­wierzch­nię bły­skot­ki na czte­ry czę­ści, w któ­rych znaj­do­wa­ły się li­te­ry. Po uważ­niej­szym przyj­rze­niu się wi­dać było, że to w isto­cie miecz, któ­re­go gar­dę sta­no­wi­ły ra­mio­na krzy­ża. W gór­nych po­lach po obu stro­nach rę­ko­je­ści dało się od­czy­tać dwie li­te­ry C, na­to­miast w dol­nej czę­ści obok klin­gi wid­nia­ły E i G.

Za­brał me­da­lik i zga­sił lam­pę. Kar­dy­nał bę­dzie nie­po­cie­szo­ny, po­my­ślał, za­my­ka­jąc za sobą drzwi po­ko­ju.

***

Sio­stra Ma­rian­na Woj­nył­ło mia­ła zie­lo­ne oczy i twarz anio­ła. Męż­czyź­ni, uj­rzaw­szy ją po raz pierw­szy, cięż­ko wzdy­cha­li nad wy­ro­ka­mi Opatrz­no­ści, zgod­nie z któ­ry­mi nie­wia­sta ob­da­rzo­na tak wy­jąt­ko­wą uro­dą zo­sta­ła po­wo­ła­na aku­rat do ży­cia kon­se­kro­wa­ne­go. Ich za­chwyt top­niał jed­nak przy bliż­szym po­zna­niu, kie­dy oka­zy­wa­ło się, że Stwór­ca nie po­ską­pił sza­ryt­ce rów­nież nie­prze­cięt­ne­go in­te­lek­tu, idą­ce­go w pa­rze z dość wy­bu­cho­wym cha­rak­te­rem. Je­go­mość, któ­ry był­by na tyle nie­ostroż­ny, aby wdać się w dłuż­szą roz­mo­wę z za­kon­ni­cą, prze­ko­ny­wał się szyb­ko, że wy­zna­je ona no­wa­tor­skie po­glą­dy na wie­le kwe­stii. Go­dzi­ła rolę ko­bie­ty am­bit­nej, po­stę­po­wej, o sze­ro­kich za­in­te­re­so­wa­niach z żar­li­wą wia­rą i przy­wią­za­niem do ka­to­lic­kich war­to­ści. Z wy­pie­ka­mi na twa­rzy czy­ty­wa­ła pi­sma pierw­szych pol­skich eman­cy­pan­tek, dzia­ła­ła ak­tyw­nie w ko­ściel­nym to­wa­rzy­stwie krze­wie­nia trzeź­wo­ści, pro­pa­go­wa­ła we­ge­ta­ria­nizm, dba­łość o hi­gie­nę oso­bi­stą i hoj­nie roz­da­wa­ła me­da­li­ki oraz szka­ple­rze, we­dle ob­ja­wień mni­szek z jej ro­dzi­me­go Zgro­ma­dze­nia Sióstr Mi­ło­sier­dzia Świę­te­go Win­cen­te­go à Pau­lo.

Pa­cjen­ci i le­ka­rze Szpi­ta­la Świę­te­go Ro­cha przy Kra­kow­skim Przed­mie­ściu, w któ­rym sio­stra Ma­rian­na pra­co­wa­ła jako pie­lę­gniar­ka, z jed­nej stro­ny ocza­ro­wa­ni byli jej wdzię­kiem, z dru­giej zaś z nie­do­wie­rza­niem słu­cha­li wy­gła­sza­nych zmy­sło­wym al­tem ty­rad na te­mat za­sad zdro­we­go od­ży­wia­nia, za­let czę­ste­go ko­rzy­sta­nia z miej­skiej łaź­ni oraz re­gu­lar­nej spo­wie­dzi i cał­ko­wi­tej abs­ty­nen­cji. Za­kon­ni­ca osta­tecz­nie przy­czy­nia­ła się do wzro­stu po­boż­no­ści swo­ich roz­mów­ców, bo­wiem po ja­kimś cza­sie każ­dy z nich na ko­la­nach dzię­ko­wał Bogu, że oszczę­dził On świa­tu tego do­pu­stu, aby to nie­zwy­kłe stwo­rze­nie zo­sta­ło czy­ją­kol­wiek żoną. Sio­stra Woj­nył­ło była przy tym na­praw­dę tro­skli­wą i su­mien­ną sa­ni­ta­riusz­ką, swo­je obo­wiąz­ki wy­peł­nia­ła z ogrom­nym za­pa­łem i po­świę­ce­niem, czym zjed­ny­wa­ła so­bie oto­cze­nie, mimo iż oba­wia­no się jej ka­te­go­rycz­nych opi­nii.

Oj­ciec Wła­dy­sław, idąc ale­ją Je­ro­zo­lim­ską w stro­nę Trak­tu Kró­lew­skie­go, roz­my­ślał o fe­no­me­nie zie­lo­no­okiej pięk­no­ści. Była jego ku­zyn­ką ze stro­ny mat­ki i je­dy­ną ży­ją­cą oso­bą z bliż­szej ro­dzi­ny. Od­kąd obo­je po­świę­ci­li ży­cie Bogu i tra­fi­li do róż­nych war­szaw­skich kon­wen­tów, wi­dy­wa­li się rzad­ko, ale nie prze­pu­ści­li żad­nej oka­zji, żeby się po­kłó­cić. Ma­rian­na, wy­ko­rzy­stu­jąc zdol­no­ści ję­zy­ko­we do­mi­ni­ka­ni­na, za­drę­cza­ła go proś­ba­mi o tłu­ma­cze­nie ar­ty­ku­łów z za­gra­nicz­nych ma­ga­zy­nów me­dycz­nych, pre­nu­me­ro­wa­nych przez szpi­tal­ną czy­tel­nię. Wła­dy­sław nie­mi­ło­sier­nie wy­śmie­wał no­wo­mod­ne na­uko­we kon­cep­cje, któ­ry­mi za­chły­sty­wa­ła się sza­ryt­ka, jak na przy­kład tę, że pi­jań­stwo jest w isto­cie jed­nost­ką cho­ro­bo­wą, a oso­by nad­uży­wa­ją­ce trun­ków po­win­no się kie­ro­wać na le­cze­nie. Do jej wy­wo­dów na te­mat cu­dow­nych wła­ści­wo­ści róż­nych de­wo­cjo­na­liów tak­że od­no­sił się z re­zer­wą, pięt­nu­jąc „ma­gicz­ne”, jak je okre­ślał, po­dej­ście do prawd wia­ry. Da­rzył sio­strę Ma­rian­nę bra­ter­skim uczu­ciem, lecz trak­to­wał jej po­glą­dy z przy­mru­że­niem oka, czym do­pro­wa­dzał krew­niacz­kę do szew­skiej pa­sji.

Uśmiech­nął się, przy­po­mi­na­jąc so­bie ich sprzecz­ki. W ob­li­czu wy­da­rzeń ostat­niej nocy te wspo­mnie­nia wy­da­wa­ły się wprost nie­re­al­ne. Po uciecz­ce z pe­ro­nu nie był mu dany dłu­gi od­po­czy­nek, bo­wiem wą­sa­ty ko­le­jarz wró­cił po nie­speł­na go­dzi­nie. Kie­dy usły­szał, że Klo­no­wiej­ski wy­bie­ra się na wschód, za­opa­trzył go w list po­le­ca­ją­cy do zna­jo­me­go urzęd­ni­ka Ko­lei War­szaw­sko-Pe­ters­bur­skiej z proś­bą, aby ten za­pew­nił mni­cho­wi bi­let do Bia­łe­go­sto­ku. Wła­dy­sław mu­siał tyl­ko do­stać się na dwo­rzec po pra­skiej stro­nie Wi­sły przez nie­daw­no otwar­ty most że­la­zny, od na­zwi­ska pro­jek­tan­ta zwa­ny Kier­be­dzia­kiem, gdyż nie­wie­lu war­sza­wian kwa­pi­ło się uży­wać ofi­cjal­nej na­zwy, nada­nej na cześć cara. Zbie­gły za­kon­nik za­mie­rzał wy­siąść w Mał­ki­ni i od­na­leźć je­dy­ny wal­czą­cy na­dal na Pod­la­siu pol­ski od­dział, do­wo­dzo­ny przez księ­dza Sta­ni­sła­wa Brzó­skę. Sko­ro za­bor­cy po­su­nę­li się do za­mknię­cia i gra­bie­ży klasz­to­rów, to wal­ka z nimi nie może się za­koń­czyć zło­że­niem bro­ni i po­słusz­nym wy­ko­ny­wa­niem po­le­ceń. Do­mi­ni­ka­nin, choć wie­dział, że spra­wa jest prze­gra­na, był zde­cy­do­wa­ny za­si­lić sze­re­gi ostat­nich po­wstań­ców. Li­czył, że ja­kieś zrzą­dze­nie Boże od­mie­ni jesz­cze losy kam­pa­nii. Chciał jed­nak przed opusz­cze­niem sto­li­cy po­że­gnać się z ku­zyn­ką.

Mia­sto po­wo­li bu­dzi­ło się do ży­cia. Mi­jał la­tar­ni­ków ga­szą­cych ga­zo­we lam­py ulicz­ne oraz do­roż­ki co­raz gę­ściej za­peł­nia­ją­ce uli­ce. W rześ­kie po­wie­trze po­ran­ka wdzie­rał się za­pach koń­skie­go na­wo­zu. Świ­ta­ło już i Wła­dy­sław po­my­ślał, że czas od­mó­wić jutrz­nię. Skrę­cił w Nowy Świat, kie­ru­jąc kro­ki do ko­ścio­ła Świę­te­go Krzy­ża. W świą­ty­ni tej po­słu­gi­wa­li księ­ża mi­sjo­na­rze; Klo­no­wiej­ski był cie­kaw, czy i to zgro­ma­dze­nie do­się­gła ka­sa­ta. Miał też na­dzie­ję spo­tkać sio­strę Ma­rian­nę, wie­dział bo­wiem, że za­zwy­czaj po noc­nym dy­żu­rze w szpi­ta­lu sza­ryt­ka wstę­po­wa­ła tam na ran­ne mo­dli­twy.

In­tu­icja go nie za­wio­dła, w głów­nej na­wie od razu spo­strzegł cha­rak­te­ry­stycz­ny bia­ły kor­net. Usiadł w ław­ce obok i wy­jął z tor­by bre­wiarz. Kie­dy skoń­czy­li ofi­cjum, Ma­rian­na pod­nio­sła wzrok znad psał­te­rza i utkwi­ła we Wła­dy­sła­wie py­ta­ją­ce spoj­rze­nie. Ze zdzi­wie­niem pa­trzy­ła na jego cy­wil­ne ubra­nie. Jej źre­ni­ce w ską­po oświe­tlo­nym wnę­trzu ba­zy­li­ki wy­glą­da­ły jak dwa szma­rag­dy.

– Nie tu­taj, chodź­my gdzieś na bok – szep­nął.

Ko­ściół był nie­mal pu­sty, nie li­cząc kil­ku dam odzia­nych w czar­ne suk­nie. Po­lki, mimo za­ka­zu władz, nie za­prze­sta­ły no­sze­nia oznak ża­ło­by na­ro­do­wej, choć gro­zi­ły za to su­ro­we re­pre­sje, łącz­nie z za­trzy­ma­niem w po­li­cyj­nym cyr­ku­le. Przy jed­nej z ko­lumn mi­nę­li się z pu­cu­ło­wa­tym męż­czy­zną w oku­lar­kach w dru­cia­nej opraw­ce, z pli­kiem pa­pie­rów pod pa­chą. Z sza­cun­kiem skło­nił się im i po­szedł w kie­run­ku scho­dów pro­wa­dzą­cych na chór. Wła­dy­sław roz­po­znał w nim Mo­niusz­kę, któ­ry, jak mó­wio­no na mie­ście, po­wró­cił do prze­rwa­nej przez wy­buch po­wsta­nia pra­cy nad nową ope­rą. Po chwi­li do­biegł ich uszu sub­tel­ny dźwięk or­ga­nów, na któ­rych kom­po­zy­tor za­czął im­pro­wi­zo­wać ja­kąś fra­zę prze­dziw­nej uro­dy. Z wio­dą­ce­go te­no­ro­we­go gło­su wy­ło­ni­ła się mu­zy­ka przy­po­mi­na­ją­ca dźwię­ki na­krę­ca­nej po­zy­tyw­ki. Po­wol­ny, ma­je­sta­tycz­ny rytm po­lo­ne­za w mi­no­ro­wej to­na­cji wy­peł­nił wnę­trze ko­ścio­ła. Ar­ty­sta zmie­niał re­je­stry in­stru­men­tu, włą­czał ko­lej­ne pisz­czał­ki, po czym rap­tem prze­rwał, za­pew­ne aby za­no­to­wać coś na pię­cio­li­nii. Przy­sta­nę­li w bocz­nej na­wie za fi­la­rem.

– Mój Boże, Wład­ku, tak się boję. Tu­tej­szych księ­ży za­bra­li pra­wie wszyst­kich, w środ­ku nocy, tłu­ma­cząc to re­for­mą klasz­to­rów w ca­łym Kró­le­stwie! Po­dob­no mie­li ich prze­sie­dlić do Ło­wi­cza. Was też wy­pę­dzi­li?

– Tak, mo­ich współ­bra­ci wy­wieź­li do Gi­del. Uciek­łem, za­nim wsa­dzi­li nas do po­cią­gu. A co z wa­szym zgro­ma­dze­niem?

– Nas na ra­zie chro­ni pro­tek­cja pana Lu­dwi­ka Gór­skie­go. A zresz­tą w szpi­ta­lach opie­ku­je­my się prze­cież tak­że ro­syj­ski­mi żoł­nie­rza­mi. Nie po­zbę­dą się wy­kwa­li­fi­ko­wa­ne­go per­so­ne­lu. Co za­mie­rzasz?

– Mu­szę wy­je­chać.

– Ale do­kąd?

Wła­dy­sław o chwi­lę za dłu­go za­sta­na­wiał się nad od­po­wie­dzią. Nie chciał okła­my­wać ku­zyn­ki, ale coś po­wstrzy­my­wa­ło go przed wy­ja­wie­niem jej swo­ich pla­nów… Sio­stra od razu spo­strze­gła jego wa­ha­nie. Zbyt do­brze go zna­ła, aby nie za­uwa­żyć, że coś przed nią ukry­wa.

– Co ty kom­bi­nu­jesz? Na pew­no chcesz wdać się w ja­kąś afe­rę!

– Ma­ry­siu… – Klo­no­wiej­ski już wie­dział, czym to się skoń­czy. Szma­rag­dy pod wy­kroch­ma­lo­nym czep­cem roz­bły­sły iskra­mi iry­ta­cji. Zu­peł­nie nie­sto­sow­nie po­my­ślał, że roz­złosz­czo­na za­kon­ni­ca w tym kor­ne­cie przy­po­mi­na ja­kie­goś eg­zo­tycz­ne­go owa­da. Zro­zu­miał, dla­cze­go ob­li­cze Ma­rian­ny Woj­nył­ło tak fa­scy­no­wa­ło, a za­ra­zem prze­ra­ża­ło pa­cjen­tów ze Świę­te­go Ro­cha. Te­raz sza­ryt­ka pew­nie za­cznie uży­wać ofi­cjal­nych form.

– Pro­szę się w ten spo­sób do mnie nie zwra­cać, wie ku­zyn, że nie to­le­ru­ję ta­kiej po­ufa­ło­ści! Przy­po­mi­nam, że spo­czy­wa na ku­zy­nie od­po­wie­dzial­ność oso­by du­chow­nej, a poza tym, bę­dąc moim krew­nym, może ku­zyn ja­kimś swo­im nie­god­nym za­cho­wa­niem na­ra­zić na szwank tak­że mój ho­nor!

– A ja sio­strze przy­po­mi­nam, że po­win­na się sio­stra do mnie zwra­cać per „oj­cze”, je­śli już ba­wi­my się w kon­we­nan­se.

– Ba­wi­my się? Też mi coś! A czy przy­pad­kiem oj­ciec – ak­cent, jaki po­ło­ży­ła na tym sło­wie, sta­no­wił kwin­te­sen­cję uszczy­pli­wo­ści – nie zła­mał swo­ją uciecz­ką ślu­bu po­słu­szeń­stwa?

To było cel­ne tra­fie­nie. Ta kwe­stia nie da­wa­ła mu spo­ko­ju. Z nie­chę­cią mu­siał przy­znać ra­cję sza­ryt­ce. Wie­dział, że wkro­czył na nie­bez­piecz­ną ścież­kę nie tyl­ko w sen­sie fi­zycz­ne­go za­gro­że­nia, ale tak­że w zna­cze­niu du­cho­wym. Czuł się co­raz bar­dziej za­kło­po­ta­ny tą roz­mo­wą, za­czął ża­ło­wać, że tu­taj przy­szedł. Moż­na się było spo­dzie­wać ta­kie­go ob­ro­tu rze­czy. Już chciał rzu­cić ja­kąś gniew­ną uwa­gę, ale uchro­nił go przed tym Mo­niusz­ko. Za­czął zno­wu grać ten sam mo­tyw, ale ina­czej niż po­przed­nio. Mistrz przez umie­jęt­ną kom­bi­na­cję re­gi­strów spra­wił, że tym ra­zem me­lo­dia była po­dob­na do ku­ran­ta z ja­kie­goś sta­re­go ze­ga­ra. Po­brzmie­wa­ły w niej sar­mac­kie nuty, a te­no­ro­wy głos, któ­ry wcze­śniej był wy­eks­po­no­wa­ny na pierw­szym pla­nie, te­raz sta­no­wił da­le­ki kon­tra­punkt. Nie mo­gąc kon­ty­nu­ować roz­mo­wy, za­słu­cha­li się, aż ich emo­cje nie­co opa­dły. Kie­dy or­ga­ny umil­kły, wró­ci­li do prze­rwa­ne­go wąt­ku.

– Wła­dek, co­kol­wiek za­mie­rzasz, spró­buj ro­ze­znać, czy to wła­ści­wa dro­ga. Pro­szę cię tyl­ko o to, że­byś nie po­dej­mo­wał de­cy­zji po­chop­nie.

– Może masz ra­cję. Mu­szę to jesz­cze prze­my­śleć, prze­mo­dlić.

– Tak, ale bła­gam cię, nie zo­sta­waj z tym sam. Po­wierz to Panu.

Wła­dy­sław spoj­rzał ba­daw­czo na sio­strę Ma­rian­nę.

– Co mi ra­dzisz?

Ma­rian­na za­my­śli­ła się.

– Kie­dy się ostat­nio spo­wia­da­łeś?

– W ze­szłym ty­go­dniu. – Wła­dy­sła­wo­wi wy­da­wa­ło się, że za­czy­na ro­zu­mieć. – Oj­ciec Fe­liks zo­stał na Fre­ta. Sam nie mogę się po­ka­zać w po­bli­żu klasz­to­ru, ale może ty mo­gła­byś pójść po nie­go, po­pro­sić, żeby przy­szedł pod po­zo­rem po­słu­gi dla cho­re­go?

– Oj­ciec Fe­liks to świę­ty czło­wiek, ale my­śla­łam o kimś in­nym. Twój sta­ły spo­wied­nik za do­brze cię zna, a ty po­trze­bu­jesz obiek­tyw­nej opi­nii. Go­ści u nas w za­kła­dzie taki fran­cu­ski ka­płan, ksiądz Phi­lip­pe Gué­uel­le. Przy­je­chał parę ty­go­dni temu, to bar­dzo mą­dry czło­wiek, choć tro­chę ta­jem­ni­czy. In­tu­icja mi mówi, że po­wi­nie­neś z nim po­roz­ma­wiać.

Gdy­by na­wet Klo­no­wiej­ski chciał opo­no­wać, to jego sło­wa zgi­nę­ły­by w ka­ska­dzie dźwię­ków, któ­ra na­gle za­la­ła ba­zy­li­kę. Mo­niusz­ko zno­wu sza­lał, or­ga­ny z mocą czte­rech or­kiestr grzmia­ły w osza­ła­mia­ją­cej ka­den­cji, fale akor­dów wzbi­ja­ły się i opa­da­ły, cał­ko­wi­cie unie­moż­li­wia­jąc ja­ką­kol­wiej dal­szą kon­wer­sa­cję. Je­dy­ne, co Wła­dy­sław mógł w tej sy­tu­acji zro­bić, to przy­klęk­nąć przed oł­ta­rzem i po­słusz­nie pójść za swo­ją ku­zyn­ką, któ­ra bez zwło­ki ru­szy­ła w kie­run­ku wyj­ścia.

***

Re­so­ry do­roż­ki ugię­ły się z ję­kiem, kie­dy ko­mi­sarz Pusz­ka­riow z III Cyr­ku­łu Po­li­cji, sa­piąc i prze­kli­na­jąc, usa­do­wił się na ka­na­pie za woź­ni­cą. A niech­by szlag ja­sny tra­fił tych rzym­skich kle­chów i pol­skich ka­to­li­ków, po­my­ślał po raz ko­lej­ny tego dnia. Sa­ty­no­wą chu­s­tecz­ką ocie­rał pot spły­wa­ją­cy stru­ga­mi po bo­ko­bro­dach i pulch­nych po­licz­kach. Nie cier­piał wy­cho­dzić zza biur­ka swo­je­go ga­bi­ne­tu, wy­po­sa­żo­ne­go w wy­god­ny fo­tel i sa­mo­war. Zde­cy­do­wa­nie nie na­wykł do po­ko­ny­wa­nia tylu scho­dów, ile pro­wa­dzi­ło na ostat­nie pię­tro ho­te­lu przy Dłu­giej 29, gdzie zna­le­zio­no de­na­ta. Zły hu­mor ko­mi­sa­rza miał zwią­zek nie tyl­ko z jego za­dysz­ką, ale rów­nież z li­stem otrzy­ma­nym rano od puł­kow­ni­ka Fio­do­ra Tu­choł­ki. Pre­zes Tym­cza­so­wej Wo­jen­no-Śled­czej Ko­mi­sji do Spraw Więź­niów Po­li­tycz­nych na­ka­zy­wał, aby bez­zwłocz­nie in­for­mo­wać go o wszel­kich nie­ty­po­wych spra­wach.

Za­bój­stwo wło­skie­go je­zu­ity moż­na było z pew­no­ścią za­li­czyć do ka­te­go­rii nie­ty­po­wych. Miej­sce zbrod­ni mia­ło już kry­mi­nal­ną hi­sto­rię, na par­te­rze ho­te­lu mie­ścił się nie­gdyś sklep ko­lo­nial­ny, słu­żą­cy jako przy­kryw­ka kon­spi­ra­cyj­ne­go lo­ka­lu, gdzie dru­ko­wa­no i kol­por­to­wa­no pod­ziem­ną pra­sę i ulot­ki po­wstań­cze. Zbrod­nia na pierw­szy rzut oka wy­glą­da­ła na ak­cję pol­skich ter­ro­ry­stów, choć po­dob­no ich siat­ka mia­ła być już roz­bi­ta, a uwię­zio­nych re­be­lian­tów ze szcze­gól­nym okru­cień­stwem prze­słu­chi­wał sam Tu­choł­ko w Cy­ta­de­li, a od­kąd tam bra­kło miej­sca w ce­lach, rów­nież na Pa­wia­ku. Tyl­ko co z tym wszyst­kim miał wspól­ne­go ksiądz ba­da­ją­cy świę­te ob­ra­zy? Czyż­by łą­czy­ło się to w ja­kiś spo­sób z re­for­mą klasz­tor­ną?

Pusz­ka­riow, ja­dąc na spo­tka­nie z Tu­choł­ką, roz­wa­żał moż­li­we mo­ty­wy. Ra­bu­nek od­pa­da, przy ojcu Vir­le­one, bo tak na­zy­wał się de­nat, zna­le­zio­no pie­nią­dze i tro­chę kosz­tow­no­ści. Na pierw­szy rzut oka z jego po­ko­ju nic nie zgi­nę­ło. Za­sta­na­wia­ją­cy był brak śla­dów, wska­zu­ją­cy na pro­fe­sjo­na­lizm spraw­cy. Pre­cy­zyj­ne cio­sy zdra­dza­ły szyb­ką i do­świad­czo­ną rękę. Ci pol­scy za­ma­chow­cy by­wa­li ha­ła­śli­wi i nie­uważ­ni, za­zwy­czaj zresz­tą za­le­ża­ło im na roz­gło­sie. A tu­taj ci­sza, nikt nic nie wi­dział, nie sły­szał, gdy­by nie fakt, że nie­bosz­czyk za­mó­wił bu­dze­nie na wcze­sną go­dzi­nę, do te­raz pew­nie zbrod­ni by nie od­kry­to. W jaki spo­sób za­bój­ca do­stał się do po­ko­ju w środ­ku nocy? Nie za­stał prze­cież ofia­ry w łóż­ku, cia­ło le­ża­ło przy drzwiach. Nie było śla­dów wła­ma­nia, ksiądz więc sam mu­siał go wpu­ścić, czyż­by go znał? Ele­men­tem nie­pa­su­ją­cym do wer­sji o szty­let­ni­kach był też brak ja­kiej­kol­wiek no­tat­ki czy wy­ro­ku. Ko­mi­sarz znał wie­le przy­pad­ków, w któ­rych pol­scy żan­dar­mi wy­sy­ła­li do swej ofia­ry list z ostrze­że­niem lub zo­sta­wia­li przy cie­le in­for­ma­cję, z ja­kie­go po­wo­du zo­sta­ła wy­ko­na­na „kara śmier­ci”. W po­ko­ju ojca Mat­teo ni­cze­go ta­kie­go nie zna­le­zio­no. Zresz­tą, o ile wia­do­mo było ko­mi­sa­rzo­wi, je­zu­ita nie był w ża­den spo­sób zwią­za­ny z apa­ra­tem car­skim, czym­że więc mógł­by za­słu­żyć so­bie na ze­mstę Po­la­ków? Przy­ła­pał ich na czymś i chcie­li uci­szyć nie­wy­god­ne­go świad­ka? Nie za­bi­ja­li­by go wte­dy w spo­sób tak dla sie­bie cha­rak­te­ry­stycz­ny, nie­omal zo­sta­wia­jąc swój pod­pis. Chy­ba że w grę wcho­dzi­ła ja­kaś mię­dzy­na­ro­do­wa afe­ra, ale to już zde­cy­do­wa­nie prze­kra­cza­ło jego kom­pe­ten­cje. Być może roz­mo­wa z puł­kow­ni­kiem rzu­ci nie­co świa­tła na tę cho­ler­ną spra­wę, po­my­ślał, kie­dy do­roż­ka za­je­cha­ła pod po­nu­ry gmach X Pa­wi­lo­nu Cy­ta­de­li war­szaw­skiej.

Go­dzi­nę póź­niej opusz­czał ten bu­dy­nek z jesz­cze więk­szym mę­tli­kiem w gło­wie. Tu­choł­kę za­stał w do­brym hu­mo­rze, co było dla nie­go nie­ty­po­we i od razu wzbu­dzi­ło po­dejrz­li­wość Pusz­ka­rio­wa. Puł­kow­nik po­kle­py­wał go fa­mi­liar­nie po ra­mie­niu, py­tał o zdro­wie, czę­sto­wał ta­ba­ką i chwa­lił za efek­ty pra­cy. Ko­mi­sarz był zbyt do­świad­czo­nym śled­czym, żeby przy­jąć te ge­sty za do­brą mo­ne­tę. Kie­dy re­fe­ro­wał przy­pa­dek z uli­cy Dłu­giej, miał wra­że­nie, że Tu­choł­ko w ogó­le go nie słu­cha – ba­wił się w roz­tar­gnie­niu pió­rem i raz po raz zer­kał na ze­ga­rek. Na od­chod­nym po­le­cił jak naj­szyb­ciej po­wia­do­mić wła­dze ko­ściel­ne, aby ode­bra­ły cia­ło i rze­czy zmar­łe­go, a śledz­twem się nie przej­mo­wać, zo­sta­nie za­kwa­li­fi­ko­wa­ne jako ko­lej­ny akt ter­ro­ru pol­skich po­wstań­ców. Już on i jego wy­wia­dow­cy za­dba­ją, żeby ktoś po­niósł kon­se­kwen­cje za po­peł­nie­nie tej zbrod­ni. Wąt­pli­wo­ści Pusz­ka­rio­wa zbył ja­kimś fra­ze­sem i ode­słał go do in­nych obo­wiąz­ków.

Dziw­na spra­wa, po­my­ślał ko­mi­sarz, po­now­nie zaj­mu­jąc miej­sce w do­roż­ce i za­rzą­dza­jąc po­wrót do cyr­ku­łu. Fakt, że Tu­choł­ko prze­jął od­po­wie­dzial­ność za śledz­two, ozna­czał, że za­bój­stwo jest w ja­kiś spo­sób po­wią­za­ne z pro­wa­dzo­ny­mi przez nie­go taj­ny­mi ope­ra­cja­mi. To, że znaj­dzie ko­zła ofiar­ne­go, któ­re­go po­wie­szą za tę zbrod­nię, wcze­śniej wy­mu­siw­szy nań przy­zna­nie się do winy, też nie zdzi­wi­ło po­li­cjan­ta. Naj­bar­dziej za­sta­na­wia­ją­ce było to, że szef Ko­mi­sji Śled­czej przyj­mu­je wia­do­mość o śmier­ci ja­kie­goś wło­skie­go księ­dza jak­by z za­do­wo­le­niem, czy ra­czej po­czu­ciem ulgi…

***

To była naj­dziw­niej­sza spo­wiedź w ży­ciu ojca Wła­dy­sła­wa. Mimo li­sto­pa­do­we­go chło­du ksiądz Gu­éu­el­le na­le­gał, żeby za­miast w kon­fe­sjo­na­le po­roz­ma­wia­li w klasz­tor­nym ogro­dzie przy­le­ga­ją­cym do Za­kła­du Sióstr Mi­ło­sier­dzia na skar­pie wi­śla­nej. Usie­dli na ław­ce, skąd roz­ta­czał się ma­low­ni­czy wi­dok. Fran­cu­ski ka­płan za­ło­żył stu­łę i słu­chał w sku­pie­niu wy­znań do­mi­ni­ka­ni­na, prze­ry­wa­jąc mu nie­kie­dy py­ta­niem uści­śla­ją­cym ja­kiś szcze­gół. Jego in­te­li­gent­ne sza­re oczy mie­rzy­ły pe­ni­ten­ta prze­ni­kli­wie, gdy ten opo­wia­dał o oko­licz­no­ściach swo­jej uciecz­ki. Kie­dy Klo­no­wiej­ski po­pro­sił o du­cho­wą po­ra­dę, po­ku­tę i roz­grze­sze­nie, ksiądz Phi­lip­pe za­du­mał się.

– Tak, grze­chem cięż­kim jest oczy­wi­ście wy­kro­cze­nie prze­ciw­ko siód­me­mu przy­ka­za­niu – za­czął po dłuż­szej chwi­li. – Ale kra­dzież czap­ki to nie­po­ko­ją­cy re­zul­tat, przy­czy­ną jest stan ojca du­szy. Nie są­dzę, żeby uciecz­ka była zła­ma­niem ślu­bu po­słu­szeń­stwa, bo zna­leź­li­ście się pod przy­mu­sem. Nie po­rzu­ca oj­ciec ha­bi­tu, a po­słu­gę może peł­nić gdzie­kol­wiek. Do­mi­ni­ka­nie są za­ko­nem wę­drow­nych ka­zno­dzie­jów, wasi pro­fe­si nie ślu­bu­ją sta­ło­ści miej­sca jak be­ne­dyk­ty­ni. Bar­dziej mnie mar­twią dal­sze pla­ny ojca, rwie się oj­ciec do wal­ki, a to może pro­wa­dzić do ko­lej­nych grze­chów.

– Czy bier­ne pod­da­nie się woli cie­mię­ży­cie­li, któ­rzy pod­no­szą rękę na Ko­ściół Świę­ty, nie jest grze­chem za­nie­cha­nia?

– Dzie­je Ko­ścio­ła od po­cząt­ku prze­nik­nię­te są cier­pie­niem – pod­jął Gu­éu­el­le. – Ana­lo­gie hi­sto­rycz­ne moż­na mno­żyć w nie­skoń­czo­ność. Nie chcę co­fać się aż do prze­śla­do­wań pierw­szych chrze­ści­jan, ale przy­kła­dy gra­bie­ży i za­my­ka­nia klasz­to­rów z okre­su re­for­ma­cji pro­te­stanc­kiej, wo­ju­ją­cy an­ty­kle­ry­ka­lizm doby tak zwa­ne­go oświe­ce­nia czy świą­ty­nie zbu­rzo­ne w cza­sie re­wo­lu­cji fran­cu­skiej są aż nad­to wy­mow­ne. Wte­dy też jed­nym po­cią­gnię­ciem pió­ra li­kwi­do­wa­no za­ko­ny i od­bie­ra­no ich ma­jąt­ki. Pierw­szy klasz­tor w Pa­ry­żu pod­pa­lo­no jesz­cze przed zbu­rze­niem Ba­sty­lii, a ka­te­dry No­tre Dame nie zrów­na­no z zie­mią tyl­ko dla­te­go, żeby nie uszko­dzić są­sia­du­ją­cych bu­dyn­ków, wie­dział oj­ciec o tym?

Klo­no­wiej­ski nie od­po­wie­dział, więc ksiądz Phi­lip­pe kon­ty­nu­ował swój wy­wód.

– Mó­wię to ojcu, aby przy­po­mnieć obiet­ni­cę Pana Je­zu­sa zło­żo­ną Świę­te­mu Pio­tro­wi, że bra­my pie­kiel­ne nie prze­mo­gą Ko­ścio­ła… – Fran­cuz wy­mow­nie za­wie­sił głos – nie­za­leż­nie od tego, czy da się oj­ciec te­raz za­bić, czy nie. I kwe­stia za­sad­ni­cza: za co chcesz po­nieść ofia­rę, oj­cze? Za Pol­skę czy za Chry­stu­sa?

Wła­dy­sław wes­tchnął cięż­ko. Zro­zu­miał te­raz, dla­cze­go Ma­rian­na na­le­ga­ła, aby spo­tkał się z tym ka­pła­nem. Gu­éu­el­le bez­błęd­nie zdia­gno­zo­wał jego roz­ter­ki i wy­po­wie­dział na głos to, cze­go on sam nie od­wa­żył­by się na­zwać po imie­niu. Py­ta­nie przy­po­mnia­ło mu mło­dzień­czy ham­le­tyzm i burz­li­we dy­le­ma­ty z okre­su przed wstą­pie­niem do za­ko­nu.

Po­cho­dził ze zu­bo­ża­łe­go zie­miań­stwa. Jego oj­ciec Jó­zef, we­te­ran po­wsta­nia li­sto­pa­do­we­go, od­byw­szy karę zsył­ki, po­wró­cił z Sy­be­rii roz­cza­ro­wa­ny ideą in­su­rek­cuj­ną. Oże­nił się i osiadł w pod­upa­dłych nie­co wło­ściach, zaj­mu­jąc się pra­cą or­ga­nicz­ną i mo­zol­nie od­bu­do­wu­jąc ro­do­wą po­sia­dłość. Wła­dy­sław był je­dy­na­kiem, jego mat­ka umar­ła przy po­ro­dzie. Jó­zef Klo­no­wiej­ski wy­cho­wy­wał syna w du­chu po­boż­no­ści i pa­trio­ty­zmu, dba­jąc o jego wszech­stron­ne wy­kształ­ce­nie. Przy­szły za­kon­nik od wcze­sne­go dzie­ciń­stwa zdra­dzał nie­prze­cięt­ny ta­lent do ję­zy­ków. Ła­ci­nę i nie­miec­ki przy­swo­ił so­bie dzię­ki na­uczy­cie­lo­wi ka­te­chi­zmu. Ro­syj­skie­go uczył się od eko­no­ma w fol­war­ku. Gu­wer­ner za­trud­nio­ny przez ro­dzi­ca da­wał mu lek­cje an­giel­skie­go, fran­cu­skie­go i wło­skie­go. Wła­dek edu­ka­cję uzu­peł­niał lek­tu­ra­mi z ob­szer­nej bi­blio­te­ki oj­cow­skiej, resz­tę cza­su spę­dza­jąc w sio­dle, po­lu­jąc i w ta­jem­ni­cy ucząc się fech­tun­ku od jed­ne­go ze sta­jen­nych, daw­ne­go to­wa­rzy­sza bro­ni pana Jó­ze­fa.

Kon­flikt z oj­cem po­ja­wił się, kie­dy chło­pak, na­czy­taw­szy się ro­man­tycz­nej li­te­ra­tu­ry, za­pra­gnął za­pi­sać się do kor­pu­su ka­de­tów, żeby po­tem wal­czyć o wol­ność oj­czy­zny. Ma­rzył o pój­ściu w śla­dy na­ro­do­wych bo­ha­te­rów z Pod­cho­rą­żów­ki. Ro­dzic sta­now­czo się temu sprze­ci­wił. Pró­bo­wał wy­bić sy­no­wi z gło­wy wo­jacz­kę, jego tro­ską było, aby ród nie wy­gi­nął, Wła­dek był bo­wiem ostat­nim po­tom­kiem Klo­no­wiej­skich. Jego dziad, wal­czą­cy w Ar­mii Księ­stwa War­szaw­skie­go, zgi­nął pod Mo­skwą w 1812, na­to­miast stryj po­legł pod Ol­szyn­ką Gro­chow­ską w 1831. Jó­zef Klo­no­wiej­ski, stra­ciw­szy ojca i bra­ta, chciał, by Wła­dy­sław się wzbo­ga­cił i oże­nił. Ni­cze­go nie pra­gnął bar­dziej niż wi­do­ku wnu­ków do­ra­sta­ją­cych w ro­dzin­nej po­sia­dło­ści.

– Spo­tka­łem w Pa­ry­żu Po­la­ków sza­fu­ją­cych ha­sła­mi me­sja­ni­stycz­ny­mi – głos księ­dza Gu­éu­el­le wy­rwał go z roz­my­ślań – ale zgo­dzi się ze mną oj­ciec, że ta idea jest ska­żo­na grze­chem py­chy? Choć te or­ga­ni­za­cje chęt­nie uży­wa­ją imie­nia Bo­że­go, to gło­szą w isto­cie kon­cep­cję ko­lej­nej re­wo­lu­cji, któ­rej jed­ną z ofiar, jak zwy­kle, bę­dzie Ko­ściół. I nie cho­dzi tyl­ko o sek­tę To­wiań­skie­go. Coś ojcu po­ka­żę.

Fran­cuz wy­jął z kie­sze­ni mały ob­ra­zek i po­dał Wła­dy­sła­wo­wi. Wi­ze­ru­nek przed­sta­wiał Giu­sep­pe Ga­ri­bal­die­go ucha­rak­te­ry­zo­wa­ne­go na Chry­stu­sa, z unie­sio­ną do bło­go­sła­wień­stwa dło­nią z wi­docz­nym styg­ma­tem. Na od­wro­cie znaj­do­wał się tekst po wło­sku, roz­po­czy­na­ją­cy się od słów: „W imię Ojca Na­ro­du, Syna Ludu i Du­cha Wol­no­ści”. Po­ni­żej wid­nia­ła li­sta sty­li­zo­wa­na na de­ka­log, mię­dzy in­ny­mi: „Pa­mię­taj, abyś czcił na­ro­do­we świę­ta”, „Nie bę­dziesz za­bi­jał ni­ko­go prócz tych, któ­rzy pod­nio­są broń prze­ciw Ita­lii”, „Nie bę­dziesz kradł ni­cze­go oprócz świę­to­pie­trza, któ­re chcesz prze­zna­czyć na ra­to­wa­nie Rzy­mu i We­ne­cji”, „Nie bę­dziesz da­wał fał­szy­we­go świa­dec­twa, jak czy­nią to księ­ża, by za­cho­wać do­cze­sną wła­dzę” itd. Ca­łość koń­czy­ła się prze­rób­ką Mo­dli­twy Pań­skiej, za­wie­ra­ją­cej ta­kie stwier­dze­nia, jak „daj nam dzi­siaj na­sze po­wsze­dnie na­bo­je”.

Wła­dy­sław po­krę­cił gło­wą z nie­do­wie­rza­niem. Gué­uel­le scho­wał ob­ra­zek i pod­jął wą­tek.

– Wśród wa­szych po­wstań­ców ten pan w czer­wo­nej ko­szu­li przed­sta­wia­ny jest jako bo­ha­ter, praw­da? Czy jego syn, Me­not­ti, nie był przy­pad­kiem mia­no­wa­ny do­wód­cą ja­kie­goś pol­skie­go od­dzia­łu? Może za­in­te­re­su­je ojca fakt, że mon­sieur Ga­ri­bal­di w swo­jej po­siad­ło­ści na wy­spie Ca­pre­ra ma trzy osły – jed­ne­go na­zwał Na­po­le­on, dru­gie­go Pius Dzie­wią­ty, a trze­cie­go Nie­po­ka­la­ne Po­czę­cie… Inny przy­kład: nie da­lej jak kil­ka mie­się­cy temu w Lon­dy­nie na ba­zie spo­tkań dla uczcze­nia wa­sze­go zry­wu po­wstań­cze­go utwo­rzy­ło się Mię­dzy­na­ro­do­we Sto­wa­rzy­sze­nie Ro­bot­ni­ków, tak zwa­na Mię­dzy­na­ro­dów­ka, któ­ra ma re­ali­zo­wać za­ło­że­nia Ma­ni­fe­stu ko­mu­ni­stycz­ne­go. Au­tor tego do­ku­men­tu, Ka­rol Marks, chęt­nie fo­to­gra­fu­je się ze swo­ją cór­ką Jen­ny ubra­ną jak pol­ska pa­triot­ka, z ta­kim sa­mym krzy­żem na pier­si, jaki no­szą wa­sze po­boż­ne nie­wia­sty jako ża­ło­bę po po­wsta­niu… Im oczy­wi­ście nic nie gro­zi za ta­kie pro­pa­gan­do­we po­par­cie dla wa­szej spra­wy, na­to­miast wy­pły­wa z tego ko­rzyść po­li­tycz­na, że na Po­la­ków bę­dzie moż­na li­czyć, jak przyj­dzie do ko­lej­nej re­wo­lu­cji. Ten sam pan Marks, za­kła­da­jąc có­recz­ce krzy­żyk na szy­ję, gło­si tezę, że re­li­gia to opium dla ludu. Oni też chcą wal­czyć z ca­ra­tem. Ro­zu­mie oj­ciec, dla­cze­go trze­ba być ostroż­nym w do­bo­rze so­jusz­ni­ków?

Do­mi­ni­ka­nin po­ki­wał gło­wą. Choć nie znał fak­tów, o któ­rych opo­wia­dał ksiądz Phi­lip­pe, to sły­szał już po­dob­ne ar­gu­men­ty w mło­dzień­czych spo­rach z oj­cem, któ­ry pró­bo­wał znie­chę­cić go do zbroj­nej wal­ki z za­bor­cą. Sta­jąc się z wie­kiem co­raz za­go­rzal­szym kon­ser­wa­ty­stą, Jó­zef Klo­no­wiej­ski prze­strze­gał syna przed kon­spi­ra­to­ra­mi, któ­rzy wy­ko­rzy­stu­jąc bo­jo­wy za­pał mło­dzie­ży, dążą do oba­le­nia sys­te­mu war­to­ści, na ja­kich zbu­do­wa­na była ła­ciń­ska cy­wi­li­za­cja. Wła­dy­sław wspo­mi­nał, jak bar­dzo był wów­czas roz­dar­ty. Za­czął wte­dy za­glą­dać do kie­lisz­ka, pla­no­wał uciecz­kę z domu. Pew­ne­go razu, jako zbun­to­wa­ny na­sto­la­tek, po­szedł do ko­ścio­ła na­wy­my­ślać Panu Bogu, jed­nak traf chciał, że spo­tkał tam sę­dzi­we­go ka­pła­na, z któ­rym roz­mo­wa bar­dzo mu po­mo­gła. Ksiądz słu­chał cierp­li­wie i udzie­lał Wład­ko­wi mą­drych rad. Mło­dzie­niec osta­tecz­nie wy­brał po­słu­szeń­stwo wo­bec ojca. Pod wpły­wem sta­re­go księ­dza za­czę­ła kieł­ko­wać w nim myśl o wstą­pie­niu w stan du­chow­ny, ale bał się przy­znać do no­we­go po­my­słu, zna­jąc ocze­ki­wa­nia ro­dzi­ca.

Cho­ro­ba i śmierć pana Jó­ze­fa kil­ka lat póź­niej osta­tecz­nie skło­ni­ły Wła­dy­sła­wa do pój­ścia za gło­sem po­wo­ła­nia. Usły­szaw­szy na po­grze­bie ojca przy­po­wieść o bo­ga­tym mło­dzień­cu, pod wpły­wem unie­sie­nia pod­jął de­cy­zję o sprze­da­ży ro­do­we­go ma­jąt­ku. Prze­ka­zał ca­łość uzy­ska­nej kwo­ty na Ko­ściół i cele cha­ry­ta­tyw­ne. Chciał zna­leźć się w ja­kimś za­ko­nie że­bra­czym. Przy­je­chał do War­sza­wy i pro­sto z dwor­ca po­szedł do ko­ścio­ła Świę­te­go Jac­ka. Po wy­słu­cha­niu mszy za­pu­kał do fur­ty przy Fre­ta i roz­po­czął no­wi­cjat. Na­gle z całą mocą wró­ci­ły wspo­mnie­nia nocy, kie­dy opusz­czał mury klasz­tor­ne, i po­now­nie za­la­ła go fala obu­rze­nia.

– Ale car też wy­cią­ga rękę po ko­ściel­ne mie­nie, do­kład­nie tak, jak na­wo­łu­je Ga­ri­bal­di w tej ulot­ce! – Wła­dy­sław uświa­do­mił so­bie, że jego oj­co­wi­zna, któ­rą w naj­czyst­szych in­ten­cjach prze­ka­zał na zboż­ne cele, zo­sta­ła tak­że za­gra­bio­na przez Ro­sjan.

– A za­sta­na­wiał się oj­ciec dla­cze­go? – Gu­éu­el­le zda­wał się cze­kać na taki ar­gu­ment. – Nie za­mie­rzam bro­nić cara, chcę tyl­ko zwró­cić ojca uwa­gę, że rząd po­trze­bu­je dóbr za­kon­nych na re­ali­za­cję tego, co obie­cy­wa­li pol­skim chło­pom wasi po­wstań­cy, a cze­go nie byli w sta­nie osią­gnąć.

– Uwłasz­cze­nie? – Na­gły błysk zro­zu­mie­nia prze­ciął czo­ło Klo­no­wiej­skie­go głę­bo­ką bruz­dą. – Cho­dzi o klasz­tor­ne grun­ty dla bez­rol­nych, temu ma słu­żyć re­for­ma…

Gu­éu­el­le przy­tak­nął, a w ser­cu ojca Wła­dy­sła­wa roz­gry­wał się ostat­ni akt dra­ma­tu. I tak źle, i tak nie­do­brze, my­ślał, go­rącz­ko­wo pró­bu­jąc uci­szyć roz­bu­cha­ne emo­cje. Ksiądz Phi­lip­pe mil­czał, wi­dząc, w ja­kim sta­nie znaj­du­je się za­kon­nik. Przez parę mi­nut sły­chać było tyl­ko szum wia­tru. Klo­no­wiej­ski przy­po­mniał so­bie rap­tem sło­wa ojca Fe­lik­sa, że Boża Obec­ność jest jak do­sko­na­ła ci­sza, znaj­du­ją­ca się pod wszyst­ki­mi od­gło­sa­mi, któ­re sły­szy­my. To jak czy­sta i gład­ka po­wierzch­nia sto­łu, któ­ra prze­cież cały czas jest pod spodem, na­wet je­śli blat przy­kry­je­my czy za­sta­wi­my. Cza­sem nie wi­dać ni skraw­ka wol­ne­go miej­sca, nie sły­chać nic oprócz ha­ła­su, co nie zmie­nia fak­tu ist­nie­nia tej płasz­czy­zny, tego mil­czą­ce­go wy­mia­ru nie­skoń­czo­no­ści… Mło­dy pol­ski do­mi­ni­ka­nin i star­szy fran­cu­ski ka­płan nie­za­leż­nie od sie­bie pró­bo­wa­li uchwy­cić tę ci­szę, te­raz spo­ra­dycz­nie za­kłó­ca­ną je­dy­nie sze­le­stem li­ści.

– Co mi ksiądz ra­dzi? – za­py­tał wresz­cie Wła­dy­sław.

– My­ślę, że jest spo­sób, w jaki mógł­by oj­ciec na­dal słu­żyć Ko­ścio­ło­wi, po­zo­sta­jąc za­ra­zem wier­nym temu gło­so­wi su­mie­nia, któ­ry na­tchnął ojca do sprze­ci­wu i uciecz­ki. – Fran­cuz za­wie­sił głos. – Za­dam po­ku­tę, ale przy­zna­ję, że dość nie­co­dzien­ną. Chciał­bym, aby po­mógł mi oj­ciec roz­wi­kłać pew­ną spra­wę. Nie mogę wy­ja­wić wszyst­kich szcze­gó­łów, ale pro­szę mi wie­rzyć, że cho­dzi o do­bro Ko­ścio­ła. To za­da­nie od­bie­ga od ty­po­wej po­słu­gi ka­płań­skiej. Po­trze­bu­ję za­ufa­ne­go czło­wie­ka zo­rien­to­wa­ne­go w tu­tej­szych re­aliach.

Wła­dy­sław słu­chał za­in­try­go­wa­ny. Do­pa­dło go prze­czu­cie, że wła­śnie do­ko­nu­je się ja­kiś prze­łom w jego ży­ciu. Chciał prze­cież dzia­łać i oto otwie­ra­ła się przed nim szan­sa. Szyb­ko po­ki­wał gło­wą na znak, że się zga­dza.

– Je­stem tu z po­le­ce­nia naj­wyż­szych władz ko­ściel­nych – kon­ty­nu­ował Gu­éu­el­le. – Przy­glą­dam się po­stę­po­wa­niu ca­ra­tu w sto­sun­ku do du­cho­wień­stwa na te­re­nie Kró­le­stwa Pol­skie­go. Współ­pra­cu­ję z pew­nym je­zu­itą, dzia­ła­my nie­za­leż­nie, ale in­for­mu­je­my się o efek­tach na­szych ob­ser­wa­cji. Moż­na po­wie­dzieć, że się na­wza­jem ubez­pie­cza­my, co jest szcze­gól­nie istot­ne z uwa­gi na de­li­kat­ny cha­rak­ter na­szej mi­sji. Od ja­kie­goś cza­su nie mogę się z nim skon­tak­to­wać, nie sta­wił się na umó­wio­ne spo­tka­nie. Otrzy­ma­łem za to za­szy­fro­wa­ną wia­do­mość, prze­ka­za­ną przez po­słań­ca. Mój współ­pra­cow­nik jest bar­dzo wy­czu­lo­ny na kwe­stie bez­pie­czeń­stwa, w sy­tu­acji alar­mo­wej mie­li­śmy ko­rzy­stać z za­szy­fro­wa­nych li­stów zo­sta­wia­nych w miej­scach pu­blicz­nych. Je­śli wy­słał ku­rie­ra, to praw­do­po­dob­nie sta­ło się coś nad­zwy­czaj­ne­go. Czy ojcu to coś mówi?

Ksiądz wy­jął z kie­sze­ni su­tan­ny zło­żo­ną kart­kę i po­ka­zał Wła­dy­sła­wo­wi. Nie­wy­raź­ne li­te­ry, skre­ślo­ne jak­by w wiel­kim po­śpie­chu, ukła­da­ły się w na­pis: Fra­tres la­pi­deus, CCCIII.

– Ka­mien­ni bra­cia, trzy­sta trzy – prze­czy­tał na głos Klo­no­wiej­ski.

– Do­my­ślam się, że nie jest to ad­res. Nie ma w War­sza­wie ta­kiej uli­cy, praw­da?

Wła­dy­sław po­krę­cił gło­wą w za­my­śle­niu. Czyż­by cho­dzi­ło o bra­ci mni­chów? Ale dla­cze­go ka­mien­nych? Ka­mień, ska­ła, ko­ściół zbu­do­wa­ny na ska­le? Prze­biegł pa­mię­cią usy­tu­owa­nie war­szaw­skich świą­tyń i mę­skich zgro­ma­dzeń za­kon­nych. Nie, to zły trop. A nu­mer 303, za­pi­sa­ny rzym­ski­mi cy­fra­mi, może to data? Usil­nie sta­rał się przy­po­mnieć so­bie, co ta­kie­go mia­ło miej­sce na po­cząt­ku IV wie­ku. Czyż­by coś zwią­za­ne­go z Oj­ca­mi Pu­sty­ni, brać­mi za­kon­ny­mi z ka­mie­ni­stych ere­mów? Przy­po­mi­na­ły mu się echa roz­mów z oj­cem Fe­lik­sem. Tyl­ko żad­ne zna­ne mu miej­sce w War­sza­wie nie mia­ło związ­ku z po­cząt­ka­mi mo­na­sty­cy­zmu w Egip­cie. A może rzecz do­ty­czy pa­no­wa­nia ce­sa­rza Dio­kle­cja­na? Umysł Klo­no­wiej­skie­go pra­co­wał in­ten­syw­nie, pró­bu­jąc sko­ja­rzyć fak­ty. Prze­śla­do­wa­nia chrze­ści­jan, mę­czen­ni­cy gi­ną­cy na rzym­skich are­nach? Na­raz coś mu za­świ­ta­ło.

– Po­wie­dział ksiądz, że jego współ­pra­cow­nik to je­zu­ita?

– Tak, na­zy­wa się oj­ciec Mat­teo Vir­le­one.

– To chy­ba zna­la­złem roz­wią­za­nie za­gad­ki. My­ślę, że może cho­dzić o po­je­zu­ic­ki ko­ściół przy Świę­to­jań­skiej, tuż obok ar­chi­ka­te­dry. Był zbu­do­wa­ny z ini­cja­ty­wy księ­dza Pio­tra Skar­gi. Je­zu­itów nie ma w nim już daw­no, od trzy­dzie­stu lat opie­ku­ją się nim oj­co­wie z za­ko­nu pi­ja­rów. Prze­nie­śli się tam, kie­dy ich świą­ty­nię Mo­ska­le prze­ka­za­li Ro­syj­skiej Cer­kwi Pra­wo­sław­nej. I tu do­cho­dzi­my do sed­na. Po­przed­ni ko­ściół pi­ja­rów był pod we­zwa­niem Świę­tych Pry­ma i Fe­li­cja­na, znaj­do­wa­ły się tam ich re­li­kwie. Były tam też rzeź­by lwa i niedź­wie­dzia, jako atry­bu­ty świę­tych pa­tro­nów, któ­rzy zgi­nę­li roz­szar­pa­ni przez dzi­kie zwie­rzę­ta w cza­sie prze­śla­do­wań Dio­kle­cja­na w roku trzy­sta trze­cim. A rzeź­by pi­ja­rzy za­bra­li ze sobą, dziś sto­ją w kruch­cie po­je­zu­ic­kie­go ko­ścio­ła. No i naj­waż­niej­sze: tra­dy­cja mówi, że Prym i Fe­li­cjan byli brać­mi. Ka­mien­ni bra­cia.

– No tak, jak mo­głem sam się tego nie do­my­ślić! – za­wo­łał ksiądz Phi­lip­pe. – Oj­ciec Mat­teo in­te­re­su­je się prze­cież ob­ra­zem Ma­don­ny, któ­ry znaj­du­je się w tym sa­mym ko­ście­le!

– Mat­ką Bożą Ła­ska­wą? Ten wi­ze­ru­nek też zo­stał prze­nie­sio­ny przez pi­ja­rów z ich po­przed­niej sie­dzi­by. My­ślę, że dal­szych wska­zó­wek po­win­ni­śmy szu­kać przy ka­mien­nych fi­gu­rach lwa i niedź­wie­dzia.

– Do­brze, je­śli za­tem przyj­mu­je oj­ciec po­ku­tę, któ­rą bę­dzie udział w mo­jej mi­sji w służ­bie Ko­ścio­ło­wi i Ojcu Świę­te­mu, to mogę udzie­lić roz­grze­sze­nia. Ża­łuj za grze­chy.

Du­chow­ni do­koń­czy­li sa­kra­men­tal­ne ob­rzę­dy, kie­dy nad­bie­gła sio­stra Ma­rian­na, któ­ra szu­ka­ła ich w ogro­dzie.

– Księ­że Phi­lip­pie, przy­szedł po­sła­niec do księ­dza. Z kan­ce­la­rii ar­cy­bi­sku­pa, mówi, że to pil­ne! – krzyk­nę­ła.

Po­spie­szy­li do roz­mów­ni­cy, gdzie cze­kał mło­dy wi­ka­ry z za­la­ko­wa­ną ko­per­tą i kil­ko­ma pa­kun­ka­mi. Ksiądz Gu­éu­el­le zła­mał pie­częć i szyb­ko prze­biegł wzro­kiem treść li­stu.

– Bóg za­płać, nie bę­dzie pi­sem­nej od­po­wie­dzi – po­wie­dział po ła­ci­nie do po­słań­ca, któ­ry skło­nił się i wy­szedł, zo­sta­wia­jąc to­boł­ki.

Zwró­cił się do cze­ka­ją­cych w drzwiach Wła­dy­sła­wa i Ma­rian­ny. Jego twarz była bla­da jak opła­tek.

– Oj­ciec Vir­le­one zo­stał za­mor­do­wa­ny. Re­qu­iem aeter­nam dona ei, Do­mi­ne…1)

1) (Łac.) Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie…

Rozdział II

Ge­ne­rał-po­lic­maj­ster Kró­le­stwa Pol­skie­go Fio­dor Fio­do­ro­wicz Tre­pow szczy­cił się cał­kiem nie­złą pa­mię­cią. Choć bli­zny na twa­rzy daw­no znik­nę­ły, on z naj­drob­niej­szy­mi szcze­gó­ła­mi przy­po­mi­nał so­bie tam­to mroź­ne lu­to­we po­po­łu­dnie. Jak ten czas leci, wes­tchnął, lada chwi­la miną czte­ry lata. O in­cy­den­cie nie da­wa­ła mu za­po­mnieć cho­ler­na przy­śpiew­ka, tak chęt­nie po­wta­rza­na przez war­szaw­ską uli­cę:

Na Sta­rym Mie­ście przy wo­do­try­sku

Puł­kow­nik Tre­pow do­stał po py­sku.

Cóż, za­du­mał się, po raz ko­lej­ny prze­bie­ga­jąc wzro­kiem otrzy­ma­ny przed chwi­lą list z Fran­cji, cie­ka­we, jak te­raz Po­lacz­ki będą śpie­wa­ły… Uniósł się w fo­te­lu i się­gnął do in­kru­sto­wa­ne­go ce­dro­we­go pu­deł­ka sto­ją­ce­go na biur­ku. Na ra­zie wszyst­ko idzie zgod­nie z pla­nem, po­my­ślał, piesz­cząc pal­ca­mi aro­ma­tycz­ny liść ty­to­niu, w któ­ry za­wi­nię­te było cy­ga­ro, i z uśmie­chem wło­żył jego koń­ców­kę do otwo­ru srebr­nej gi­lo­ty­ny.

Zna­jąc wpływ emi­gra­cji na na­stro­je w Kon­gre­sów­ce, Tre­pow od kil­ku mie­się­cy pro­wa­dził śmia­łą ope­ra­cję, ma­ją­cą na celu po­zy­ska­nie agen­tów wśród pol­skich dzia­ła­czy nie­pod­le­gło­ścio­wych za gra­ni­cą. Jego wy­sił­ki szyb­ko za­czę­ły przy­no­sić efek­ty, od kie­dy uda­ło się zwer­bo­wać Alek­san­dra Zwierz­chow­skie­go, by­łe­go po­wstań­ca, któ­ry w za­mian za da­ro­wa­nie win i so­wi­tą za­pła­tę zgo­dził się współ­pra­co­wać z Wy­dzia­łem Taj­nym Za­rzą­du Ge­ne­rał-Po­lic­maj­stra. Ten szpieg oka­zał się żyłą zło­ta. Naj­pierw ujaw­nił swo­je war­szaw­skie kon­tak­ty, dzię­ki cze­mu roz­bi­to reszt­ki tu­tej­szej Or­ga­ni­za­cji Na­ro­do­wej. Te­raz do­star­czał bez­cen­nych in­for­ma­cji o naj­więk­szym sku­pi­sku Po­la­ków w Pa­ry­żu, oso­bach na­le­żą­cych do roz­ma­itych or­ga­ni­za­cji po­li­tycz­nych, ich funk­cjach, wza­jem­nych sto­sun­kach i pla­nach. Jed­nak klu­czo­wy miał być na­stęp­ny etap ak­cji.

Był­by w błę­dzie każ­dy, kto są­dził­by, że Fio­dor Fio­do­ro­wicz kie­ro­wał się wy­łącz­nie nie­na­wi­ścią do Po­la­ków i żą­dzą re­wan­żu za upo­ko­rze­nie do­zna­ne przed laty. Do gor­li­we­go wy­peł­nia­nia obo­wiąz­ków pcha­ły go am­bi­cja oraz kon­flikt z in­nym do­stoj­ni­kiem Jego Ce­sar­skiej Mo­ści, księ­ciem Wło­dzi­mie­rzem Czer­ka­skim. Ich kon­cep­cje za­rzą­dza­nia kra­jem dia­me­tral­nie się róż­ni­ły. Czer­ka­ski pró­bo­wał ogra­ni­czać wła­dzę ge­ne­rał-po­lic­maj­stra, a kie­dy to nie przy­no­si­ło skut­ków, po­zbyć się go kop­nia­kiem w górę, re­ko­men­du­jąc awans na wy­so­kie sta­no­wi­sko gdzieś w głę­bi Im­pe­rium. Jed­nak i ten za­mysł się nie po­wiódł, Tre­pow cie­szył się bo­wiem peł­nym za­ufa­niem ge­ne­ra­ła Ber­ga. Za­zdro­śni urzęd­ni­cy ma­wia­li wręcz, że „rzą­dził ro­zu­mem” na­miest­ni­ka. Wy­ko­rzy­stu­jąc swo­je wpły­wy, za­mie­rzał wła­śnie wpro­wa­dzić w ostat­nią fazę plan, któ­ry na do­bre ugrun­tu­je jego po­zy­cję.

Po­mysł po­le­gał na zwa­bie­niu do War­sza­wy pol­skich przy­wód­ców prze­by­wa­ją­cych na emi­gra­cji, aby ich spek­ta­ku­lar­nie schwy­tać i osą­dzić. Na­le­ża­ło w tym celu prze­pro­wa­dzić pro­wo­ka­cję po­le­ga­ją­cą na utwo­rze­niu fik­cyj­ne­go Rzą­du Na­ro­do­we­go, po­sia­da­ją­ce­go już ja­ko­by zor­ga­ni­zo­wa­ne struk­tu­ry w Kró­le­stwie i cze­ka­ją­ce­go tyl­ko na ko­goś z od­po­wied­nim na­zwi­skiem i au­to­ry­te­tem, kto sta­nął­by na cze­le ko­lej­ne­go zry­wu. Zwierz­chow­ski pod­su­nął wła­śnie kil­ka kan­dy­da­tur. Uda­ło mu się spe­ne­tro­wać pa­ry­skie śro­do­wi­sko i ide­al­nie speł­niał rolę emi­sa­riu­sza lip­nej or­ga­ni­za­cji. Fał­szy­we pie­czę­cie były go­to­we, a pod­wład­ni puł­kow­ni­ka Tu­choł­ki nie­źle się ba­wi­li, ukła­da­jąc „pol­skie” ode­zwy ma­ją­ce uwia­ry­god­nić ak­cję. Ko­rzy­sta­li zresz­tą z ma­szyn dru­kar­skich i czcio­nek za­re­kwi­ro­wa­nych po­wstań­com, któ­rych wsy­pał Zwierz­chow­ski.

Jak wszyst­ko się uda, Tu­choł­kę trze­ba bę­dzie przed­sta­wić do od­zna­cze­nia, po­my­ślał Tre­pow, z lu­bo­ścią za­cią­ga­jąc się won­nym dy­mem. Wpraw­dzie pre­zes Tym­cza­so­wej Ko­mi­sji Wo­jen­no-Śled­czej mel­do­wał o przej­ścio­wych kom­pli­ka­cjach, jed­nak szyb­ko uda­ło mu się je roz­wią­zać. Po­dob­no gra­wer pod­ra­bia­ją­cy pie­czę­cie miał za dłu­gi ję­zyk i in­for­ma­cje o spi­sku wy­cie­kły, tra­fia­jąc w ręce ja­kie­goś za­gra­nicz­ne­go je­zu­ity, któ­re­go od razu uci­szo­no. Tu­choł­ko miał swo­je me­to­dy, o któ­rych Tre­pow wo­lał nie wie­dzieć nic po­nad to, co ab­so­lut­nie ko­niecz­ne. Re­sor­to­wa plot­ka gło­si­ła, że puł­kow­nik z X Pa­wi­lo­nu się­ga cza­sem po po­moc pew­ne­go głę­bo­ko za­kon­spi­ro­wa­ne­go pru­skie­go agen­ta, ale do­pó­ki ro­bił to sku­tecz­nie, ge­ne­rał-po­lic­maj­ster się nie wtrą­cał. Zresz­tą, prze­cież Jego Ce­sar­ska Mość Alek­san­der II jest sio­strzeń­cem kró­la Prus Wil­hel­ma, a współ­pra­ca oby­dwu kra­jów przy tłu­mie­niu po­wsta­nia stycz­nio­we­go prze­bie­ga­ła jak do­tąd bez za­rzu­tu. Na­wet za­sra­ni biu­ro­kra­ci w ro­dza­ju Czer­ka­skie­go mie­li na to praw­ną pod­kład­kę w po­sta­ci pod­pi­sa­nej w ubie­głym roku kon­wen­cji Alven­sle­be­na, dla­cze­go więc nie sko­rzy­stać z usług za­przy­jaź­nio­nej służ­by? To na­wet ta­niej wy­cho­dzi, za­śmiał się w du­chu Tre­pow.

Zdu­sił nie­do­pa­łek cy­ga­ra w po­piel­nicz­ce i za­czął szki­co­wać list do na­miest­ni­ka. Trze­ba wy­asy­gno­wać środ­ki na dal­sze dzia­ła­nia. Taj­ne ope­ra­cje spo­ro kosz­tu­ją. Ale ge­ne­rał Berg na pew­no mu nie od­mó­wi – uśmiech­nął się, ma­cza­jąc pió­ro w ka­ła­ma­rzu.

***

Prze­mie­rza­jąc dziar­skim kro­kiem plac Zam­ko­wy, sio­stra Ma­rian­na od­czu­wa­ła dziw­ny nie­po­kój. Wy­jąt­ko­wo nie mo­gła się dziś sku­pić na mo­dli­twie. Prze­waż­nie idąc do­kądś, prze­su­wa­ła mię­dzy pal­ca­mi pa­cior­ki ko­ron­ki, mia­ła bo­wiem w zwy­cza­ju mie­rzyć od­le­gło­ści licz­bą zdro­wa­siek, któ­re zdą­ży od­mó­wić: od za­kła­du na Tam­ce do Świę­te­go Ro­cha trzy dzie­siąt­ki, ze szpi­ta­la do ko­ścio­ła je­den dzie­sią­tek… Tym ra­zem było ina­czej, na­wet nie wy­ję­ła ró­żań­ca. Była po­chło­nię­ta roz­my­śla­niem o ostat­nich wy­da­rze­niach i swo­im udzia­le w ta­jem­ni­czej afe­rze. Wła­ści­wie nie po­win­na mieć wąt­pli­wo­ści. Sama mat­ka prze­ło­żo­na po­le­ci­ła, żeby po­ma­gać fran­cu­skie­mu księ­dzu, któ­ry, jak się oka­za­ło, po­zo­sta­wał w bli­skich sto­sun­kach z hie­rar­cha­mi ko­ściel­ny­mi. Skąd więc, u li­cha, wziął się ten nie­po­kój?

Jej za­da­nie wła­ści­wie nie po­le­ga­ło na ni­czym nad­zwy­czaj­nym, ot, mia­ła ro­zej­rzeć się w ko­ście­le przy Świę­to­jań­skiej w oto­cze­niu ka­mien­nych rzeźb lwa i niedź­wie­dzia. Gu­éu­el­le wy­słał ją, bo Wła­dek nie po­wi­nien po­ka­zy­wać się w oko­li­cy, było stąd zbyt bli­sko od Fre­ta i ktoś mógł­by go roz­po­znać. Wie­dzie­li, że do­zor­ca każ­dej ka­mie­ni­cy nie­ja­ko z urzę­du do­no­sił do cyr­ku­łu, więc od­na­le­zie­nie wia­do­mo­ści od ojca Vir­le­one po­wie­rzo­no zie­lo­no­okiej sza­ryt­ce. Wi­dok za­kon­ni­cy w ko­ście­le nie po­wi­nien prze­cież wzbu­dzać po­dej­rzeń.

Sio­stra z ser­cem bi­ją­cym z pod­eks­cy­to­wa­nia ni­czym dzwon na nie­szpo­ry zbli­ży­ła się do drzwi ko­ścio­ła. Nie­pew­nie na­ci­snę­ła klam­kę i na­gle zro­zu­mia­ła. To strach. Bała się. Mimo ca­łej pew­no­ści sie­bie, mimo siły wia­ry i cha­rak­te­ru, mimo wy­kształ­ce­nia oraz for­ma­cji za­kon­nej Ma­rian­na Woj­nył­ło za­czę­ła od­czu­wać lęk przed śmier­cią.

***

W tym sa­mym cza­sie oj­ciec Wła­dy­sław z księ­dzem Phi­lip­pe’em prze­szu­ki­wa­li rze­czy za­mor­do­wa­ne­go je­zu­ity, któ­re wraz z tra­gicz­ną in­for­ma­cją do­star­czył wy­słan­nik ar­cy­bi­sku­pa. Fran­cuz me­to­dycz­nie wy­be­be­szał wnę­trze sa­kwo­ja­ża ojca Mat­teo, pod­czas gdy Klo­no­wiej­ski czy­tał do­łą­czo­ny przez po­li­cję spis. Przej­rze­li już za­war­tość pu­gi­la­re­su, spraw­dzi­li do­ku­men­ty i za­pi­ski, Gu­éu­el­le ba­dał po ko­lei kie­sze­nie we wszyst­kich ubra­niach Wło­cha.

– Nie­ste­ty, jest go­rzej, niż my­śla­łem – wes­tchnął, za­glą­da­jąc do ukry­te­go schow­ka w po­dwój­nym dnie tor­by.

– Co ksiądz tam zna­lazł? – Klo­no­wiej­ski zer­k­nął za­in­try­go­wa­ny.

– Ra­czej cze­go nie zna­la­złem… Nie ma pew­nej książ­ki, czy­li mor­der­ca do­kład­nie wie­dział, cze­go szu­kać. Czy na li­ście znaj­du­je się me­da­lik na łań­cusz­ku?

Wła­dy­sław zer­k­nął na pa­pier.

– Nie. Z bi­żu­te­rii wy­mie­nio­no tyl­ko sy­gnet i spin­ki do man­kie­tów. Czyż­by za­bój­ca po­ła­sił się na zło­to?

– Ra­czej nie, przy zmar­łym po­zo­sta­wio­no o wie­le cen­niej­sze rze­czy. Ten wi­sio­rek ma zna­cze­nie bar­dziej, hm, sym­bo­licz­ne. Po­wiedz­my, że otwie­ra róż­ne drzwi…

Wła­dy­sław wy­czuł, że Fran­cuz nie mówi mu wszyst­kie­go, ale po­wstrzy­mał się od ko­men­ta­rza.

– A ta książ­ka? Co w niej było?

– Nic, cze­go ja bym nie miał – smut­no uśmiech­nął się Gu­éu­el­le – ale jej brak świad­czy o tym, że zbrod­niarz zna­lazł in­te­re­su­ją­ce nas do­ku­men­ty, a ksią­żecz­ki po­trze­bo­wał do od­czy­ta­nia ich tre­ści.

– Szyfr? – do­my­ślił się Wła­dek.

Ksiądz Phi­lip­pe przy­tak­nął. Oj­ciec Klo­no­wiej­ski z za­in­te­re­so­wa­niem oglą­dał sło­icz­ki i bu­tel­ki z che­mi­ka­lia­mi. Na­dal do koń­ca nie ro­zu­miał, na co się zgo­dził, po­dej­mu­jąc współ­pra­cę z Gu­éu­el­le’em, ale ku­si­ła go ta­jem­ni­czość ca­łe­go przed­się­wzię­cia. Mor­der­stwo, szy­fry, taj­ne schow­ki, ukry­te wia­do­mo­ści, wszyst­ko to po­bu­dza­ło jego wy­obraź­nię.

– Czy oj­ciec Vir­le­one fak­tycz­nie był kon­ser­wa­to­rem dzieł sztu­ki? Te pre­pa­ra­ty na­praw­dę słu­żą do ba­da­nia ob­ra­zów? – za­py­tał, oglą­da­jąc pod świa­tło sło­iczek z czer­wo­ny­mi krysz­tał­ka­mi.

– Ow­szem, tym tak­że się zaj­mo­wał. Niech oj­ciec bę­dzie ostroż­ny. – Fran­cuz de­li­kat­nie, acz sta­now­czo wy­jął z dło­ni Wład­ka sło­iczek. – To się nam jesz­cze może przy­dać.

***

By do­brze sta­ła śmierć tuż przede mną,

Bać się nie będę, bo Pan mój ze mną.

Twój pręt, o Pa­nie, i la­ska Two­ja

W nie­bez­pie­czeń­stwie obro­na moja2).

2) Jan Kochanowski, Psał­terz Da­wi­dów (Psalm 23); cyt. za: https://li­te­rat.ug.edu.pl/jkp­salm/024.htm (Bi­blio­te­ka Li­te­ra­tu­ry Pol­skiej w In­ter­ne­cie, Uni­wer­sy­tet Gdań­ski).

Sio­stra Ma­rian­na klę­cza­ła przed ob­ra­zem Mat­ki Bo­żej Ła­ska­wej i żar­li­wie się mo­dli­ła. Jej sko­ła­ta­na du­sza stop­nio­wo do­zna­wa­ła po­cie­sze­nia. Sło­wa psal­mów, zwłasz­cza w tłu­ma­cze­niu Ko­cha­now­skie­go, za­wsze przy­no­si­ły ulgę. Tym ra­zem tak­że po­mo­gły opa­no­wać ten głu­pi, ir­ra­cjo­nal­ny lęk i sku­pić się na za­da­niu. Wresz­cie może spo­koj­nie ro­zej­rzeć się po ko­ście­le.

Wnę­trze świą­ty­ni świe­ci­ło pust­ka­mi. Tyl­ko w jed­nej z ostat­nich ła­wek sie­dział sa­mot­ny męż­czy­zna, po­chy­lo­ny nad mo­dli­tew­ni­kiem. Sio­stra, uda­jąc, że kon­tem­plu­je pła­sko­rzeź­by ze sta­cja­mi dro­gi krzy­żo­wej, wró­ci­ła do kruch­ty. Wcze­śniej, wie­dzio­na nie­po­ko­jem, nie­mal prze­bie­gła przez to po­miesz­cze­nie, kie­ru­jąc kro­ki wprost do oł­ta­rza. Te­raz, kie­dy za­trzy­ma­ła się przed rzeź­bą niedź­wie­dzia, na­gle za­zgrzy­ta­ły drzwi wej­ścio­we i sta­nę­ły w nich dwie ko­bie­ty. Po­do­bień­stwo wska­zy­wa­ło, że to mat­ka z cór­ką. Ma­rian­na po­my­śla­ła, że le­piej po­cze­kać, aż pa­nie wej­dą da­lej, wy­glą­da­ły wpraw­dzie nie­win­nie, ale wo­la­ła unik­nąć obec­no­ści świad­ków. Sta­nę­ła przy ma­syw­nej mi­sie z wodą świę­co­ną i po­wo­li, z na­masz­cze­niem za­czę­ła się że­gnać. Nie­wia­sty prze­szły przez nawę ko­ścio­ła, stu­ka­jąc ob­ca­sa­mi tak gło­śno, że aż roz­mo­dlo­ny męż­czy­zna pod­niósł gło­wę znad swo­jej ksią­żecz­ki do na­bo­żeń­stwa.

Kie­dy zo­sta­ła w kruch­cie sama, sio­stra Woj­nył­ło szyb­ko obej­rza­ła oto­cze­nie ka­mien­ne­go niedź­wie­dzia. Nic, żad­ne­go zna­ku. Po­de­szła do rzeź­by lwa. Tu tak­że nic. Zdez­o­rien­to­wa­na sta­nę­ła na środ­ku kruch­ty, za­cho­wu­jąc rów­ny dy­stans do oby­dwu fi­gur i zer­ka­jąc to na jed­ną, to na dru­gą. Za­uwa­ży­ła, że gło­wy zwie­rząt skie­ro­wa­ne są w tę samą stro­nę, jak­by pa­trzy­ły w je­den punkt. Ma­rian­na spoj­rza­ła w tym kie­run­ku i za­czę­ła uważ­niej przy­glą­dać się nie­otyn­ko­wa­nej ścia­nie. Tuż nad po­sadz­ką do­strze­gła wą­ską szcze­li­nę mię­dzy dwie­ma ce­gła­mi. Przy­klęk­nę­ła i wło­ży­ła dwa pal­ce w szpa­rę. Jed­na z ce­gieł po­ru­szy­ła się. Sza­ryt­ka wy­su­nę­ła ją tro­chę i wy­ma­ca­ła z tyłu ja­kiś zwi­tek pa­pie­rów. Ser­ce zno­wu za­bi­ło jej szyb­ciej. Obej­rza­ła się i za­czę­ła na­słu­chi­wać. Nic się nie dzia­ło, żad­nych od­gło­sów kro­ków. Bać się nie będę, bo Pan mój ze mną. De­li­kat­nie po­ru­sza­jąc ce­głą, prze­su­nę­ła ją na tyle, by wy­do­być z kry­jów­ki wia­do­mość. Kor­ci­ło ją, żeby od razu spraw­dzić, co znaj­du­je się na kart­kach, ale po­ko­na­ła cie­ka­wość. Szyb­ko scho­wa­ła zna­le­zi­sko do kie­sze­ni pod ha­bi­tem, we­pchną­ła ce­głę na miej­sce i wy­szła na ze­wnątrz. Dzię­ki Ci, Pa­nie! Tym ra­zem wy­ję­ła ró­ża­niec i z wy­pie­ka­mi na twa­rzy ru­szy­ła w dro­gę po­wrot­ną. Nie za­uwa­ży­ła męż­czy­zny z tyl­nej ław­ki ko­ścio­ła, któ­ry dys­kret­nie ją ob­ser­wo­wał, a te­raz jak cień po­dą­żał jej śla­dem nie­mal do sa­mej bra­my za­kła­du sza­ry­tek na Tam­ce.

***

Oj­ciec Wła­dy­sław, ślę­cząc nad otwar­tą książ­ką, za­tra­cił po­czu­cie upły­wa­ją­ce­go cza­su. Prze­su­wał za­gię­ty ka­wa­łek pa­pie­ru wzdłuż li­ter za­pi­sa­nych w ko­lum­nach, po czym no­to­wał coś na kart­ce obok. Na sto­le pa­no­wał nie­ład, obok do­pa­la­ją­cej się świe­cy le­ża­ło kil­ka ar­ku­szy po­kry­tych dziw­nym, po­dwój­nym pis­mem. Oprócz czar­nych li­ni­jek ja­kie­goś ła­ciń­skie­go tek­stu wi­dać było prze­bi­ja­ją­ce spod nich błę­kit­ne li­te­ry, two­rzą­ce dziw­ne zbit­ki. Były to jak­by wy­ra­zy, lecz nie­ma­ją­ce sen­su w żad­nym ze zna­nych Klo­no­wiej­skie­mu ję­zy­ków. Mnich żmud­nie po­rów­ny­wał, li­te­ra po li­te­rze, te abs­trak­cyj­ne za­pi­ski z ko­lum­na­mi w książ­ce i od­szy­fro­wa­ną treść kre­ślił na osob­nej stro­nie.

Ot, i masz swo­ją po­ku­tę, wes­tchnął cięż­ko. Pło­mień świe­cy za­tań­czył od ru­chu po­wie­trza i nie­mal zgasł. Do­mi­ni­ka­nin po­my­ślał, że jego obec­ne za­ję­cie do złu­dze­nia przy­po­mi­na to, co mni­si od wie­ków ro­bi­li w skryp­to­riach. Za­du­mał się przez chwi­lę nad cha­ry­zma­ta­mi róż­nych zgro­ma­dzeń za­kon­nych. Cóż, do be­ne­dyk­tyń­skiej pra­cy zde­cy­do­wa­nie się nie nada­wał.

Kart­ki z po­dwój­nym tek­stem przy­nio­sła z ko­ścio­ła sio­stra Ma­rian­na, lecz wów­czas nie wi­dać było jesz­cze na nich błę­kit­nych li­ter. Po­ja­wi­ły się do­pie­ro po tym, jak ksiądz Phi­lip­pe po­ma­zał pa­pier mik­stu­rą spo­rzą­dzo­ną na ba­zie za­war­to­ści jed­nej z bu­te­le­czek z ba­ga­żu ojca Mat­teo. Tym sa­mym wy­ja­śni­ła się za­gad­ka pre­pa­ra­tów za­bi­te­go je­zu­ity. Gu­éu­el­le tłu­ma­czył, że Włoch na­pi­sał za­ko­do­wa­ny tekst mel­dun­ku roz­two­rem soli że­la­za, na­zy­wa­nej cza­sem wi­trio­lem. Po jego wy­schnię­ciu li­te­ry sta­ły się nie­wi­docz­ne. Na­stęp­nie Vir­le­one zwy­kłym atra­men­tem że­la­zo­wo-ga­lu­so­wym nad­pi­sał na tym tekst „przy­kryw­kę”. Były to sło­wa Mszy, koń­czą­ce się frag­men­tem Ka­no­nu Rzym­skie­go:

In pri­mis, quae tibi of­fe­ri­mus pro Ec­c­le­sia tua sanc­ta Ca­tho­li­ca

quam pa­ci­fi­ca­re, cu­sto­di­re, adu­na­re, et re­ge­re di­gne­ris toto orbe ter­ra­rum:

una cum fa­mu­lo tuo Papa no­stro…3)

3) (Łac.) Przede wszystkim składamy Ci dary za Kościół Twój Święty, powszechny: racz Go obdarzyć pokojem, strzec, jednoczyć i rządzić Nim na całym okręgu ziemskim, wraz ze sługą Twoim Papieżem naszym…

Do wy­wo­ła­nia tek­stu za­pi­sa­ne­go sym­pa­tycz­nym atra­men­tem Fran­cuz użył roz­two­ru że­la­zi­cy­jan­ku po­ta­su. Po chwi­li błę­kit­ne pi­smo po­ja­wi­ło się na kart­ce. Lecz to był do­pie­ro po­czą­tek. Gu­éu­el­le ze swo­je­go po­ko­ju przy­niósł wy­glą­da­ją­cą jak mo­dli­tew­nik ksią­żecz­kę, w któ­rej jed­nak za­miast li­ta­nii na każ­dej stro­nie znaj­do­wa­ły się ta­bel­ki z kom­bi­na­cja­mi cyfr i li­ter. Za­żar­to­wał so­bie z Wład­ka, wrę­cza­jąc mu wo­lu­min i pro­sząc o od­szy­fro­wa­nie wia­do­mo­ści.

– Ale jak?! Gdzie jest klucz? – za­wo­łał Klo­no­wiej­ski, z pa­ni­ką w oczach we­ru­jąc książ­kę.

– Jak mó­wi­łem, mój współ­pra­cow­nik miał lek­ką ob­se­sję na punk­cie bez­pie­czeń­stwa – za­śmiał się Gué­uel­le. – Je­śli ktoś zna­la­zł­by mel­du­nek przy­pad­ko­wo, zo­ba­czył­by tyl­ko ła­ciń­ski frag­ment Mszy. Je­śli do­my­ślił­by się, że pod spodem jest ukry­ty tekst i po­tra­fił­by go wy­do­być na świa­tło dzien­ne, wów­czas zo­ba­czył­by kod. A je­śli na­wet miał­by książ­kę szy­frów, to nie wie­dział­by, gdzie szu­kać wła­ści­we­go klu­cza. Zo­bacz­my…

Ksiądz Phi­lip­pe zer­k­nął na kart­kę raz jesz­cze i za­czął coś li­czyć w pa­mię­ci. Prze­kart­ko­wał książ­kę, zna­lazł od­po­wied­nią ko­lum­nę cyfr i po­stu­kał w nią pal­cem.

– To ten – po­wie­dział. – Pro­szę od­na­leźć li­te­rę kodu w pio­no­wej ko­lum­nie, a roz­wią­za­nie znaj­du­je się na tej sa­mej wy­so­ko­ści na po­cząt­ku wier­sza.

W ten spo­sób Wła­dy­sław roz­po­czął przy­go­dę z szy­frem po­lial­fa­be­tycz­nym. Sys­tem ten był czę­sto sto­so­wa­ny w pa­pie­skiej kryp­to­gra­fii, któ­ra w swo­im cza­sie ucho­dzi­ła za jed­ną z naj­bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­nych w Eu­ro­pie. Ko­do­wa­nie opie­ra­ło się na uży­ciu al­fa­be­tu, w któ­rym każ­dą li­te­rę za­mie­nia się na inną, na przy­kład od­wra­ca­jąc ich ko­lej­ność we­dług re­gu­ły: a=Z, b=Y, c=X… z=A. Na­stęp­nie two­rzy się ko­lej­ne wa­rian­ty, prze­su­wa­jąc pierw­szą li­te­rę o jed­no miej­sce, co daje po­stać: a=Y, b=X, c=V… z=Z. Na­stęp­na od­mia­na za­czy­na się od a=X, koń­czy na z=Y itd. Im wię­cej ta­kich al­fa­be­tów, tym mniej­sze praw­do­po­do­bień­stwo zła­ma­nia szy­fru, do­dat­ko­wo moż­na zwięk­szyć bez­pie­czeń­stwo, de­fi­niu­jąc ko­lej­ność ich wy­stę­po­wa­nia. Pierw­szy al­fa­bet słu­żył do za­ko­do­wa­nia pierw­szej li­te­ry in­for­ma­cji, dru­gi do dru­giej, aż do otrzy­ma­nia kom­plet­ne­go tek­stu.

– No do­brze, ale skąd ksiądz wie­dział, któ­rej kom­bi­na­cji użył oj­ciec Mat­teo? – za­py­tał Wła­dek za­in­try­go­wa­ny. – Bo prze­cież uży­wa­li­ście ta­kich sa­mych ksią­żek z ko­da­mi, praw­da?

– Oczy­wi­ście. Vir­le­one zo­sta­wił mi wska­zów­kę w jaw­nym tek­ście. Pro­szę zwró­cić uwa­gę, że cy­tat z Msza­łu ury­wa się na sło­wach do­ty­czą­cych pa­pie­ża. To był je­den ulu­bio­nych szy­frów ojca Mat­teo. Żeby go roz­gryźć, trze­ba do­dać wszyst­kie cy­fry z daty uro­dzin Ojca Świę­te­go i od­jąć od wy­ni­ku licz­bę lat jego pon­ty­fi­ka­tu. Czy­li je­den plus trzy plus pięć plus je­den plus sie­dem plus dzie­więć plus dwa, co daje dwa­dzie­ścia osiem, mi­nus osiem­na­ście i mamy wy­nik: dzie­sięć.

– Co ozna­cza…? – Klo­no­wiej­ski uniósł brwi py­ta­ją­co.

– Dzie­sięć nie­po­wta­rzal­nych al­fa­be­tów, z któ­rych dzie­sią­ty to wła­śnie po­stać wyj­ścio­wa, to zna­czy ten z od­wró­co­ną se­kwen­cją li­ter – tłu­ma­czył cier­pli­wie Fran­cuz, po­ka­zu­jąc Wła­dy­sła­wo­wi sche­mat w książ­ce. – W ko­lum­nach po pra­wej i le­wej stro­nie mamy wa­rian­ty z prze­su­nię­ciem, co wy­glą­da jak lu­strza­ne od­bi­cie wzglę­dem pod­sta­wo­we­go al­fa­be­tu. Za­tem pierw­sza ko­lum­na za­czy­na się od P i koń­czy na Q. Od­po­wia­da pierw­szej, dzie­więt­na­stej, trzy­dzie­stej siód­mej li­te­rze szy­fru. Dru­ga, od Q do R to dru­ga, osiem­na­sta, dwu­dzie­sta i trzy­dzie­sta szó­sta li­te­ra kodu. Dzie­sią­ta i dwu­dzie­sta ósma to, jak wspo­mi­na­łem, al­fa­bet od tyłu. Jak­by oj­ciec bar­dziej na­grze­szył, to ka­zał­bym ojcu za po­ku­tę wszyst­ko to sa­mo­dziel­nie roz­pi­sać. Ale za ojca drob­ne prze­wi­nie­nia pro­szę sko­rzy­stać z mo­jej książ­ki. – Wy­raz twa­rzy księ­dza Phi­lip­pe’a nie po­zo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści, że do­sko­na­le się bawi. – No, niech­że się oj­ciec roz­ch­mu­rzy, do­mi­ni­ka­nie prze­cież sły­ną z po­czu­cia hu­mo­ru!

Wła­dek po­ki­wał smęt­nie gło­wą i za­brał się do ro­bo­ty. Było to sześć go­dzin temu. Te­raz wal­czył z sen­no­ścią, prze­cie­rał opuch­nię­te po­wie­ki i już od daw­na nie mógł so­bie zna­leźć wy­god­nej po­zy­cji. Od­ko­do­wa­ny tekst był tak­że po ła­ci­nie, ale Klo­no­wiej­ski ze zmę­cze­nia na­wet nie po­my­ślał o tym, żeby na bie­żą­co go czy­tać i tłu­ma­czyć. Ma­chi­nal­nie prze­su­wał kart­kę wzdłuż ko­lumn i za­pi­sy­wał roz­wią­za­nie. Ko­lej­na li­te­ra, ko­lej­na ko­lum­na. I jesz­cze jed­na. Ziew­nął. Rzu­cił okiem na swo­je za­pi­ski i na­gle do jego ospa­łe­go umy­słu za­czę­ła do­cie­rać treść ko­mu­ni­ka­tu. Zmę­cze­nie znik­nę­ło jak ręką od­jął. Przy­spie­szył pra­cę. Wła­śnie mie­rzył się z dwo­ma wy­ra­za­mi o de­cy­du­ją­cym zna­cze­niu. Błę­kit­ne li­te­ry ukła­da­ły się w zle­pek:

PFNVTHSSG ACOR­DU­QKC­TYHK

Wła­dy­sław z emo­cji za­czął co­raz czę­ściej po­peł­niać błę­dy, my­li­ły mu się ko­lum­ny, raz po raz mu­siał się co­fać, co tyl­ko po­tę­go­wa­ło iry­ta­cję. Li­te­ry mi­go­ta­ły mu przed ocza­mi. Sa­piąc i po­cąc się, do­brnął wresz­cie do koń­ca i spoj­rzał na swo­je dzie­ło. Klu­czo­we wy­ra­zy brzmia­ły:

ALE­XAN­DER ZVIERZ­CHO­VSKI

***

– Nie są­dzi­łem, że zo­ba­czy­my się jesz­cze w War­sza­wie. Cóż ta­kie­go się sta­ło, że na­le­gał pan na oso­bi­ste spo­tka­nie? Nie mu­szę chy­ba mó­wić, jak bar­dzo to na­ra­ża…

– Bę­dzie pan ła­skaw da­ro­wać so­bie po­ucze­nia, puł­kow­ni­ku. Nie za­wra­cał­bym panu gło­wy, gdy­by spra­wa była bła­ha.

– Cze­mu za­tem za­wdzię­czam ten za­szczyt?

– Mamy pro­blem. Włoch nie pra­co­wał sam. Wy­glą­da na to, że za­nim zło­ży­łem mu wi­zy­tę w ho­te­lu, zdą­żył prze­ka­zać ko­muś wia­do­mość.

– Niech to szlag! Jak się pan do­wie­dział?

– Zbo­cze­nie za­wo­do­we. Przed wy­jaz­dem chcia­łem ro­zej­rzeć się raz jesz­cze po miej­scach, w któ­rych naj­czę­ściej by­wał Vir­le­one. In­tu­icja mnie nie za­wio­dła, oka­za­ło się, że w ko­ście­le przy Świę­to­jań­skiej miał skrzyn­kę kon­tak­to­wą, w któ­rej zo­sta­wił mel­du­nek. Ode­bra­ła go za­kon­ni­ca, sza­ryt­ka.

– Nie do­ce­ni­li­śmy prze­ciw­ni­ka. Nie są­dzi­łem, że mają też agent­ki w ha­bi­tach.

– Ta sio­stra to tyl­ko po­sła­niec, jej za­cho­wa­nie wska­zy­wa­ło, że jest ama­tor­ką. Szu­ka­my tego, kto ją wy­słał. Czy przy­niósł pan li­stę, o któ­rą pro­si­łem?

– Ow­szem. We­dług wy­wia­dow­ców III Od­dzia­łu Kan­ce­la­rii Oso­bi­stej Jego Ce­sar­skiej Mo­ści to na­zwi­ska wszyst­kich za­gra­nicz­nych du­chow­nych prze­by­wa­ją­cych obec­nie w War­sza­wie.

– Tu­taj, puł­kow­ni­ku, to ten. Jego szu­ka­my, za­trzy­mał się u sióstr mi­ło­sier­dzia na Tam­ce. Ra­dzę na po­czą­tek ob­jąć za­kład ści­słą ob­ser­wa­cją. Nie moż­na do­pu­ścić, żeby te in­for­ma­cje opu­ści­ły gra­ni­ce Kró­le­stwa.

– Gu­éu­el­le? Li­kwi­da­cja na­stęp­ne­go księ­dza wzbu­dzi po­dej­rze­nia, nikt nie na­bie­rze się dwa razy na szty­let­ni­ków.

– Mam lep­szy po­mysł. Pa­mię­ta pan nie­uda­ny za­mach na ge­ne­ra­ła Ber­ga w ze­szłym roku?

***

Za­mknął oczy i po­chy­lił gło­wę. Po­wo­li wcią­gnął po­wie­trze, po­zwa­la­jąc, aby aro­mat roz­szedł się po noz­drzach. De­li­kat­nie za­krę­cił kie­lisz­kiem i po­wą­chał raz jesz­cze. Cza­sza w kształ­cie tu­li­pa­na sku­pia­ła woń wy­dzie­la­ną przez ru­bi­no­wy płyn. Wy­raź­nie do­mi­no­wa­ły w nim nuty ko­rze­ni i cy­tru­sów. Wła­dy­sław umo­czył usta, cze­ka­jąc, aż wra­że­nie na koń­cu ję­zy­ka do­peł­ni i pod­kre­śli do­zna­nia za­pa­cho­we.

– Miło wi­dzieć, że wiesz, jak na­le­ży sma­ko­wać szla­chet­ne owo­ce win­ne­go krze­wu i pra­cy rąk ludz­kich. – Gu­éu­el­le przy­glą­dał się za­war­to­ści swo­je­go kie­lisz­ka pod świa­tło, oce­nia­jąc bar­wę i przej­rzy­stość trun­ku. Prze­szli na ty w po­ło­wie po­przed­niej bu­tel­ki.

– „Każ­dy czło­wiek sta­wia naj­pierw do­bre wino, a gdy się na­pi­ją, wów­czas gor­sze. Ty za­cho­wa­łeś do­bre wino aż do tej pory” – Wła­dy­sław, roz­pie­ra­jąc się wy­god­nie na krze­śle, za­cy­to­wał sta­ro­stę we­sel­ne­go z Kany Ga­li­lej­skiej. Al­ko­hol miał ide­al­ną tem­pe­ra­tu­rę. Garb­ni­ki spra­wia­ły, że ję­zyk wy­da­wał się nie­co szorst­ki, ale cierp­kość była do­sko­na­le zba­lan­so­wa­na.

– No pro­szę, jak do­brze się ro­zu­mie­my! – Fran­cuz po­ki­wał gło­wą z uzna­niem. Rap­tem spo­waż­niał. – Prze­my­śla­łeś moją pro­po­zy­cję?

Klo­no­wiej­ski za­wa­hał się, nim od­po­wie­dział. Po za­po­zna­niu się z tre­ścią od­szy­fro­wa­nej wia­do­mo­ści Gu­éu­el­le po­sta­no­wił wy­je­chać z War­sza­wy. Za­mie­rzał nie­zwłocz­nie udać się do Rzy­mu, aby zdać prze­ło­żo­nym re­la­cję ze swo­jej mi­sji i prze­ka­zać od­kry­cia ojca Mat­teo do­ty­czą­ce dzia­łal­no­ści po­dwój­ne­go agen­ta w su­tan­nie, któ­ry krzy­żu­je szy­ki Wa­ty­ka­nu. Za­bi­ty wło­ski je­zu­ita nie ujaw­nił wpraw­dzie jego na­zwi­ska, ale opi­sał efek­ty współ­pra­cy wia­ro­łom­cy z car­ską taj­ną po­li­cją. Ksiądz Phi­lip­pe są­dził, że Vir­le­one zgi­nął, bo od­krył lub był bli­ski od­kry­cia toż­sa­mo­ści zdraj­cy. Nie było na­to­miast wąt­pli­wo­ści co do roli, jaką ów szpieg ode­grał w spi­sku wy­mie­rzo­nym w pol­ską emi­gra­cję. I w tym miej­scu za­czy­nał się dy­le­mat Wła­dy­sła­wa, Gu­éu­el­le bo­wiem za­chę­cał do­mi­ni­ka­nia do wspól­ne­go wy­jaz­du i wstą­pie­nia na sta­łe w sze­re­gi wy­wia­du pa­pie­skie­go.

– Ta per­spek­ty­wa jest ku­szą­ca, ale za­sta­na­wiam się, czy ra­czej nie po­wi­nie­nem po­je­chać do Pa­ry­ża, by ostrzec ro­da­ków przed tym pro­wo­ka­to­rem Zwierz­chow­skim. – Wła­dy­sław do­pił ostat­ni łyk i od­sta­wił kie­li­szek.

– Skąd pew­ność, że cię po­słu­cha­ją? – W gło­sie księ­dza po­brzmie­wa­ły wąt­pli­wo­ści. – A poza tym, de­ma­sku­jąc Zwierz­chow­skie­go, zbi­jesz tyl­ko jed­ne­go pion­ka, a nam cho­dzi o jego mo­co­daw­ców. Pra­cu­jąc ra­zem, mamy więk­sze szan­se. Po­wiedz szcze­rze, nie od­po­wia­da ci taka służ­ba?

– Wprost prze­ciw­nie, wy­da­je mi się, że czu­ję na­wet po­wo­ła­nie w tym kie­run­ku.

– No więc w czym rzecz? Na­dal chcesz wo­jo­wać z ca­rem u boku księ­dza Brzó­ski?

– Nie, od tego po­my­słu już mnie od­wio­dłeś. Za­sta­na­wiam się tyl­ko, czy nie uda­ło­by mi się sku­tecz­niej po­wstrzy­mać agen­tów Tre­po­wa, dzia­ła­jąc poza wa­szy­mi struk­tu­ra­mi, któ­re, jak wi­dać, są roz­pra­co­wa­ne przez wro­ga.

– A za­tem cały czas my­ślisz przede wszyst­kim ka­te­go­ria­mi spra­wy pol­skiej…

Fran­cuz nie do­koń­czył, bo do po­ko­ju we­szła sio­stra Ma­rian­na.

– No pięk­nie! Zo­sta­wić was na chwi­lę i od razu na sto­le po­ja­wia­ją się bu­tel­ki! – za­wo­ła­ła ener­gicz­nie sza­ryt­ka. – Po tym an­cy­mo­nie, moim ku­zy­nie, mo­głam się spo­dzie­wać naj­gor­sze­go, ale że ksiądz od­da­je się zgub­ne­mu na­ło­go­wi opil­stwa, to by mi do gło­wy nie przy­szło!

– No co też sio­stra mówi, ja­kie­mu na­ło­go­wi? My so­bie z umia­rem de­gu­stu­je­my Boże dary, roz­trzą­sa­jąc waż­kie te­ma­ty, a tu ta­kie oskar­że­nia? – Gu­éu­el­le do­bro­tli­wie po­gro­ził za­kon­ni­cy pal­cem. – „Nie sądź­cie, aby­ście nie byli są­dze­ni”!

– Pro­rok Iza­jasz mówi wy­raź­nie: „Bia­da tym, któ­rzy są bo­ha­te­ra­mi w pi­ciu wina i śmiał­ka­mi w mie­sza­niu sy­ce­ry!” – Sio­stra Woj­nył­ło wpa­da­ła w ka­zno­dziej­ski za­pał. – A sam Pan Je­zus w Ewan­ge­lii we­dług Świę­te­go Łu­ka­sza ostrze­ga: „Uwa­żaj­cie na sie­bie, aby wa­sze ser­ca nie były ocię­ża­łe wsku­tek ob­żar­stwa, pi­jań­stwa i trosk do­cze­snych, żeby ten dzień nie spadł na was znie­nac­ka jak po­trzask”!

Wła­dy­sław na wi­dok…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej