36,90 zł
„…bądźcie więc przebiegli jak węże…”
Dominikanin Władysław Klonowiejski w czasie kasaty klasztoru po powstaniu styczniowym ucieka Rosjanom
i wplątuje się w aferę szpiegowską. Trafia do tajnych służb Watykanu i tropi zdrajcę, z którym ma prywatne
porachunki, ocierając się przy tym o wielką politykę drugiej połowy XIX w.
Jego sojusznikiem okaże się pewien warszawski cwaniak, wielbiciel cudzych żon i portfeli. Zamachy, intrygi
i pojedynki staną się odtąd chlebem powszednim polskiego zakonnika, a targana konfliktami Europa areną
walki nie tylko o niepodległość Ojczyzny, ale też o jego własną duszę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 289
Agent jego świątobliwości
© 2020 Karol Kowal
© 2020 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja: Karina Stempel-Gancarczyk
Korekta: Agnieszka Pietrzak
eBook: Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Paweł Gierula
Ilustracja: Jan Jasiński
ISBN 978-83-65904-79-9
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 65 43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Mojej żonie Katarzynie
Gdyby lżył mnie nieprzyjaciel,
z pewnością bym to znosił;
Gdyby powstawał przeciw mnie ten, co mnie nienawidzi,
ukryłbym się przed nim.
Ale to jesteś ty, mój rówieśnik,
mój zaufany przyjaciel,
Z którym żyłem w słodkiej zażyłości,
chodziliśmy po domu Bożym w świątecznym orszaku.
Psalm 55, 13–15
(cyt. za: www.brewiarz.pl)
Europa jest to stara wariatka i pijaczka, która co kilka lat robi rzezie i mordy bez żadnego rezultatu ni cywilizacyjnego, ni moralnego. Nic postawić nie umie – głupia jak but, zarozumiała, pyszna i lekkomyślna. Kiedy do innej części świata robiłem wycieczkę, nie wiedziałem, jak listy adresować do Europy, bo adresując do Rz[eczy]pospolitej – list dochodził do Cesarstwa, do Danii – list szedł do Niemiec, do Austrii – list szedł gdzie indziej, i tak zawsze – a za to kilkadziesiąt milionów trupa, łez i opchanych worków fałszywą monetą.
Cyprian Kamil Norwid,Z listu do Konstancji Górskiej (1882)
(cyt. za: „Gorzki to chleb jest polskość”. Wybór myśli politycznych i społecznych, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1984, s. 122)
Wojna jest zwielokrotnionym uzewnętrznieniem tych namiętności ludzkich, które podczas pokoju pozostają nie uzewnętrznione. (…) To, co dzieje się po obydwóch stronach frontu, wie tylko niebo. Na ziemi pozostaje łgarstwo, fałsz, przeinaczane fakty, tendencyjna kronika wypadków, wrzaskliwe uogólnienia.
Józef Mackiewicz,Sprawa pułkownika Miasojedowa
Wydawnictwo Kontra, Londyn 2007, s. 295–296
Warszawa, listopad 1864
Ból.
Dobrze, niech boli. Ma boleć.
Im mocniej, tym lepiej. Byle zachować ostrość myśli, uczepić się czegoś, czegokolwiek, co byłoby dowodem, że to nie sen: zatopiony w półmroku refektarz, skąpo oświetlony jedynie kilkoma rachitycznymi płomieniami świec, podłużne cienie na ścianach, skupienie malujące się na twarzach postaci w białych habitach, mgiełka oddechów rozpływająca się w chłodnym powietrzu, atmosfera oczekiwania.
Ojciec Władysław Klonowiejski wpatrywał się intensywnie w dowódcę Rosjan, którzy tuż przed północą otoczyli klasztor przy ulicy Freta. Żołnierze załomotali kolbami w furtę i zapędzili zaspanych zakonników do sali jadalnej. Epolety na mundurze oficera wskazywały na rangę pułkownika. Słowa towarzyszącego mu anemicznego urzędnika odbijały się od łukowych sklepień pomieszczenia. Kancelista po sprawdzeniu listy obecności poinformował zgromadzonych, że jest wysłannikiem specjalnej komisji rządowej, powołanej rozkazem namiestnika Królestwa Polskiego generała Fiodora Berga i działającej pod przewodnictwem księcia Włodzimierza Czerkaskiego, dyrektora resortu spraw wewnętrznych i duchownych. Tytuły, paragrafy, pełna zgodność z procedurami.
Monotonny głos biurokraty kontrastował ze sprężystą, wyprostowaną jak struna figurą oficera, bacznie lustrującego spojrzeniem każdego z obecnych. Przedstawił się jako Mirkowicz, wysłannik sztabu generalnego, i oznajmił łamaną polszczyzną, że na mocy carskiego ukazu z dnia takiego a takiego dominikański klasztor w Warszawie zostaje zamknięty za udział w rozruchach przeciwko rządowi. Bracia jeszcze tej nocy będą wywiezieni koleją warszawsko-wiedeńską do klasztoru w Gidlach w powiecie piotrkowskim, dlatego mają niezwłocznie przygotować się do podróży. Cały majątek klasztoru przechodzi na rzecz skarbu Jego Cesarskiej Mości.
Szubrawcy, pomyślał ojciec Władysław, zgrzytając zębami. Zaciskał pięści tak mocno, że paznokcie wrzynały się głęboko we wnętrze dłoni. Napięte do granic wytrzymałości mięśnie bolały. Niech bolą. Ten ból utrzymywał umysł w ryzach, pozwalał stłumić odruch rzucenia się do przodu i wyrżnięcia w mordę Moskala. Bijąc z zaskoczenia, mógłby trochę pokancerować tego dumnego kacapa, nim zdołano by go odciągnąć… Opanuj się, na miłość Boską! Nie czas na to! Chryste, pomóż oddalić tę pokusę… Grunt to zdobyć więcej informacji. Skupić się i działać metodycznie.
Od trzech miesięcy, kiedy za mury klasztorne dotarła wiadomość o powieszeniu na stokach Cytadeli przywódców powstania styczniowego, bracia zastanawiali się, jak surowe będą represje. Spodziewali się śledztwa, być może pojedynczych aresztowań, nikt jednak nie przewidział kasaty całego domu zakonnego. Likwidacja i rabunek w świetle prawa, wrzało w umyśle Klonowiejskiego, grabież z zachowaniem pozorów nienagannej grzeczności.
Ojciec Władysław wziął głęboki wdech i powoli, bardzo powoli wypuścił powietrze, rozluźniając przy tym mięśnie. Zmusił się do przybrania pokornego wyrazu twarzy. Ręce włożył pod szkaplerz. Ból nieznacznie ustępował. Spokój, tylko spokój. Podszedł do oficera.
– Panie pułkowniku, ile mamy czasu? O której odjeżdża pociąg? – zapytał po rosyjsku z bezbłędnym akcentem, starając się nadać tonowi głosu możliwie niewinne brzmienie.
– O piątej dwadzieścia pięć – rzucił oschle Mirkowicz, z początku podejrzliwie przyglądając się zakonnikowi. Stojący przed nim mężczyzna nie wyróżniał się niczym szczególnym. Na oko nie przekroczył trzydziestki, był średniego wzrostu, z lekką nadwagą. Uwagę Rosjanina zwróciło bystre spojrzenie dominikanina. – Ruszamy stąd o wpół do piątej.
– Czy zabierzecie wszystkich? Kto zajmie się świątynią po naszym wyjeździe? – Było coś w wyglądzie czy zachowaniu pytającego, co wzbudzało sympatię pułkownika. Język, jakim posługiwał się duchowny, zdradzał staranne wykształcenie, być może także korzenie szlacheckie.
Mirkowicz chwilę się wahał, wreszcie porzucił postawę służbisty.
– No tak, kogoś tam trzeba będzie zostawić do opieki nad kościołem – powiedział, rozluźniając się i wyjmując papierośnicę.
– Tych dwóch staruszków może nie znieść trudów nocnej podróży.
– Dobrze, ci mogą zostać, jeśli przełożony klasztoru się zgodzi.
– A jak będą odprawiać nabożeństwa? Jego Cesarska Mość nie będzie chyba ucztował jak biblijny Baltazar, zatem w carskim skarbcu nie przydadzą się nasze utensylia liturgiczne… – Ojciec Władysław wyjął z zanadrza zapałki, którymi zazwyczaj zapalał świece, i podał ogień pułkownikowi.
– Niech wam będzie, zostawimy im te naczynia. – Mirkowicz zaczął zdradzać objawy zniecierpliwienia. – Tylko proszę już iść się pakować.
W czasie przygotowań dominikanów do podróży pułkownik odebrał od przeora księgi inwentarzowe oraz wszystkie pieniądze z kasy. Zaprotokołowano przekazanie wypisu bankowego na kwotę ponad czternastu tysięcy, a także kilkuset rubli w gotówce. Kiedy bracia po spakowaniu niezbędnych rzeczy zgromadzili się ponownie w refektarzu, ich cele zamknięto i opieczętowano.
Klonowiejski, z niewielką sakwą przewieszoną przez ramię, zbliżył się do jednego z zakonników, którzy mieli zostać w klasztorze. Ojciec Feliks był mistrzem nowicjatu, kiedy Władysław siedem lat temu wstępował do zgromadzenia. Od tamtej pory bardzo przywiązał się do starego kapłana, który był jego stałym spowiednikiem i kierownikiem duchowym. Zbliżyło ich wspólne zainteresowanie początkami życia monastycznego, sędziwy starzec zaszczepił swemu podopiecznemu zamiłowanie do lektury dzieł Ojców Pustyni.
– Pobłogosławi mnie ojciec na drogę? – zapytał Władysław, przyklękając.
Ojciec Feliks uczynił w powietrzu znak krzyża i pochylił się nad młodzieńcem. W oczach zaszkliły mu się łzy.
– Nie narób głupstw, Władku. Będę się za ciebie modlił.
– A czy to wszystko nie jest głupstwem, ojcze? Jak w tych okolicznościach rozeznać, która droga jest właściwą?
– Ufaj Panu. Wsłuchuj się w to, co On próbuje ci przekazać. – Ojciec Feliks ważył słowa. Przeczuwał, że widzą się ostatni raz. – I co by się nie działo, pamiętaj, że naszym głównym zadaniem jest nieustanne poszukiwanie Prawdy. Prawda nas wyzwoli. Z niewoli naszego grzechu i ze wszystkich ziemskich okowów. Niech cię Bóg prowadzi.
– Bóg zapłać, ojcze. Dziękuję za wszystko… – Dalsze słowa uwięzły Władysławowi w gardle. Uścisnął serdecznie starca i wyszedł z resztą braci.
Na ulicy czekało pięć powozów, a w każdym z nich uzbrojona eskorta złożona z dwóch żołnierzy i policjanta. Było nadal ciemno, kiedy ruszyli w kierunku Dworca Wiedeńskiego.
Po dotarciu na miejsce okazało się, że Rosjanie zwożą zakonników z całego miasta. Duchowni stłoczeni na peronie stanowili wielobarwny tłum. Ojciec Władysław rozpoznawał poszczególne zgromadzenia po charakterystycznych elementach stroju: trynitarzy noszących białe szkaplerze z czerwono-niebieskim krzyżem na piersi, augustianów w czarnych habitach, brodatych kapucynów w brązowych szatach z długimi kapturami, karmelitów bosych z różańcami przy skórzanych paskach i bernardynów przepasanych białymi sznurami z trzema węzłami, symbolizującymi śluby posłuszeństwa, ubóstwa i czystości.
Dominikanie z Freta byli jedną z ostatnich grup przywiezionych na dworzec. Klonowiejski ze współbraćmi przeciskał się przez tłum, powiększający się jeszcze o pasażerów opuszczających pociąg, który przed chwilą wjechał na stację. Z wagonu pierwszej klasy wysiadło elegancko odziane małżeństwo. Para rozmawiała po niemiecku, a Władysław mimochodem usłyszał fragment ich rozmowy.
– Mówiłem ci, że w Warszawie jest teraz bezpiecznie. – Mężczyzna w cylindrze próbował uspokoić swoją towarzyszkę, nerwowo rozglądającą się po peronie. – Zresztą nie zabawimy tu długo. Pociąg do Petersburga odjeżdża za kilka godzin, musimy tylko dostać się na dworzec po drugiej stronie Wisły. Podobno otwarto już ten nowy most…
Władysław nie słuchał dłużej. Kątem oka zobaczył tragarzy układających na peronie kufry podróżne, wyładowywane z pociągu. Podjął błyskawiczną decyzję. Złapał za ramię jednego z eskortujących sołdatów.
– Panie, za pilną potrzebą… Proszę was, dobrodzieju, gdzie by tu można? – Tym razem jego rosyjski przypominał uliczną gwarę. Wymowny grymas na twarzy sugerował, jak szybko musi udać się w ustronne miejsce.
– A skąd ja mam wiedzieć gdzie? Tam idź, w zaułek, tylko szybko! – Prostackie oblicze żołnierza wyrażało zniecierpliwienie, ale i zrozumienie. Wiadomo, ludzka rzecz.
Ojciec Klonowiejski podziękował i poszedł we wskazanym kierunku. Żołdak krzyknął do oficera, że zaraz dołączą do grupy. Władysław zniknął w cieniu, za rogiem jednego z kolejowych budynków. Zrzucił kapę, podwinął habit i szybko zdjął go przez głowę. Pod spodem miał świeckie ubranie, które przywdział w celi, kiedy kazano mu iść się pakować. Zwinął szatę zakonną i upchnął w podręcznej torbie. Zdradzić go mogła tonsura, ale i o tym pomyślał zawczasu. Wyjął zza pazuchy czapkę, zabraną furmanowi wiozącemu mnichów na dworzec. Nieustannie ziewający woźnica zdjął ją po drodze, żeby się podrapać, a że musiał akurat ściągnąć lejce, rzucił niedbale nakrycie głowy obok siebie na kozła. Zaspany chłop nawet się nie zorientował, kiedy dominikanin przywłaszczył sobie jego maciejówkę, wysiadając z powozu. Władysław założył czapkę, mając nadzieję, że nie ma w niej wszy.
Wyjrzał zza węgła, kryjąc twarz pod daszkiem. Zauważył, że żołnierz, który miał go pilnować, pali papierosa i patrzy akurat w przeciwną stronę. Wymknął się ukradkiem z zaułka i zagadnął bagażowych:
– Te kufry to tych państwa, co jadą na petersburski?
– Tak, a bo co?
– A nic, mówili, żebym dopilnował. Dajcie, pomogę.
Władysław złapał za jeden z uchwytów i uginając się pod ciężarem skrzyni, odszedł z tragarzami. Kiedy opuszczali peron, obejrzał się raz jeszcze i dostrzegł, że jego dozorca zerka na dworcowy zegar, po czym idzie w stronę zaułka. Przyspieszył kroku, czym naraził się na przekleństwa mężczyzn niosących kufry.
– A nieście sobie sami, skoro tak – powiedział, puszczając rączkę, i popędził w kierunku wyjścia.
Kiedy wybiegł na ulicę, zaczął gorączkowo rozglądać się dokoła, zastanawiając się, co począć dalej. Nagle przeszedł go dreszcz, kiedy poczuł czyjąś dłoń na ramieniu.
– Ojcze… – Głos brzmiał znajomo. Władysław powoli odwrócił się i zobaczył wąsatego mężczyznę w kolejarskim uniformie. Nie mógł przypomnieć sobie tej twarzy.
– Pan mnie z kimś pomylił – odpowiedział ostrożnie.
– Proszę się nie obawiać, rozpoznałem ojca, ale chcę pomóc. Tu nie jest bezpiecznie.
– Skąd pan mnie zna?
– Z kościoła. Ojciec zawsze takie ładne kazania na Freta mówił, a i spowiadałem się u ojca kilka razy. Chodźmy, ukryję ojca.
Klonowiejski nie miał innego pomysłu, podążył więc za kolejarzem w stronę wejścia służbowego do budynku dworca. Przeszli przez wąski korytarz i wąsacz otworzył drzwi do jakiegoś ciemnego kantorka.
– Proszę się tu schować, przyjdę po ojca, jak ucichnie zamieszanie. – Kolejarz wyjął z kieszeni zawiniątko i podał Władysławowi. – Pewnie nic ojciec nie jadł, a to może potrwać jakiś czas.
– Nie wiem, jak panu dziękować.
– Nie ma za co. Proszę cierpliwie czekać.
Kolejarz wyszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz. Ojciec Władysław dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Wspomnienie ostatnich godzin, nieprzespana noc i niepewność co do dalszych losów wyssały z niego resztki sił. Odmówił modlitwę dziękczynną, zjadł kawałek chleba, który otrzymał od kolejarza, i zasnął skulony na podłodze, z torbą pod głową.
***
Jedynie szelest sutanny zakłócał ciszę korytarza pogrążonego we śnie Hotelu Polskiego. Numerów pokoi nie sposób było odczytać, hol zalewała słaba poświata księżyca, sącząca się z trudem przez nieliczne okna. Gruby dywan skutecznie tłumił kroki postaci ostrożnie mijającej kolejne drzwi. Siódme po lewej, to tutaj. Mężczyzna nachylił się w stronę framugi i dyskretnie zapukał, dwa razy szybko, trzy razy wolno, po czym odsunął się od drzwi, które uchyliły się bezgłośnie.
Wnętrze pokoju oświetlała lampa eterowa wisząca na ścianie. Lokator bez słowa wpuścił nocnego gościa, szybkim spojrzeniem omiótł korytarz i odezwał się szeptem dopiero po starannym zamknięciu drzwi.
– Myślałem, że ksiądz już nie przyjdzie.
Cios puginałem w tchawicę był dla gospodarza zupełnym zaskoczeniem. Zachwiał się, z rany trysnęła krew. Przybysz podtrzymał go za ramiona, by uniknąć rumoru upadającego ciała. Powoli ułożył je na podłodze, wyjął nóż z szyi i wbił go w pierś ofiary aż po rękojeść. W zasadzie pierwsze uderzenie byłoby wystarczające, ostrze sztyletu dla pewności pokryto strychniną, jednak zabójcy zależało na osiągnięciu teatralnego efektu. W podobny sposób mordowali funkcjonariusze V Oddziału Żandarmerii, organizacji dywersyjnej polskiego państwa podziemnego. Słynni warszawscy sztyletnicy wykonywali wyroki śmierci na przedstawicielach rosyjskich władz, donosicielach, kolaborantach i carskich agentach. Wprawdzie po zakończeniu powstania przywódca zamachowców został aresztowany, ale było prawdopodobne, że niedobitki oddziału wciąż grasowały po mieście. Zbrodnia w hotelu, upozorowana na mokrą robotę Polaków, tylko uwiarygodni informację o reaktywowaniu Rządu Narodowego.
Mężczyzna w sutannie zaczął metodycznie przeszukiwać pokój. Światło kinkietu odbijało się w jego łysinie. Skrupulatnie wertował papiery leżące na biurku i zawartość eleganckiego sakwojaża. Nieboszczyk zameldowany był w hotelu jako Matteo Virleone, włoski jezuita. Dokumenty potwierdzały, że oficjalnym powodem wizyty ojca Matteo w Warszawie była pielgrzymka do obrazu Matki Bożej Łaskawej, znajdującego się w pojezuickim kościele przy ulicy Świętojańskiej. Cudami słynący wizerunek Mater Gratiarum Varsaviensis stanowił obiekt zawodowego zainteresowania duchownego, Virleone legitymował się bowiem jako historyk i konserwator dzieł sztuki, woził z sobą liczne broszury o malarstwie sakralnym, jego profesja wyjaśniała też obecność w bagażu buteleczek z różnymi chemicznymi preparatami.
Jednak morderca szukał w rzeczach swojej ofiary czegoś innego. Kiedy spotkali się poprzedniego dnia, Włoch powiedział mu, że dokonał znaczącego odkrycia związanego z aktualną sytuacją polityczną w Kongresówce, o którym musi jak najszybciej powiadomić swoich przełożonych. Łysy ksiądz przekonał go, aby wstrzymał się z tym, dopóki wspólnie nie przeanalizują zdobytych materiałów. Teraz próbował sprawdzić, ile tak naprawdę ojcu Matteo udało się dowiedzieć. W podwójnym dnie torby podróżnej znalazł wreszcie to, czego szukał. Schował do kieszeni złożony plik zapisanych kartek oraz niewielką książeczkę, na pierwszy rzut oka wyglądającą jak modlitewnik.
Podszedł do trupa, pochylił się nad nim i sięgnął po łańcuszek ukryty pod nocną koszulą denata. Zdjął z szyi Virleonego zakrwawiony medalik. Nie musiał wytężać wzroku, aby rozpoznać wzór wybity na złotej zawieszce. Wiedział, co na niej jest, pod sutanną nosił bowiem taką samą ozdobę. Kształt krzyża z ostro zakończoną podstawą dzielił owalną powierzchnię błyskotki na cztery części, w których znajdowały się litery. Po uważniejszym przyjrzeniu się widać było, że to w istocie miecz, którego gardę stanowiły ramiona krzyża. W górnych polach po obu stronach rękojeści dało się odczytać dwie litery C, natomiast w dolnej części obok klingi widniały E i G.
Zabrał medalik i zgasił lampę. Kardynał będzie niepocieszony, pomyślał, zamykając za sobą drzwi pokoju.
***
Siostra Marianna Wojnyłło miała zielone oczy i twarz anioła. Mężczyźni, ujrzawszy ją po raz pierwszy, ciężko wzdychali nad wyrokami Opatrzności, zgodnie z którymi niewiasta obdarzona tak wyjątkową urodą została powołana akurat do życia konsekrowanego. Ich zachwyt topniał jednak przy bliższym poznaniu, kiedy okazywało się, że Stwórca nie poskąpił szarytce również nieprzeciętnego intelektu, idącego w parze z dość wybuchowym charakterem. Jegomość, który byłby na tyle nieostrożny, aby wdać się w dłuższą rozmowę z zakonnicą, przekonywał się szybko, że wyznaje ona nowatorskie poglądy na wiele kwestii. Godziła rolę kobiety ambitnej, postępowej, o szerokich zainteresowaniach z żarliwą wiarą i przywiązaniem do katolickich wartości. Z wypiekami na twarzy czytywała pisma pierwszych polskich emancypantek, działała aktywnie w kościelnym towarzystwie krzewienia trzeźwości, propagowała wegetarianizm, dbałość o higienę osobistą i hojnie rozdawała medaliki oraz szkaplerze, wedle objawień mniszek z jej rodzimego Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia Świętego Wincentego à Paulo.
Pacjenci i lekarze Szpitala Świętego Rocha przy Krakowskim Przedmieściu, w którym siostra Marianna pracowała jako pielęgniarka, z jednej strony oczarowani byli jej wdziękiem, z drugiej zaś z niedowierzaniem słuchali wygłaszanych zmysłowym altem tyrad na temat zasad zdrowego odżywiania, zalet częstego korzystania z miejskiej łaźni oraz regularnej spowiedzi i całkowitej abstynencji. Zakonnica ostatecznie przyczyniała się do wzrostu pobożności swoich rozmówców, bowiem po jakimś czasie każdy z nich na kolanach dziękował Bogu, że oszczędził On światu tego dopustu, aby to niezwykłe stworzenie zostało czyjąkolwiek żoną. Siostra Wojnyłło była przy tym naprawdę troskliwą i sumienną sanitariuszką, swoje obowiązki wypełniała z ogromnym zapałem i poświęceniem, czym zjednywała sobie otoczenie, mimo iż obawiano się jej kategorycznych opinii.
Ojciec Władysław, idąc aleją Jerozolimską w stronę Traktu Królewskiego, rozmyślał o fenomenie zielonookiej piękności. Była jego kuzynką ze strony matki i jedyną żyjącą osobą z bliższej rodziny. Odkąd oboje poświęcili życie Bogu i trafili do różnych warszawskich konwentów, widywali się rzadko, ale nie przepuścili żadnej okazji, żeby się pokłócić. Marianna, wykorzystując zdolności językowe dominikanina, zadręczała go prośbami o tłumaczenie artykułów z zagranicznych magazynów medycznych, prenumerowanych przez szpitalną czytelnię. Władysław niemiłosiernie wyśmiewał nowomodne naukowe koncepcje, którymi zachłystywała się szarytka, jak na przykład tę, że pijaństwo jest w istocie jednostką chorobową, a osoby nadużywające trunków powinno się kierować na leczenie. Do jej wywodów na temat cudownych właściwości różnych dewocjonaliów także odnosił się z rezerwą, piętnując „magiczne”, jak je określał, podejście do prawd wiary. Darzył siostrę Mariannę braterskim uczuciem, lecz traktował jej poglądy z przymrużeniem oka, czym doprowadzał krewniaczkę do szewskiej pasji.
Uśmiechnął się, przypominając sobie ich sprzeczki. W obliczu wydarzeń ostatniej nocy te wspomnienia wydawały się wprost nierealne. Po ucieczce z peronu nie był mu dany długi odpoczynek, bowiem wąsaty kolejarz wrócił po niespełna godzinie. Kiedy usłyszał, że Klonowiejski wybiera się na wschód, zaopatrzył go w list polecający do znajomego urzędnika Kolei Warszawsko-Petersburskiej z prośbą, aby ten zapewnił mnichowi bilet do Białegostoku. Władysław musiał tylko dostać się na dworzec po praskiej stronie Wisły przez niedawno otwarty most żelazny, od nazwiska projektanta zwany Kierbedziakiem, gdyż niewielu warszawian kwapiło się używać oficjalnej nazwy, nadanej na cześć cara. Zbiegły zakonnik zamierzał wysiąść w Małkini i odnaleźć jedyny walczący nadal na Podlasiu polski oddział, dowodzony przez księdza Stanisława Brzóskę. Skoro zaborcy posunęli się do zamknięcia i grabieży klasztorów, to walka z nimi nie może się zakończyć złożeniem broni i posłusznym wykonywaniem poleceń. Dominikanin, choć wiedział, że sprawa jest przegrana, był zdecydowany zasilić szeregi ostatnich powstańców. Liczył, że jakieś zrządzenie Boże odmieni jeszcze losy kampanii. Chciał jednak przed opuszczeniem stolicy pożegnać się z kuzynką.
Miasto powoli budziło się do życia. Mijał latarników gaszących gazowe lampy uliczne oraz dorożki coraz gęściej zapełniające ulice. W rześkie powietrze poranka wdzierał się zapach końskiego nawozu. Świtało już i Władysław pomyślał, że czas odmówić jutrznię. Skręcił w Nowy Świat, kierując kroki do kościoła Świętego Krzyża. W świątyni tej posługiwali księża misjonarze; Klonowiejski był ciekaw, czy i to zgromadzenie dosięgła kasata. Miał też nadzieję spotkać siostrę Mariannę, wiedział bowiem, że zazwyczaj po nocnym dyżurze w szpitalu szarytka wstępowała tam na ranne modlitwy.
Intuicja go nie zawiodła, w głównej nawie od razu spostrzegł charakterystyczny biały kornet. Usiadł w ławce obok i wyjął z torby brewiarz. Kiedy skończyli oficjum, Marianna podniosła wzrok znad psałterza i utkwiła we Władysławie pytające spojrzenie. Ze zdziwieniem patrzyła na jego cywilne ubranie. Jej źrenice w skąpo oświetlonym wnętrzu bazyliki wyglądały jak dwa szmaragdy.
– Nie tutaj, chodźmy gdzieś na bok – szepnął.
Kościół był niemal pusty, nie licząc kilku dam odzianych w czarne suknie. Polki, mimo zakazu władz, nie zaprzestały noszenia oznak żałoby narodowej, choć groziły za to surowe represje, łącznie z zatrzymaniem w policyjnym cyrkule. Przy jednej z kolumn minęli się z pucułowatym mężczyzną w okularkach w drucianej oprawce, z plikiem papierów pod pachą. Z szacunkiem skłonił się im i poszedł w kierunku schodów prowadzących na chór. Władysław rozpoznał w nim Moniuszkę, który, jak mówiono na mieście, powrócił do przerwanej przez wybuch powstania pracy nad nową operą. Po chwili dobiegł ich uszu subtelny dźwięk organów, na których kompozytor zaczął improwizować jakąś frazę przedziwnej urody. Z wiodącego tenorowego głosu wyłoniła się muzyka przypominająca dźwięki nakręcanej pozytywki. Powolny, majestatyczny rytm poloneza w minorowej tonacji wypełnił wnętrze kościoła. Artysta zmieniał rejestry instrumentu, włączał kolejne piszczałki, po czym raptem przerwał, zapewne aby zanotować coś na pięciolinii. Przystanęli w bocznej nawie za filarem.
– Mój Boże, Władku, tak się boję. Tutejszych księży zabrali prawie wszystkich, w środku nocy, tłumacząc to reformą klasztorów w całym Królestwie! Podobno mieli ich przesiedlić do Łowicza. Was też wypędzili?
– Tak, moich współbraci wywieźli do Gidel. Uciekłem, zanim wsadzili nas do pociągu. A co z waszym zgromadzeniem?
– Nas na razie chroni protekcja pana Ludwika Górskiego. A zresztą w szpitalach opiekujemy się przecież także rosyjskimi żołnierzami. Nie pozbędą się wykwalifikowanego personelu. Co zamierzasz?
– Muszę wyjechać.
– Ale dokąd?
Władysław o chwilę za długo zastanawiał się nad odpowiedzią. Nie chciał okłamywać kuzynki, ale coś powstrzymywało go przed wyjawieniem jej swoich planów… Siostra od razu spostrzegła jego wahanie. Zbyt dobrze go znała, aby nie zauważyć, że coś przed nią ukrywa.
– Co ty kombinujesz? Na pewno chcesz wdać się w jakąś aferę!
– Marysiu… – Klonowiejski już wiedział, czym to się skończy. Szmaragdy pod wykrochmalonym czepcem rozbłysły iskrami irytacji. Zupełnie niestosownie pomyślał, że rozzłoszczona zakonnica w tym kornecie przypomina jakiegoś egzotycznego owada. Zrozumiał, dlaczego oblicze Marianny Wojnyłło tak fascynowało, a zarazem przerażało pacjentów ze Świętego Rocha. Teraz szarytka pewnie zacznie używać oficjalnych form.
– Proszę się w ten sposób do mnie nie zwracać, wie kuzyn, że nie toleruję takiej poufałości! Przypominam, że spoczywa na kuzynie odpowiedzialność osoby duchownej, a poza tym, będąc moim krewnym, może kuzyn jakimś swoim niegodnym zachowaniem narazić na szwank także mój honor!
– A ja siostrze przypominam, że powinna się siostra do mnie zwracać per „ojcze”, jeśli już bawimy się w konwenanse.
– Bawimy się? Też mi coś! A czy przypadkiem ojciec – akcent, jaki położyła na tym słowie, stanowił kwintesencję uszczypliwości – nie złamał swoją ucieczką ślubu posłuszeństwa?
To było celne trafienie. Ta kwestia nie dawała mu spokoju. Z niechęcią musiał przyznać rację szarytce. Wiedział, że wkroczył na niebezpieczną ścieżkę nie tylko w sensie fizycznego zagrożenia, ale także w znaczeniu duchowym. Czuł się coraz bardziej zakłopotany tą rozmową, zaczął żałować, że tutaj przyszedł. Można się było spodziewać takiego obrotu rzeczy. Już chciał rzucić jakąś gniewną uwagę, ale uchronił go przed tym Moniuszko. Zaczął znowu grać ten sam motyw, ale inaczej niż poprzednio. Mistrz przez umiejętną kombinację registrów sprawił, że tym razem melodia była podobna do kuranta z jakiegoś starego zegara. Pobrzmiewały w niej sarmackie nuty, a tenorowy głos, który wcześniej był wyeksponowany na pierwszym planie, teraz stanowił daleki kontrapunkt. Nie mogąc kontynuować rozmowy, zasłuchali się, aż ich emocje nieco opadły. Kiedy organy umilkły, wrócili do przerwanego wątku.
– Władek, cokolwiek zamierzasz, spróbuj rozeznać, czy to właściwa droga. Proszę cię tylko o to, żebyś nie podejmował decyzji pochopnie.
– Może masz rację. Muszę to jeszcze przemyśleć, przemodlić.
– Tak, ale błagam cię, nie zostawaj z tym sam. Powierz to Panu.
Władysław spojrzał badawczo na siostrę Mariannę.
– Co mi radzisz?
Marianna zamyśliła się.
– Kiedy się ostatnio spowiadałeś?
– W zeszłym tygodniu. – Władysławowi wydawało się, że zaczyna rozumieć. – Ojciec Feliks został na Freta. Sam nie mogę się pokazać w pobliżu klasztoru, ale może ty mogłabyś pójść po niego, poprosić, żeby przyszedł pod pozorem posługi dla chorego?
– Ojciec Feliks to święty człowiek, ale myślałam o kimś innym. Twój stały spowiednik za dobrze cię zna, a ty potrzebujesz obiektywnej opinii. Gości u nas w zakładzie taki francuski kapłan, ksiądz Philippe Guéuelle. Przyjechał parę tygodni temu, to bardzo mądry człowiek, choć trochę tajemniczy. Intuicja mi mówi, że powinieneś z nim porozmawiać.
Gdyby nawet Klonowiejski chciał oponować, to jego słowa zginęłyby w kaskadzie dźwięków, która nagle zalała bazylikę. Moniuszko znowu szalał, organy z mocą czterech orkiestr grzmiały w oszałamiającej kadencji, fale akordów wzbijały się i opadały, całkowicie uniemożliwiając jakąkolwiej dalszą konwersację. Jedyne, co Władysław mógł w tej sytuacji zrobić, to przyklęknąć przed ołtarzem i posłusznie pójść za swoją kuzynką, która bez zwłoki ruszyła w kierunku wyjścia.
***
Resory dorożki ugięły się z jękiem, kiedy komisarz Puszkariow z III Cyrkułu Policji, sapiąc i przeklinając, usadowił się na kanapie za woźnicą. A niechby szlag jasny trafił tych rzymskich klechów i polskich katolików, pomyślał po raz kolejny tego dnia. Satynową chusteczką ocierał pot spływający strugami po bokobrodach i pulchnych policzkach. Nie cierpiał wychodzić zza biurka swojego gabinetu, wyposażonego w wygodny fotel i samowar. Zdecydowanie nie nawykł do pokonywania tylu schodów, ile prowadziło na ostatnie piętro hotelu przy Długiej 29, gdzie znaleziono denata. Zły humor komisarza miał związek nie tylko z jego zadyszką, ale również z listem otrzymanym rano od pułkownika Fiodora Tuchołki. Prezes Tymczasowej Wojenno-Śledczej Komisji do Spraw Więźniów Politycznych nakazywał, aby bezzwłocznie informować go o wszelkich nietypowych sprawach.
Zabójstwo włoskiego jezuity można było z pewnością zaliczyć do kategorii nietypowych. Miejsce zbrodni miało już kryminalną historię, na parterze hotelu mieścił się niegdyś sklep kolonialny, służący jako przykrywka konspiracyjnego lokalu, gdzie drukowano i kolportowano podziemną prasę i ulotki powstańcze. Zbrodnia na pierwszy rzut oka wyglądała na akcję polskich terrorystów, choć podobno ich siatka miała być już rozbita, a uwięzionych rebeliantów ze szczególnym okrucieństwem przesłuchiwał sam Tuchołko w Cytadeli, a odkąd tam brakło miejsca w celach, również na Pawiaku. Tylko co z tym wszystkim miał wspólnego ksiądz badający święte obrazy? Czyżby łączyło się to w jakiś sposób z reformą klasztorną?
Puszkariow, jadąc na spotkanie z Tuchołką, rozważał możliwe motywy. Rabunek odpada, przy ojcu Virleone, bo tak nazywał się denat, znaleziono pieniądze i trochę kosztowności. Na pierwszy rzut oka z jego pokoju nic nie zginęło. Zastanawiający był brak śladów, wskazujący na profesjonalizm sprawcy. Precyzyjne ciosy zdradzały szybką i doświadczoną rękę. Ci polscy zamachowcy bywali hałaśliwi i nieuważni, zazwyczaj zresztą zależało im na rozgłosie. A tutaj cisza, nikt nic nie widział, nie słyszał, gdyby nie fakt, że nieboszczyk zamówił budzenie na wczesną godzinę, do teraz pewnie zbrodni by nie odkryto. W jaki sposób zabójca dostał się do pokoju w środku nocy? Nie zastał przecież ofiary w łóżku, ciało leżało przy drzwiach. Nie było śladów włamania, ksiądz więc sam musiał go wpuścić, czyżby go znał? Elementem niepasującym do wersji o sztyletnikach był też brak jakiejkolwiek notatki czy wyroku. Komisarz znał wiele przypadków, w których polscy żandarmi wysyłali do swej ofiary list z ostrzeżeniem lub zostawiali przy ciele informację, z jakiego powodu została wykonana „kara śmierci”. W pokoju ojca Matteo niczego takiego nie znaleziono. Zresztą, o ile wiadomo było komisarzowi, jezuita nie był w żaden sposób związany z aparatem carskim, czymże więc mógłby zasłużyć sobie na zemstę Polaków? Przyłapał ich na czymś i chcieli uciszyć niewygodnego świadka? Nie zabijaliby go wtedy w sposób tak dla siebie charakterystyczny, nieomal zostawiając swój podpis. Chyba że w grę wchodziła jakaś międzynarodowa afera, ale to już zdecydowanie przekraczało jego kompetencje. Być może rozmowa z pułkownikiem rzuci nieco światła na tę cholerną sprawę, pomyślał, kiedy dorożka zajechała pod ponury gmach X Pawilonu Cytadeli warszawskiej.
Godzinę później opuszczał ten budynek z jeszcze większym mętlikiem w głowie. Tuchołkę zastał w dobrym humorze, co było dla niego nietypowe i od razu wzbudziło podejrzliwość Puszkariowa. Pułkownik poklepywał go familiarnie po ramieniu, pytał o zdrowie, częstował tabaką i chwalił za efekty pracy. Komisarz był zbyt doświadczonym śledczym, żeby przyjąć te gesty za dobrą monetę. Kiedy referował przypadek z ulicy Długiej, miał wrażenie, że Tuchołko w ogóle go nie słucha – bawił się w roztargnieniu piórem i raz po raz zerkał na zegarek. Na odchodnym polecił jak najszybciej powiadomić władze kościelne, aby odebrały ciało i rzeczy zmarłego, a śledztwem się nie przejmować, zostanie zakwalifikowane jako kolejny akt terroru polskich powstańców. Już on i jego wywiadowcy zadbają, żeby ktoś poniósł konsekwencje za popełnienie tej zbrodni. Wątpliwości Puszkariowa zbył jakimś frazesem i odesłał go do innych obowiązków.
Dziwna sprawa, pomyślał komisarz, ponownie zajmując miejsce w dorożce i zarządzając powrót do cyrkułu. Fakt, że Tuchołko przejął odpowiedzialność za śledztwo, oznaczał, że zabójstwo jest w jakiś sposób powiązane z prowadzonymi przez niego tajnymi operacjami. To, że znajdzie kozła ofiarnego, którego powieszą za tę zbrodnię, wcześniej wymusiwszy nań przyznanie się do winy, też nie zdziwiło policjanta. Najbardziej zastanawiające było to, że szef Komisji Śledczej przyjmuje wiadomość o śmierci jakiegoś włoskiego księdza jakby z zadowoleniem, czy raczej poczuciem ulgi…
***
To była najdziwniejsza spowiedź w życiu ojca Władysława. Mimo listopadowego chłodu ksiądz Guéuelle nalegał, żeby zamiast w konfesjonale porozmawiali w klasztornym ogrodzie przylegającym do Zakładu Sióstr Miłosierdzia na skarpie wiślanej. Usiedli na ławce, skąd roztaczał się malowniczy widok. Francuski kapłan założył stułę i słuchał w skupieniu wyznań dominikanina, przerywając mu niekiedy pytaniem uściślającym jakiś szczegół. Jego inteligentne szare oczy mierzyły penitenta przenikliwie, gdy ten opowiadał o okolicznościach swojej ucieczki. Kiedy Klonowiejski poprosił o duchową poradę, pokutę i rozgrzeszenie, ksiądz Philippe zadumał się.
– Tak, grzechem ciężkim jest oczywiście wykroczenie przeciwko siódmemu przykazaniu – zaczął po dłuższej chwili. – Ale kradzież czapki to niepokojący rezultat, przyczyną jest stan ojca duszy. Nie sądzę, żeby ucieczka była złamaniem ślubu posłuszeństwa, bo znaleźliście się pod przymusem. Nie porzuca ojciec habitu, a posługę może pełnić gdziekolwiek. Dominikanie są zakonem wędrownych kaznodziejów, wasi profesi nie ślubują stałości miejsca jak benedyktyni. Bardziej mnie martwią dalsze plany ojca, rwie się ojciec do walki, a to może prowadzić do kolejnych grzechów.
– Czy bierne poddanie się woli ciemiężycieli, którzy podnoszą rękę na Kościół Święty, nie jest grzechem zaniechania?
– Dzieje Kościoła od początku przeniknięte są cierpieniem – podjął Guéuelle. – Analogie historyczne można mnożyć w nieskończoność. Nie chcę cofać się aż do prześladowań pierwszych chrześcijan, ale przykłady grabieży i zamykania klasztorów z okresu reformacji protestanckiej, wojujący antyklerykalizm doby tak zwanego oświecenia czy świątynie zburzone w czasie rewolucji francuskiej są aż nadto wymowne. Wtedy też jednym pociągnięciem pióra likwidowano zakony i odbierano ich majątki. Pierwszy klasztor w Paryżu podpalono jeszcze przed zburzeniem Bastylii, a katedry Notre Dame nie zrównano z ziemią tylko dlatego, żeby nie uszkodzić sąsiadujących budynków, wiedział ojciec o tym?
Klonowiejski nie odpowiedział, więc ksiądz Philippe kontynuował swój wywód.
– Mówię to ojcu, aby przypomnieć obietnicę Pana Jezusa złożoną Świętemu Piotrowi, że bramy piekielne nie przemogą Kościoła… – Francuz wymownie zawiesił głos – niezależnie od tego, czy da się ojciec teraz zabić, czy nie. I kwestia zasadnicza: za co chcesz ponieść ofiarę, ojcze? Za Polskę czy za Chrystusa?
Władysław westchnął ciężko. Zrozumiał teraz, dlaczego Marianna nalegała, aby spotkał się z tym kapłanem. Guéuelle bezbłędnie zdiagnozował jego rozterki i wypowiedział na głos to, czego on sam nie odważyłby się nazwać po imieniu. Pytanie przypomniało mu młodzieńczy hamletyzm i burzliwe dylematy z okresu przed wstąpieniem do zakonu.
Pochodził ze zubożałego ziemiaństwa. Jego ojciec Józef, weteran powstania listopadowego, odbywszy karę zsyłki, powrócił z Syberii rozczarowany ideą insurekcujną. Ożenił się i osiadł w podupadłych nieco włościach, zajmując się pracą organiczną i mozolnie odbudowując rodową posiadłość. Władysław był jedynakiem, jego matka umarła przy porodzie. Józef Klonowiejski wychowywał syna w duchu pobożności i patriotyzmu, dbając o jego wszechstronne wykształcenie. Przyszły zakonnik od wczesnego dzieciństwa zdradzał nieprzeciętny talent do języków. Łacinę i niemiecki przyswoił sobie dzięki nauczycielowi katechizmu. Rosyjskiego uczył się od ekonoma w folwarku. Guwerner zatrudniony przez rodzica dawał mu lekcje angielskiego, francuskiego i włoskiego. Władek edukację uzupełniał lekturami z obszernej biblioteki ojcowskiej, resztę czasu spędzając w siodle, polując i w tajemnicy ucząc się fechtunku od jednego ze stajennych, dawnego towarzysza broni pana Józefa.
Konflikt z ojcem pojawił się, kiedy chłopak, naczytawszy się romantycznej literatury, zapragnął zapisać się do korpusu kadetów, żeby potem walczyć o wolność ojczyzny. Marzył o pójściu w ślady narodowych bohaterów z Podchorążówki. Rodzic stanowczo się temu sprzeciwił. Próbował wybić synowi z głowy wojaczkę, jego troską było, aby ród nie wyginął, Władek był bowiem ostatnim potomkiem Klonowiejskich. Jego dziad, walczący w Armii Księstwa Warszawskiego, zginął pod Moskwą w 1812, natomiast stryj poległ pod Olszynką Grochowską w 1831. Józef Klonowiejski, straciwszy ojca i brata, chciał, by Władysław się wzbogacił i ożenił. Niczego nie pragnął bardziej niż widoku wnuków dorastających w rodzinnej posiadłości.
– Spotkałem w Paryżu Polaków szafujących hasłami mesjanistycznymi – głos księdza Guéuelle wyrwał go z rozmyślań – ale zgodzi się ze mną ojciec, że ta idea jest skażona grzechem pychy? Choć te organizacje chętnie używają imienia Bożego, to głoszą w istocie koncepcję kolejnej rewolucji, której jedną z ofiar, jak zwykle, będzie Kościół. I nie chodzi tylko o sektę Towiańskiego. Coś ojcu pokażę.
Francuz wyjął z kieszeni mały obrazek i podał Władysławowi. Wizerunek przedstawiał Giuseppe Garibaldiego ucharakteryzowanego na Chrystusa, z uniesioną do błogosławieństwa dłonią z widocznym stygmatem. Na odwrocie znajdował się tekst po włosku, rozpoczynający się od słów: „W imię Ojca Narodu, Syna Ludu i Ducha Wolności”. Poniżej widniała lista stylizowana na dekalog, między innymi: „Pamiętaj, abyś czcił narodowe święta”, „Nie będziesz zabijał nikogo prócz tych, którzy podniosą broń przeciw Italii”, „Nie będziesz kradł niczego oprócz świętopietrza, które chcesz przeznaczyć na ratowanie Rzymu i Wenecji”, „Nie będziesz dawał fałszywego świadectwa, jak czynią to księża, by zachować doczesną władzę” itd. Całość kończyła się przeróbką Modlitwy Pańskiej, zawierającej takie stwierdzenia, jak „daj nam dzisiaj nasze powszednie naboje”.
Władysław pokręcił głową z niedowierzaniem. Guéuelle schował obrazek i podjął wątek.
– Wśród waszych powstańców ten pan w czerwonej koszuli przedstawiany jest jako bohater, prawda? Czy jego syn, Menotti, nie był przypadkiem mianowany dowódcą jakiegoś polskiego oddziału? Może zainteresuje ojca fakt, że monsieur Garibaldi w swojej posiadłości na wyspie Caprera ma trzy osły – jednego nazwał Napoleon, drugiego Pius Dziewiąty, a trzeciego Niepokalane Poczęcie… Inny przykład: nie dalej jak kilka miesięcy temu w Londynie na bazie spotkań dla uczczenia waszego zrywu powstańczego utworzyło się Międzynarodowe Stowarzyszenie Robotników, tak zwana Międzynarodówka, która ma realizować założenia Manifestu komunistycznego. Autor tego dokumentu, Karol Marks, chętnie fotografuje się ze swoją córką Jenny ubraną jak polska patriotka, z takim samym krzyżem na piersi, jaki noszą wasze pobożne niewiasty jako żałobę po powstaniu… Im oczywiście nic nie grozi za takie propagandowe poparcie dla waszej sprawy, natomiast wypływa z tego korzyść polityczna, że na Polaków będzie można liczyć, jak przyjdzie do kolejnej rewolucji. Ten sam pan Marks, zakładając córeczce krzyżyk na szyję, głosi tezę, że religia to opium dla ludu. Oni też chcą walczyć z caratem. Rozumie ojciec, dlaczego trzeba być ostrożnym w doborze sojuszników?
Dominikanin pokiwał głową. Choć nie znał faktów, o których opowiadał ksiądz Philippe, to słyszał już podobne argumenty w młodzieńczych sporach z ojcem, który próbował zniechęcić go do zbrojnej walki z zaborcą. Stając się z wiekiem coraz zagorzalszym konserwatystą, Józef Klonowiejski przestrzegał syna przed konspiratorami, którzy wykorzystując bojowy zapał młodzieży, dążą do obalenia systemu wartości, na jakich zbudowana była łacińska cywilizacja. Władysław wspominał, jak bardzo był wówczas rozdarty. Zaczął wtedy zaglądać do kieliszka, planował ucieczkę z domu. Pewnego razu, jako zbuntowany nastolatek, poszedł do kościoła nawymyślać Panu Bogu, jednak traf chciał, że spotkał tam sędziwego kapłana, z którym rozmowa bardzo mu pomogła. Ksiądz słuchał cierpliwie i udzielał Władkowi mądrych rad. Młodzieniec ostatecznie wybrał posłuszeństwo wobec ojca. Pod wpływem starego księdza zaczęła kiełkować w nim myśl o wstąpieniu w stan duchowny, ale bał się przyznać do nowego pomysłu, znając oczekiwania rodzica.
Choroba i śmierć pana Józefa kilka lat później ostatecznie skłoniły Władysława do pójścia za głosem powołania. Usłyszawszy na pogrzebie ojca przypowieść o bogatym młodzieńcu, pod wpływem uniesienia podjął decyzję o sprzedaży rodowego majątku. Przekazał całość uzyskanej kwoty na Kościół i cele charytatywne. Chciał znaleźć się w jakimś zakonie żebraczym. Przyjechał do Warszawy i prosto z dworca poszedł do kościoła Świętego Jacka. Po wysłuchaniu mszy zapukał do furty przy Freta i rozpoczął nowicjat. Nagle z całą mocą wróciły wspomnienia nocy, kiedy opuszczał mury klasztorne, i ponownie zalała go fala oburzenia.
– Ale car też wyciąga rękę po kościelne mienie, dokładnie tak, jak nawołuje Garibaldi w tej ulotce! – Władysław uświadomił sobie, że jego ojcowizna, którą w najczystszych intencjach przekazał na zbożne cele, została także zagrabiona przez Rosjan.
– A zastanawiał się ojciec dlaczego? – Guéuelle zdawał się czekać na taki argument. – Nie zamierzam bronić cara, chcę tylko zwrócić ojca uwagę, że rząd potrzebuje dóbr zakonnych na realizację tego, co obiecywali polskim chłopom wasi powstańcy, a czego nie byli w stanie osiągnąć.
– Uwłaszczenie? – Nagły błysk zrozumienia przeciął czoło Klonowiejskiego głęboką bruzdą. – Chodzi o klasztorne grunty dla bezrolnych, temu ma służyć reforma…
Guéuelle przytaknął, a w sercu ojca Władysława rozgrywał się ostatni akt dramatu. I tak źle, i tak niedobrze, myślał, gorączkowo próbując uciszyć rozbuchane emocje. Ksiądz Philippe milczał, widząc, w jakim stanie znajduje się zakonnik. Przez parę minut słychać było tylko szum wiatru. Klonowiejski przypomniał sobie raptem słowa ojca Feliksa, że Boża Obecność jest jak doskonała cisza, znajdująca się pod wszystkimi odgłosami, które słyszymy. To jak czysta i gładka powierzchnia stołu, która przecież cały czas jest pod spodem, nawet jeśli blat przykryjemy czy zastawimy. Czasem nie widać ni skrawka wolnego miejsca, nie słychać nic oprócz hałasu, co nie zmienia faktu istnienia tej płaszczyzny, tego milczącego wymiaru nieskończoności… Młody polski dominikanin i starszy francuski kapłan niezależnie od siebie próbowali uchwycić tę ciszę, teraz sporadycznie zakłócaną jedynie szelestem liści.
– Co mi ksiądz radzi? – zapytał wreszcie Władysław.
– Myślę, że jest sposób, w jaki mógłby ojciec nadal służyć Kościołowi, pozostając zarazem wiernym temu głosowi sumienia, który natchnął ojca do sprzeciwu i ucieczki. – Francuz zawiesił głos. – Zadam pokutę, ale przyznaję, że dość niecodzienną. Chciałbym, aby pomógł mi ojciec rozwikłać pewną sprawę. Nie mogę wyjawić wszystkich szczegółów, ale proszę mi wierzyć, że chodzi o dobro Kościoła. To zadanie odbiega od typowej posługi kapłańskiej. Potrzebuję zaufanego człowieka zorientowanego w tutejszych realiach.
Władysław słuchał zaintrygowany. Dopadło go przeczucie, że właśnie dokonuje się jakiś przełom w jego życiu. Chciał przecież działać i oto otwierała się przed nim szansa. Szybko pokiwał głową na znak, że się zgadza.
– Jestem tu z polecenia najwyższych władz kościelnych – kontynuował Guéuelle. – Przyglądam się postępowaniu caratu w stosunku do duchowieństwa na terenie Królestwa Polskiego. Współpracuję z pewnym jezuitą, działamy niezależnie, ale informujemy się o efektach naszych obserwacji. Można powiedzieć, że się nawzajem ubezpieczamy, co jest szczególnie istotne z uwagi na delikatny charakter naszej misji. Od jakiegoś czasu nie mogę się z nim skontaktować, nie stawił się na umówione spotkanie. Otrzymałem za to zaszyfrowaną wiadomość, przekazaną przez posłańca. Mój współpracownik jest bardzo wyczulony na kwestie bezpieczeństwa, w sytuacji alarmowej mieliśmy korzystać z zaszyfrowanych listów zostawianych w miejscach publicznych. Jeśli wysłał kuriera, to prawdopodobnie stało się coś nadzwyczajnego. Czy ojcu to coś mówi?
Ksiądz wyjął z kieszeni sutanny złożoną kartkę i pokazał Władysławowi. Niewyraźne litery, skreślone jakby w wielkim pośpiechu, układały się w napis: Fratres lapideus, CCCIII.
– Kamienni bracia, trzysta trzy – przeczytał na głos Klonowiejski.
– Domyślam się, że nie jest to adres. Nie ma w Warszawie takiej ulicy, prawda?
Władysław pokręcił głową w zamyśleniu. Czyżby chodziło o braci mnichów? Ale dlaczego kamiennych? Kamień, skała, kościół zbudowany na skale? Przebiegł pamięcią usytuowanie warszawskich świątyń i męskich zgromadzeń zakonnych. Nie, to zły trop. A numer 303, zapisany rzymskimi cyframi, może to data? Usilnie starał się przypomnieć sobie, co takiego miało miejsce na początku IV wieku. Czyżby coś związanego z Ojcami Pustyni, braćmi zakonnymi z kamienistych eremów? Przypominały mu się echa rozmów z ojcem Feliksem. Tylko żadne znane mu miejsce w Warszawie nie miało związku z początkami monastycyzmu w Egipcie. A może rzecz dotyczy panowania cesarza Dioklecjana? Umysł Klonowiejskiego pracował intensywnie, próbując skojarzyć fakty. Prześladowania chrześcijan, męczennicy ginący na rzymskich arenach? Naraz coś mu zaświtało.
– Powiedział ksiądz, że jego współpracownik to jezuita?
– Tak, nazywa się ojciec Matteo Virleone.
– To chyba znalazłem rozwiązanie zagadki. Myślę, że może chodzić o pojezuicki kościół przy Świętojańskiej, tuż obok archikatedry. Był zbudowany z inicjatywy księdza Piotra Skargi. Jezuitów nie ma w nim już dawno, od trzydziestu lat opiekują się nim ojcowie z zakonu pijarów. Przenieśli się tam, kiedy ich świątynię Moskale przekazali Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej. I tu dochodzimy do sedna. Poprzedni kościół pijarów był pod wezwaniem Świętych Pryma i Felicjana, znajdowały się tam ich relikwie. Były tam też rzeźby lwa i niedźwiedzia, jako atrybuty świętych patronów, którzy zginęli rozszarpani przez dzikie zwierzęta w czasie prześladowań Dioklecjana w roku trzysta trzecim. A rzeźby pijarzy zabrali ze sobą, dziś stoją w kruchcie pojezuickiego kościoła. No i najważniejsze: tradycja mówi, że Prym i Felicjan byli braćmi. Kamienni bracia.
– No tak, jak mogłem sam się tego nie domyślić! – zawołał ksiądz Philippe. – Ojciec Matteo interesuje się przecież obrazem Madonny, który znajduje się w tym samym kościele!
– Matką Bożą Łaskawą? Ten wizerunek też został przeniesiony przez pijarów z ich poprzedniej siedziby. Myślę, że dalszych wskazówek powinniśmy szukać przy kamiennych figurach lwa i niedźwiedzia.
– Dobrze, jeśli zatem przyjmuje ojciec pokutę, którą będzie udział w mojej misji w służbie Kościołowi i Ojcu Świętemu, to mogę udzielić rozgrzeszenia. Żałuj za grzechy.
Duchowni dokończyli sakramentalne obrzędy, kiedy nadbiegła siostra Marianna, która szukała ich w ogrodzie.
– Księże Philippie, przyszedł posłaniec do księdza. Z kancelarii arcybiskupa, mówi, że to pilne! – krzyknęła.
Pospieszyli do rozmównicy, gdzie czekał młody wikary z zalakowaną kopertą i kilkoma pakunkami. Ksiądz Guéuelle złamał pieczęć i szybko przebiegł wzrokiem treść listu.
– Bóg zapłać, nie będzie pisemnej odpowiedzi – powiedział po łacinie do posłańca, który skłonił się i wyszedł, zostawiając tobołki.
Zwrócił się do czekających w drzwiach Władysława i Marianny. Jego twarz była blada jak opłatek.
– Ojciec Virleone został zamordowany. Requiem aeternam dona ei, Domine…1)
1) (Łac.) Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie…
■
Generał-policmajster Królestwa Polskiego Fiodor Fiodorowicz Trepow szczycił się całkiem niezłą pamięcią. Choć blizny na twarzy dawno zniknęły, on z najdrobniejszymi szczegółami przypominał sobie tamto mroźne lutowe popołudnie. Jak ten czas leci, westchnął, lada chwila miną cztery lata. O incydencie nie dawała mu zapomnieć cholerna przyśpiewka, tak chętnie powtarzana przez warszawską ulicę:
Na Starym Mieście przy wodotrysku
Pułkownik Trepow dostał po pysku.
Cóż, zadumał się, po raz kolejny przebiegając wzrokiem otrzymany przed chwilą list z Francji, ciekawe, jak teraz Polaczki będą śpiewały… Uniósł się w fotelu i sięgnął do inkrustowanego cedrowego pudełka stojącego na biurku. Na razie wszystko idzie zgodnie z planem, pomyślał, pieszcząc palcami aromatyczny liść tytoniu, w który zawinięte było cygaro, i z uśmiechem włożył jego końcówkę do otworu srebrnej gilotyny.
Znając wpływ emigracji na nastroje w Kongresówce, Trepow od kilku miesięcy prowadził śmiałą operację, mającą na celu pozyskanie agentów wśród polskich działaczy niepodległościowych za granicą. Jego wysiłki szybko zaczęły przynosić efekty, od kiedy udało się zwerbować Aleksandra Zwierzchowskiego, byłego powstańca, który w zamian za darowanie win i sowitą zapłatę zgodził się współpracować z Wydziałem Tajnym Zarządu Generał-Policmajstra. Ten szpieg okazał się żyłą złota. Najpierw ujawnił swoje warszawskie kontakty, dzięki czemu rozbito resztki tutejszej Organizacji Narodowej. Teraz dostarczał bezcennych informacji o największym skupisku Polaków w Paryżu, osobach należących do rozmaitych organizacji politycznych, ich funkcjach, wzajemnych stosunkach i planach. Jednak kluczowy miał być następny etap akcji.
Byłby w błędzie każdy, kto sądziłby, że Fiodor Fiodorowicz kierował się wyłącznie nienawiścią do Polaków i żądzą rewanżu za upokorzenie doznane przed laty. Do gorliwego wypełniania obowiązków pchały go ambicja oraz konflikt z innym dostojnikiem Jego Cesarskiej Mości, księciem Włodzimierzem Czerkaskim. Ich koncepcje zarządzania krajem diametralnie się różniły. Czerkaski próbował ograniczać władzę generał-policmajstra, a kiedy to nie przynosiło skutków, pozbyć się go kopniakiem w górę, rekomendując awans na wysokie stanowisko gdzieś w głębi Imperium. Jednak i ten zamysł się nie powiódł, Trepow cieszył się bowiem pełnym zaufaniem generała Berga. Zazdrośni urzędnicy mawiali wręcz, że „rządził rozumem” namiestnika. Wykorzystując swoje wpływy, zamierzał właśnie wprowadzić w ostatnią fazę plan, który na dobre ugruntuje jego pozycję.
Pomysł polegał na zwabieniu do Warszawy polskich przywódców przebywających na emigracji, aby ich spektakularnie schwytać i osądzić. Należało w tym celu przeprowadzić prowokację polegającą na utworzeniu fikcyjnego Rządu Narodowego, posiadającego już jakoby zorganizowane struktury w Królestwie i czekającego tylko na kogoś z odpowiednim nazwiskiem i autorytetem, kto stanąłby na czele kolejnego zrywu. Zwierzchowski podsunął właśnie kilka kandydatur. Udało mu się spenetrować paryskie środowisko i idealnie spełniał rolę emisariusza lipnej organizacji. Fałszywe pieczęcie były gotowe, a podwładni pułkownika Tuchołki nieźle się bawili, układając „polskie” odezwy mające uwiarygodnić akcję. Korzystali zresztą z maszyn drukarskich i czcionek zarekwirowanych powstańcom, których wsypał Zwierzchowski.
Jak wszystko się uda, Tuchołkę trzeba będzie przedstawić do odznaczenia, pomyślał Trepow, z lubością zaciągając się wonnym dymem. Wprawdzie prezes Tymczasowej Komisji Wojenno-Śledczej meldował o przejściowych komplikacjach, jednak szybko udało mu się je rozwiązać. Podobno grawer podrabiający pieczęcie miał za długi język i informacje o spisku wyciekły, trafiając w ręce jakiegoś zagranicznego jezuity, którego od razu uciszono. Tuchołko miał swoje metody, o których Trepow wolał nie wiedzieć nic ponad to, co absolutnie konieczne. Resortowa plotka głosiła, że pułkownik z X Pawilonu sięga czasem po pomoc pewnego głęboko zakonspirowanego pruskiego agenta, ale dopóki robił to skutecznie, generał-policmajster się nie wtrącał. Zresztą, przecież Jego Cesarska Mość Aleksander II jest siostrzeńcem króla Prus Wilhelma, a współpraca obydwu krajów przy tłumieniu powstania styczniowego przebiegała jak dotąd bez zarzutu. Nawet zasrani biurokraci w rodzaju Czerkaskiego mieli na to prawną podkładkę w postaci podpisanej w ubiegłym roku konwencji Alvenslebena, dlaczego więc nie skorzystać z usług zaprzyjaźnionej służby? To nawet taniej wychodzi, zaśmiał się w duchu Trepow.
Zdusił niedopałek cygara w popielniczce i zaczął szkicować list do namiestnika. Trzeba wyasygnować środki na dalsze działania. Tajne operacje sporo kosztują. Ale generał Berg na pewno mu nie odmówi – uśmiechnął się, maczając pióro w kałamarzu.
***
Przemierzając dziarskim krokiem plac Zamkowy, siostra Marianna odczuwała dziwny niepokój. Wyjątkowo nie mogła się dziś skupić na modlitwie. Przeważnie idąc dokądś, przesuwała między palcami paciorki koronki, miała bowiem w zwyczaju mierzyć odległości liczbą zdrowasiek, które zdąży odmówić: od zakładu na Tamce do Świętego Rocha trzy dziesiątki, ze szpitala do kościoła jeden dziesiątek… Tym razem było inaczej, nawet nie wyjęła różańca. Była pochłonięta rozmyślaniem o ostatnich wydarzeniach i swoim udziale w tajemniczej aferze. Właściwie nie powinna mieć wątpliwości. Sama matka przełożona poleciła, żeby pomagać francuskiemu księdzu, który, jak się okazało, pozostawał w bliskich stosunkach z hierarchami kościelnymi. Skąd więc, u licha, wziął się ten niepokój?
Jej zadanie właściwie nie polegało na niczym nadzwyczajnym, ot, miała rozejrzeć się w kościele przy Świętojańskiej w otoczeniu kamiennych rzeźb lwa i niedźwiedzia. Guéuelle wysłał ją, bo Władek nie powinien pokazywać się w okolicy, było stąd zbyt blisko od Freta i ktoś mógłby go rozpoznać. Wiedzieli, że dozorca każdej kamienicy niejako z urzędu donosił do cyrkułu, więc odnalezienie wiadomości od ojca Virleone powierzono zielonookiej szarytce. Widok zakonnicy w kościele nie powinien przecież wzbudzać podejrzeń.
Siostra z sercem bijącym z podekscytowania niczym dzwon na nieszpory zbliżyła się do drzwi kościoła. Niepewnie nacisnęła klamkę i nagle zrozumiała. To strach. Bała się. Mimo całej pewności siebie, mimo siły wiary i charakteru, mimo wykształcenia oraz formacji zakonnej Marianna Wojnyłło zaczęła odczuwać lęk przed śmiercią.
***
W tym samym czasie ojciec Władysław z księdzem Philippe’em przeszukiwali rzeczy zamordowanego jezuity, które wraz z tragiczną informacją dostarczył wysłannik arcybiskupa. Francuz metodycznie wybebeszał wnętrze sakwojaża ojca Matteo, podczas gdy Klonowiejski czytał dołączony przez policję spis. Przejrzeli już zawartość pugilaresu, sprawdzili dokumenty i zapiski, Guéuelle badał po kolei kieszenie we wszystkich ubraniach Włocha.
– Niestety, jest gorzej, niż myślałem – westchnął, zaglądając do ukrytego schowka w podwójnym dnie torby.
– Co ksiądz tam znalazł? – Klonowiejski zerknął zaintrygowany.
– Raczej czego nie znalazłem… Nie ma pewnej książki, czyli morderca dokładnie wiedział, czego szukać. Czy na liście znajduje się medalik na łańcuszku?
Władysław zerknął na papier.
– Nie. Z biżuterii wymieniono tylko sygnet i spinki do mankietów. Czyżby zabójca połasił się na złoto?
– Raczej nie, przy zmarłym pozostawiono o wiele cenniejsze rzeczy. Ten wisiorek ma znaczenie bardziej, hm, symboliczne. Powiedzmy, że otwiera różne drzwi…
Władysław wyczuł, że Francuz nie mówi mu wszystkiego, ale powstrzymał się od komentarza.
– A ta książka? Co w niej było?
– Nic, czego ja bym nie miał – smutno uśmiechnął się Guéuelle – ale jej brak świadczy o tym, że zbrodniarz znalazł interesujące nas dokumenty, a książeczki potrzebował do odczytania ich treści.
– Szyfr? – domyślił się Władek.
Ksiądz Philippe przytaknął. Ojciec Klonowiejski z zainteresowaniem oglądał słoiczki i butelki z chemikaliami. Nadal do końca nie rozumiał, na co się zgodził, podejmując współpracę z Guéuelle’em, ale kusiła go tajemniczość całego przedsięwzięcia. Morderstwo, szyfry, tajne schowki, ukryte wiadomości, wszystko to pobudzało jego wyobraźnię.
– Czy ojciec Virleone faktycznie był konserwatorem dzieł sztuki? Te preparaty naprawdę służą do badania obrazów? – zapytał, oglądając pod światło słoiczek z czerwonymi kryształkami.
– Owszem, tym także się zajmował. Niech ojciec będzie ostrożny. – Francuz delikatnie, acz stanowczo wyjął z dłoni Władka słoiczek. – To się nam jeszcze może przydać.
***
By dobrze stała śmierć tuż przede mną,
Bać się nie będę, bo Pan mój ze mną.
Twój pręt, o Panie, i laska Twoja
W niebezpieczeństwie obrona moja2).
2) Jan Kochanowski, Psałterz Dawidów (Psalm 23); cyt. za: https://literat.ug.edu.pl/jkpsalm/024.htm (Biblioteka Literatury Polskiej w Internecie, Uniwersytet Gdański).
Siostra Marianna klęczała przed obrazem Matki Bożej Łaskawej i żarliwie się modliła. Jej skołatana dusza stopniowo doznawała pocieszenia. Słowa psalmów, zwłaszcza w tłumaczeniu Kochanowskiego, zawsze przynosiły ulgę. Tym razem także pomogły opanować ten głupi, irracjonalny lęk i skupić się na zadaniu. Wreszcie może spokojnie rozejrzeć się po kościele.
Wnętrze świątyni świeciło pustkami. Tylko w jednej z ostatnich ławek siedział samotny mężczyzna, pochylony nad modlitewnikiem. Siostra, udając, że kontempluje płaskorzeźby ze stacjami drogi krzyżowej, wróciła do kruchty. Wcześniej, wiedziona niepokojem, niemal przebiegła przez to pomieszczenie, kierując kroki wprost do ołtarza. Teraz, kiedy zatrzymała się przed rzeźbą niedźwiedzia, nagle zazgrzytały drzwi wejściowe i stanęły w nich dwie kobiety. Podobieństwo wskazywało, że to matka z córką. Marianna pomyślała, że lepiej poczekać, aż panie wejdą dalej, wyglądały wprawdzie niewinnie, ale wolała uniknąć obecności świadków. Stanęła przy masywnej misie z wodą święconą i powoli, z namaszczeniem zaczęła się żegnać. Niewiasty przeszły przez nawę kościoła, stukając obcasami tak głośno, że aż rozmodlony mężczyzna podniósł głowę znad swojej książeczki do nabożeństwa.
Kiedy została w kruchcie sama, siostra Wojnyłło szybko obejrzała otoczenie kamiennego niedźwiedzia. Nic, żadnego znaku. Podeszła do rzeźby lwa. Tu także nic. Zdezorientowana stanęła na środku kruchty, zachowując równy dystans do obydwu figur i zerkając to na jedną, to na drugą. Zauważyła, że głowy zwierząt skierowane są w tę samą stronę, jakby patrzyły w jeden punkt. Marianna spojrzała w tym kierunku i zaczęła uważniej przyglądać się nieotynkowanej ścianie. Tuż nad posadzką dostrzegła wąską szczelinę między dwiema cegłami. Przyklęknęła i włożyła dwa palce w szparę. Jedna z cegieł poruszyła się. Szarytka wysunęła ją trochę i wymacała z tyłu jakiś zwitek papierów. Serce znowu zabiło jej szybciej. Obejrzała się i zaczęła nasłuchiwać. Nic się nie działo, żadnych odgłosów kroków. Bać się nie będę, bo Pan mój ze mną. Delikatnie poruszając cegłą, przesunęła ją na tyle, by wydobyć z kryjówki wiadomość. Korciło ją, żeby od razu sprawdzić, co znajduje się na kartkach, ale pokonała ciekawość. Szybko schowała znalezisko do kieszeni pod habitem, wepchnąła cegłę na miejsce i wyszła na zewnątrz. Dzięki Ci, Panie! Tym razem wyjęła różaniec i z wypiekami na twarzy ruszyła w drogę powrotną. Nie zauważyła mężczyzny z tylnej ławki kościoła, który dyskretnie ją obserwował, a teraz jak cień podążał jej śladem niemal do samej bramy zakładu szarytek na Tamce.
***
Ojciec Władysław, ślęcząc nad otwartą książką, zatracił poczucie upływającego czasu. Przesuwał zagięty kawałek papieru wzdłuż liter zapisanych w kolumnach, po czym notował coś na kartce obok. Na stole panował nieład, obok dopalającej się świecy leżało kilka arkuszy pokrytych dziwnym, podwójnym pismem. Oprócz czarnych linijek jakiegoś łacińskiego tekstu widać było przebijające spod nich błękitne litery, tworzące dziwne zbitki. Były to jakby wyrazy, lecz niemające sensu w żadnym ze znanych Klonowiejskiemu języków. Mnich żmudnie porównywał, litera po literze, te abstrakcyjne zapiski z kolumnami w książce i odszyfrowaną treść kreślił na osobnej stronie.
Ot, i masz swoją pokutę, westchnął ciężko. Płomień świecy zatańczył od ruchu powietrza i niemal zgasł. Dominikanin pomyślał, że jego obecne zajęcie do złudzenia przypomina to, co mnisi od wieków robili w skryptoriach. Zadumał się przez chwilę nad charyzmatami różnych zgromadzeń zakonnych. Cóż, do benedyktyńskiej pracy zdecydowanie się nie nadawał.
Kartki z podwójnym tekstem przyniosła z kościoła siostra Marianna, lecz wówczas nie widać było jeszcze na nich błękitnych liter. Pojawiły się dopiero po tym, jak ksiądz Philippe pomazał papier miksturą sporządzoną na bazie zawartości jednej z buteleczek z bagażu ojca Matteo. Tym samym wyjaśniła się zagadka preparatów zabitego jezuity. Guéuelle tłumaczył, że Włoch napisał zakodowany tekst meldunku roztworem soli żelaza, nazywanej czasem witriolem. Po jego wyschnięciu litery stały się niewidoczne. Następnie Virleone zwykłym atramentem żelazowo-galusowym nadpisał na tym tekst „przykrywkę”. Były to słowa Mszy, kończące się fragmentem Kanonu Rzymskiego:
In primis, quae tibi offerimus pro Ecclesia tua sancta Catholica
quam pacificare, custodire, adunare, et regere digneris toto orbe terrarum:
una cum famulo tuo Papa nostro…3)
3) (Łac.) Przede wszystkim składamy Ci dary za Kościół Twój Święty, powszechny: racz Go obdarzyć pokojem, strzec, jednoczyć i rządzić Nim na całym okręgu ziemskim, wraz ze sługą Twoim Papieżem naszym…
Do wywołania tekstu zapisanego sympatycznym atramentem Francuz użył roztworu żelazicyjanku potasu. Po chwili błękitne pismo pojawiło się na kartce. Lecz to był dopiero początek. Guéuelle ze swojego pokoju przyniósł wyglądającą jak modlitewnik książeczkę, w której jednak zamiast litanii na każdej stronie znajdowały się tabelki z kombinacjami cyfr i liter. Zażartował sobie z Władka, wręczając mu wolumin i prosząc o odszyfrowanie wiadomości.
– Ale jak?! Gdzie jest klucz? – zawołał Klonowiejski, z paniką w oczach werując książkę.
– Jak mówiłem, mój współpracownik miał lekką obsesję na punkcie bezpieczeństwa – zaśmiał się Guéuelle. – Jeśli ktoś znalazłby meldunek przypadkowo, zobaczyłby tylko łaciński fragment Mszy. Jeśli domyśliłby się, że pod spodem jest ukryty tekst i potrafiłby go wydobyć na światło dzienne, wówczas zobaczyłby kod. A jeśli nawet miałby książkę szyfrów, to nie wiedziałby, gdzie szukać właściwego klucza. Zobaczmy…
Ksiądz Philippe zerknął na kartkę raz jeszcze i zaczął coś liczyć w pamięci. Przekartkował książkę, znalazł odpowiednią kolumnę cyfr i postukał w nią palcem.
– To ten – powiedział. – Proszę odnaleźć literę kodu w pionowej kolumnie, a rozwiązanie znajduje się na tej samej wysokości na początku wiersza.
W ten sposób Władysław rozpoczął przygodę z szyfrem polialfabetycznym. System ten był często stosowany w papieskiej kryptografii, która w swoim czasie uchodziła za jedną z najbardziej wyrafinowanych w Europie. Kodowanie opierało się na użyciu alfabetu, w którym każdą literę zamienia się na inną, na przykład odwracając ich kolejność według reguły: a=Z, b=Y, c=X… z=A. Następnie tworzy się kolejne warianty, przesuwając pierwszą literę o jedno miejsce, co daje postać: a=Y, b=X, c=V… z=Z. Następna odmiana zaczyna się od a=X, kończy na z=Y itd. Im więcej takich alfabetów, tym mniejsze prawdopodobieństwo złamania szyfru, dodatkowo można zwiększyć bezpieczeństwo, definiując kolejność ich występowania. Pierwszy alfabet służył do zakodowania pierwszej litery informacji, drugi do drugiej, aż do otrzymania kompletnego tekstu.
– No dobrze, ale skąd ksiądz wiedział, której kombinacji użył ojciec Matteo? – zapytał Władek zaintrygowany. – Bo przecież używaliście takich samych książek z kodami, prawda?
– Oczywiście. Virleone zostawił mi wskazówkę w jawnym tekście. Proszę zwrócić uwagę, że cytat z Mszału urywa się na słowach dotyczących papieża. To był jeden ulubionych szyfrów ojca Matteo. Żeby go rozgryźć, trzeba dodać wszystkie cyfry z daty urodzin Ojca Świętego i odjąć od wyniku liczbę lat jego pontyfikatu. Czyli jeden plus trzy plus pięć plus jeden plus siedem plus dziewięć plus dwa, co daje dwadzieścia osiem, minus osiemnaście i mamy wynik: dziesięć.
– Co oznacza…? – Klonowiejski uniósł brwi pytająco.
– Dziesięć niepowtarzalnych alfabetów, z których dziesiąty to właśnie postać wyjściowa, to znaczy ten z odwróconą sekwencją liter – tłumaczył cierpliwie Francuz, pokazując Władysławowi schemat w książce. – W kolumnach po prawej i lewej stronie mamy warianty z przesunięciem, co wygląda jak lustrzane odbicie względem podstawowego alfabetu. Zatem pierwsza kolumna zaczyna się od P i kończy na Q. Odpowiada pierwszej, dziewiętnastej, trzydziestej siódmej literze szyfru. Druga, od Q do R to druga, osiemnasta, dwudziesta i trzydziesta szósta litera kodu. Dziesiąta i dwudziesta ósma to, jak wspominałem, alfabet od tyłu. Jakby ojciec bardziej nagrzeszył, to kazałbym ojcu za pokutę wszystko to samodzielnie rozpisać. Ale za ojca drobne przewinienia proszę skorzystać z mojej książki. – Wyraz twarzy księdza Philippe’a nie pozostawiał wątpliwości, że doskonale się bawi. – No, niechże się ojciec rozchmurzy, dominikanie przecież słyną z poczucia humoru!
Władek pokiwał smętnie głową i zabrał się do roboty. Było to sześć godzin temu. Teraz walczył z sennością, przecierał opuchnięte powieki i już od dawna nie mógł sobie znaleźć wygodnej pozycji. Odkodowany tekst był także po łacinie, ale Klonowiejski ze zmęczenia nawet nie pomyślał o tym, żeby na bieżąco go czytać i tłumaczyć. Machinalnie przesuwał kartkę wzdłuż kolumn i zapisywał rozwiązanie. Kolejna litera, kolejna kolumna. I jeszcze jedna. Ziewnął. Rzucił okiem na swoje zapiski i nagle do jego ospałego umysłu zaczęła docierać treść komunikatu. Zmęczenie zniknęło jak ręką odjął. Przyspieszył pracę. Właśnie mierzył się z dwoma wyrazami o decydującym znaczeniu. Błękitne litery układały się w zlepek:
PFNVTHSSG ACORDUQKCTYHK
Władysław z emocji zaczął coraz częściej popełniać błędy, myliły mu się kolumny, raz po raz musiał się cofać, co tylko potęgowało irytację. Litery migotały mu przed oczami. Sapiąc i pocąc się, dobrnął wreszcie do końca i spojrzał na swoje dzieło. Kluczowe wyrazy brzmiały:
ALEXANDER ZVIERZCHOVSKI
***
– Nie sądziłem, że zobaczymy się jeszcze w Warszawie. Cóż takiego się stało, że nalegał pan na osobiste spotkanie? Nie muszę chyba mówić, jak bardzo to naraża…
– Będzie pan łaskaw darować sobie pouczenia, pułkowniku. Nie zawracałbym panu głowy, gdyby sprawa była błaha.
– Czemu zatem zawdzięczam ten zaszczyt?
– Mamy problem. Włoch nie pracował sam. Wygląda na to, że zanim złożyłem mu wizytę w hotelu, zdążył przekazać komuś wiadomość.
– Niech to szlag! Jak się pan dowiedział?
– Zboczenie zawodowe. Przed wyjazdem chciałem rozejrzeć się raz jeszcze po miejscach, w których najczęściej bywał Virleone. Intuicja mnie nie zawiodła, okazało się, że w kościele przy Świętojańskiej miał skrzynkę kontaktową, w której zostawił meldunek. Odebrała go zakonnica, szarytka.
– Nie doceniliśmy przeciwnika. Nie sądziłem, że mają też agentki w habitach.
– Ta siostra to tylko posłaniec, jej zachowanie wskazywało, że jest amatorką. Szukamy tego, kto ją wysłał. Czy przyniósł pan listę, o którą prosiłem?
– Owszem. Według wywiadowców III Oddziału Kancelarii Osobistej Jego Cesarskiej Mości to nazwiska wszystkich zagranicznych duchownych przebywających obecnie w Warszawie.
– Tutaj, pułkowniku, to ten. Jego szukamy, zatrzymał się u sióstr miłosierdzia na Tamce. Radzę na początek objąć zakład ścisłą obserwacją. Nie można dopuścić, żeby te informacje opuściły granice Królestwa.
– Guéuelle? Likwidacja następnego księdza wzbudzi podejrzenia, nikt nie nabierze się dwa razy na sztyletników.
– Mam lepszy pomysł. Pamięta pan nieudany zamach na generała Berga w zeszłym roku?
***
Zamknął oczy i pochylił głowę. Powoli wciągnął powietrze, pozwalając, aby aromat rozszedł się po nozdrzach. Delikatnie zakręcił kieliszkiem i powąchał raz jeszcze. Czasza w kształcie tulipana skupiała woń wydzielaną przez rubinowy płyn. Wyraźnie dominowały w nim nuty korzeni i cytrusów. Władysław umoczył usta, czekając, aż wrażenie na końcu języka dopełni i podkreśli doznania zapachowe.
– Miło widzieć, że wiesz, jak należy smakować szlachetne owoce winnego krzewu i pracy rąk ludzkich. – Guéuelle przyglądał się zawartości swojego kieliszka pod światło, oceniając barwę i przejrzystość trunku. Przeszli na ty w połowie poprzedniej butelki.
– „Każdy człowiek stawia najpierw dobre wino, a gdy się napiją, wówczas gorsze. Ty zachowałeś dobre wino aż do tej pory” – Władysław, rozpierając się wygodnie na krześle, zacytował starostę weselnego z Kany Galilejskiej. Alkohol miał idealną temperaturę. Garbniki sprawiały, że język wydawał się nieco szorstki, ale cierpkość była doskonale zbalansowana.
– No proszę, jak dobrze się rozumiemy! – Francuz pokiwał głową z uznaniem. Raptem spoważniał. – Przemyślałeś moją propozycję?
Klonowiejski zawahał się, nim odpowiedział. Po zapoznaniu się z treścią odszyfrowanej wiadomości Guéuelle postanowił wyjechać z Warszawy. Zamierzał niezwłocznie udać się do Rzymu, aby zdać przełożonym relację ze swojej misji i przekazać odkrycia ojca Matteo dotyczące działalności podwójnego agenta w sutannie, który krzyżuje szyki Watykanu. Zabity włoski jezuita nie ujawnił wprawdzie jego nazwiska, ale opisał efekty współpracy wiarołomcy z carską tajną policją. Ksiądz Philippe sądził, że Virleone zginął, bo odkrył lub był bliski odkrycia tożsamości zdrajcy. Nie było natomiast wątpliwości co do roli, jaką ów szpieg odegrał w spisku wymierzonym w polską emigrację. I w tym miejscu zaczynał się dylemat Władysława, Guéuelle bowiem zachęcał dominikania do wspólnego wyjazdu i wstąpienia na stałe w szeregi wywiadu papieskiego.
– Ta perspektywa jest kusząca, ale zastanawiam się, czy raczej nie powinienem pojechać do Paryża, by ostrzec rodaków przed tym prowokatorem Zwierzchowskim. – Władysław dopił ostatni łyk i odstawił kieliszek.
– Skąd pewność, że cię posłuchają? – W głosie księdza pobrzmiewały wątpliwości. – A poza tym, demaskując Zwierzchowskiego, zbijesz tylko jednego pionka, a nam chodzi o jego mocodawców. Pracując razem, mamy większe szanse. Powiedz szczerze, nie odpowiada ci taka służba?
– Wprost przeciwnie, wydaje mi się, że czuję nawet powołanie w tym kierunku.
– No więc w czym rzecz? Nadal chcesz wojować z carem u boku księdza Brzóski?
– Nie, od tego pomysłu już mnie odwiodłeś. Zastanawiam się tylko, czy nie udałoby mi się skuteczniej powstrzymać agentów Trepowa, działając poza waszymi strukturami, które, jak widać, są rozpracowane przez wroga.
– A zatem cały czas myślisz przede wszystkim kategoriami sprawy polskiej…
Francuz nie dokończył, bo do pokoju weszła siostra Marianna.
– No pięknie! Zostawić was na chwilę i od razu na stole pojawiają się butelki! – zawołała energicznie szarytka. – Po tym ancymonie, moim kuzynie, mogłam się spodziewać najgorszego, ale że ksiądz oddaje się zgubnemu nałogowi opilstwa, to by mi do głowy nie przyszło!
– No co też siostra mówi, jakiemu nałogowi? My sobie z umiarem degustujemy Boże dary, roztrząsając ważkie tematy, a tu takie oskarżenia? – Guéuelle dobrotliwie pogroził zakonnicy palcem. – „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”!
– Prorok Izajasz mówi wyraźnie: „Biada tym, którzy są bohaterami w piciu wina i śmiałkami w mieszaniu sycery!” – Siostra Wojnyłło wpadała w kaznodziejski zapał. – A sam Pan Jezus w Ewangelii według Świętego Łukasza ostrzega: „Uważajcie na siebie, aby wasze serca nie były ociężałe wskutek obżarstwa, pijaństwa i trosk doczesnych, żeby ten dzień nie spadł na was znienacka jak potrzask”!
Władysław na widok…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej