36,90 zł
Międzywojenna Warszawa, burzliwy czas po przewrocie majowym. Okres rozkwitu państwa, ale też intrygi, polityczne roszady i widmo sowieckiej inwigilacji, która od Bitwy Warszawskiej przybiera coraz bardziej wyszukane formy...
Policja znajduje zwłoki redaktora opozycyjnej gazety Ksawerego Szkieltowskiego, który przed śmiercią tropił aferę, sięgającą najwyższych szczebli sanacyjnej władzy. Wobec opieszałości organów ścigania oraz prób zamiecenia sprawy pod dywan zagadkę zabójstwa dziennikarza próbuje rozwikłać jego najbliższy przyjaciel, krytyk muzyczny Hipolit Wajcher.
Ten obdarzony fenomenalnym słuchem były muzyk Filharmonii Warszawskiej stawia czoło zagrożeniu związanemu z kłopotliwym depozytem, bowiem dokumentów powierzonych mu przez Szkieltowskiego szukają funkcjonariusze tajnych służb. Musi przy tym określić, ile jest w stanie poświęcić dla przyjaźni, ile dla miłości, a ile dla... Polski.
Tymczasem wokoło giną kolejne osoby…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 258
Serenada na wiolonczelę i rewolwer
© 2021 Karol Kowal
© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta: Word_Factor
eBook: Dominik Trzebiński Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Paweł Gierula
ISBN 978-83-66955-08-0
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Mówić prawdę, to przesąd burżuazyjny. Przeciwnie: cel uświęca kłamstwo.
Włodzimierz Lenin
(cyt. za: Józef Mackiewicz, Zwycięstwo prowokacji,Wydawnictwo Kontra,Londyn 2017, s. 111)
Gumowe koła wózka, na którym przywieziono zwłoki, piszczały fałszywie, mniej więcej w obrębie interwału tercji małej. O ile pamiętam, było to gdzieś pomiędzy trzykreślnym As a F, chociaż smród unoszący się w prosektorium mógł sprawić, że coś pomyliłem. Trzymałem przy nosie chusteczkę skropioną wodą kolońską, co z początku zdawało się niewiele pomagać. Różnicę poczułem dopiero po odsunięciu tkaniny od twarzy. Odór niemal mnie powalił. Zakręciło mi się w głowie, lecz nie upadłem.
Sapiący sanitariusz w poplamionym kitlu ze znudzoną miną rutyniarza uniósł prześcieradło. Byłem na wojnie i widziałem już wiele martwych, okaleczonych ciał. Niejednokrotnie byli to ludzie, których znałem. Towarzysze broni z mojego oddziału, ludność wiosek, w których się zatrzymywaliśmy. Teoretycznie widok trupa nie powinien już robić na mnie wrażenia.
Ten zrobił.
– Proszę spróbować skupić się na znakach szczególnych. Jakieś charakterystyczne blizny, może znamiona? Przed śmiercią został mocno pobity, więc nie oczekuję, że rozpozna pan twarz. – Lekka chrypka patologa zdradzała jego skłonność do używek. Trudno się dziwić, w takiej robocie… Doktor miałby nawet całkiem przyjemny tenor liryczny, gdyby nie ściśnięta krtań. Końcem pióra wskazał denata. – Poza tym obrzęk tkanek i pęcherze gazów gnilnych, czyli używając branżowej terminologii: gigantyzm Caspra, charakterystyczny dla topielców, też nie ułatwia nam identyfikacji.
Znaki szczególne, znaki szczególne, myślałem gorączkowo. Dlaczego, do ciężkiej cholery, nie jestem w stanie przypomnieć sobie niczego charakterystycznego w jego wyglądzie? Zamiast tego zastanawiam się, jak ów zachrypnięty lekarz zabrzmiałby w Sanfte soll mein Todeskummer1). Zaraz… Jakże dziwnymi ścieżkami błądzi ludzki umysł! Skojarzenie z barokowym arcydziełem nagle naprowadziło mnie na właściwe tory.
1) (Niem.) Łagodna będzie moja śmierć – aria tenorowa z Oratorium na Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha.
– Proszę odsłonić jego lewe ramię – powiedziałem.
Zasapany sanitariusz wykonał polecenie. Tatuaż, który ujrzałem, sprawił, że nagle w mojej głowie zapadła martwa cisza. To dość niezwykłe, bo na ogół słyszę mnóstwo różnych odgłosów, umykających uwadze innych osób. Jestem nadwrażliwy na dźwięki. A tu naraz nic, jakbym znienacka ogłuchł. Siny rysunek na bicepsie, przedstawiający zarys nimbu z obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej oraz łaciński podpis TOTUS TUUS odznaczały się zaskakująco wyraźnie na skórze nieboszczyka.
Poprawka.
Na skórze Ksawerego. Zmasakrowane zwłoki na wózku właśnie przestały być bezimienne. W cuchnącym wyziewami rozkładu ciele rozpoznałem swego najlepszego przyjaciela.
– To on… – wybełkotałem zaskoczony, że znowu słyszę swój głos. – To redaktor Ksawery Szkieltowski.
Klęcząc nad wiadrem, do którego wymiotowałem ułamek sekundy później, ponownie zarejestrowałem monotonnie popiskującą tercję As–F. Towarzyszyło jej skrobanie pióra lekarza po papierze oraz diminuendo oddalających się kroków sanitariusza popychającego wózek.
■
Kilka tygodni wcześniej żywy Ksawery Szkieltowski roztaczał wokół siebie zgoła inną woń. Pachniał dobrymi perfumami, a wysmakowana elegancja wyróżniała go spośród ciżby wystrojonych niczym chamy na zastrzyk słuchaczy, zgromadzonych w sali koncertowej Filharmonii Warszawskiej. Dobiegał końca piąty dzień przesłuchań Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego imienia Fryderyka Chopina. Była to pierwsza edycja imprezy, która wobec szerokiego echa, jakim odbiła się w środowisku muzycznym, miała odtąd odbywać się cyklicznie co pięć lat. Zajmowaliśmy z Ksawerym miejsca przeznaczone dla prasy. Na estradzie produkował się Stanisław Szpinalski. Grał nie najgorzej, lecz nie był moim faworytem. Publiczność zgotowała mu natomiast fantastyczną owację, gdzieniegdzie dały się słyszeć komentarze, że jest to murowany kandydat na podium, a kto wie, czy nie zwycięzca.
Zapowiedziano kolejnego uczestnika. Miał nim być rosyjski pianista Dymitr Szostakowicz. Na scenę wkroczył chudzielec o nieco sztubackim wyglądzie, co rusz poprawiający niesforną grzywkę i ciskający zza okularów o grubych szkłach spłoszone spojrzenia. Choć początkowo zrobił na mnie wrażenie zdenerwowanego gimnazjalisty, to zniknęło ono jak ręką odjął, kiedy tylko zasiadł przy fortepianie. Rozpoczął od Poloneza fis-moll, którym większość uczestników kończyła swoje występy. Wyborem tej nieszablonowej kolejności utworów od razu przykuł moją uwagę, przytępioną nieco wielogodzinnym słuchaniem bliźniaczo podobnych do siebie interpretacji. Nie szedł na łatwiznę, nie próbował imponować tanim efekciarstwem, choć technika jego gry była bezapelacyjnie doskonała. Miał wprawdzie trochę suche uderzenie, lecz klawiatura pod jego palcami odzywała się klarownością kontrapunktów i bogactwem planów, które inni artyści zazwyczaj rozmywali nieudolną pedalizacją i przesadnym stosowaniem rubata. Grał tak, że przestały mnie nawet irytować dwa rozstrojone czarne klawisze w średnicy i zgrany filc tłumików strun basowych, drażniące uszy, odkąd jeden z poprzednich konkursowiczów z łapami jak bochny chleba rzucił się na obowiązkowe nokturny.
Szostakowicza sowicie oklaskiwano, musiał kłaniać się niemal po każdym z wykonanych utworów. W przerwie po jego występie na widowni zawrzało. We foyer także panowała gorąca atmosfera, towarzysząca na ogół zawodom sportowym. Typowano pewniaków do finału, a duch rywalizacji unosił się pod plafonem, przedstawiającym ludową scenę z lirnikiem i aniołkami o obliczach wiejskich przygłupów, beztrosko brzdąkającymi na harfach. Aby odetchnąć nieco od zgiełku, wyszliśmy z Ksawerym na balkon, znajdujący się nad głównym wejściem do gmachu, od strony ulicy Jasnej. Szkieltowski wyjął papierośnicę.
– No i jakże podobał ci się ten Rosjanin, Hipolicie? – zapytał, osłaniając dłonią płomień zapałki.
– Słychać, że odczytuje Chopina raczej jak twórca niż wykonawca, co mnie osobiście bardzo odpowiada – odparłem. – Nie popisuje się, ma wgląd w partyturę na poziomie niedostępnym dla tych gwiazdeczek jednego sezonu i bawidamków, strojących natchnione miny przy każdej frazie, którzy nonszalancko traktują zapis nutowy. A i on sam jest, zdaje się, obiecującym kompozytorem. Napisał już nawet symfonię, w maju grają ją w Berlinie, pod batutą Waltera.
– Ciekawe – mruknął Ksawery. – Moje źródła donoszą, że ten mały cieszy się poparciem jakichś wysoko postawionych protektorów. Ponoć przyjaźni się z nim czy też otacza opieką sam Michaił Tuchaczewski.
Szkieltowski, dzięki swoim rozlicznym kontaktom, dysponował ciekawymi informacjami. Posiadał znajomości w rozmaitych kręgach, od sfer rządowych i dyplomatycznych aż po warszawską żulernię i pospolitych zamiataczy ulic. Wśród jego informatorów miał znajdować się nawet jakiś owiany mgłą tajemnicy oficer wywiadu, czyli słynnej „Dwójki”. Mimo iż muzyka nie była domeną Ksawerego, to jako as stołecznego dziennikarstwa śledczego doskonale orientował się w zawiłych układach rządzących środowiskiem artystów. Szczególnie jeśli dotyczyły one styku sztuki i polityki.
– To nic dziwnego. – Wzruszyłem ramionami. – Tuchaczewski jest znanym melomanem i pewnie lubi sobie pomentorzyć, zwłaszcza kiedy natknie się na talent tej miary, co ów Szostakowicz.
– O tak, niewątpliwie… – Mój przyjaciel głęboko zaciągnął się papierosem. – Wrażliwa bestia z tego Michaiła Nikołajewicza. Wyobrażam sobie, jak szef Sztabu Generalnego Armii Czerwonej, mający na swym koncie krwawe pacyfikacje powstań antybolszewickich w Kronsztadzie i na Tambowszczyźnie, sączy koniaczek i peroruje w moskiewskich salonach o wyższości Rachmaninowa nad Skriabinem.
– A tabuny kadetów słuchają go jak świnie grzmotu! – Roześmiałem się.
– Nie zapominajmy też o wielbicielkach, przyjacielu. Na tym obrazku absolutnie powinny znaleźć się sowieckie lampucery i inne lumpen-córy rewolucji. Koniecznie zarumienione, otaczające ciasnym wianuszkiem naszego muzykalnego oficera i wydające z siebie spazmatyczne ochy i achy w dowód uznania dla jego elokwencji.
– Coś pięknego! Powinieneś zacząć pisać beletrystykę, Ksawery.
– Nuda, to nie dla mnie. – Zdusił niedopałek w popielniczce i strzepnął niewidoczny pyłek z klapy marynarki. – Słuchaj, chciałbym z tobą poważnie pogadać, ale nie tutaj. Teraz lecę, jestem umówiony. Spotkajmy się wieczorem w Ziemiańskiej.
– Dobrze, tylko ja po przesłuchaniach muszę jeszcze wpaść do redakcji, żeby dokończyć i oddać sprawozdanie. – Zerknąłem na zegarek. – Dziewiąta?
– Jasne, serwus.
Szkieltowski, w przeciwieństwie do mnie, nie musiał słuchać gry wszystkich uczestników. Wprawdzie gazeta wydelegowała nas obu, ale to ja reprezentowałem rubrykę kulturalną, dzień po dniu relacjonującą przebieg konkursu. Po występie ostatniego pianisty poszedłem do kanciapy stroicieli fortepianów, którzy urzędowali na półpiętrze między garderobami orkiestry. Znałem ten budynek jak własną kieszeń, pracowałem tu przez kilka lat. Przeciskałem się zatłoczonymi korytarzami, bacząc, by nie wpaść na któregoś ze znajomych muzyków. Spotykając dawnych kolegów, nie uniknąłbym wspomnień i tematów, na które dziś nie miałem najmniejszej ochoty.
– Panie Heniu, niech pan łaskawie zwróci uwagę na Fis i B razkreślne, bo uszy więdną! – powiedziałem, ściskając rękę starszego mężczyzny, odpowiedzialnego za serwis instrumentów podczas konkursu. – I może dałoby się coś zrobić z tymi tłumikami w basach, co?
– Ech, panie Hipolicie, panu to nic nie umknie! – Stroiciel pokręcił głową. – Gdyby wszyscy filharmonicy tak słyszeli, to nasza orkiestra rżnęłaby czyściej niż te sakramenckie berlińczyki i inne tam wiedeńskie ścierwa…
– No co też pan! – Parsknąłem śmiechem. – Czymże te wspaniałe zespoły tak panu podpadły?
– Czort ich wie, jakie tam one wspaniałe czy nie wspaniałe. – Machnął ręką lekceważąco. – A Brahms to nie dobry kompozytor? Dobry! A Francuzi do dziś nie mogą mu zapomnieć, że popierał Bismarcka i zachwycał się zjednoczeniem Niemiec, kiedy żabojadów upokorzono pod Sedanem. Pan lepiej ode mnie wie, jakie to hymny tryumfalne pisał z tej okazji. Dlatego do dziś nad Sekwaną tak niechętnie grywają jego muzykę. I ja pamiętam, drogi panie, że Berlin i Wiedeń to nasi byli zaborcy, polską krwią opici, więc nie ma się co nimi zachwycać… Szkoda, że pan odszedł z zespołu. Nie ciągnie już do grania?
– Zamiast samemu ćwiczyć godzinami, łatwiej innym wytykać błędy – odpowiedziałem, puszczając do niego oko. – Wiolonczela w kącie kurzem zachodzi, chyba ją sprzedam.
– Uchowaj Boże, niech pan tego nie robi, nigdy nie wiadomo, jak się życie potoczy. A te struny na jutro poprawię, proszę się nie martwić.
Pożegnałem go i przemknąłem w stronę szatni. Mijając drzwi jednej z garderób, usłyszałem dźwięk skrzypiec. Od razu wiedziałem, kto tam ćwiczy. Ten ton, rodzaj wibracji i charakterystyczne prowadzenie smyczka rozpoznałbym na końcu świata. Poczułem, jak gwałtownie przyspiesza mi puls, lecz opanowałem się i skierowałem kroki do wyjścia.
***
W redakcji „Rzeczpospolitej” przy Szpitalnej 12 panował zgiełk nie mniejszy od tego w filharmonii. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Gazeta ukazywała się dwa razy na dobę, więc nim jeszcze wysechł tusz na popołudniówce, już składano szpalty do porannego wydania. Dziennik wychodził w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, Lwowie oraz Wilnie i związany był z konserwatywnym środowiskiem Stronnictwa Chrześcijańsko-Narodowego. Podjąłem z nim współpracę niedługo po tym, jak Ignacy Jan Paderewski odsprzedał tytuł prasowy Wojciechowi Korfantemu. Od puczu wojskowego, który w maju ubiegłego roku wywrócił do góry nogami sytuację w kraju, nasze pismo pozostawało jednym z głównych organów opozycyjnych wobec rządzącego obozu sanacji. Stale znajdowaliśmy się na celowniku władzy. Krytyczna opinia na temat polityki Piłsudskiego skutkowała systematycznymi ingerencjami cenzury, otrzymywaliśmy mnóstwo anonimowych pogróżek, niekiedy dochodziło nawet do napaści na dziennikarzy. Bojówkarze PPS-u pobili znanego publicystę Adolfa Nowaczyńskiego, za swoje zbyt cięte pióro oberwał też Tadeusz Dołęga-Mostowicz.
Mnie bezpośrednio to nie dotyczyło, rubryka kulturalna pozwalała bowiem zachować względną neutralność światopoglądową, co bardzo sobie ceniłem. Posadę w gazecie otrzymałem dzięki protekcji Ksawerego. Znaliśmy się z wojska, obydwaj zaciągnęliśmy się do kawalerii w roku 1919. Jeszcze w czasie wojny polsko-bolszewickiej Szkieltowski związał się z endecką „Gazetą Warszawską”, a po paru latach przeszedł do redakcji „Rzeczpospolitej”. Sporadycznie współpracował także z Agencją Telegraficzną Express, jako niezależny korespondent.
Ja po demobilizacji ukończyłem przerwane studia w Instytucie Muzycznym, przemianowanym po odzyskaniu niepodległości na Państwowe Konserwatorium Warszawskie. Spełniłem w ten sposób marzenie dziadka Antoniego, o którym opowiem przy innej okazji. Niedługo po zagraniu egzaminu dyplomowego zwyciężyłem w konkursie na stanowisko zastępcy koncertmistrza wiolonczel Filharmonii Warszawskiej, a kilka sezonów później, po odejściu z orkiestry, zająłem się krytyką muzyczną. Zawsze czułem się przede wszystkim melomanem, a dopiero w dalszej kolejności muzykiem-wykonawcą. Pisywałem więc sprawozdania z koncertów i spektakli operowych, a także recenzje nagrań płytowych. Do fonografii zawsze miałem najwięcej zapału. Zamawiałem nowości z katalogów krajowych firm, jak Syrena Rekord, oraz wytwórni zagranicznych: Victora, Columbii, Pathé czy Parlophone’u. Możliwość obcowania z dziełem w zaciszu domowym pozwalała delektować się muzyką i zagłębić w partyturę bez wywołujących szewską pasję odgłosów kaszlu, chrząkania, wycierania nosa, cmokania czy komentarzy wygłaszanych na widowni przenikliwym, teatralnym szeptem przez przygłuche matrony. Cóż, hałasy związane z brakiem ogłady warszawskiej publiczności były złem koniecznym, które z trudem znosiłem, żeby zarobić na życie.
Sprawozdanie z zakończonego właśnie dnia przesłuchań napisałem w godzinę. Skomplementowałem w nim grę młodego Szostakowicza, podkreślając silną pozycję całej reprezentacji ZSRS. Wcześniej w konkursowych szrankach kapitalnie zaprezentowali się Lew Oborin, Grigorij Ginzburg i Jurij Briuszkow. Nazajutrz miały odbyć się ostatnie występy w ramach eliminacji oraz ogłoszenie nazwisk pianistów, którzy zmierzą się w ostatnim etapie, wykonując z orkiestrą po dwie części wybranego koncertu fortepianowego Chopina. Oddałem poprawiony naprędce tekst. Redaktor odpowiedzialny za jutrzejsze poranne wydanie popatrzył na mnie krzywo.
– Co pan tak tych sowieckich grajków faworyzuje, panie Wajcher?
– Nikogo nie faworyzuję – odparłem. – Jak ktoś dobrze gra, to dobrze o nim piszę. – Zawahałem się przez chwilę, po czym dodałem z irytacją: – I w dupie mam, skąd przyjechał!
– Oho, kogoś chyba mucha ugryzła. Coś pan taki podminowany?
– Eee, tam… – Machnąłem ręką i sięgnąłem po płaszcz.
Nie zamierzałem tłumaczyć się ze swojego złego humoru. Wiedziałem doskonale, że był on spowodowany perspektywą jutrzejszego słuchania i oglądania na estradzie zespołu, który przed laty opuściłem. Finalistom konkursu akompaniować miała Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Warszawskiej pod batutą Emila Młynarskiego. Nadal grały tam pewne osoby, o istnieniu których bezskutecznie usiłowałem zapomnieć.
***
Mała Ziemiańska, jak zwykle o tej porze, była zatłoczona. Obrotowe drzwi, wychodzące na Mazowiecką, nie zamykały się ani na chwilę. Zatrzymałem się przed wejściem do lokalu i sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki. Aby uniknąć śmiertelnego niebezpieczeństwa, Odyseusz żeglując wzdłuż wybrzeży wyspy Syren, rozkazał swym towarzyszom zalepić uszy pszczelim woskiem. Ja miałem nieco nowocześniejsze metody i nie chodziło bynajmniej o perspektywę usłyszenia jakiegoś uwodzicielskiego śpiewu. Włożyłem do uszu stopery firmy Ohropax, wynalezione przez Maximiliana Negwera. Korzystali z nich między innymi żołnierze na froncie w czasie Wielkiej Wojny. Sprowadzałem je z Berlina i używałem tam, gdzie panował hałas. Być może modna warszawska cukiernia wieczorową porą nie stanowiłaby problemu dla zmysłów kogoś innego, lecz ja po kwadransie spędzonym w knajpianej kakofonii czułem się jak na torturach i musiałem ze wszystkich sił powstrzymywać mordercze instynkty skierowane w stronę wszystkiego, co wydaje dźwięk. Pewnego razu, kiedy zapomniałem zatyczek, niemal nie zdemolowałem stolika, przy którym matka z dwojgiem dzieci beztrosko raczyła się lodami. Wszystko dlatego, że para gówniarzy szczękała sztućcami i mlaskała, zaś paniusia śmiała się na cały głos, siorbiąc herbatkę. Co ciekawe, podobno nikomu oprócz mnie to nie przeszkadzało.
Ksawerego zastałem nad kawą ze „śledziem” i „ziemniakami”. Był to popularny deser, śledziem bowiem nazywano tu ciastka z biszkoptu, kremu i marcepanu, a ziemniakami niewielkie pączki. Kawę, zamiast w filiżankach, serwowano w napełnionych do połowy szklankach.
– Że też dałem ci się tutaj zaciągnąć – burknąłem, rozglądając się z dezaprobatą. Gawiedź, wygłodniała widoku luminarzy kultury i intelektu, wypatrywała, kto akurat zasiada przy stoliku literackim na tak zwanej „górce”, czyli półpiętrze zarezerwowanym dla poetów i pisarzy. Przekrzykiwano się, podawano z ust do ust najświeższe anegdoty, głośno komentowano obecność znanych aktorów, malarzy i polityków. Wprawdzie moje ohropaxy znacznie łagodziły ten rejwach, ale i tak trudno było to wytrzymać.
– Nie marudź. – Szkieltowski skinął na obsługę. Tembr jego głosu docierał do mnie w przytłumionej postaci. – Najciemniej pod latarnią, w tych warunkach przynajmniej nikt nas nie podsłucha.
– To jakaś obsesja – odparłem. – Dlaczego ktoś miałby nas podsłuchiwać?
– Ze względu na artykuł, nad którym pracuję.
Przerwaliśmy, aby złożyć zamówienie. Kiedy kelner oddalił się, Ksawery podjął rozpoczęty wątek.
– Jak wiesz, od jakiegoś czasu próbuję nawiązać kontakt z oficerami, którym towarzysz „Wiktor” zafundował wywczasy w pałacu Słuszków na Antokolu.
Używanie dawnego, PPS-owskiego pseudonimu Piłsudskiego stanowiło charakterystyczną manierę mojego przyjaciela. Wśród dziennikarzy „Rzeczpospolitej” o aktualnym premierze i ministrze spraw wojskowych mówiło się także per Komediant (zamiast Komendant) lub Marszczałek, w nawiązaniu do znanego cytatu2). Niektórzy wywodzili to przezwisko z żartu, że jakoby na jedno zmarszczenie brwi Wodza jego podwładni mieli problem z utrzymaniem moczu. Kwestia, o której wspomniał Szkieltowski, dotyczyła uwięzienia generałów Zagórskiego i Rozwadowskiego, osadzonych po ubiegłorocznym zamachu stanu w Wojskowym Więzieniu Śledczym numer 3 w Wilnie.
2) Chodzi o słowa: „Wam kury szczać prowadzać, a nie politykę robić”, które Piłsudski miał skierować do członków rządu Ignacego Daszyńskiego w roku 1918.
– Otóż przez tamtejszą filię naszej redakcji udało mi się uzyskać dostęp do pewnej osoby pracującej w kuchni tego ponurego przybytku – ciągnął mój przyjaciel.
– Teraz już rozumiem, dlaczego tak często ostatnio odwiedzasz rodzinę na Wileńszczyźnie.
– No właśnie. I wyobraź sobie, że Włodzimierz Zagórski spisuje wspomnienia. – Ksawery powiedział to spokojnie, jak gdyby nigdy nic, sięgając po ostatniego pączka leżącego na talerzu.
Mimo pozornej beztroski Szkieltowskiego od razu pojąłem wagę tej informacji. Była to historia, o jakiej marzy każdy dziennikarz, a która przydarza się tylko nielicznym, i to najwyżej raz w karierze. O sprawie generałów mówiono od dawna, krążyły na ten temat rozmaite spekulacje, komentatorzy wręcz prześcigali się w domysłach. W czasie przewrotu majowego Zagórski i Rozwadowski opowiedzieli się po stronie gabinetu Witosa, broniąc legalnie wybranego rządu przed dowodzonymi przez Piłsudskiego zbuntowanymi jednostkami. Po przejęciu władzy przez sanację zostali zatrzymani i, mimo licznych apeli w sprawie ich uwolnienia, pozostawali od wielu miesięcy w areszcie śledczym z powodu „interesów wojska pierwszorzędnej wagi”. Dodatkowej pikanterii tematowi dodawał fakt, że Zagórskiemu usiłowano postawić zarzuty w sprawie tak zwanej afery Francopolu, czyli spółki pośredniczącej w zakupie francuskich samolotów dla Wojska Polskiego. Generał był bowiem akcjonariuszem firmy, która uzyskała intratny kontrakt i latami pobierała wysokie zaliczki na poczet realizacji państwowego zamówienia na sprzęt dla lotnictwa.
– Skontaktowałeś się z nim? Zgodzi się na publikację? – zapytałem podekscytowany.
Ksawery uśmiechnął się tajemniczo i wzruszył ramionami.
– Powiedzmy, że jestem na dobrej drodze. Kosztuje to trochę forsy i sporo cierpliwości, bo ten mój wileński pośrednik bynajmniej nie działa z pobudek ideowych. Ale zapewniam cię, że warto, to pierwszorzędny materiał.
– Chcesz przez to powiedzieć, że już coś dostałeś?
– O tym właśnie chciałem z tobą porozmawiać. Tylko obiecaj mi, że choćby cię ogniem przypalali, nie puścisz pary z ust.
– Oczywiście, przecież mnie znasz!
– Znam i wiem, że tylko tobie mogę dziś zaufać, Hipolicie. Zapewniam cię, że rewelacje Zagórskiego to będzie prawdziwa bomba i bynajmniej nie chodzi o żaden Francopol ani o kulisy bezprawnego uwięzienia generałów. Mówi ci coś nazwa Hauptkundschaftstelle?
– Czy nie była to jakaś komórka dawnej armii austro-węgierskiej?
– Tak, a ściślej delegatura Biura Ewidencyjnego, czyli ich wywiadu wojskowego. Otóż jak pamiętasz, Rozwadowski i Zagórski przed rokiem tysiąc dziewięćset osiemnastym byli oficerami Sztabu Generalnego C.K. Armii i posiadali dostęp do tajnych informacji. Zagórski wspomina o działalności pewnego płatnego agenta HK-Stelle, z samiutkiego szczytu naszej obecnej władzy, posługującego się pseudonimem „Stefan 2”. Co więcej, ów konfident miał ponoć znajdować się także na liście płac wywiadów Niemiec, Francji i Japonii.
– No dobrze, ale na ile jest to wiarygodne? – zapytałem. – Aż ciśnie się na usta, że uwięziony, odsunięty oficer chce się zemścić, rzucając na lewo i prawo bezpodstawne oskarżenia. Zapewne po to, aby odwrócić uwagę od podejrzeń, które na nim ciążą.
– Generał jednoznacznie sugeruje, że ma gdzieś ukryte niezbite dowody, podpisane pokwitowania odbioru pieniędzy, a także, co pewnie cię zainteresuje, nagrania donosów na woskowych cylindrach. Jak się okazuje, Austriacy podczas spotkań agenta z oficerem prowadzącym zwykli używać fonografów. Wyobrażasz sobie, co by się stało, gdyby to ujrzało światło dzienne? Bo coś mi się wydaje, że Marszczałek mógłby, hm… spaść z Kasztanki. – Szkieltowski umilkł na chwilę i sięgnął po papierośnicę. Wyjął papierosa, lecz nie włożył go do ust, tylko zaczął nim delikatnie stukać o stolik, pogwizdując fałszywie refren piosenki My, pierwsza brygada.
– Ożeż… – nic więcej nie byłem w stanie z siebie wykrztusić.
– I w tym miejscu dochodzimy do powodu, dla którego ci to wszystko mówię. Od jakiegoś czasu odnoszę bowiem wrażenie, jakby ktoś deptał mi po piętach. Wydaje mi się, że jestem pod obserwacją, stąd te konspiracyjne zagrywki. Chciałbym cię zatem prosić o ukrycie i przechowanie pewnych materiałów, bo jako niezaangażowany politycznie krytyk muzyczny jesteś mniej narażony na rewizję niż ktokolwiek inny z redakcji. Ja będę znowu w rozjazdach, trzeba będzie jeszcze popracować nad Zagórskim, sam rozumiesz, że dla niego jest to polisa na życie. Nie muszę ci przecież tłumaczyć, że pretorianie Komedianta nie cofną się przed niczym, aby ukręcić łeb tej sprawie.
Zamilkliśmy, bo do stolika zbliżył się kelner z tacą. Zupełnie nie zwracałem uwagi na to, co przede mną stawia, bo informacje przekazane przez przyjaciela całkowicie zaprzątnęły moje myśli. Słyszałem już plotki na temat kontaktów Piłsudskiego z obcym wywiadem, ale zawsze przedstawiano to w kontekście jego dawnej współpracy wojskowej z Austro-Węgrami podczas formowania polskich sił zbrojnych. Nawet jeśli ktoś odważyłby się pisnąć o tej sprawie, to jedynie w takim świetle, jakoby to służby austriackie były kontrahentem Piłsudskiego, a nie odwrotnie. Jeżeli natomiast w grę wchodziła płatna agentura, to diametralnie zmieniało postać rzeczy. Mit Piłsudskiego jako „rycerza bez skazy” ległby w gruzach, nie wspominając o niebezpieczeństwie szantażu wobec najważniejszej osoby w państwie, gdyby dowody te wpadły w niepowołane ręce. Przestała mnie teraz dziwić ostrożność Ksawerego, doceniłem też ogromne zaufanie, jakim mnie obdarzył. Nie ukrywam, że poczułem się zaaferowany możliwością choćby nieznacznego udziału w sprawie, która mogła wstrząsnąć polską sceną polityczną.
– Możesz na mnie liczyć – powiedziałem, kiedy ponownie zostaliśmy sami.
Szkieltowski uśmiechnął się z wdzięcznością i poklepał mnie po ramieniu.
– Dzięki, przyjacielu. Pozwól, że wyjaśnię ci teraz podstawowe zasady bezpieczeństwa. Otrzymasz ode mnie zalakowaną kopertę z dokumentami, którą dobrze ukryjesz. I najlepiej nie mów nawet mi, gdzie zamierzasz ją schować…
***
Do finału Konkursu Chopinowskiego dopuszczono ośmioro uczestników: czworo Polaków oraz wszystkich reprezentantów ZSRS. Ostatecznie jeden z rosyjskich pianistów z powodu kontuzji ręki zrezygnował z występu, zamiast niego zakwalifikowano więc Edwarda Prażmowskiego. Słuchałem jego wykonania, bezskutecznie próbując skoncentrować się na partii fortepianu, gdyż uwagę moją nieustannie rozpraszała orkiestra. Odwracanie wzroku od estrady zdało się na nic, od wykręcania głowy tylko rozbolała mnie szyja. Łatwiej było zamknąć oczy, siedziałem więc skulony na fotelu, kurczowo zaciskając powieki.
Dlaczego widok dawnych kolegów aż tak mi doskwierał? Otóż wśród akompaniujących finalistom filharmoników następowała rotacja. Artyści chcieli sobie trochę urozmaicić monotonną pracę, dlatego obsada orkiestry nieznacznie zmieniała się przy każdym z uczestników, tak aby uniknąć grania wiele razy pod rząd tego samego utworu. Pomiędzy kolejnymi występami ze sceny schodziło zatem po kilka osób spośród członków sekcji smyczków oraz instrumentów dętych, a zastępowała ich nowa, wypoczęta grupa. Na moje nieszczęście akurat w zespole towarzyszącym Prażmowskiemu znalazło się dwoje muzyków, przez których zrezygnowałem z pracy w tej szacownej instytucji…
No dobrze, miejmy to wreszcie za sobą, czas odsłonić karty. Sprawa jest żałośnie banalna. Odszedłem z orkiestry przez zawód miłosny. Beznadziejne, nieprawdaż? Byliśmy z Agnieszką zaręczeni, aż pojawił się ten cholerny Tadeusz i mi ją odbił. Uwiódł, zbałamucił, rozkochał w sobie i zostali parą. Walczyłem o nią, a jakże. I co? I nic. Rzuciłem robotę, a oni grają teraz razem Rondo z Koncertu e-moll, podczas gdy ja nie mogę na nich patrzeć, więc siedzę skulony na fotelu, kurczowo zaciskając powieki. Byle nie widzieć jej, w trzecim pulpicie drugich skrzypiec, ani jego, pierwszego niech-go-szlag-jasny-trafi-klarnecisty. Żeby jeszcze grał źle, tobym gnoja obsmarował w recenzji, ale niestety, jego gra jest bez zarzutu, a ja jakoś nie potrafię kłamać w tej kwestii.
Występ Prażmowskiego zakończył drugi i ostatni etap konkursu, ogłoszenie wyników miało nastąpić dopiero późnym wieczorem. Wyszedłem w pośpiechu, uprosiwszy znajomego recepcjonistę, aby zatelefonował do mnie, kiedy tylko jury zakończy obrady. Recepcjoniści, bileterki, stroiciele, obsługa techniczna – po odejściu nadal pozostawałem z nimi w doskonałych relacjach. Tylko z innymi muzykami miałem problem. Zdawało mi się, że wszyscy postrzegają mnie wyłącznie przez pryzmat tej romantycznej porażki – z litością lub złośliwą satysfakcją. Tak jak każde wścibskie, plotkarskie środowisko patrzy na rogacza czy nawet byłego rogacza. Nie zniósłbym tych niemych komentarzy, wyrażonych współczująco-drwiącym spojrzeniem: „I jakże, mój drogi, pozbierałeś się? Nie tobie jednemu się to przytrafiło… Taka szkoda, doprawdy…”.
Wróciłem do mieszkania i odkorkowałem butelkę koniaku. Nalałem sobie sporą porcję. Trzymając w dłoni kieliszek, rozejrzałem się po salonie. Czekało mnie mnóstwo pracy, oprócz relacji z przesłuchań finałowych musiałem jeszcze przygotować tekst podsumowujący cały konkurs. Redakcji „Rzeczpospolitej” zależało na ujęciu tego wydarzenia w kontekście politycznym. Chociaż sanacja niezbyt często sprzyjała inicjatywom kulturalnym, to patronatu imprezie udzielił prezydent Ignacy Mościcki. Jego poprzednik sprzed zamachu stanu, Stanisław Wojciechowski, odmówił. Miałem już przemyślane główne tezy, wystarczyło tylko je spisać. Zamierzałem podkreślić wysiłek organizatorów i docenić rangę konkursu, wyrazić nadzieję, że cykliczne przedsięwzięcie tej miary ma szansę odmienić sytuację polskiego środowiska muzycznego, przyciągnąć do sal koncertowych więcej publiczności, a być może także zwrócić uwagę polityków na potrzebę wzmocnienia państwowego mecenatu. Instytucje kultury nie mogły dotąd liczyć na rządowe wsparcie, funkcjonowały głównie dzięki pomocy sponsorów, o których nie było łatwo w kraju z wciąż nieopierzoną niepodległością i gospodarką wydrenowaną przez zaborców, Wielką Wojnę i najazd bolszewicki. Warszawska filharmonia, ufundowana za prywatne pieniądze, utrzymywała się dzięki wynajmowaniu pomieszczeń na salę kinową czy sklep rowerowy, a nawet służąc za zwykłą tancbudę. Koncerty odbywały się tam jedynie dwa razy w tygodniu. Podkreślanie polskości muzyki Chopina, uczynienie z niej narodowej marki, będącej swego rodzaju produktem eksportowym, mogłoby przyczynić się do promocji kraju na arenie międzynarodowej i wznieść życie kulturalne stolicy na poziom konkurencyjny wobec metropolii Europy i świata.
Jednak po tym, jak zobaczyłem Agnieszkę i Tadeusza, czułem się rozbity, w takim stanie nie mógłbym skupić się na pisaniu. Zdecydowałem, że muszę zająć się czymś innym, skierować swoją uwagę na coś niezwiązanego z Chopinem ani z filharmonią. Podszedłem do fortepianu. Używałem go głównie do czytania partytur, których znaczną kolekcję zgromadziłem w swojej bibliotece. Żeby być na bieżąco, regularnie zamawiałem nuty z wielu zagranicznych wydawnictw. Przegrywałem wyciągi fortepianowe nowych, niesłyszanych dotąd utworów i analizowałem je, aby móc kompetentnie zrecenzować nagranie czy wykonanie koncertowe. Zaznajamiałem się w ten sposób z literaturą muzyczną, próbując w pierwszej kolejności samodzielnie zrozumieć intencje kompozytora, strukturę dzieła, jego formę i treść, a dopiero później odnieść to do cudzej interpretacji.
Czy analfabeta może wydać opinię o tekście, który ktoś inny przeczyta mu na głos? Owszem, może, osoba niepiśmienna nie jest jednak w stanie zweryfikować, czy to, co słyszy, zgadza się z tym, co zostało zapisane. Większość słuchaczy nie posiada warsztatu ani narzędzi, aby należycie ocenić to, co dociera do ich uszu. Kierują się wyłącznie gustem, zapominając, że gust także można, a wręcz należy kształtować. Skupiają się na takim czy innym powierzchownym wrażeniu: podoba mi się lub nie, poruszyło mnie to, bo widzi pan, artysta grał z takim zaangażowaniem! A czy szanowna pani raczyła słyszeć, że ów hochsztapler, zamiast anonsowanego w programie Brahmsa, zaprezentował jakąś balladę o siedmiu zbójach, ignorując większość określeń dynamicznych i agogicznych kompozytora oraz dowolnie zmieniając artykulację? Daremne żale, próżny trud! Jak wspominałem, z częścią publiczności byłem na bakier.
Mało kto przyjmuje do wiadomości fakt, że świetne wykonanie może oznaczać oszałamiający sukces bardzo przeciętnej czy kiepskiej muzyki, jak też odwrotnie – nawet największe arcydzieło może zostać fatalnie przyjęte z powodu złej interpretacji. Moją rolą, jako krytyka, było między innymi postawienie precyzyjnej diagnozy, czy to, jak utwór odbierają melomani, jest winą – bądź zasługą – autora czy wykonawcy. I nie chodziło tylko o wyłapywanie pomyłek i zgodność z zapisem nutowym. Czy problem stanowią błędy w prowadzeniu kontrapunktu, czy dyrygent wziął niewłaściwe tempo? Czy altówki grają za cicho, czy może kompozytor napisał partię puzonów w takim rejestrze, że w żadnej, nawet najlepszej orkiestrze nigdy nie będzie słychać drugiego tematu?
Tak czy inaczej, aby wyrobić sobie opinię, trzeba najpierw dogłębnie poznać dzieło. Wypracowałem na to własną metodę, która miała mnie samego zabezpieczyć przed wydawaniem pochopnych sądów. Chciałem, by moje pierwsze zetknięcie z muzyką było możliwie najbardziej obiektywne, bez ulegania uprzedzeniom czy oczekiwaniom. Było to ćwiczenie wzorowane na ślepej degustacji praktykowanej przez sommelierów, którzy oceniają wino bez czytania etykiety. Starałem się grać a vista jak najwięcej różnych, nieznanych mi wcześniej kompozycji, a dopiero później sprawdzać, kto je napisał i dlaczego.
Popijając koniak drobnymi łykami, rzuciłem okiem na stos nut, które przysłano mi już jakiś czas temu. Dotychczas nie miałem okazji do nich zajrzeć. Wybrałem na chybił trafił jakieś dzieło, celowo nie patrząc na tytuł ani nazwisko autora. Odstawiłem kieliszek i machinalnie zacząłem grać. Cztery takty szybko, motyw szesnastkowy z równoległymi tercjami w zmiennym metrum, następnie trzy takty lirycznej frazy wokalnej, ósemkami w tempie znacznie wolniejszym. Augmentacja, czyli rozszerzenie tej samej figury, co na początku. Dotarło do mnie, że to jakaś niemiecka pieśń z orkiestrą, choć na razie w ogóle nie zwracałem uwagi na tekst śpiewany. Kompozytor zręcznie kontrastował radosny nastrój z rozpaczą, konsekwentnie używając spójnego materiału dźwiękowego. Dograłem do końca i dopiero wtedy, zaintrygowany, spojrzałem na stronę tytułową. Przeczytałem niemiecki tekst oraz notę wydawniczą, wyjaśniającą genezę dzieła. To był błąd.
Z wściekłością wstałem od instrumentu i duszkiem wychyliłem resztę trunku. Liczyłem, że alkohol zadziała skuteczniej od muzyki. Karty cyklu Lieder eines fahrenden Gesellen Gustawa Mahlera łypały na mnie szyderczo z pulpitu fortepianu. Pierwsza z pieśni nosiła tytuł Wenn mein Schatz Hochzeit macht3).
3) (Niem.) Kiedy moja ukochana wyprawia wesele – pierwsza część z cyklu Pieśni wędrującego czeladnika, napisanego pod wpływem nieszczęśliwej miłości kompozytora do śpiewaczki Johanny Richter.
Kiedy zadzwonił telefon, byłem już nieźle wstawiony. Znajomy recepcjonista poinformował mnie, że wśród laureatów jest dwóch Rosjan i dwoje Polaków. Konkurs wygrał Oborin, drugą nagrodę przyznano Szpinalskiemu. Dalsze miejsca zajęli Róża Etkin oraz Grigorij Ginzburg. Zarówno Prażmowski, jak i Szostakowicz znaleźli się w gronie wyróżnionych dyplomem honorowym.
***
Ostatni raz przed zniknięciem Ksawerego widziałem się z nim podczas spotkania kolegium redakcyjnego. Dyskutowaliśmy o planowanej serii artykułów, nad którymi Szkieltowski pracował od wielu miesięcy, a teraz próbował przekonać pozostałych dziennikarzy „Rzeczpospolitej”, że najwyższy czas na publikację zebranych materiałów. Temat dotyczył działalności monopoli skarbowych, a w szczególności niejasnych kwestii wokół Państwowego Monopolu Zapałczanego.
– Trzynaście złotych i pięćdziesiąt groszy! – grzmiał mój przyjaciel. – Czy zdajecie sobie sprawę, że za litr spirytusu płacimy dziś najwięcej w Europie? A pudełko zapałek kosztuje pięćset pięćdziesiąt procent drożej w stosunku do ceny sprzed Wielkiej Wojny! Pięćset pięćdziesiąt procent, panowie! Wszystko przez socjalistyczne zapędy tych trepów, którzy nie mają zielonego pojęcia o gospodarce! Toż to komuna w czystej postaci! Nawet ów tak rzekomo kompetentny inżynier Kwiatkowski z resortu przemysłu i handlu zachwyca się centralnym planowaniem i chwali sukcesy Sowdepii. Przecież to chore, żeby ceny papierosów ustalał specjalnym rozporządzeniem minister skarbu! Jak w takich warunkach ma rozwijać się przedsiębiorczość? Mamy monopol loteryjny, tytoniowy, spirytusowy, a nawet solny i zapałczany… – Szkieltowski nakręcał się coraz bardziej.
– Chwileczkę, przecież niektóre z nich to jeszcze spuścizna po zaborcach – przerwał mu redaktor naczelny. – Pamiętam, że monopol tytoniowy funkcjonował w Galicji i Rosji.
– Spirytusowy też – dodał kierownik działu krajowego. – A poza tym to rząd Grabskiego wprowadzał akcyzę, więc nie możemy za to obarczać winą sanacji. Chodziło o zwiększenie wpływów do budżetu po ledwo co przeprowadzonej reformie walutowej. Dochody ze sprzedaży wyrobów tytoniowych miały posłużyć jako zabezpieczenie pożyczki zaciągniętej w jakimś włoskim banku, nie pamiętam nazwy.
– Banca Commerciale Italiana – podpowiedział Szkieltowski. – Kredyt opiewał na osiemdziesiąt milionów złotych, był zresztą bardzo niekorzystnie oprocentowany. Ponadto umowa obligowała Polskę do zakupu włoskiego tytoniu kiepskiej jakości.
– No właśnie, sam widzisz, że to obciąża endeków. To będzie woda na młyn wszystkich sanacyjnych politruków, nieustannie trąbiących o fatalnym stanie państwa, które musieli siłą wydzierać z rąk poprzedników, celem moralnego uzdrowienia życia publicznego. – Kierownik działu krajowego nie krył sceptycyzmu wobec propozycji Ksawerego.
– Wyłączność na sprzedaż soli też już wcześniej istniała w zaborze austriackim i rosyjskim – ponownie wtrącił naczelny, bawiąc się ołówkiem. Jego stukanie było irytujące, ale nie śmiałem zwracać uwagi szefowi. – Grabski tylko odgrzewał stare kotlety. Jak więc zamierzasz powiązać to z obecną władzą?
– Panowie, macie rację, jednak to zaledwie część większego obrazka. – Szkieltowski nieco ochłonął, zajrzał do swoich notatek i zaczął klarować spokojniejszym tonem: – Z zapałkami sprawa wygląda trochę inaczej. Akurat takiego monopolu nie było w żadnym z zaborów. To prawda, że powołał go Grabski, sam zresztą, jak pamiętacie, pisałem wówczas krytyczne komentarze. Wina obecnego rządu polega na tym, że nic z tym nie zrobił, zatem mamy wielkie gówno, a nie żadne moralne uzdrowienie. Tymczasem sprawa jest naprawdę poważna. Przypomnę wam okoliczności, w jakich wszystko się odbyło. Otóż Państwowy Monopol Zapałczany ustanowiono po to, aby od razu wydzierżawić go Ivarowi Kreugerowi, szwedzko-amerykańskiemu finansiście, który jeszcze przed wprowadzeniem ustawy skupował na potęgę udziały w polskich fabrykach, między innymi w Czechowicach, Warszawie, Mszczonowie i Poznaniu. W sumie przejął wtedy około siedemdziesięciu procent zdolności produkcyjnej tej gałęzi przemysłu, a teraz, choć oficjalnie nikt tego nie przyzna, w jego ręku znajduje się dziewięćdziesiąt procent rynku. Monopol powstał w wyniku negocjacji dotyczących tak zwanej „pożyczki zapałczanej” w wysokości sześciu milionów dolarów, której Kreuger udzielił rządowi Grabskiego w zamian za wprowadzenie korzystnego dlań prawa.
– Sześć milionów dolarów to niewielka suma w perspektywie gospodarki całego państwa – powiedział jeden z dziennikarzy rubryki ekonomicznej.
– No właśnie – podjął Ksawery. – To kwota nieomal bez znaczenia dla finansów publicznych. Krążyły za to pogłoski, że przy tej okazji różni ludzie ubili swoje interesy, do sądu wpłynęło nawet oskarżenie o nadużycia przeciwko jednemu z urzędników skarbowych, śledztwo jednak niczego nie wykazało. Oprócz premiera na deal ze Szwedami naciskali wówczas dyrektor Departamentu Akcyz i Monopoli w Ministerstwie Skarbu Marian Głowacki oraz jeden z dyrektorów przejętej przez Kreugera fabryki, Henryk Rewkiewicz, który po wydzierżawieniu monopolu został szefem spółki powołanej do jego eksploatacji.
– Rewkiewicz? – zapytałem. – On bardzo aktywnie udziela się w Warszawskim Towarzystwie Muzycznym. Ostatnio ofiarował piętnaście tysięcy złotych na organizację Konkursu Chopinowskiego.
– No proszę, jaki filantrop. Pytanie, czy jest tak hojny z prywatnego majątku, czy z kasy Państwowego Monopolu, ale to już inna historia. W każdym razie, te same osoby do dziś piastują stanowiska, a musicie wiedzieć, że tamta ustawa była przeprowadzona przez parlament niezgodnie z obowiązującymi wtedy procedurami, zaś umowa ze Szwedami zawiera niedopowiedzenia, które Kreuger skrzętnie wykorzystuje. Mając z głowy konkurencję, jego koncern wywindował ceny, zapałki stają się artykułem luksusowym, coraz mniej ludzi na nie stać, w efekcie czego produkcja leci na łeb na szyję, co pociąga za sobą redukcję miejsc pracy. A koledzy z działu ekonomicznego od dawna piszą, że specjaliści w najbliższych latach nie wykluczają nadejścia poważnego światowego kryzysu. – Szkieltowski szukał sojuszników i znalazł ich. Szef rubryki gospodarczej potwierdził jego słowa.
– Ale przecież działała już w Sejmie jakaś tam nadzwyczajna komisja badająca tę sprawę – przypomniał sobie kierownik działu krajowego. – Obradowali bodajże w lipcu ubiegłego roku i dokładnie tak, jak wcześniej mówiłem, skupili się na pognębieniu znienawidzonego Grabskiego.
– Owszem – zgodził się Szkieltowski – ale sprawozdanie podsumowujące jej prace było tak marne, że nie weszło nawet pod obrady parlamentu. Zebrany materiał nie wystarczył, by pociągnąć do odpowiedzialności funkcjonariuszy publicznych, którzy zaniedbali interes państwa przy zawieraniu niekorzystnej umowy. Ja zresztą nie tyle chcę obwiniać Komedianta i jego akolitów, czy rozliczać ich poprzedników, ile mam nadzieję sprowokować dyskusję prowadzącą do renegocjowania warunków ze szwedzkim koncernem. Chciałbym przyjrzeć się bliżej jego interesom i zamiast babrać się w naszym rodzimym politycznym bagienku, ukazać czytelnikom szersze spektrum, bo przecież odbija się to na ich kieszeni. Kreuger jest światowym potentatem, dokładnie w ten sam sposób zapewnił sobie monopole w kilku innych krajach, w Peru, Grecji…
– Hm, to faktycznie może być temat. – Naczelny pokiwał głową, w zamyśleniu gryząc ołówek. Była to oznaka, że myśli intensywnie. Przynajmniej przestał wreszcie stukać.
– Dodam jeszcze, że osobliwym zbiegiem okoliczności tuż przed zawarciem umowy wprowadzono u nas nową taryfę kolejową, zawierającą specjalne ulgi dla przewozu drewna osikowego. A jak myślicie, co robi się z osiki? – Ksawery sięgnął do kieszeni spodni, wyjął zapałki i teatralnym gestem zachrobotał pudełkiem z draską na bocznej krawędzi. – Drewno pochodzi oczywiście z lasów państwowych, a Kreuger chytrze przejął też fabrykę chloranu potasu, niezbędnego do produkcji zapałek.
– No dobrze, sądzę, że możemy to puścić – zdecydował naczelny. Przebiegł pytającym wzrokiem po twarzach zgromadzonych dziennikarzy. Nikt nie zgłaszał zastrzeżeń, nawet kierownik działu krajowego milcząco przytaknął, widać ostatecznie przekonany argumentami Szkieltowskiego. – Rozkładamy materiał na kilka numerów, a ty jedziesz w delegację, żeby zbadać ten międzynarodowy wątek.
Wychodząc z sali, odciągnąłem Ksawerego na bok.
– Gratuluję – powiedziałem.
– Dzięki, Hipolicie. Przyznaj, co tak naprawdę o tym myślisz. Niewiele się odzywałeś.
– Mocna rzecz. Tak się tylko zastanawiam… – zniżyłem głos do szeptu – …nie sądzisz, że w kontekście tamtej sprawy, wiesz, tej, o której wtedy rozmawialiśmy, nie byłoby rozsądniej trochę przystopować i szczególnie teraz nie wychylać się tak bardzo? Publikacją na temat monopolu zagrozisz potężnej grupie interesów i sam wystawisz się na cios. Kreuger et consortes to silni przeciwnicy. Po co masz sobie robić nowych wrogów akurat w tym momencie?
– Doceniam twą troskę, przyjacielu, ale widzisz, działa to dokładnie odwrotnie. Jeśli, jak powiedziałeś, nie będę się wychylał, to wszyscy z miejsca nabiorą podejrzeń, że węszę jakąś inną, grubszą sprawę. Celowo odpaliłem tę zapałczaną historię właśnie teraz, dla odwrócenia uwagi. Sypnę w ten sposób piaskiem w oczy przyjemniaczkom, którzy mogliby mi ewentualnie deptać po piętach. A do tego mam swobodę ruchu i pretekst do podróży… Zaufaj mi, wiem, co robię!
Były to ostatnie słowa, jakie słyszałem z ust Ksawerego Szkieltowskiego, zanim zniknął. Następnego dnia w „Rzeczpospolitej” ukazał się pierwszy z serii jego artykułów, wywołując niemałe poruszenie. Kilka osób chciało pilnie rozmówić się z autorem, który niestety czasowo pozostawał nieosiągalny, wyjechał bowiem służbowo za granicę. Tak przynajmniej głosiła obowiązująca w redakcji wersja oficjalna.
■
O tym, że dzieci nie przynosi bocian ani że nie znajduje się ich w liściach kapusty, dowiedziałem się od dziadka Antoniego. Ojca nie pamiętam. Zginął, gdy byłem jeszcze niemowlęciem. Spotkał go tragiczny wypadek na kolei, gdzie jako świeżo upieczony absolwent Instytutu Politechnicznego odbywał praktykę. Tato był jedynym potomkiem protoplasty rodu Wajcherów, który odtąd przejął opiekę nade mną, swym podówczas rocznym wnukiem, oraz przedwcześnie owdowiałą synową. Z moją matką dogadywali się całkiem nieźle, dziadek nawet zasugerował jej, aby ponownie wyszła za mąż, deklarując, że może sam zatroszczyć się o moje wychowanie, jeśli obecność dziecka z pierwszego, tak gwałtownie zakończonego małżeństwa miałaby stać na przeszkodzie jej szczęściu. Mama długo opierała się takiej perspektywie, jednak kilka lat po śmierci ojca poznała pewnego dobrze zapowiadającego się chemika, z którym połączyło ją jeśli nie płomienne, to na pewno trwałe uczucie. Ów obiecujący naukowiec rychło oświadczył się i początkowo odniósł się z życzliwością do mnie jako swego ewentualnego pasierba. Trwało to do czasu, gdy otworzyła się przed nim możliwość uzyskania atrakcyjnego stypendium w Szwajcarii. Wyjazd z żoną mógłby jeszcze dojść do skutku, ale małe dziecko zdecydowanie skomplikowałoby ambitne plany u progu kariery kandydata na mojego ojczyma. Uparcie ponawiana propozycja dziadka Antoniego zyskała więc dodatkowe argumenty i ostatecznie została przyjęta, rozwiązując rodzinny dylemat. Tak oto zostałem w kraju pod pieczą dziarskiego staruszka, a mama z nowym mężem wyjechała do Genewy. Ich zapowiadany na trzy lata pobyt za granicą przedłużał się, aż wreszcie stało się jasne, że nie wrócą, gdyż drugi małżonek mojej rodzicielki objął posadę kierownika laboratorium w jednym z renomowanych szwajcarskich instytutów.
Z dziadkiem Antonim łączyła mnie szczególna relacja. To on jako pierwszy zwrócił uwagę na mój słuch, najął dla mnie nauczyciela muzyki i kupił mi gramofon na szelakowe płyty. Była to przepiękna szafkowa Victrola z mahoniu, sprowadzona aż z Ameryki, która z boku miała korbkę, a na wewnętrznej stronie górnej pokrywy widniał obrazek przedstawiający białego pieska Nippera, zasłuchanego w dźwięki wydobywające się z tuby. Na tym sprzęcie katowaliśmy sąsiadów nagraniami dziadkowej ulubienicy, primadonny operetkowej Lucyny Messal. To z dziadkiem Antonim zacząłem chadzać na koncerty, on też, z okazji mych szesnastych urodzin, po raz pierwszy zaprowadził mnie do burdelu. Utrzymywał, że dopóki żyła babcia, pozostawał jej wierny. Ale babcia umarła na suchoty dwa lata przed śmiercią mojego taty. Dziadek przeżywał zatem drugą młodość, spełniając narzuconą sobie misję zrobienia ze mnie mężczyzny. Sam gustował w niewiastach o rubensowskich kształtach i miał szczególną słabość do muzyki Schuberta. Łzy z jego oczu wyciskało nagranie Króla Olch z barytonem Robertem Leonhardtem, któremu akompaniowała orkiestra pod batutą Nathaniela Shilkreta. Od wielokrotnego słuchania zdarliśmy doszczętnie tę dwunastocalową płytę. Dopiero po latach dotarło do mnie, że to wzruszenie wywołane było wspomnieniem mojego ojca. Gdyby Antoni Wajcher miał okazję poznać Kindertotenlieder – treny dziecięce Mahlera do słów Friedricha Rückerta, chyba pękłoby mu serce. Dziadek lubił się chwalić, że był obecny na widowni podczas prawykonania symfonii Niedokończonej w Wiedniu, gdzie w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku rzekomo tropił jakiegoś pruskiego szpiega. Nigdy do końca nie byłem pewny, czy mówi poważnie, czy żartuje, jednak godzinami mogłem słuchać jego opowieści, w których nie szczędził mi pikantnych szczegółów swej burzliwej młodości4).
4) Przygody Antoniego Wajchera opisano w powieści Agent Jego Świątobliwości (WarBook, 2020).
Wspomnienie dziadka towarzyszyło mi, gdy szedłem od strony Zachęty przez plac Saski, kierując kroki do pewnego lokalu przy Wierzbowej, nieodłącznie kojarzącego mi się z osobą mojego przodka. Kiedy Wajcher senior umarł przed kilkoma laty, to właśnie w Oazie odbyła się stypa, która trwale zapisała się w pamięci warszawskich restauratorów. Dziadek Antoni na łożu śmierci wyraźnie zażyczył sobie, by jego pożegnanie miało miejsce w najwytworniejszej w mieście knajpie z dansingiem i szczegółowo poinstruował mnie, jako wykonawcę ostatniej woli, w kwestii organizacji przyjęcia. Kategorycznie zabronił jakiegokolwiek opłakiwania czy poddawania się żałobnej atmosferze. Chciał, by jego odejście świętowano hucznie, jak zwykł mawiać za życia: z pompą i przytupem. Zostawił na ten cel pokaźny fundusz, z którego polecił mi opłacić wykwintne potrawy i najdroższe alkohole z karty, jazzbandową orkiestrę, artystów i fordanserki. Wystarczyło nawet na hojne napiwki dla kelnerów i szatniarzy. Uczyniłem zadość jego życzeniu, szampan lał się strumieniami, a zabawa trwała do białego rana. O dobry nastrój gości zadbały wschodzące gwiazdy stołecznej estrady: Dymsza, Bodo i Ordonówna, którym akompaniował mój kolega z konserwatorium, Heniu Wars. Od tamtej pory obsługa kłaniała mi się w pas, ilekroć stawałem w progach tego przybytku.
Rozmyślałem o dziadkowej stypie, bo poznałem wówczas kilka osób, które, jak się okazało, należały do kręgu wspólnych znajomych mojego przodka oraz Ksawerego. Miałem właśnie zamiar spotkać się z jedną z nich. Idąc do Oazy, minąłem wyrównany teren po rozebranym w ubiegłym roku soborze Świętego Aleksandra Newskiego. Wielu warszawiaków nadal nie mogło przywyknąć do opustoszałego miejsca po bizantyjskim gmachu, którego cebulaste kopuły przez lata górowały nad śródmiejską panoramą. Jego siedemdziesięciometrowa dzwonnica była jedną z najwyższych budowli Warszawy. Wokół rozbiórki toczyła się płomienna debata. Część dyskutantów widziała w monumentalnej prawosławnej świątyni symbol rosyjskiego ucisku i pomnik niewoli, który bezwzględnie należy zrównać z ziemią. Inni rozdzierali szaty nad barbarzyńskim, jak to określali, aktem szowinizmu i nietolerancji, przedkładając rzekome walory artystyczne nad względy polityczne. Odrzucono koncepcję przebudowy soboru na kościół katolicki, a także propozycję Żeromskiego, by umieścić tam muzeum martyrologii narodu polskiego. Na okoliczność rozbiórki wypuszczono nawet państwowe obligacje, zabezpieczone wartością materiałów odzyskanych z budynku. Wielokrotnie rozmawialiśmy o tym ze Szkieltowskim, który należał do obozu kategorycznie domagającego się usunięcia budowli.
Wspomnienia te towarzyszyły mi w drodze na Wierzbową. Miałem nadzieję zdobyć w Oazie jakieś wiadomości o Ksawerym, którego nieobecność w redakcji przeciągała się niepokojąco. Przed kilkoma tygodniami miał wrócić ze służbowej podróży, jednak nie pojawił się ani on, ani kolejne części jego reportażu na temat Monopolu Zapałczanego. Krótko mówiąc, słuch po moim przyjacielu zaginął.
***
Za każdym razem, kiedy byłem w tym miejscu, nie mogłem oprzeć się wrażeniu jakiegoś ciężkostrawnego przesytu. Podwoje Oazy osłonięto secesyjnym baldachimem, nad którym migotał krzykliwy neon. Na parterze znajdowały się szatnia i sala restauracyjna. Serwowano głównie kuchnię francuską, co moim zdaniem w dość zabawny sposób kontrastowało z wystrojem wnętrza zdominowanego przez rodzimą pstrokaciznę, przywołującą na myśl wzornictwo krakowskich skrzyń posagowych. Nieco gustowniej wyglądała sala taneczna mieszcząca się na piętrze. Najbardziej lubiłem w niej mozaikę parkietową, która czarująco odbijała refleksy masywnego, kryształowego żyrandola. Lokal oferował gościom również świetnie zaopatrzony cocktail-bar w amerykańskim stylu, a także prywatne gabinety na obydwu kondygnacjach. Osobiście nie czułem się komfortowo w tym entourage’u, lecz dla lwiej części klienteli Oaza stanowiła kwintesencję najnowszej mody i elegancji.
Swoje prawdziwe oblicze tancbuda ujawniała dopiero nad ranem, kiedy cały blichtr pryskał niczym światło przepalającej się żarówki. Ostatni weterani nocnych hulanek, obejmując uwieszone na ich ramionach, zataczające się partnerki, wielkopańskim gestem rzucali wymięte banknoty szatniarzom. Na parkiecie zostawały już jedynie nieliczne blade kurewki w cekinach, pląsające leniwie z żałośnie obwisłymi piórami pośród tych kilku wyfrakowanych grubasów, którzy nadal łudzili się, że będą w stanie sprostać własnym, snutym za dnia, lubieżnym fantazjom.
Messalina stawała wtedy u szczytu schodów w swoich wieczorowych rękawiczkach z czarnej koronki i omiatała krajobraz po bitwie pogardliwym spojrzeniem spod długich rzęs. Jedną rękę kokieteryjnym gestem opierała na biodrze, w drugiej trzymała szklaną fifkę z cieniutkim papierosem, z którego unosiła się smukła strużka wonnego dymu. Taką zapamiętałem ją z finału dziadkowej stypy. Z Antonim Wajcherem, jak się wówczas okazało, łączyła ją wieloletnia znajomość. Była także jedną z zaufanych informatorek Ksawerego.
Messalina była grandesą, czyli ekskluzywną prostytutką z najwyższej półki. Od koleżanek po fachu wyczekujących okazji na rogach ulic dzieliła ją przepaść porównywalna do dystansu między solistą mediolańskiej La Scali a weselnym grajkiem-samoukiem z zapadłej wsi poleskiej. Dysponowała własnym apartamentem w centrum miasta i dawno już uniezależniła się od sutenera. Była sprytna i miała sporo szczęścia. Podobno bez pamięci zakochał się w niej kiedyś jakiś bajecznie bogaty kupiec, który zainwestował pokaźne środki, aby wydźwignąć ją z poziomu wulgarnej ulicznicy na salony, gdzie nie tylko zwiększyły się jej dochody, ale i bezpieczeństwo oraz higiena pracy. Osiągnięcie statusu luksusowej damy do towarzystwa kosztowało ją niemało wysiłku, ale nie ustawała w rozwijaniu swych talentów. Awans zobowiązuje, a Messalina nie miała nic przeciwko temu, by ciągle się uczyć. Jak na córę Koryntu była więc nieźle wykształcona, mówiła znośnie po niemiecku, brała lekcje francuskiego i nader swobodnie czuła się, konwersując o aktualnych premierach czy nowościach wydawniczych. Stać ją było na opłacanie prywatnej ochrony, opiekowała się też kilkoma innymi dziewczętami, fordanserkami z Oazy, dbając, aby nie napytały sobie biedy z oficjelami Urzędu Sanitarno-Obyczajowego z Daniłowiczowskiej. Na tym etapie kariery mogła już pozwolić sobie na przebieranie w klientach, a trzeba przyznać, że była wybredna. Często widywałem ją w operze w towarzystwie oficerów i dyplomatów. Świetnie orientowała się w meandrach polityki oraz szczegółach życia towarzyskiego wyższych sfer, co czyniło ją szczególnie cennym źródłem Szkieltowskiego. Łączyła ich także przyjaźń, o ile mi wiadomo, platoniczna. Liczyłem, że Messalina może dysponować jakimiś informacjami na temat powodów przedłużającej się nieobecności Ksawerego. Do odwiedzin dała mi pretekst niedawno, podczas przypadkowego spotkania we foyer Teatru Wielkiego, prosząc, abym przy okazji polecił jej tytuły, na które warto się wybrać w bieżącym sezonie.
Choć dawno przekroczyła czterdziestkę, nie wyglądała na swoje lata. Staranny makijaż i przemyślana toaleta podkreślały pewną dwoistość, jaką odznaczała się jej uroda. Spod pieczołowicie kształtowanego wizerunku femme fatale wyzierał bowiem jakiś zaskakujący rys dziewczęcej naiwności, działający na mężczyzn hipnotyzująco. Jak większość przedstawicieli mojej płci, nie potrafiłem ukryć fascynacji tą władczą, a przy tym wrażliwą kobietą. Nic dziwnego, że bez trudu była w stanie owinąć sobie wokół palca niejednego ambasadora czy pułkownika.
Przyjęła mnie w jednym z zacisznych gabinetów, które zapewniały dyskrecję gościom dysponującym odpowiednimi funduszami. Na jedno jej skinienie maître d’hôtel zaordynował zimne przekąski i likiery z lwowskiej gorzelni Baczewskiego.
– Cóż za miła niespodzianka – zaszczebiotała słodkim i lekkim niczym świeża beza sopranem, jakby wręcz stworzonym do wykonywania partii mozartowskich subretek. – Wieki całe pana nie widziałam, drogi Hipolicie. Idealnie, wprost idealnie pan trafił, mam akurat wolne, bo zaniemógł jeden minister, co to zapowiadał się na dziś wieczór. Będzie pan moją wymówką, jak przyjdą te bałwany ze Sztabu, od których nie mogę się opędzić.
– Dziękuję, że raczyła mnie pani zaszczycić swym towarzystwem, mademoiselle. – Podjąłem grę. Byliśmy wprawdzie po imieniu, lecz ten rytuał kurtuazyjnych podchodów stanowił nieodłączny element w kontaktach z Messaliną. Lubiła aktorzyć, a kiedy miała akurat kaprys, potrafiła być próżna i pretensjonalna jak podstarzała diwa na raucie u dyrektora teatru. Szarmancko ucałowałem jej dłoń. – Sługa uniżony!
– Ach, pańskie maniery są nienaganne! To się ma we krwi, mój drogi, od razu znać szlacheckie korzenie! – zawołała. – Lecz czegóż innego można oczekiwać po potomku zacnego pana Antoniego, nieodżałowanej pamięci…
Nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem. Udały się jej te szlacheckie korzenie, nie ma co! Messalina równie dobrze jak ja wiedziała, że dziadek Antoni dorastał w sierocińcu, a jakiej takiej ogłady nabrał, włócząc się za młodu po Europie. Łączyło ich to doświadczenie mozolnego wydobywania się z nizin społecznych.
– Dlaczego pan się śmieje? – zapytała z udawanym oburzeniem. Widziałem wyraźnie, że sama z trudem utrzymuje powagę, beztrosko brnąc w rozpoczętą błazenadę. – Doprawdy, żeby potomek słynnego krakowskiego rodu Wajcherów stroił sobie drwiny w obecności damy!
– Pokornie proszę o wybaczenie – odparłem, modulując głos na podobieństwo mojego przodka. – Istotnie, jak mawiał mój świętej pamięci dziad: pochodzenie obliguje, bowiem niejeden herbowy krakus zwykł wspinać się na koński grzbiet po plecach Wajcherów.
Tym razem roześmialiśmy się oboje. Tradycji stało się zadość, można więc było już normalnie porozmawiać. Messalina umościła się wygodnie w fotelu, niespiesznym, wystudiowanym ruchem założyła nogę na nogę, tak jak tylko kobiety tego typu to potrafią, i sięgnęła po kieliszek. Wznieśliśmy toast.
– Co cię sprowadza, Hipolitku? Wiem przecież, że to miejsce nie jest w twoim typie.
Podałem jej listę rekomendowanych spektakli.
– Ach, to urocze, że pamiętałeś o mojej prośbie! – Obdarzyła mnie olśniewającym uśmiechem, z szelmowską miną wsuwając sobie złożoną kartkę za dekolt. – Jak mogę ci się odwdzięczyć?
– Szukam Ksawerego. Jakiś czas temu wyjechał za granicę, powinien był już wrócić, a nie daje znaku życia. Nie miałaś przypadkiem od niego jakichś wieści?
– Nie, dawno już się u mnie nie pojawiał. To całkiem do niego niepodobne, zwłaszcza że mam coś, o co prosił przy ostatnim spotkaniu… Hm, kiedy to było? Chyba z miesiąc temu. Myślisz, że coś mu się mogło stać?
– W tym fachu nietrudno się komuś narazić, a jego ostatnie teksty raczej nie przypadły do gustu pewnym wpływowym figurom.
– Te o zapałkach? Tak, czytałam… – Miarowo poruszała stopą w rytm dochodzącego zza drzwi charlestona. Na szczęście odgłosy z sali tanecznej były przytłumione, mogłem więc obyć się na razie bez ohropaxów. Odbierałem za to coraz intensywniej bodźce innego rodzaju. Messalina nagle jakby coś sobie przypomniała. – A wiesz, faktycznie, niedługo po tym, jak wyszedł jego artykuł, słyszałam od jednej z moich dziewczyn, która obsługiwała akurat jakąś szwedzką delegację, że bardzo się tamto towarzystwo zrobiło nerwowe. Była świadkiem, jak tłumacz czytał tym Szwedom waszą gazetę, a oni coś tam ostro klęli po ichniemu i zaczęli nagle gdzieś wydzwaniać, krzyczeć, aż się przestraszyła. Na szczęście nie zrobili jej żadnej krzywdy, bo i za co, sądzili pewnie, że niewiele zrozumiała. Ale teraz, po tym, co mi powiedziałeś, sama zaczynam się trochę niepokoić! – Spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami. – Zwłaszcza że nie jesteś pierwszym, który rozpytuje o Ksawerego.
– A kto jeszcze go szukał? Ktoś od nas, z redakcji?
– Nie – odparła, sięgając do torebki. – Smętni dżentelmeni z pałacu nieopodal.
Zamurowało mnie. W Pałacu Saskim rezydował Sztab Generalny Wojska Polskiego, a uwaga Messaliny niedwuznacznie wskazywała na to, że Szkieltowskim interesowali się przedstawiciele II Oddziału. Wywiad.
Messalina wyciągnęła papierosa i włożyła go do lufki. Wyjąłem zapalniczkę, żeby podać jej ogień. Nachylając się do niej, poczułem zapach drogich perfum z intensywnymi nutami jakichś orientalnych przypraw korzennych. Coraz trudniej było mi skupić myśli. Wychyliłem kieliszek wiśniówki, by nieco rozjaśnić umysł.
– Poczekaj – podjąłem po chwili. – A czy ci faceci z „Dwójki” pytali o Ksawerego po publikacji artykułu, czy wcześniej?
– Nie pamiętam dokładnie. Zdaje się, że przychodzili kilka razy w tej sprawie. – Obróciła się w fotelu, wydmuchując aromatyzowany dym. Musnęła przy tym końcem palców moją dłoń. – Słuchaj, ale może nie zamartwiajmy się na zapas? Znam go od lat i zdarzały mu się już takie dłuższe zniknięcia.
– Sam nie wiem – mruknąłem bez przekonania. Nie chciałem dzielić się z nią swymi podejrzeniami. Pomyślałem z rezygnacją, że niczego więcej chyba się tu nie dowiem. Czy łudziłem się jeszcze wtedy, że Szkieltowski wróci, skoro z niejednej opresji wychodził cało? Odkorkowałem karafkę i ponownie napełniłem kieliszki. – Cóż, wypijmy strzemiennego, będę się zbierał.
– Narzeczona czeka? – Oczy Messaliny zwęziły się a na jej karmazynowych ustach zagościł figlarny uśmieszek. – Ta młoda dama, z którą widziałam cię wtedy na stypie, będzie niepocieszona, że spędzasz czas z jakąś wyuzdaną dziwką, co?
– Wszystkieście jednakowe kurwy – odparowałem bez namysłu, ostatecznie wytrącony z równowagi. Szybko rąbnąłem kielicha i od razu nalałem następnego.
– Ojojoj, patrzcie go, jakie biedactwo! – Nawet nie próbowała ukryć radości, a mnie lekko zaszumiało w głowie od wypitego alkoholu. – Rozstaliście się? Nie wiedziałam… Ale to bardzo dobrze, w sumie szkoda by cię było do żeniaczki. No to świętujemy, przecież trzeba cię jakoś pocieszyć! Klin klinem, Hipolitku, dawno powinieneś to zrobić, zamiast użalać się nad sobą. Nie ma mowy, żebym cię teraz wypuściła.
– Daj spokój. Pochlebiasz mi, ale raczej mnie na ciebie nie stać. – Próbowałem jeszcze się bronić, lecz czułem, że z każdą sekundą mój opór słabnie.
– Żartujesz? Nie siedzę tu przecież z tobą dla pieniędzy, głuptasie. Zarabiam na innych frajerach, a do ciebie mam widocznie jakąś słabość. Chyba przez wzgląd na Antoniego. – Rzuciła mi jedno ze swoich zalotnych spojrzeń, jednocześnie przygryzając lekko dolną wargę. Pełen profesjonalizm, trzeba przyznać. Pomyślałem, że właściwie co mi szkodzi? Bezbłędnie odczytując moją reakcję, zanim ja sam zdążyłem ją sobie w pełni uświadomić, Messalina zaklaskała w dłonie. – Kelner, szampana! Bawmy się!
Orkiestra za ścianą skończyła akurat grać wiązankę fokstrotów i rozpoczęła jakieś namiętne tango.
***
Nazajutrz, kiedy zjawiłem się w redakcji, panowała tam dziwna atmosfera. Nie ma sobie równego widok bandy zdezorientowanych pismaków, którzy za wszelką cenę usiłują sprawiać wrażenie, że są świetnie poinformowani, podczas gdy w istocie nie mają pojęcia, na czym stoją. Wszyscy chodzili jak nakręceni, mówili do siebie półsłówkami i zachowywali się tak, jakby właśnie wrócili z seansu u najmodniejszego w stolicy jasnowidza Ossowieckiego. Całe zamieszanie spowodowane było wizytą Policji Państwowej. Okazało się, że kilka dni wcześniej naczelny odbył rozmowę telefoniczną z mieszkającą w Wilnie kuzynką Szkieltowskiego, a zaniepokojona kobieta oficjalnie zgłosiła zaginięcie krewnego. Choć słyszałem o jej istnieniu, to nie poznałem dotąd osobiście owej panny Marty, która jakoby miała być jedyną żyjącą osobą z najbliższej rodziny Ksawerego. Przeszło mi wtedy przez myśl, że właściwie niewiele wiem o prywatnym życiu mojego przyjaciela.
Z pobliskiego komisariatu przysłano trzech funkcjonariuszy, aspiranta oraz dwóch przodowników, którzy kręcili się po biurach i rozpytywali personel. Kiedy wszedłem, najstarszy stopniem policjant opuszczał akurat gabinet naczelnego. Szef skinął na mnie z daleka.
– Wajcher! Dobrze, że pana widzę. Można na słówko?
Zamknąłem za sobą drzwi.
– O co chodzi, panie redaktorze?
– Mam prośbę. – Naczelny nie patrząc na mnie, przekładał na biurku jakieś papiery. – Pan zdaje się był… znaczy się jest zaprzyjaźniony ze Szkieltowskim. Dziś po południu przyjeżdża ta jego siostra czy kuzynka. Mógłby ją pan odebrać z Wileńskiego i odwieźć do hotelu? Proszę wziąć rachunek za taksówkę, gazeta pokryje koszty. – Nie czekając na moją odpowiedź, zapisał na kartce godzinę przyjazdu pociągu i adres. – Sam bym pojechał, ale jak pan widzi, mam tu urwanie głowy, a jeszcze te gliny wszędzie się kręcą i nosy wtykają. Sprawiają wrażenie znacznie bardziej zainteresowanych papierami Szkieltowskiego i sprawami, nad którymi ostatnio pracował, niż ustaleniem miejsca jego pobytu. Jakby szukali jakiegoś haka czy coś. Niemal siłą musiałem ich powstrzymać przed wyłamaniem zamka w jego biurku, wyobraża pan sobie? Przecież trzeba chronić źródła, a tam mogą być jakieś poufne materiały. A już ich rączki świerzbiły, mówię panu, władzunia czeka tylko, żeby dobrać się nam do dupy – gadał jak najęty. Podniósł głowę i wyciągnął w moją stronę rękę z notatką. Nagle zamarł, przyjrzał mi się uważnie i zmarszczył nos. – Co z panem, do diabła?
– Nie rozumiem.
– Na kilometr cuchniesz pan wódą!
– Bo szukałem wczoraj informacji na temat Ksawerego i…
– Guzik mnie obchodzi, gdzie i z kim się pan łajdaczysz po nocach, ale w robocie niechlujstwa tolerować nie zamierzam, zrozumiano? Co to, u diabła, krew na kołnierzyku?
Zerknąłem na koszulę i potarłem palcem czerwoną plamę.
– Nie, chyba szminka – mruknąłem.
– No pięknie, nie ma co. Jedźże pan w tej chwili do domu i doprowadź się do porządku! I żebyś mi się na dworzec nie spóźnił! Artyści, niech ich jasna cholera…
Wyszedłem, nie czekając na dalszy ciąg tyrady.
***
Panna Marta Szkieltowska okazała się niską brunetką, sprawiającą w pierwszej chwili wrażenie osoby o raczej nieśmiałym usposobieniu, niepozbawionej jednak lekkiej, acz zauważalnej skłonności do histerii. Bezskutecznie próbowałem dostrzec w jej rysach jakiekolwiek podobieństwo do Ksawerego. Niemal nie odrywała od zapłakanych oczu haftowanej batystowej chusteczki, powtarzając w co drugim zdaniu, jakie to najgorsze przeczucia przepełniają ją odnośnie do losu kuzyna. Wszelkie podjęte przeze mnie próby dodania jej otuchy spełzły na niczym. Z poczuciem ulgi odstawiłem ją do Hotelu Krakowskiego przy Bielańskiej i zostawiłem swój numer telefonu na wypadek, gdyby potrzebowała jakiejś pomocy. Miałem nadzieję, że nie zadzwoni. Wróciłem do siebie i padłem jak kłoda. Po ostatniej nocy odczuwałem deficyt snu.
Zadzwoniła dwa dni później. Z komisariatu. Policja z glinianki obok Cegielni Braci Schneiderów w podwarszawskich Jelonkach wyłowiła ciało topielca. Panna Marta zareagowała na tę wiadomość takim roztrzęsieniem, że nikt nie łudził się, iż kobieta będzie w stanie dokonać identyfikacji. Prędzej sama padłaby trupem. Pojechałem zatem do prosektorium, gdzie guma na kołach wózka popiskiwała w trójkreślnej oktawie, patolog brzmiał jak skacowany Caruso ze zdartej płyty, a widok tatuażu na ramieniu cuchnącego trupa sprawił, że na moment ogłuchłem. Tym samym poszukiwania mojego przyjaciela dobiegły końca.
***
– Dostał czapę od tych Szwedów, mówię wam. To przez ten cały zapałczany interes.
– Myślisz? A może pepeesowscy bojówkarze go dopadli, jak wtedy Nowaczyńskiego czy Dołęgę-Mostowicza, za jakieś wcześniejsze artykuły?
– Chyba nie, w tamtych przypadkach skończyło się na pobiciu. Ja bym jednak obstawiał koncern Kreugera. Obrońcy dobrego imienia jaśnie nam panującego Komedianta raczej nie posunęliby się do zabójstwa. Zresztą, Ksawery już dawno nie pisał o Piłsudskim.
– Hm, a może to jedni i drudzy? Cholera wie, co odkrył, węsząc wokół tych monopoli. Jeśli to faktycznie tak gruba sprawa, jak twierdził, to dzisiejsi włodarze też są pewnie umoczeni. Mogli się dogadać ze Szwedami i załatwić go na amen, żeby zapobiec ujawnieniu wzajemnych powiązań…
W redakcji aż huczało od podobnych domysłów. Nikt nic nie wiedział i wszyscy starali się nadrobić brak konkretnych informacji różnymi, niekiedy najbardziej fantastycznymi spekulacjami. Starałem się spędzać tam jak najmniej czasu, żeby tego nie wysłuchiwać. Znajdowałem się w stanie otępienia. Nie byłem zdolny pisać czy pracować. Najchętniej zamknąłbym się w mieszkaniu ze skrzynką wódki, ale szef wyznaczył mi zadanie towarzyszenia pannie Marcie przy załatwianiu formalności związanych z organizacją pogrzebu Szkieltowskiego. Może i dobrze, bo zmobilizowało mnie to do pozostania na chodzie. Bez tych obowiązków pogrążyłbym się w całkowitej apatii. Trzeba przyznać, że gazeta stanęła na wysokości zadania, wykorzystując pewne wpływy dla ominięcia biurokracji i w znacznej części finansując pochówek mojego przyjaciela. Kuzynkę Ksawerego trzymały w ryzach jedynie środki uspokajające, przepisane przez lekarza, do którego osobiście zaciągnął ją naczelny „Rzeczpospolitej”.
Policja, po zmianie kwalifikacji dochodzenia z zaginięcia na zabójstwo, ograniczyła się do rutynowych działań. Funkcjonariusze przesłuchali kilka osób w redakcji, dochodząc, czy zmarły otrzymywał pogróżki i nad czym ostatnio pracował. Na pytanie, czy miał wrogów, ogarnął mnie pusty śmiech. Policjanci skrzętnie zanotowali odpowiedzi i tyle ich widzieliśmy.
Panna Marta z kolei sprawiała wrażenie, jakby w ogóle nie interesowały jej efekty pracy śledczych. Wyglądało na to, że chce jak najszybciej pozałatwiać niezbędne sprawy i wracać do Wilna. Nie dziwiłem się jej. Każdy przeżywa żałobę po swojemu.
Na kilka dni przed pogrzebem nieoczekiwanie odwiedziła mnie Messalina. Przywitałem ją ze zdziwieniem, bo nie sądziłem, że zna mój adres.
– Bywałam tu już, kiedy żył Antoni – skwitowała krótko, rozsiadając się na kanapie. – Posłuchaj, mam do ciebie prośbę. Wymyśliłam, żebyś zagrał coś na jego pogrzebie.
Musiałem zrobić bardzo głupią minę, bo mimo powagi tematu parsknęła krótkim, nerwowym śmiechem.
– Skąd ci to przyszło do głowy? – zapytałem.
– On by sobie tego życzył, Hipolicie. Ksawery ubolewał, że zaniedbujesz instrument, odkąd zacząłeś pracować w gazecie. Czuł się nawet trochę odpowiedzialny, bo sam namawiał cię do pisania o muzyce, zamiast do jej wykonywania.
– Nie sądziłem, że rozmawialiście na mój temat – odparłem z zakłopotaniem. – A poza tym to nie jego wina, że odszedłem z orkiestry.
Rozmowa zaczęła niebezpiecznie zbaczać na drażliwe tory. Wstałem i podszedłem do barku. Nie pytając Messaliny o zdanie, nalałem nam po lampce koniaku.
– No dobrze – westchnęła. – Powiem ci prawdę. Wiedziałam, że rozstałeś się z tą skrzypaczką. Wypytywałem kiedyś o ciebie Ksawerego, bo wpadłeś mi w oko. – To wyznanie musiało ją chyba sporo kosztować. – Bez obaw, dawno już wyzbyłam się wszelkich złudzeń. Ostatnio, kiedy przyszedłeś do Oazy, podpuściłam cię, żeby trochę się tobą zabawić. Jak wieloma innymi. Ale chyba nie masz mi tego za złe? Dobrze nam to obojgu zrobiło.
Milczałem. Rémy Martin rozlewał się po ciele aksamitnym strumieniem ciepła. Słyszałem, jak trunek powoli sączy się w dół moich trzewi.
– Po co tu przyszłaś?
– By cię przekonać, że powinieneś to dla niego zrobić, Hipolicie. Zagraj.
– Dawno nie ćwiczyłem, nie wiem, czy… – zacząłem odruchowo, ale Messalina nie pozwoliła mi dokończyć. Podeszła i dotknęła moich ust opuszkiem palca. Następnie uśmiechnęła się smutno, pokręciła głową i wyszła.
W mieszkaniu został po niej zapach korzennych perfum i ślad szminki na kieliszku.
***
Nie, nie zrobię tego. W tych okolicznościach absolutnie nie powinienem tego robić. Nie zepsuję efektu pospolitą manierą i nie rozwibruję tego H, które aż się o to prosi. Lepiej tylko musnąć je smyczkiem i zostawić do wybrzmienia. Prosto, ascetycznie, powściągliwie. Akustyka zadba o resztę. Swoją drogą, żeby zaczynać frazę akurat rozłożonym trójdźwiękiem zwiększonym w tamtej epoce, na to trzeba było nie lada odwagi i charakteru. A z drugiej strony, ten wiodący motyw cudownie realizuje założenia teorii afektów – barokowego kodu, zgodnie z którym pewne muzyczne konfiguracje posiadają określone znaczenie. Cztery ostatnie dźwięki w początkowych taktach tworzą figurę retoryczną imaginatio crucis, wyobrażenie leżącego krzyża, który można narysować, łącząc nuty na pięciolinii.
W Sarabandzie z V Suity c-moll na wiolonczelę solo Bach nie użył żadnego dwudźwięku. W przeciwieństwie do innych części cyklu próżno szukać tu akordów łamanych czy popisowych pasaży. Celowo gram w żółwim tempie, niemal do całkowitego zatracenia się metrum. Niekiedy im szybciej, tym prościej, a dziś zdecydowanie nie o to chodzi. Sarabanda to forma stylizowana, która dawno zerwała z pozorami taneczności. Pod moimi palcami muzyka tętni wewnętrznym pulsem, lecz jest on tak powolny, że zapewne nikt ze zgromadzonych w kaplicy żałobników nie jest w stanie przewidzieć, kiedy nastąpi kolejny dźwięk. Czy w ogóle nastąpi? Ta niepewność jest zamierzona. Jak kołatanie umierającego serca, nie wiadomo, które uderzenie będzie tym ostatnim. Myślę drobnymi wartościami rytmicznymi, każdą ósemkę dzielę w głowie na pół, licząc w tempie, w jakim szesnastka równa się czterdziestu sześciu uderzeniom na minutę. To najniższa wartość na moim metronomie, tutaj kończy się jego skala. Nie tak powinno się interpretować Bacha.
Kłamałem, mówiąc, że nie ćwiczę. Robię to w miarę systematycznie, po prostu zrezygnowałem z publicznych występów. Wiem już, że nie jestem w stanie żyć bez grania, choć przez jakiś czas próbowałem. Instrument jest zazdrosny i zaborczy. Sięgam po wiolonczelę z zażenowaniem – jak młokos ukradkiem warujący pod oknem swej pierwszej miłości; jak nałogowiec, który choć usilnie walczy ze sobą, to ostatecznie ulega, biorąc kolejną dawkę narkotyku. Czytanie partytur przy fortepianie to zaledwie ersatz, nie sprawia mi satysfakcji, jestem zresztą raczej nieudolnym pianistą. Wiolonczela to zupełnie inna bajka, tutaj znajduję się na swoim terenie. Intymny, fizjologiczny wręcz kontakt z dźwiękiem, dotyk struny bezpośrednio pod palcem, drewniany korpus przenoszący wibracje na własne ciało – oto doznania, jakich nie zastąpi żadna płyta, najlepsze głośniki ani cudzy koncert. Tego po prostu nie jest w stanie doświadczyć bierny słuchacz.
Nieznacznymi ruchami palców obracam żabkę smyczka, zwiększając ilość włosia, które przesuwa się po strunie. Subtelnie zmienia się tembr. Kontroluję kąt prowadzenia drzewca, podczas gdy częstotliwość dociśniętej struny wprawia w drganie inną, pustą, czyli niedociśniętą. Akustyka zna to zjawisko pod nazwą sympatycznego rezonansu. W tej konkretnej suicie kompozytor zalecił scordaturę – przestrojenie najwyższej struny o ton niżej, aby trzecia z pierwszą tworzyły oktawę G–g. To dominanta w tonacji c-moll. Dzięki temu instrument reaguje odmiennie, wzbudzają się w nim inne tony składowe dźwięku. W pomieszczeniu z długim pogłosem, kiedy gra się w tak ekstremalnie wolnym tempie jak ja, to wrażenie się potęguje. Nie tak powinno się wykonywać Bacha.
Łamię dziś wszelkie kanony wykonawcze, depczę utartą stylistykę i nie dbam o akademicką poprawność. Dziś z rozmysłem wbijam kij w mrowisko, zaprzeczając temu, co sam pisałem w dziesiątkach recenzji. Nie gram dla przyjemności słuchaczy ani po to, by ich wzruszyć – ja ich dziś zamęczam. Dziś ta sarabanda ma prowokować, tak jak prowokacyjne były artykuły Ksawerego. Ma obrócić na nice świadomość, jak jego demaskatorskie i bezkompromisowe reportaże. Wiem, że popełniam swego rodzaju świętokradztwo, posługując się w tym celu muzyką lipskiego kantora, choć nie zmieniam w niej ani nuty. Przeciwnie, każdą wykonuję z pieczołowitością i morderczą wręcz precyzją, z przesadnym być może namaszczeniem, ale za to w wykrzywionym kontekście. Bo niby jak w tych okolicznościach powinno się interpretować Bacha? Jak, pytam, jak inaczej, do kurwy nędzy, można grać przy zamkniętej trumnie skrywającej zbezczeszczone, zmasakrowane nie do poznania zwłoki człowieka, który przez całe życie dążył do transparentności władzy i rzetelnego relacjonowania faktów? Którego za to dążenie spotkały jedynie nieludzkie męczarnie, cierpienie i ból?
Powściągam emocje. Przynajmniej dopóki nie skończę grać, muszę się kontrolować. Zwodnicze rozwiązania harmoniczne, nieoczekiwane alteracje sprzyjają emfazie, ale jest to pokusa, której nie wolno mi ulec. Z żelazną konsekwencją odliczam w głowie szesnastki, pilnując, by nie przyspieszyć. To mi pomaga utrzymać koncentrację. Uspokajam oddech i skupiam uwagę na widoku drobinek kalafonii, ulatujących spod smyczka. Grając Bacha tak, jak nie powinno się go grać, żegnam przyjaciela, który zapłacił cenę, jakiej nikt nie powinien płacić za pragnienie ujawnienia prawdy.
***
Agnieszka stała w pobliżu bramy, spowita w cień rzucany przez majestatyczną topolę. Gdybym wcześniej dostrzegł jej sylwetkę pod drzewem, wybrałbym inną drogę albo poczekał, aż odejdzie. Wychodząc z cmentarza, byłem zatopiony w myślach i zorientowałem się zbyt późno.
– Unikasz mnie.
– A dziwisz się?
Nie odpowiedziała. Mimo półmroku dostrzegłem, że ma oczy opuchnięte od łez. Nie byłem zaskoczony jej obecnością na pogrzebie. Lubili się z Ksawerym. W czasach naszego narzeczeństwa spędzaliśmy we troje sporo czasu.
– Pójdę już – mruknąłem, poprawiając na ramieniu pasek od futerału wiolonczeli.
– Zaczekaj, Hipolicie. Chciałam cię prosić…
– Nie masz prawa o nic mnie prosić!
Agnieszka wolno pokiwała głową, jakby spodziewała się takiej odpowiedzi.
– Wiem, co czujesz…
– Doprawdy?
– …ale tu nie chodzi o nas, tylko o Ksawerego.
Uniosłem brwi.
– A co on miał z tym wspólnego? – zapytałem.
– Jeśli poświęcisz mi chwilę i nie będziesz przerywał, to ci wyjaśnię. Czy proszę o zbyt wiele?