Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przełom sierpnia i września 1945 roku. Sala wykładowa w gmachu Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego pęka w szwach. Jarosław Iwaszkiewicz, przed momentem jednogłośnie wybrany na prezesa Związku Zawodowego Literatów Polskich, wyzna, że czuje się jak ojciec i opiekun zrzeszonych pisarzy.
Domy pracy twórczej, przydziały mieszkań, talony, wyjazdy zagraniczne czy emerytury twórcze – Związek dbał o pisarzy, którzy zgodnie z aktualną linią partii realizowali dyrektywy ideologiczne „na odcinku twórczości”. Ale był też forum, na którym toczyły się burzliwe dyskusje o kształt tej twórczości i zaangażowanie polityczne pisarza.
Książka Tomasza Potkaja to pierwsza całościowa opowieść o Związku Literatów Polskich w PRL-u. Autor wnikliwie śledzi losy instytucji zrzeszającej największe postaci polskiej literatury XX wieku i literatów zapomnianych, dzięki którym jednak obracały się biurokratyczne tryby. Sięgając do dokumentów z debat i zjazdów, związkowych archiwów i opowieści samych pisarzy, tworzy wciągającą opowieść o epoce, w której polityka i sztuka tworzyły bliskie, ale często niebezpieczne związki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 614
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Jakub Zasada
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Wybór fotografii Magdalena Budzińska, Ewa Kwiecińska i Przemysław Pełka
Copyright © by Tomasz Potkaj, 2022
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Katarzyna Juszyńska / d2d.pl, Anna Zygmanowska / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-610-3
Oni byli w akwarium, mieli swoje kluby, samochody, żyli po prostu w izolacji, stworzono ten zamknięty krąg ludzi, którzy odbijali sami siebie.
Zbigniew Herbert w rozmowie z Jackiem Trznadlem, Hańba domowa, Warszawa 1986
Na pierwsze piętro warszawskiego Domu Literatury wchodzi się po drewnianych schodach. Skrzypią głośno przy każdym kroku, a pokrywający je wyblakły i przetarty dywan musi pamiętać czasy prezesa Iwaszkiewicza. Jego obecny następca Marek Wawrzkiewicz urzęduje w dawnym pokoju socjalnym, ale rozmawiamy w sali konferencyjnej przy dużym drewnianym stole. Na ścianach wiszą portrety prezesów Związku Literatów Polskich, który w 2020 roku obchodził setną rocznicę powstania. Prezes Wawrzkiewicz nie ma przy sobie dawnej legitymacji, ale dobrze pamięta jej numer: 1105. W 1964 roku młodemu poecie podpisali ją prezes Jarosław Iwaszkiewicz i sekretarz zarządu głównego Jan Maria Gisges. Na swój pierwszy zjazd jako delegat pojechał do Bydgoszczy w lutym 1969 roku. Mieszkał wtedy w Łodzi, oprócz niego oddział reprezentowali Marian Piechal, Maciej Józef Kononowicz, Wiesław Jażdżyński i Jan Koprowski. Kto ich dziś pamięta?
– Wtedy to były znaczące nazwiska i wybór wraz z nimi był dla mnie wielkim wyróżnieniem – opowiada.
Na XXXII Zjeździe w czerwcu 2019 roku delegaci wybrali go na piątą kadencję. Tylko Iwaszkiewicz sprawował funkcję dłużej.
Obecna legitymacja związkowa Wawrzkiewicza ma numer 175. Kiedy w 1983 roku, po zawieszeniu w stanie wojennym, a następnie rozwiązaniu ZLP, powoływano do życia nowy Związek Literatów pod przewodnictwem Haliny Auderskiej, Wawrzkiewicz przebywał w Moskwie jako korespondent polskiej prasy. Ale ani przez chwilę się nie wahał, czy powinien wstąpić do nowej organizacji.
Z jego opowieści wyłania się sielankowy obraz Związku Literatów w starych, dobrych czasach.
– W szczytowym okresie liczył dwa i pół tysiąca członków, zatrudniał dwadzieścioro siedmioro pracowników1. Sama komisja zagraniczna liczyła pięć osób. W tej chwili ZLP zatrudnia półtorej osoby. Tak naprawdę trzy, ale na częściach etatów. Przynależność do Związku dawała oczywiste korzyści. Na przykład możliwość wyjazdu na cykle spotkań autorskich w tak zwanym terenie. Polegało to na tym, że chudy literat, autor trzech, czterech książeczek, jechał sobie na tydzień w Polskę. W tym czasie miał dziesięć płatnych spotkań autorskich, za co mógł przeżyć kilka miesięcy. Były stypendia, pomoc socjalna. Wyjazdy zagraniczne, przede wszystkim do demoludów, choć nie tylko. Mieliśmy dwa domy pracy twórczej. Obory były oblegane, ludzie siedzieli tam całymi miesiącami. Nie można się było dopchać!
W 1990 roku ZLP musiał nieco ustąpić miejsca nowo powstałemu Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich, zresztą bez żadnej umowy. Ówczesny prezes Związku Wojciech Żukrowski przystał na to od razu i do dziś, choć dawno nie żyje, wypomina mu się tę niepotrzebną wielkoduszność. Od tego czasu obie organizacje dzielą wspólny korytarz na pierwszym piętrze Domu Literatury. Cztery pokoje ZLP znajdują się po lewej, a pomieszczenia SPP – po prawej stronie. Dawny gabinet Iwaszkiewicza przypadł SPP i należy dziś do prezes Anny Nasiłowskiej. Sytuacja prawna budynku, jak często w Warszawie, jest skomplikowana. Tworzą go bowiem dwie kamienice – Johna i Prażmowskich – które w trakcie odbudowy zostały połączone. W sprawie tej ostatniej wciąż toczy się postępowanie reprywatyzacyjne. Co trzy lata najemcy muszą odnawiać umowę z władzami Śródmieścia.
Ale ważniejsze niż wspólna przestrzeń są zadawnione urazy.
W SPP powołują się na tradycję. W ZLP – na ciągłość instytucjonalną.
Do Związku Literatów Polskich należy dziś około tysiąca osób w dwudziestu jeden oddziałach. W niektórych niewiele się dzieje. Drugim po oddziale warszawskim jest liczący ponad pięćdziesięcioro członków prężny oddział kielecki. Od 1996 roku na jego czele stał zmarły w kwietniu 2022 roku Stanisław Nyczaj. Dłużej od niego prezesem oddziału był chyba tylko Stefan Otwinowski w Krakowie.
– W Warszawie legitymacja ZLP nic nie znaczy, ale w niewielkim mieście wciąż się liczy – mówi Wawrzkiewicz.
Z przywilejów przysługujących dawniej członkom Związku pozostało już tylko piwo za cztery złote i obiad za kilkanaście w kawiarnio-restauracji Literatka.
Członkowie Związku to ludzie starsi, wręcz starzy. Najmłodszy w liczącym piętnaście osób zarządzie głównym jest Zbigniew Milewski urodzony w 1969 roku. W ZLP trudno też znaleźć pisarzy o znanych nazwiskach, z niekwestionowanym dorobkiem oraz kontaktami umożliwiającymi między innymi pozyskanie funduszy. Dla pięciorga, sześciorga członków zarządu Związek wciąż jest instytucją atrakcyjną, choćby ze względu na możliwość służbowych wyjazdów na zaproszenie zaprzyjaźnionych organizacji zrzeszających pisarzy. Na przykład do Wietnamu czy Chin. W Chinach prezes tamtejszego związku nadal ma rangę ministra. Pandemia skutecznie ograniczyła te bezpośrednie kontakty.
Sporo osób przeniosło się z ZLP do SPP z powodu prezesa, który niejednokrotnie dawał im odczuć, że dla ludzi o poglądach politycznych innych niż lewicowe ZLP nie jest odpowiednim miejscem. Są zresztą inne możliwości niż SPP. Istnieją: Związek Literatów na Mazowszu z siedzibą w Ciechanowie (prezeska: Teresa Kaczorowska), Związek Pisarzy Katolickich (prezes: Miłosz Manasterski), Unia Polskich Pisarzy Lekarzy (istniejąca od 1967 roku, prezes: Waldemar Hładki) czy najmłodsza Unia Literacka (prezes: Jacek Dehnel).
Ale wielu piszących nie należy dziś do żadnej organizacji.
Tomasz Jastrun, syn małżeństwa poetów Mieczysława Jastruna i Mieczysławy Buczkówny, niemal wychował się w Domu Literatury. Jadał tam obiady, bywał w domu pracy twórczej w Oborach i korzystał z opieki lekarskiej doktor Marii Płacheckiej. W 1989 roku współzakładał SPP. Kiedy zapytałem go, do czego potrzebuje dziś organizacji pisarskiej, odpowiedział bez namysłu:
– Do niczego.
Ta książka opowiada jednak o życiu codziennym organizacji, której pisarze potrzebowali do wszystkiego.
Za dużym biurkiem w przestronnym gabinecie siedział postawny, ciemnowłosy mężczyzna z dystynkcjami majora. Każdy, kto wchodził do redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”, oficjalnego organu prasowego Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, musiał się czuć onieśmielony. Tym bardziej, kiedy był niskim, niepozornym dwudziestojednolatkiem w mundurze szeregowca. Jego jednostka stacjonowała w Lubartowie. Właśnie wysłał do „Rzeczpospolitej” kilka swoich wierszy. Przyjechał zapytać o możliwość dalszej współpracy.
Nazywał się Józef Hen. Ten przy biurku – Jerzy Borejsza. W pierwszych latach po wojnie był w Polsce najważniejszą ze strony komunistów osobą od spraw kultury.
Opowieści sprzed siedemdziesięciu sześciu lat słuchałem w lipcu 2020 roku w mieszkaniu pisarza nieopodal Alei Ujazdowskich w Warszawie, kilka przystanków autobusowych od Domu Literatury. Hen jest ostatnim żyjącym świadkiem tych wydarzeń1. A na dodatek, mimo ukończonych w 2020 roku dziewięćdziesięciu siedmiu lat, wciąż obdarzonym fenomenalną pamięcią.
– Borejsza odegrał przede mną scenę, choć byłem wtedy nikim. Powiedział, żebym chwilę zaczekał, bo musi załatwić pewną sprawę. Na biurku miał kilka telefonów. Podniósł słuchawkę. Wykręcił numer. „Edek? Tu Jerzy”. I coś mu powiedział. Edek to był Edward Osóbka-Morawski, przewodniczący PKWN-u, a więc ktoś w randze premiera. Borejsza chciał mnie zmiażdżyć, pokazać, że jest na „ty” z premierem.
Odłożył słuchawkę. Powiedział, że właśnie zaczyna się zjazd literatów. Potem napisał szeregowemu karteczkę polecającą do Józefa Sigalina. Ten student architektury, któremu wojna przerwała ostatni rok nauki, i były adiutant generała Berlinga w randze kapitana, a w przyszłości nadzorca budowy Trasy W-Z oraz Pałacu Kultury i Nauki, był członkiem redakcji „Rzeczpospolitej”, w strukturach PKWN-u zaś łączył pracę nad koncepcją powojennej odbudowy kraju z reaktywacją środowiska pisarzy. To on organizował zjazd. Józef Hen do dziś pamięta adres: Radziwiłłowska 9. Była to tak zwana borejszówka, gdzie zakwaterowano literatów i urządzono stołówkę. „Gnieżdżono się, jak kto potrafił: starsi i zasłużeńsi – Przyboś, Jastrun, Putrament – w oddzielnych pokojach; my, płotki – kołchoźną manierą, hurtem, sypiając na podłodze” – wspominał Artur Sandauer2. Jeszcze dwa miesiące wcześniej, ukryty na strychu, tłumaczył w pamięci poemat Majakowskiego Dobrze. Do Lublina przyleciał ze Lwowa wysłanym przez Borejszę samolotem razem z Karolem Kurylukiem, przed wojną naczelnym „Sygnałów”. Na ulicach z głośników płynęły dźwięki marszów wojskowych na przemian ze słowami Kwiatów polskich Tuwima. Na słupach i murach wisiały plakaty projektu Włodzimierza Zakrzewskiego, na których żołnierz rozbijał kolbą karabinu ośmiornicę symbolizującą faszyzm, ale odciągał go od tego drobny wykrzywiony człowieczek z opaską AK na ramieniu. Napis wyjaśniał: „Olbrzym i karzełek. Oto jak przywódcy AK pomagają bić Prusaka”.
Dzięki poleceniu Borejszy Józef Hen został uczestnikiem pierwszego zjazdu literatów. Niemal wszyscy byli w wojskowych mundurach. On miał najniższy stopień.
Lubelski zjazd, zwołany na siedem miesięcy przed końcem wojny, będzie potem liczony jako zerowy.
Otwierał go Wincenty Rzymowski, członek PKWN-u, a kiedyś – piłsudczyk. Przed wojną musiał wystąpić z Polskiej Akademii Literatury z powodu zarzutów o plagiat.
– Powiedział, że znajdujemy się w sytuacji patosu, ale nie będziemy używać patosu. I oddał przewodnictwo Putramentowi. Putrament mówił tak, jakby krzyczał na ludzi. Potem się zorientowałem, że to u niego naturalne, on zawsze zachowywał się w taki sposób – opowiada Hen.
Putrament wygłosił odczyt o zadaniach literatury. W relacji prasowej Janusza Minkiewicza brzmiało to tak: „Zwrócił uwagę na niedocenianie roli literata w Polsce przedwrześniowej. Czytelników było niewielu, pisarz czuł się osamotniony i coraz bardziej oddalał od problemów, jakimi żyło społeczeństwo. Zamykał się w końcu w kapliczce. Ta postawa była z gruntu fałszywa. Uspołecznienie sztuki pozwoli zająć pisarzom odpowiednie stanowisko w życiu narodu”3.
Hen:
– Janusz Minkiewicz opowiadał, jak się żyło w czasie okupacji. Ponieważ był satyrykiem, opowieść ubarwił dowcipami, co oburzyło Mieczysława Jastruna. A potem wystąpił Stanisław Jerzy Lec, wysoki, w partyzanckim mundurze. Miał pretensje, że niektórzy koledzy woleli siedzieć w domu, zamiast walczyć w lesie. Na co Putrament odpowiedział: „Nie każdy ma konstytucję fizyczną kolegi Leca”.
Na prezesa wybrano Juliana Przybosia. Sekretarzem został Adam Ważyk. I to on twardą ręką rządził odtąd w Związku. „Ferował wyroki, gromił, groził i niby wyżeł w skórze ratlerka węszył na każdym kroku przemytnictwo ideologiczne” – pisał o nim Gustaw Herling-Grudziński4. Ważyk przed wojną był poetą awangardy i tłumaczem literatury francuskiej. Utrzymywał się z recenzji filmowych pisanych dla „Naszego Przeglądu”, w którym jako redaktor pracował jego brat. Za recenzje pobierał wynagrodzenie zarówno od redakcji, jak i od właścicieli kin. We wrześniu 1944 roku był oficerem politycznym w dywizji kościuszkowskiej w randze kapitana oraz autorem słów do Marszu I Korpusu („Spoza gór i rzek wyszliśmy na brzeg…”), który towarzyszył żołnierzom jednostki od Sielc do Berlina. Żadnego z późniejszych prezesów ZLP nie było wtedy w Lublinie. Leon Kruczkowski przebywał w oflagu. Antoni Słonimski – w Londynie. Jarosław Iwaszkiewicz w Stawisku. Jan Józef Szczepański w oddziale partyzanckim Armii Krajowej gdzieś między Kielcami a Krakowem.
Większość uczestników lubelskiego zjazdu wkrótce wyjechała do Krakowa i Łodzi, gdzie przez pierwsze powojenne lata mieścił się kolejno zarząd główny.
W ten sposób, w nowych warunkach i nowej sytuacji politycznej, reaktywowano Związek Zawodowy Literatów Polskich powołany do życia podczas zjazdu 12–14 maja 1920 roku w sali warszawskiego ratusza. Pierwszym prezesem zarządu wybranego wówczas w tajnym głosowaniu został Stefan Żeromski.
Stowarzyszenie miało bronić interesów materialnych swoich członków i zabiegać o możliwie najlepsze warunki dla rozwoju polskiej literatury. Czasem wypowiadało się w kwestiach społecznych czy politycznych. W grudniu 1922 roku, po zabójstwie prezydenta Gabriela Narutowicza, z inicjatywy Juliusza Kadena-Bandrowskiego i Antoniego Słonimskiego kilkudziesięcioro pisarzy przyjęło rezolucję, w której znalazło się zdanie: „My – literaci polscy – rzucamy piętno hańby na wszystkich moralnych sprawców tej niesłychanej w dziejach Polski zbrodni”5. Po tym apelu kilkoro członków warszawskiego ZZLP wystąpiło ze Związku, a cały oddział wielkopolski ogłosił się organizacją niezależną.
Zawodową solidarność środowiska dobrze ilustruje jednak pewne zdarzenie: pod koniec lat trzydziestych prezes ZZLP Ferdynand Goetel, politycznie narodowiec, skutecznie interweniował w sprawie uwolnienia z Berezy Kartuskiej Leona Pasternaka, który był komunistą. Choć Pasternak bez wątpienia uważał Goetla za faszystę.
ZZLP w dwudziestoleciu miał na koncie pewne osiągnięcia. Wpłynął na kształt uchwalonej przez sejm w 1926 roku ustawy o prawie autorskim. Wywalczył dla pisarzy zniżki na leczenie uzdrowiskowe i prawo do ulgowych biletów w warszawskich teatrach. W 1933 roku doprowadził do utworzenia Polskiej Akademii Literatury, instytucjonalnego reprezentanta polskiego piśmiennictwa artystycznego.
Spotkanie pisarzy i zaproszonych gości po zakończeniu obrad I Zjazdu Związku Literatów Polskich w Lublinie we wrześniu 1944 roku. Toast wznosi Jerzy Borejsza, pierwszy z lewej Karol Kuryluk
PAP/CAF
W latach trzydziestych oddziały warszawski, wielkopolski, krakowski, wileński i lwowski zrzeszały około czterystu członków6.
Ale literaci zapisywali się także do innych organizacji: PEN Clubu, Związku Autorów Dramatycznych, Związku Pisarzy Katolickich, Towarzystwa Literatów i Dziennikarzy w Warszawie oraz Związku Literatów i Dziennikarzy Żydowskich.
W sumie do wszystkich tych stowarzyszeń należało około siedmiuset twórców.
Przełom sierpnia i września 1945 roku był upalny. W sali wykładowej Gołębnika – gmachu Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego – nie było ani jednego wolnego miejsca. Uliczny skrzypek wygrywał melodię Wróć do Sorrento, dobrze słyszaną przez otwarte okna. Mężczyźni zdjęli marynarki. Zofia Nałkowska co raz zakładała nogę na nogę. Wacław Borowy przecierał okulary.
„W czasie dyskusji jedni mówili cicho, inni słabo, Putrament krzyczał jak zwykle na wszystkich i na każdego z osobna (dlaczego on tak głośno mówi, przecież my nie głusi). Ładnie mówił o bombie atomowej; co byłby wart pisarz, którym by ten wynalazek do głębi nie wstrząsnął? Otwinowski przedkładał swoje racje, Wirski swoje żale, Polewka jeszcze raz wtrącał swoje ale […]. Wyka skarży się w referacie, że nie ma w Polsce krytyków ani poetów młodych a zdolnych. Przyszłość pod tym względem jest ciemna. Na dworze też robi się coraz ciemniej” – pisał Jalu Kurek w żartobliwym felietonie w „Dzienniku Polskim”1.
Na prezesa Związku jednogłośnie wybrano pięćdziesięciojednoletniego Jarosława Iwaszkiewicza. Przyjmując nominację, powiedział, że czuje się jak opiekun i ojciec kolegów, choć na sali byli starsi od niego.
Wiceprezesami zostali Adam Polewka oraz Mieczysław Jastrun.
Okładka „Przekroju” z 9 września 1945 roku. Na zdjęciu delegaci zjazdu literatów w Krakowie
Archiwum „Przekroju”
„Związek Literatów nie może być organizacją wzajemnej adoracji. Ma bardziej patetyczne cele do spełnienia. Ma się stać systemem nerwowym nie jednej warstwy, ale całego organizmu społecznego” – pisali Stefan Otwinowski i Zygmunt Fijas w „Przekroju”2. Na fotografii opublikowanej na okładce poprzedniego numeru tygodnika stoi, patrząc w obiektyw, trzydzieści pięć osób, wśród nich między innymi: Kazimierz Czachowski, Ludwik Kobiela, Gwidon Miklaszewski, Jerzy Andrzejewski – jako jedyny ma jasne spodnie do ciemnej marynarki – Kazimierz Brandys, Stanisław Jerzy Lec, Stanisław Piętak, Jarosław Iwaszkiewicz, Jerzy Mieczysław Rytard, Jan Parandowski z żoną Ireną w sukience z białym kołnierzykiem, Mieczysław Jastrun, Wilhelm Szewczyk, Adolf Rudnicki oraz Zofia Nałkowska i Wanda Melcer – obie w kapeluszach. Z jakichś powodów nie ma Czesława Miłosza, choć mieszkał wtedy w Krakowie i brał udział w zjeździe. W pierwszym rzędzie siedzą obok siebie Jerzy Putrament i Adam Ważyk. Żartowano, że kabura z pistoletem zwisała Ważykowi aż do kolan.
Pierwsza siedziba oddziału Związku Literatów w Krakowie mieściła się w mieszkaniu rodziców Juliusza Kydryńskiego na drugim piętrze kamienicy przy ulicy Felicjanek 10. Tam zgłaszali się pisarze przybywający do miasta przede wszystkim ze zniszczonej Warszawy i zostawiali swoje tymczasowe adresy. Pełnomocnik rządu Jan Karol Wende obiecał Ważykowi przydział na siedzibę Związku i mieszkania dla literatów. Pod warunkiem że Ważyk sam znajdzie odpowiedni budynek.
Kamienicę przy Krupniczej 22 wypatrzył Tadeusz Kwiatkowski. Wychował się w pobliżu, przy tej ulicy mieściło się jego gimnazjum. Pod numer 22 zachodził niemal codziennie do kawiarni na znakomite kremówki. W czasie okupacji Niemcy wysiedlili z kamienicy wszystkich mieszkańców i urządzili w niej hotel pracowniczy z kantyną. Kiedy Kwiatkowski w towarzystwie Kazimierza Czachowskiego, przez krótki czas prezesa zarządu głównego, poszedł obejrzeć to miejsce, wejście zagrodził im radziecki żołnierz z pepeszą.
Kwiatkowski z Czachowskim i Ważykiem stawili się więc u Wendego. Ten podyktował maszynistce tekst aktu przejęcia domu jako mienia pożydowskiego i opatrzył go niezbędną pieczęcią.
W pierwszych latach po wojnie Krupnicza miała ciągle na pół wiejski charakter. Wczesnym rankiem od strony Bielan czy Tyńca wjeżdżały chłopskie furmanki wyładowane węglem, ziemniakami, marchwią i kapustą. Zatrzymywały się przed domami i okolicznymi sklepikami. Turkot kół, parskanie koni i pokrzykiwanie woźniców budziły mieszkańców.
Kwiatkowski, sekretarz, potem wiceprezes oddziału i kronikarz krakowskiego środowiska literackiego, w swoich wspomnieniowych książkach dał niezrównany obraz życia w „literackim kołchozie”, jakim była przez lata Krupnicza3. Marian Promiński, który dzielił mieszkanie z Arturem Sandauerem, pewnego dnia napisał na drzwiach wspólnej łazienki: „Eurypides nie szczał pod kolumną”. Nazajutrz na drzwiach znalazła się odpowiedź: „I nie zatykał ujścia wielkim kawałem papieru gazetowego”. Innym razem na ścianach wspólnych toalet można było przeczytać: „Tutaj każdy sobie siurka ze swojego Jalu Kurka”, „Tu w spokoju co niedziela czytam felieton Kisiela”, „Młodości, ty nad poziomy wzlatuj i od poezji Przybosia nas ratuj” albo „Kiedy wychodek uległ awarii, spuść wodę z wierszy Artura Marii” (Swinarskiego). Adam Polewka, prezes oddziału, polecił zamalować sentencje. Po kilku dniach na białej ścianie ktoś napisał: „Hej, Polewko, nie bądź Sławoj, przed wygódką nie wystawoj”4.
O Polewce mówiono, że wygląda tak, że mógłby się przyśnić. „Niewielki mężczyzna, trochę przygarbiony, o urodzie neandertalczyka, z pozlepianymi kosmykami włosów na czaszce, o mądrych oczach, w których tliły się żywe błyski inteligencji i poczucia humoru” – opisał go Kwiatkowski5. Był przedwojennym komunistą, synem murarza z Białego Prądnika i cieszył się zaufaniem władz. Zajęty pracą społeczno-polityczną i związkową biurokracją na własną twórczość nie miał wiele czasu. To z Adamem Polewką ideologiczne spory wiódł mieszkający piętro niżej Stefan Kisielewski.
„Stój, kto idzie?” – zapytał kiedyś Kisielewski na ciemnych schodach.
„Swój” – odpowiedział Polewka.
„A co, wylali cię z partii?”
Polewka uchronił Kisiela przed skreśleniem z listy członków ZLP za to, że w dyskusji nazwał Stalina głupcem, o czym odpowiednim organom donieśli, niezależnie od siebie, Adam Włodek i Maciej Słomczyński. Odbyło się nawet zebranie w tej sprawie. „Ja się broniłem i powiedziałem, że Stalin głupi nie jest. Wojnę wygrał, więc widać. A poza tym coś takiego powiedziałem: – Wolno psu na Pana Boga szczekać” – wspominał publicysta6. Polewka uznał to za samokrytykę i skończyło się na czasowym zawieszeniu Kisiela.
Surowiej potraktował Jerzego Korczaka. W marcu 1951 roku urządził nad nim sąd partyjny za to, że będąc członkiem PZPR-u, wziął ślub kościelny (świadkiem był Kisielewski). Polewka uznał, że tym czynem „towarzysz Korczak oddał się do dyspozycji katolickiej reakcji, w chwili gdy z obozem tym obóz socjalizmu i pokoju toczy bezkompromisową walkę”7. Co ciekawe, kilka lat wcześniej sam Polewka, uległszy żonie, w sekrecie ochrzcił córkę – jej chrzestnym również został Kisielewski. Putrament w ramach kary zaproponował wysłanie Korczaka do Poznania, by tam odpracował ten poważny błąd wobec partii. Tak się stało, choć nie od razu – małżonkowie przeczekali czas przymusowej bezdomności w Domu Pracy Twórczej „Astoria” w Zakopanem. W Poznaniu Korczak został kierownikiem literackim tamtejszych teatrów. W 1966 roku otrzymał nawet nagrodę trzeciego stopnia Ministra Obrony Narodowej za książkę Klucz do Berlina.
Serdeczna przyjaźń łączyła synów Polewki i Kisiela, Jana i Wacka, choć pierwszy kibicował Cracovii, a drugi – Legii Warszawa. Na podwórku kamienicy rozgrywali mecze piłki nożnej. W którymś z nich, na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, uczestniczył Ireneusz Iredyński, wówczas najmłodszy członek ZLP, przyjęty w 1959 roku w wieku dwudziestu lat. Jakiś czas później otrzymał pismo z upomnieniem od ówczesnego sekretarza krakowskiego oddziału Stefana Otwinowskiego, że nie wypada, by członek Związku kopał piłkę z synem innego członka Związku.
Pokryte brukiem podwórko zamknięte z trzech stron ścianami kamienicy stanowiło centrum dziecięcego świata. Przy wejściu do kuchennej części stołówki stał ogromny kubeł, do którego wrzucano odpadki, a ponieważ opróżniano go rzadko, niemiłosiernie śmierdział. Na podwórku był też trzepak. Przy nim spotykały się najstarsze z najmłodszych mieszkanek Krupniczej: Joanna Olczakówna, Hania Polewkówna, czasem kołysząca swego młodszego braciszka Janka, oraz Kira Gałczyńska. Na podwórko można było po prostu zejść schodami albo zjechać głową w dół po drewnianej poręczy.
Dzieci bawiły się w berka, chowanego i ubijanego. Za pomocą rozwidlonego kija albo pogrzebacza toczyły obręcz koła, którą można też było zastąpić fajerką z węglowego pieca. Większy hałas powstawał, kiedy przejeżdżało się grubym patykiem po sztachetach parkanu.
Świat za bramą dostarczał jeszcze więcej wrażeń. Na parterze sąsiedniej kamienicy mieścił się sklepik z warzywami, nabiałem i pieczywem, ale przede wszystkim – kolorową oranżadą. Za ladą stała Zofia Mazgajewska. Nieco dalej, przy ulicy Dolnych Młynów, sklep z szyldem „Cukry. Owoce. Nabiał” prowadził Edward Mol z małżonką. Wewnątrz unosił się wymieszany zapach pływających w wielkim słoju kiszonych ogórków, kapusty w drewnianej beczce, ziemniaków w parcianych workach, powideł śliwkowych w wiaderku i suszonych grzybów nanizanych na nić jak korale. Na dębowym kontuarze stały słoje z galaretkami w kształcie myszy, landrynkami i makagigą – ciastkami z masy karmelowej, miodu i maku z dodatkiem orzechów. Na lody chodziło się do Włocha, do ukrytej za mroczną bramą przybudówki przy ulicy Czystej. Nazywał się Maks Kravec, choć na szyldzie napisano „Luigi Olivo”. Kulki o rozmaitych smakach wkładał nie jak wszędzie w rożek, tylko pomiędzy dwa wafle. W ramach bitwy o handel, którą kilka lat po wojnie wytoczył prywatnym przedsiębiorcom odpowiedzialny za gospodarkę Hilary Minc, wytwórnię Gelateria Italiana przejęło Społem. Ich lody smakowały już zupełnie inaczej. Zwyczajnie8.
Na Krupniczej stykały się trzy pokolenia pisarzy. Do najstarszego należał ponadosiemdziesięcioletni Ignacy Nikorowicz, autor kilku sztuk teatralnych. Spośród nich sam najbardziej cenił W gołębniku, która miała premierę w latach dwudziestych. Ubrany w czarne staroświeckie sakpalto z wysokim sztywnym kołnierzem nosił w kieszeni recenzje sprzed ćwierć wieku i od czasu do czasu pokazywał je w biurze Związku, nie ustając w zabiegach, by któryś z krakowskich teatrów wystawił sztukę ponownie. Zarazem był uważny w ocenie twórczości młodszych kolegów. „Przystawał, odkłaniał mi się, mówiąc: Czytałem wiersz pański w »Dzienniku Polskim«. Dobry… trzymać się” – wspominał początkujący wówczas poeta, mieszkaniec pokoju z widokiem na śmietnik, Tadeusz Różewicz9. Nikorowicz w swoim pokoju z przyklejoną na drzwiach wizytówką „»Gołębnik« chętnie snuł opowiadania o czasach młodości”10. Na elektrycznej maszynce parzył kawę i podawał ją w brudnych szklankach. Opiekował się sąsiadem z trzeciego piętra, młodszym o dwadzieścia lat Jerzym Szaniawskim. Nieporadnym, milczącym, chorowitym, karmiącym gołębie, również zepchniętym na margines literatury – jego pierwsza powojenna sztuka Dwa teatry nie będzie wystawiana od 1949 do 1955 roku. Czasem Szaniawski wychodził na miasto. Zdenerwowany Nikorowicz zbiegał wtedy na pierwsze piętro, do sekretariatu, i wszczynał alarm, że pan Jerzy wyszedł bez szalika albo że zatruje się, jeśli zje w jakimś barze. Jerzy Szaniawski wyprowadził się z Krupniczej, kiedy w 1949 roku odzyskał rodzinny majątek w Zegrzynku niedaleko Warszawy.
Andrzej Rybicki był uprzejmy i schludny. Mówił powoli, starannie akcentując sylaby. Przez kilka lat zajmował na Krupniczej jeden pokój w mieszkaniu Tadeusza i Haliny Kwiatkowskich. Miał obsesję na punkcie higieny. „Przemykał się w starym wyświechtanym szlafroku, z pudełkiem z przyborami toaletowymi pod pachą zawsze koło 10 rano i siedział w łazience prawie do pierwszej” – wspominał Kwiatkowski11. Choć miał również dystans do siebie – nieczęsta to cecha wśród pisarzy. Jego sztukę Kostium Arlekina przed laty wystawił Juliusz Osterwa w wileńskiej Reducie. Przed wojną ukazał się też tom zawierający trzy jego dramaty. „O powodzeniu mej książki niech świadczy fakt, że w przeciągu czterech lat sprzedano siedem egzemplarzy, z czego trzy w Buczaczu” – żartował12. Był szarmancki wobec kobiet, którym wróżył z ręki, patrząc im głęboko w oczy, i zapraszał na seanse spirytystyczne do swojego pokoju. Również dla Rybickiego nie było miejsca w powojennym świecie literackim. Praktykujący katolik żył w biedzie, utrzymując się z tłumaczeń z łaciny, włoskiego, hiszpańskiego i porządkując klasztorne biblioteki. Po 1956 roku tłumaczył dzieła Thomasa Manna i Dzienniki Franza Kafki.
Artur Maria Swinarski każdego wieczoru wystawiał przed drzwi swojego pokoju na trzecim piętrze w oficynie gipsowy gorset, efekt wojennego wypadku. Doszło do niego, kiedy zaklejał taśmą szyby – akurat zawyły syreny alarmowe, a on przez pomyłkę wyskoczył z okna, zamiast schować się do pokoju, i w ten sposób uszkodził sobie kręgosłup. Był wziętym autorem utworów satyrycznych, w których szydził ze wszystkich i wszystkiego. Potrafił być bezlitosny dla ludzi, których uważał za głupców. „Poznaj debila. Nie przeczytał w życiu ani jednej książki” – tak przedstawił Kwiatkowskiego pewnej dość ważnej w Krakowie osobie. Przyjaźnił się z Magdaleną Samozwaniec, a ich rozmowy i przekomarzania były prawdziwą fabryką anegdot.
„Przydałby mi się sekretarz” – powiedziała kiedyś pisarka, patrząc na Swinarskiego.
„Chyba kustosz” – zaripostował.
„Madzia jest jedyną kobietą, która potrafi pisać o niczym – ocenił jej twórczość. – Pozostałe piszą tylko o swojej macicy”13.
Awangardowy poeta Tadeusz Peiper już wtedy zdradzał objawy choroby psychicznej. Związek traktował instrumentalnie. Płacił składki, odbierał kartki żywnościowe i domagał się kolejnych, przekonywał też, że jako wybitnemu poecie należy mu się osobny pokój. Ulokowano go więc w klitce przerobionej z przedwojennej kuchni, z widokiem na podwórze i śmietnik. Na korytarz wychodziło się przez tak zwany pokój kąpielowy, do którego lokatorki z sąsiedztwa – najpierw żona Michała Rusinka z dwiema córkami, czekające na powrót pisarza z obozu, a potem wdowa po pisarzu i filozofie Stanisławie Brzozowskim z córką – wstawiły szafki i kuchenkę elektryczną. Peiper jak mógł, starał się nie przebywać w pokoju, przekonany, że jego prześladowcy chcą go otruć za pomocą gazu wprowadzonego w rury. Miał też pewien zwyczaj, kłopotliwy dla innych mieszkańców. „Wyrzucał gówno, że tak powiem, owinięte papierem przez okno” – opowiadał Stefan Kisielewski14. Po kilku latach Peiper przeprowadzi się do Warszawy i stanie się przedmiotem troski zarządu głównego – dostanie darmowe obiady w stołówce literatów i pokój w Oborach do czasu, aż uda się znaleźć dla niego mieszkanie.
Po wyjeździe Peipera w jego pokoju zamieszkał dwudziestokilkuletni poeta Tadeusz Różewicz, który dostał przydział dzięki protekcji Juliana Przybosia. „Mieliśmy wspólną wannę i niestety ubikację. Pani Antonina była już starszą panią, miała kaprysy, humory, byłem często wyganiany z łazienki. Mój kolega, któremu zaproponowałem kąpiel, musiał wyjść namydlony” – wspominał po latach sąsiedztwo wdowy po Brzozowskim15. Również on nie odnajdywał się w powojennych warunkach i literackich układach. Pod koniec lat czterdziestych przeniósł się z Krakowa do Gliwic. „Otóż dla mnie w 1949 roku stało się oczywiste, że wolność poety, pisarza coraz bardziej jest ograniczona, coraz jawniej na zebraniach w Związku Literatów i redakcjach wymaga się deklaracji propagandowych, zaangażowania, co rozumiano jako aktywne budowanie socjalizmu” – mówił po latach16. Mieszkając na Śląsku, ale pozostając członkiem krakowskiego oddziału ZLP, unikał bezpośredniego nadzoru partyjnych aktywistów literackich. Do Krakowa na zebrania jeździł rzadko, usprawiedliwiając się odległością albo złą pogodą. W Gliwicach poeta spędził dwadzieścia lat. Ożenił się, na świat przyszła dwójka jego dzieci. Niemal pozbawiony możliwości druku, kartek żywnościowych, opieki lekarskiej czuł się „nigdzie niezatrudnionym, podejrzanym pasożytem”, którego rodzina z trudem utrzymuje się na powierzchni tylko dzięki pracy żony. Jedyną jego satysfakcją było, że pisał to, co chciał i – jak po latach opowiadał Robertowi Jarockiemu – „nigdy żaden Berman czy Sokorski nie zlecał mi literackich zadań”17. Różewicz podejmował jednak próby wpasowania się w narzucone ramy. W „Echu Tygodnia”, dodatku literackim do „Gazety Krakowskiej”, ukazał się jego poemat o generale Świerczewskim zatytułowany Gwiazda proletariatu, a potem fragmenty nigdy niewystawionej sztuki o Marianie Buczku Będą się bili18. Po Październiku poeta zanotuje, że traktowano go wtedy jak śmiecia. „Każda miernota pouczała mnie i ciągnęła za uszy – ja zakneblowany nie miałem nawet możliwości drukowania sprostowań”19.
W 1946 roku w trzypokojowym mieszkaniu pod numerem 24 w oficynie na trzecim piętrze zamieszkał Konstanty Ildefons Gałczyński z żoną Natalią, córką Kirą i teściową Wierą. Wspólną łazienkę dzielili z Jerzym i Ewą Broszkiewiczami, którzy mieli dwa pokoje. Jeden niemal w całości zajmował koncertowy fortepian, ponieważ Jerzy był muzykiem i krytykiem muzycznym i dopiero na Krupniczej zostanie pisarzem. Pokój Gałczyńskiego był mały i wąski. Mieściły się w nim tylko biurko i żelazne łóżko, spod którego wystawał przytargany skądś szyld z napisem „Akuszerka Pechowa” oraz wykonany z papier mâché dwumetrowy krokodyl. W kącie stała gitara bez strun. W rogu – lampa dorożkarska, artefakt z Zaczarowanej dorożki.
Już po wyprowadzce Gałczyńskich sąsiednie mieszkanie zajęła Wisława Szymborska z mężem Adamem Włodkiem. Z ulgą opuścili wyziębiony pokoik na poddaszu. Raz w tygodniu organizowali spotkania towarzyskie, w których uczestniczyli ich sąsiad Maciej Słomczyński z żoną Lidią Zamkow, reżyserką teatralną, Andrzej i Wanda Klominkowie, Henryk Vogler z Romą Próchnicką oraz Sławomir Mrożek i Leszek Herdegen. Inscenizowali scenki rodzajowe i przebierali się za różne postaci. Słomczyński na poczekaniu wymyślał sprośne limeryki. Układał też fraszki portretujące postaci krakowskiego środowiska literackiego. Na przykład Adama Włodka:
Chciałby wejść na Parnas Włodek,
Za wysoki pierwszy schodek.
Napisał też kilka epitafiów.
O Zygmuncie Greniu:
Tu spoczywa Zygmunt Greń,
Mały był pożytek zeń.
O Stefanie Otwinowskim:
Nie masz cię, Stefanie, między nami,
Tedy cię moja myśl nie dotknie,
Prawią: ars longa vita brevis…
Wszelako z tobą jest odwrotnie.
I Jerzym Putramencie:
Odszedł w zaziemskie krainy,
Gdy żywota nadeszła jesień.
Niechaj będą odpuszczone jego winy,
Jak ja mu odpuszczam jego Wrzesień20.
Putrament poczuł się dotknięty szyderstwem ze swojej propagandowej powieści, która właśnie została wydana, i w następnym numerze „Życia Literackiego” odpowiedział Słomczyńskiemu:
Umarł Maciek, umarł i lezy na desce,
Jakby mu zagrali, podskocyłby jesce21.
Była to aluzja do sztuki teatralnej Słomczyńskiego Hallo Freddie wyśmiewającej stosunki w amerykańskim przemyśle filmowym. We fragmentach drukował ją „Przekrój”. Premierę miała w czeskiej Pradze, wystawiano ją także w Berlinie i Rostocku. Nie trafiła jednak na deski teatru w Krakowie ani w ogóle nigdzie w Polsce, choć autor otrzymał już zaliczkę. Wzorowana na amerykańskich farsach nie miała nic wspólnego z obowiązującą wówczas socrealistyczną poetyką.
Małżeństwo Słomczyńskiego i Zamkow było niezwykle malownicze. „Maciuś […] drobny, nikły i w zasadzie flegmatyczny, wydający się czasem postacią nie tyle fizyczną, ile konstrukcją intelektualną, stworzoną z nieustającego dowcipu i paradoksu, gdyż tylko w tym stylu formułował każdą swoją najcodzienniejszą wypowiedź. Z drugiej strony Lidka, eksplodujący wulkan, barbarzyńska energia wyrażająca się choćby w rysach twarzy o wystających mongolskich kościach policzkowych i w formach zachowania się” – charakteryzował ich Vogler22. Również jej Słomczyński poświęcił fraszkę:
Chciałbym o tobie także napisać,
Kochanie moje.
Naprawdę chciałem o tobie napisać,
Ale się boję23.
W tym gronie, choć nieco później, rozegrał się głośny na Krupniczej romans pomiędzy Zamkow a Leszkiem Herdegenem, zakończony sprawą rozwodową z powództwa Słomczyńskiego.
Trójkątów miłosnych na Krupniczej było zresztą więcej. W latach sześćdziesiątych aktor Jan Adamski, mąż poetki Anny Świrszczyńskiej, zakochał się w Halinie Poświatowskiej. Był gotów się dla niej rozwieść, jednak żona zagroziła samobójstwem. Adamski wyjechał do Rzeszowa, gdzie dostał pracę w teatrze. Świrszczyńska z córką zostały na Krupniczej. Romans aktora i Haliny Poświatowskiej trwał do jej śmierci w 1967 roku.
Wcześniej Poświatowska kochała się w poecie i prozaiku Tadeuszu Nowaku. To on zakończył ich związek, co poetka bardzo przeżyła. W 1971 roku Tadeusz Nowak poślubił Zofię Iwańską, którą poznał na swoim wieczorze autorskim w ramach śród literackich. Wesele odbyło się w stołówce na Krupniczej. Kilka lat po śmierci pisarza – zmarł w 1991 roku – z wdową po nim związał się inny mieszkaniec Krupniczej, Stanisław Balbus. Z Domu Literatów wyprowadzili się dopiero w 2004 roku.
Adam Włodek był niski, z nadwagą i „obfitą czupryną z mołojeckim lokiem” – jak opisywał go Sławomir Mrożek24. Kiedy poeta mieszkał jeszcze sam, miał oryginalny zwyczaj chodzenia po mieszkaniu nago w największe upały. Zamiast śniadania gotował sobie wielki garnek kawy z cykorii, a jadał w pobliskim barze mlecznym. Nie rozstawał się z chlebakiem wypchanym książkami, znał wszystkich krakowskich księgarzy i antykwariuszy. Sam Mrożek dołączył do grona mieszkańców literackiej komuny w 1952 roku. Zamieszkał w oficynie na czwartym, ostatnim piętrze, w pokoju o wymiarach pięć metrów na trzy, w którym z trudem zmieściły się łóżko, szafa, fotel, jedno krzesło i stół, za węgłem znajdowała się też malutka umywalka. W przedpokoju, dzielonym z lokatorem mieszkania obok, stały skrzynki na węgiel. Sąsiadem Mrożka był Tadeusz Nowak, a potem Stanisław Czycz, który mówił o dramaturgu „ten skąpy skurwysyn”25. Mrożek chował się przed nim przekonany, że Czycz wiecznie chce od niego pożyczać pieniądze.
Od lewej: Tadeusz Nowak, Adam Włodek, Tadeusz Śliwiak przed Domem Literatów w Krakowie, 1952
Biblioteka Jagiellońska, przyb. 66/01, spuścizna po Adamie Włodku, dar Wisławy Szymborskiej
W 1952 roku Mrożek za namową Włodka wstąpił do partii. I nawiązał bliższe kontakty z Podstawową Organizacją Partyjną krakowskiego oddziału ZLP. Zebrania POP odbywały się wieczorami w gabinecie prezesa Otwinowskiego i przebiegały wedle stałego rytuału. Na początek sprawdzano obecność, potem, po omówieniu spraw administracyjnych, któryś z członków wygłaszał referat niedotyczący bynajmniej literatury, tylko sytuacji politycznej – wewnętrznej lub międzynarodowej. Na zakończenie śpiewano Międzynarodówkę.
Większość pozostałych nasiadówek odbywała się w stołówce, która popołudniami pełniła też funkcję świetlicy i klubu. Zmieścił się w niej nawet rozstrojony fortepian. Stoły były ciężkie, masywne, a krzesła miały wysokie oparcia, trochę przypominające kratkę konfesjonału. Stołówkę prowadziły żony pisarzy – Jadwiga Wyka, Ewa Otwinowska, Zofia Brezowa i Maria Brandysowa. Trzy pierwsze zajmowały się gotowaniem, Brandysowa obsługiwała stołowników. Po pewnym czasie okazało się, że koledzy pisarze, którzy dostawali obiady „na kreskę”, nie spłacają długów, więc nad stołówką zawisło widmo bankructwa. Z kłopotów wyciągnęła lokal Helena Jaźwińska, zwana Leną, żona krytyka literackiego i publicysty Mirosława Starosta. „Dzierżyła twardą ręką finanse i bez zmrużenia oka upominała się o spłaty. Nie zwracała uwagi na nobilitowane w literaturze nazwiska, na żadne przysięgi i obietnice. Kto nie dotrzymywał terminów uiszczania należności, przestawał korzystać z kredytu, a jego rachunki wędrowały do zarządu” – wspominał Tadeusz Kwiatkowski26. Stołówkowe konflikty przenosiły się na zebrania oddziału, ale kres rządom Jaźwińskiej położył dopiero alkohol. Lokal nie otrzymał koncesji na jego sprzedaż, więc pisarze przynosili własny lub kupowali „spod lady”. Okazało się, że władze w tym przypadku traktowały sprawę poważnie i zarząd oddziału został zmuszony do wypowiedzenia Jaźwińskiej umowy.
Tadeusz Kwiatkowski z Kazimierzem Wyką ułożyli kiedyś menu obiadów literackich. Czego tam nie było! Bulion Ważykowy, rosół z Jastruna, czerwona Polewka, Fijasy kraszone, Pigoń w sosie, Brezy w śmietanie, Kisiel katolicki, Zechenter głowiasty – wszystko można było popić cherry Brandys lub wytrawnym Morstinem27. Codzienność była jednak szara i biedna. Nieśmiertelny mielony z buraczkami lub marchewką, wodniste leniwe i ciepły kompot, w którym pływała jedna śliwka i dwie pestki. Konstanty Ildefons Gałczyński na pytanie profesora Witolda Taszyckiego, językoznawcy mieszkającego w pobliżu i jadającego obiady na Krupniczej, jaka dziś zupa, odpowiedział kiedyś: „Chujowa”28. A Maria Zagórska wiele lat po wyprowadzce pytała Wisławę Szymborską, która stołowała się tam dłużej, czy nadal gotują bigos na skarpetkach.
Sławomir Mrożek napisał, że oficynę naprzeciwko jego pokoju zamieszkiwał „plebs nieliteracki”. Co sobota odbywały się tam głośne libacje, którym przewodniczyła Lola, „brzydka jak noc karlica posiadająca dużo wdzięku […]. Żyła z konwencjonalnym złodziejem, o wiele młodszym od niej, podejrzanie przystojnym i pełnym wątpliwych manier”29.
Karolina Surówka, zwana Lolą, w literackiej komunie pełniła rozmaite funkcje. Była gońcem, paliła literatom w piecach, przynosiła alkohol z meliny lub własny – spirytus zmieszany z sokiem owocowym – a w końcu została szatniarką. Potrafiła być zarazem wścibska i życzliwa, o lokatorach „kamienicy literatów” ta prosta kobieta wiedziała wszystko, choć nie czytała ich książek. Na Krupniczej mieszkała najdłużej, od 1945 roku do swojej śmierci w lipcu 2000 roku. Kiedy w 1969 roku przechodziła na emeryturę, prezes Otwinowski wystawił jej laurkę, mówiąc, że była taką pracownicą, „co w niektórych razach i jego zastępowała”30. Największym apologetą, wręcz twórcą mitu pani Loli był poeta Bronisław Maj, który mieszkał na Krupniczej na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Napisał scenariusz do poświęconego jej filmu w reżyserii Henryka Urbanka, przez lata wcielał się w jej postać na rozmaitych spotkaniach towarzyskich i benefisach, opowiadając jej głosem zabawne historie ku uciesze publiczności, prowadził też w radiu RMF audycję Spółdzielnia Usług Literackich „Szatnia”.
Głos Bronisława Maja rzeczywiście do złudzenia przypomina głos Karoliny Surówki. Kiedy ojciec Paweł Trzopek, dominikanin, dyrektor biblioteki École biblique et archéologique française de Jérusalem, słuchając jego nagrań, zamknie oczy, niemal ją widzi. Karolina Surówka, rocznik 1907, była starszą siostrą jego dziadka.
Pochodzili z licznej rodziny z Rajska, wsi pod Krakowem, obecnie części miasta. Ich rodzice zmarli jedno po drugim w czasie epidemii tyfusu w latach I wojny światowej. Gdy najstarsza siostra poszła na służbę, Lola musiała zająć się czwórką młodszego rodzeństwa, choć sama była dzieckiem. Po pewnym czasie wójt Rajska umieścił młodsze dzieci u rodziny, a Lola pojechała do Krakowa do pracy. Miała piętnaście lat. Znalazła zatrudnienie w fabryce czekolady. Przez kolejne lata czuła się odpowiedzialna za rodzeństwo.
Kiedy wybuchła wojna, nadal była panną, miała trzydzieści dwa lata i była w ciąży. Ojciec dziecka najpierw się go wyparł, a potem zmienił zdanie, gotów był nawet się żenić. Ale wtedy Karolina podjęła heroiczną decyzję, że dziecko wychowa sama. Oraz że nigdy nie wyjdzie za mąż. Chłopiec żył zaledwie kilka miesięcy. Przez resztę życia Karolina pozostała samotna, nie miała też więcej dzieci.
Jak spędziła lata wojny i w jaki sposób znalazła się na Krupniczej już w 1945 roku? Czy znała kogoś wysoko postawionego, czy zdecydował przypadek? Jeśli tak, to szczęśliwy, gdyż jakikolwiek dach nad głową był w tym czasie na wagę złota. Była samotną prostą kobietą, która skończyła cztery klasy szkoły powszechnej i trafiła do zupełnie innego świata. Lubiła się bawić, korzystać z życia, na ile to było możliwe. Nie raz i nie dwa z sąsiadami – dozorczynią Janiną Ficek i jej mężem – schodzili na podwórze i rozpalali ognisko, przy którym biesiadowali do nocy. Trzymali się razem. W niedziele wybierali się na Błonia albo do Lasku Wolskiego. W rodzinie opowiadano, że w tych pierwszych latach Karolina związała się poważnie z którymś z mieszkańców Krupniczej. Padało nazwisko Tadeusza Różewicza.
Karolina mieszkała w jednym małym pokoju. Wchodziło się do niego po krętych żelaznych schodach. Był bardzo wysoki i być może dlatego trudno było go ogrzać, bo niezależnie od pory roku zawsze panował tam chłód. W pokoju znajdowały się tylko najpotrzebniejsze sprzęty: łóżko, stół, krzesło. W małej ubikacji mieścił się zlew i sedes przykryty czarną ebonitową deską. Żeby skorzystać z wanny, Karolina co jakiś czas przychodziła do brata.
Karolina Surówka (znana jako pani Lola), słynna szatniarka z Krupniczej 22, w miejscu pracy, 1990
Fot. Kadr z filmu Pani Lola, reż. B. Maj, H. Urbanek.
– To były zwyczajne bloki z lat pięćdziesiątych, ale mieszkaliśmy o niebo lepiej niż ona – opowiada ojciec Paweł.
Jego dziadek Tadeusz był murarzem. Podobnie jak Lola miał pewne związki z literaturą, bo przed wojną pracował przy budowie Muzeum Narodowego i Biblioteki Uniwersyteckiej, czym lubił się chwalić. Jak mógł pomagał siostrze. Czasem wnosił jej węgiel po schodach, bo w jej pokoju paliło się w piecu.
Gdy kilkuletni Paweł odwiedzał ciocię, siadywał z nią w szatni. Tam zresztą najłatwiej było ją zastać i było to ciekawsze niż przebywanie w jej wyziębionej klitce. Rozpierała go duma, kiedy przychodzili „literaci”, a on brał od nich numerki i podawał im płaszcze. Nie rozumiał tego dziwnego słowa „literat”, bo literatkami nazywano wtedy szklanki, ale czuł, że przebywa w jakimś innym, tajemniczym świecie.
Po raz ostatni widział się z ciocią w czasie uroczystości złożenia zakonnych ślubów wieczystych w 1998 roku, dwa lata przed jej śmiercią. Na fotografii widać uśmiechniętą, trochę zasuszoną staruszkę o wciąż żywych i ciekawych oczach.
– Pamiętam ją jako ciepłą i troskliwą osobę. Nigdy nie przyjeżdżała z pustymi rękami. Do dziś czuję smak landrynek w kształcie cząstek pomarańczy – wspomina Zofia Lis, prawnuczka Elżbiety, starszej siostry Karoliny.
Pewnie wtedy, w ostatnich latach jej życia, o dawnych mieszkańcach kamienicy próbowały z nią rozmawiać dziennikarki Anna Bikont i Joanna Szczęsna, ale Lola niewiele już pamiętała. Do końca chciała mieszkać samodzielnie w swoim małym pokoiku, nie przeszkadzając nikomu i nie robiąc kłopotu. Mimo pomocy rodziny nie było to już możliwe. Trafiła do domu pomocy społecznej.
Słynna szatniarka z Domu Literatów została pochowana na cmentarzu Batowickim. Od niebieskiej kaplicy alejką w lewo. Kwatera 111, rząd 11, miejsce 9. Rodzina opłaciła grób na kolejne dwadzieścia lat31.
Wielu mieszkańców Krupniczej wyprowadziło się z Krakowa przy pierwszej okazji: do Szczecina, Łodzi, Warszawy. „Nigdy nie zapomnę tych wspaniałych pierwszych dni krakowskich, gdy z marcowym powietrzem wdychałem wolność. Każdy niemal dźwigał w teczce jakieś ocalałe rękopisy i biegł do redakcji »Odrodzenia« lub »Dziennika Polskiego«,gdzie drzwi zamykały się wówczas naprawdę rzadko. Gnani przemożną potrzebą dyskusji – o Polsce, o literaturze, o przyszłości świata – długo błądziliśmy po ulicach krakowskich, przystając co krok, zdumieni i zachwyceni coraz to nowym szczegółem ich cudownej, niewarszawskiej urody” – wspominał Kazimierz Brandys32. Jego drukowane w „Odrodzeniu” teksty nosił do składu w Drukarni Narodowej przybysz z Wilna i student polonistyki UJ Tadeusz Konwicki, który niedługo też wyjedzie do stolicy i zostanie młodszym kolegą Brandysa z warszawskiego oddziału ZLP oraz towarzyszem z organizacji partyjnej.
Kamienica przy Krupniczej przez dziesięciolecia stanowiła centrum życia literackiego w Krakowie. Nawet ci, którzy w niej nie mieszkali, chodzili tam na zebrania. Pod koniec stycznia 1953 roku w stołówce odbyło się bodaj najbardziej ponure ze wszystkich, podczas którego pięćdziesięcioro troje członków krakowskiego ZLP podpisało rezolucję w sprawie tak zwanego procesu kurii krakowskiej. 27 stycznia sąd pod przewodnictwem sędziego Mieczysława Widaja skazał siedem osób oskarżonych o szpiegostwo, w tym czterech księży, na karę śmierci (wyroków nie wykonano), dożywocia i długoletnie więzienie. Sygnatariusze potępili „tych dostojników z wyższej hierarchii kościelnej, którzy sprzyjali knowaniom antypolskim i okazywali zdrajcom pomoc oraz niszczyli cenne zabytki kulturalne”, a także zobowiązali się „w twórczości swojej jeszcze bardziej bojowo i wnikliwiej niż dotychczas podejmować aktualne problemy walki o socjalizm i ostrzej piętnować wrogów narodu – dla dobra Polski silnej i sprawiedliwej”33. Pod listem nie ma jedynie podpisów Stefana Kisielewskiego, Jana Józefa Szczepańskiego i Stanisława Lema.
Ale w stołówce odbywały się nie tylko zebrania i imprezy literackie – w 1961 roku występowała tam także Piwnica pod Baranami, kiedy władze na pewien czas zamknęły siedzibę kabaretu. Organizowano tu również jubileusze, zabawy sylwestrowe, wesela, a nawet chrzciny. Przyjęcie z tej okazji urządzili w 1946 roku Tadeusz Kwiatkowski i Halina Królikiewicz. Ich córce Monice sakramentu udzielił młody wikary Karol Wojtyła, szkolny kolega pani Haliny.
Podczas wizyt w Krakowie bywali tu liczni zagraniczni goście, w tym Bertolt Brecht, Simone de Beauvoir z Jeanem-Paulem Sartre’em, John Steinbeck, a w 1981 roku Czesław Miłosz. Chętnych na spotkanie z Miłoszem było tak wielu, że część stała na zewnątrz.
Nie zmienia to jednak faktu, że nieremontowana od czasów wojny (poza stołówką) kamienica była w coraz gorszym stanie. Janusz Anderman, w latach siedemdziesiątych kierownik działu literackiego „Studenta”, czekał, aż z przydzielonego mu mieszkania wyprowadzą się dotychczasowi lokatorzy: Wiesław Paweł Szymański i Stanisław Stanuch, pomieszkując w zagrzybionym pokoju na parterze. Pomiędzy starymi meblami można się tam było poruszać tylko po wąskich ścieżkach. „Jedna wiodła do lodowatego pieca […]; druga prowadziła do drzwi, a trzecia pod stół, pod którym spałem; gdy mrozy zelżały, przeniosłem posłanie wyżej, na blat”34. Ostatecznie pisarz nie zamieszkał w przyznanym mu lokum na Krupniczej. Po wyprowadzce lokatorów wymagało kapitalnego remontu, który się przeciągał, a kiedy wszystko było gotowe, zajął je kierownik biura Związku Literatów. Wtedy Anderman przeprowadził się do Warszawy.
W połowie lat siedemdziesiątych ZLP przeniósł się na ulicę Kanoniczą 7. Na Krupniczej pozostała dawna stołówka, zwana już Klubem Literatów. W latach dziewięćdziesiątych było już bardzo źle. Administratorem kamienicy został jeden ze spadkobierców przedwojennego właściciela. Ze względu na fatalny stan instalacji trzeba było odciąć dopływ gazu. Mieszkańcy zaczęli więc używać kuchenek elektrycznych, co doprowadzało do przeciążenia instalacji i zwarć, w kamienicy czasem nie było więc światła. Na przełomie wieków pojawił się pomysł stworzenia w tym miejscu Muzeum Literatury i władze Krakowa podjęły próbę wykupu kamienicy. Z planów nic jednak nie wyszło.
Po 1989 roku nowo powstałe Stowarzyszenie Pisarzy Polskich przejęło dotychczasową siedzibę ZLP na Kanoniczej, a Związek musiał wrócić na Krupniczą. Zajął dwa pokoje w lokalu numer 10 w oficynie. Nadal opiniował ostatnie przydziały mieszkań, a częściej – zamianę na trochę lepsze. Decyzje podejmowano jednak w Wydziale Kultury Urzędu Miasta.
Do śmierci w 1997 roku na Krupniczej mieszkała Aniela Kott, siostra Jana, do 1998 roku wdowa po zmarłym w 1991 roku Jerzym Lovellu oraz ich syn, a także wdowa po Janie Bolesławie Ożogu z synem. W 2022 roku nadal mieszka tu Zofia Staich, wdowa po poecie Tadeuszu Staichu. Oraz Ryszard Sadaj, na początku lat dziewięćdziesiątych prezes krakowskiego oddziału ZLP, z rodziną. Przede wszystkim jednak w trzech pokojach pod 18 mieszka z żoną i córkami urodzony w tej kamienicy w 1945 roku Jan Polewka, malarz, scenograf i reżyser, syn Adama Polewki, ten, który kiedyś grywał tam na podwórku w piłkę, porzucony i pozostawiony sam sobie „w obliczu drapieżnej reprywatyzacyjnej rzeczywistości”, jak napisał w wydanej niedawno książce Dom pod wiecznym piórem35.
Krakowski Związek Literatów ostatecznie wyprowadził się z Krupniczej w latach dziewięćdziesiątych. Najpierw na Kazimierz, na ulicę Szeroką, a potem do Klubu Dziennikarzy „Pod Gruszką” przy ulicy Szczepańskiej, tuż przy Rynku. W miejscu dawnego Klubu Literatów powstała restauracja. A potem kolejna. Specjalizowała się w daniach wegetariańskich i wegańskich. Jakiś czas temu została zamknięta.
Po kilkunastogodzinnej podróży na pace ciężarówki Adolf Rudnicki był nieludzko zmęczony i marzył tylko o tym, żeby położyć się do łóżka. Nie znał miasta, ktoś wskazał mu drogę. Kiedy szedł z tobołkiem w ręku w kierunku ulicy Bandurskiego, powoli zapadał zmierzch. Na Piotrkowskiej mijał mężczyzn i kobiety, którzy przez śniegowe błoto pchali nędzne wózki z całym ocalonym z wojny dobytkiem. W bramie kamienicy, która na najbliższe lata miała być jego domem, stał Adam Ważyk w mundurze, ze srogą miną i rewolwerem w ręku.
„Chronię twój dom przed »organizatorami«, inaczej nie zastałbyś nawet krzesła, musiałbyś pisać, leżąc na podłodze, jak poeta Niekrasow” – usłyszał1.
W przeznaczonym dla niego dwupokojowym mieszkaniu znalazł wszystko, co potrzebne do życia. Meble, bieliznę, garnki, sztućce, a nawet albumy z fotografiami Niemców, poprzednich mieszkańców, którzy uciekli w popłochu przed zbliżającym się frontem. Kiedy następnego dnia wyszedł kupić coś do jedzenia, we wszystkich kioskach leżały egzemplarze „Odrodzenia” z Zofią Nałkowską na okładce. Wkrótce pisarka zamieszka w tej samej kamienicy. Rudnicki będzie często ją odwiedzał.
Co prawda w pierwszych dniach stycznia 1945 roku, a więc na kilkanaście dni przed wyzwoleniem Warszawy, Rząd Tymczasowy Rzeczpospolitej Polskiej w Lublinie podjął decyzję o odbudowie miasta i przywróceniu mu funkcji stolicy, a 14 lutego powołano Biuro Odbudowy Stolicy, to jednak z uwagi na skalę zniszczeń długo nie było pewne, czy plan uda się zrealizować. Zresztą nawet wśród części rządzących Polską komunistów sprawa ta budziła wątpliwości. Jeśli rozważano inne miasto, to Łódź, a nie konserwatywny i „klerykalny” Kraków, nadawała się do tego idealnie. Centralnie położona, z bogatą tradycją przemysłową i robotniczą, niezniszczona. Za Łodzią opowiadał się nawet Bolesław Bierut. Decyzję podjął Stalin, który podczas spotkania z polską delegacją w Moskwie w styczniu 1945 roku oznajmił, że Warszawa powinna pozostać stolicą.
Tymczasowo jednak – nim podniesie się z gruzów najważniejsze gmachy i uruchomi urzędy – życie przenosi się do Łodzi. Pracę zaczynają wydawnictwa, redakcje, teatry. W mieście pozbawionym tradycji akademickich powstają szkoły wyższe: uniwersytet, filie Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego i Szkoły Głównej Handlowej (ta druga zostanie przekształcona w Wyższą Szkołę Ekonomiczną, a w końcu włączona do Uniwersytetu Łódzkiego), politechnika, Państwowa Wyższa Szkoła Sztuk Plastycznych i Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna, w 1949 przeniesiona do Warszawy, którą zastąpiła jednak powołana rok wcześniej Państwowa Wyższa Szkoła Filmowa. W Łodzi powstał też najważniejszy w Polsce ośrodek filmowy.
Nic dziwnego, że właśnie tu ściągnęła także liczna grupa pisarzy. Przede wszystkim warszawskich. Nieustannie porównywali pięknie zachowaną Piotrkowską do przedwojennej Marszałkowskiej, leżącej teraz w gruzach. To przy tej ulicy, na przestrzeni odmierzonej odległością trzech przystanków tramwajowych, skupiało się całe nieprzemysłowe życie miasta leżącego nad rzeką, której nie ma – Łódka płynęła podziemnym korytem, podobnie jak Pełtew we Lwowie. Już przed wojną Zygmunt Nowakowski po półrocznym pobycie w Łodzi pisał, że „to jedyne na świecie miasto, do którego nikt nie przyjeżdża dla przyjemności”2. Na pytanie o miejsce zamieszkania nie odpowiadało się po prostu „w Łodzi”, lecz „w mieście Łodzi”, choć nikt nie mówił, że mieszka „w mieście Krakowie” czy „w mieście Poznaniu”. Wszystko to sprawiało, że Łódź wydawała się pisarzom jedyna w swoim rodzaju.
W dawnym biurowcu Siemensa przy Piotrkowskiej 96 Jerzy Borejsza ulokował założoną przez siebie Spółdzielnię Wydawniczą „Czytelnik”. Mieściły się tam także redakcje czasopism – „Odrodzenia”, „Kuźnicy” oraz „Wsi”, podpisywano umowy, załatwiano pracę, mieszkania. Można też było otrzymać garnek, patelnię, żelazko i wszystko, co potrzebne w domu. Zatrudniona w Czytelniku Irena Szymańska, w przyszłości wydawczyni i tłumaczka, zapamiętała taką oto scenę: niska, siwa pani z włosami obciętymi na pazia z wyraźną irytacją zwraca się do woźnej: „Powiedziano mi, że mogę dostać jakieś kuchenne utensylia. Do kogo mam się zwrócić?”. A kiedy orientuje się, że kobieta nie ma pojęcia, z kim rozmawia, przedstawia się nieco wyniośle: „Nazywam się Maria Dąbrowska”3.
Dwie opuszczone w pośpiechu przez Niemców kamienice przy skrzyżowaniu ulic Kościuszki i biskupa Bandurskiego (tę drugą wkrótce przemianowano na Mickiewicza) zajęli Stanisław Jerzy Lec z Ważykiem4. Było w nich około trzydziestu mieszkań różnej wielkości – od kawalerek po czteropokojowe apartamenty. Czytelnik zorganizował tu Dom Literatów, a ZLP swoje biuro, przez pewien czas miał tu siedzibę także zarząd główny.
Krytyk literacki Ryszard Matuszewski wspominał: „Mieczysław Jastrun przestrzegał mnie, bym pilnował zarezerwowanego dla Ważyka dwupokojowego mieszkania. – Pilnuj – ostrzegał – bo będzie awantura […]. Kiedy pokazałem Ważuniowi zarezerwowane dla niego pomieszczenie, obruszył się: – Dlaczego tylko dwa pokoje? Lec i wy macie po trzy… Jastrun na to: – My mamy rodziny, ty jesteś sam. A Ważyk na to: – A kto ci powiedział, że się nie ożenię? I rzeczywiście, nie tylko, że natychmiast, zlustrowawszy stan zasiedlenia […], zajął czteropokojowy lokal, który przeznaczyliśmy dla Mariana Piechala, ale niebawem poślubił młodą aktorkę z łódzkiego teatru, Marię Krawczykównę”5.
Kamienice, w których mieścił się Dom Literatów w Łodzi, przełom lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych
fot. Ignacy Płażewski/Muzeum Miasta Łodzi/Wikipedia
Kamienicę zbudowano w latach trzydziestych dla pracowników administracji łódzkich fabryk. Miała pięć pięter i trzy klatki schodowe oraz zamykaną na klucz windę. W latach powojennych przewinęło się przez nią ponad sto osób. Według ustaleń Hanny Kirchner, której przypisy do dzienników Zofii Nałkowskiej stanowią niezrównane źródło wiedzy, w klatce od frontu mieszkali: na parterze Anatol Mikułko, Leon Pasternak z żoną Ryszardą Hanin i Jerzy Wyszomirski z żoną Anastazją Wieczorkowską. Pierwsze piętro zajmowali: Pola Gojawiczyńska z córką i Jan Kott z żoną, drugie – Zofia Nałkowska w najpiękniejszym, czteropokojowym mieszkaniu z ogromnymi oknami, oraz Irena Weisenberg, kierowniczka sekretariatu oddziału ZLP, z mężem i dziećmi. Na trzecim piętrze znajdowała się siedziba Związku oraz mieszkanie Kazimierza Korcellego, na czwartym mieszkał Seweryn Pollak z żoną Wandą Grodzieńską i córką Joanną oraz Adam Ważyk, w kawalerkach na piątym piętrze zaś poetka Mieczysława Buczkówna – wkrótce zostanie żoną sąsiada z innej klatki, Mieczysława Jastruna – oraz Lucyna Krzemieniecka.
W drugiej klatce – w prawo od podwórza – mieszkali Adolf Rudnicki (po nim Seweryna Szmaglewska z mężem), Stefan i Wanda Żółkiewscy (rozwiodą się w 1949 roku), Stanisław Dygat z żoną Władysławą Nawrocką, Jan Rojewski, Eleonora i Włodzimierz Słobodnikowie, Maria Jarochowska, która właśnie wróciła z Francji i zyskała ogólnopolską sławę, drukując w odcinkach w „Przekroju” powieść Buraczane liście, Stanisław Ryszard Dobrowolski, Władysław Broniewski oraz dozorca Wacław Orzechowski.
W trzeciej klatce ulokowali się Paweł Hertz, Stanisław Jerzy Lec, Artur Sandauer, Janusz Minkiewicz z żoną aktorką Jadwigą „Kropką” Gosławską, Zygmunt Kałużyński z żoną Julią Hartwig, Mieczysław Jastrun z długoletnią partnerką Krystyną Bilską, Jan Huszcza z rodziną, Kazimierz i Maria Brandysowie, Ryszard i Beata Matuszewscy, Jan Brzechwa z żoną Janiną i córką, Andrzej Nowicki z żoną Maryną, Jan Śpiewak, Anna Kamieńska (zostaną małżeństwem) oraz Stanisław Piętak. Część nazwisk znajduje się na tablicy pamiątkowej wmurowanej w ścianę kamienicy.
Zofia Nałkowska mieszkała z siostrą Hanną i Genowefą Goryszewską – zakochaną w pisarce gosposią, która z czasem została też jej osobistą sekretarką. Na temat ich relacji krążyły środowiskowe anegdoty. Iwaszkiewicz nazywał ją „wierną Genią”, a Słonimski – „właścicielką Nałkowskiej”. Były nierozłączne, pisarka traktowała ją jak członka rodziny, niekiedy zresztą uciążliwego. Genia towarzyszyła jej w spotkaniach autorskich, wyjazdach, motywowała ją do intensywnej pracy, karciła. Mimo że pochodząca z mazowieckiej wsi kobieta skończyła ledwie pięć klas szkoły podstawowej, po śmierci pisarki została zatrudniona w biurze zarządu głównego, gdzie przepracowała szesnaście lat, do przejścia na rentę. ZLP załatwił jej też niewielkie mieszkanie w Warszawie6. Równie malowniczą postacią „z ludu” był dozorca Wacław Orzechowski. „Orzechosiu (tak wszyscyśmy go nazywali) nigdy nie opuszczał obejścia. Terenem jego działania było podwórze, chodnik przed główną bramą, który często zamiatał, kotłownia, gdzie palił, i sypialnia w piwnicy. Tak jest, właśnie w piwnicy. Bo Orzechosiu nie sypiał w domu, na parterze. Miał łóżko (zwykłe wyrko) tuż przy kotłowni i tam najlepiej mu się wypoczywało. Gdy dzień był ciepły i wszystkie prace porządkowe miał już za sobą, siadał na ławeczce pod ścianą i rozmawiał z dziećmi literatów albo sarkał, jeśli zachowywały się nazbyt hałaśliwie” – wspominał Jan Koprowski7. Pisarz zajął mieszkanie po Arturze Sandauerze, przejmując „w spadku” dwie książki: Stary Testament po hebrajsku i Czarodziejską górę po niemiecku. Dozorca miał własny pogląd na literaturę i jej twórców, choć – jak pani Lola – nie przeczytał żadnej z ich książek. Uważał, że im gorszy literat, tym wyżej mieszka. Najlepsi zatem byli ci z parteru i pierwszego piętra. „Przez czas jakiś mieszkałem na pierwszym piętrze. Wtedy Orzechosiu odnosił się do mnie z szacunkiem, zachowywał ów dystans, jaki przystoi wobec osób na świeczniku – słowem, dawał mi do zrozumienia, że jestem kimś i że on o tym bardzo dobrze wie. Kiedy jednak zamieniliśmy z kolegą mieszkania i przeniosłem się na czwarte piętro, Orzechosiu począł przyglądać mi się z niedowierzaniem. Myślał sobie zapewne: kiedyś to był dobry literat, ale teraz widać się popsuł” – pisał Jan Koprowski po śmierci dozorcy na początku lat sześćdziesiątych8.
Orzechowski w swojej kotłowni chętnie sączył wódkę. Czasem Władysław Broniewski posyłał go po ćwiartkę lub pół litra, a następnie wypijali ją wspólnie. Dozorca dobrze wspominał też Polę Gojawiczyńską, która do alkoholu podawała świetną zakąskę.
Jan Kott z kamienicy zapamiętał młode kobiety, „które przechodziły czasem w środku nocy z mieszkania do mieszkania i którym potem urągliwa i zazdrosna stabilność nadała nazwę mandolinistek”9. Adolf Rudnicki precyzował, że chodzi o „grupę dziewcząt w wieku 19–23 lat, przeważnie studentek humanistyki admirujących pisarzy”10. Jedną z nich była muza środowiska literatów Hanna Kirst, znana lepiej dzięki nazwisku przyszłego męża Wiktora Golde. Będzie w przyszłości wielką miłością Marka Hłaski.
Intensywne życie towarzyskie prowadzono również w niedalekim Klubie Pickwicka przy ulicy Traugutta. Odbywały się tam także prelekcje. Jedną z nich wspominał po latach Wiktor Woroszylski: „Wykład przeistoczył się w ogólną pogawędkę – panny paplały trzy po trzy – po jakimś osobliwszym głupstwie wygłoszonym przez jedną z nich krytyk wrzasnął: – Ależ, dziewico!, na co ta obraziła się: Nie jestem dziewicą!”11.
Maria Dąbrowska, która odwiedziła to miejsce kilkakrotnie podczas pobytów w Łodzi, zwróciła uwagę na dobrą kuchnię, jednak była wyraźnie zgorszona, że po godzinie dwudziestej drugiej ta kawiarnia literacka, reklamowana na łamach „Kuźnicy”, stawała się, jak to określiła, zwyczajnym burdelem, gdzie ludzie łajdaczą się za pieniądze, a studentki polonistyki zaznają wtajemniczenia ideowego w ramionach koryfeuszy literatury socjalistycznej. Studentkami polonistyki nowo utworzonego Uniwersytetu Łódzkiego były wówczas między innymi Maria Żmigrodzka, Hanna Kulągowska, Krystyna Nastulanka, Anna Pogonowska, Alina Nofer i Mieczysława Buczkówna.
Łódzkiemu oddziałowi ZLP przewodniczyli kolejno Adolf Rudnicki, Seweryn Pollak i Jan Brzechwa. Rola Związku w życiu literackim miasta była jednak niewielka. Pomiędzy członkami ZLP, mieszkańcami tej samej kamienicy, publikującymi w tych samych tytułach co rusz wybuchały spory przed sądem koleżeńskim, niemożliwe dziś do prześledzenia (na przykład Marian Piechal skierował przeciwko Janowi Kottowi skargę o zniesławienie). Przez wiele miesięcy Brzechwa, wykorzystując Związek Literatów oraz swoje wpływy jako radca prawny Czytelnika, toczył prywatną wojnę przeciwko Eugeniuszowi Kuthanowi, wydawcy, któremu w czasie okupacji sprzedał prawa do kilkunastu utworów. Kuthan po wojnie wznowił działalność i zaczął publikować książki Brzechwy, który jednak uznał, że ten płaci mu za mało i w państwowym Czytelniku zarobiłby więcej. Kuthan traktował zakupione dzieła jak swoją własność i zbywał milczeniem żądania wyrównania honorariów, nie dopuszczał także do korekt ani żadnego wpływu autora na oprawę graficzną książek. „Wyzyskując w dalszym ciągu łatwowierność i niedoświadczenie pisarzy, stwarza Kuthan dogodne dla siebie, chociaż niezbyt godziwe, warunki konkurencji z innymi wydawcami, gardzącymi metodami tego rodzaju” – pisał Brzechwa12.
Problem dotyczył bowiem nie tylko jego, lecz także innych autorów: Jerzego Mieczysława Rytarda, Stanisławy Kuszelewskiej, córki i spadkobierczyni praw Artura Oppmana „Or-Ota”, Władysława Rymkiewicza, Jana Marcina Szancera czy Zofii Petersowej. W prasie, przede wszystkim w „Kuźnicy”, głos zabrali Szancer i Janusz Minkiewicz, w spór zaangażował się również łódzki oddział ZLP. Kuthan nie pozostał dłużny (choć jego listu gazety nie opublikowały), rozsyłając do redakcji i instytucji pisma, w których bronił swoich racji. Sprawa oparła się aż o Ministerstwo Kultury i Sztuki, które poleciło stronom zaniechanie publicznych wystąpień. W lipcu 1947 roku w „Kuźnicy” ukazało się oświadczenie łódzkiego oddziału ZLP wydane w porozumieniu z zarządem głównym, z którego wynikało, że „wszelkie zatargi, jakie istniały między wydawnictwem Eugeniusza Kuthana a członkami związku, zostały ku zadowoleniu wszystkich zainteresowanych osób całkowicie zlikwidowane, a wszelkie pretensje zaspokojone”13. Niedługo zresztą wszystkie prywatne wydawnictwa, w tym tak zasłużone, jak Gebethnera i Wolffa czy Mortkowicza, zlikwidowano i także ten obszar poddano całkowitej kontroli państwa.
Stefania Grodzieńska i Jan Brzechwa (z prawej) na pochodzie pierwszomajowym na Piotrkowskiej w Łodzi, 1947
fot. Archiwum Stefanii Grodzieńskiej/East News
Pod koniec października 1946 roku w Łodzi odbył się II zjazd delegatów Związku. W referatach utyskiwano, że organizacja jest pozbawiona znaczenia, martwa i nie wywiera wpływu na działalność kulturalną państwa. Poza Związkiem prowadzona jest także polityka wydawnicza, umowy z autorami również nie są zatwierdzane, a nawet konsultowane ze Związkiem. Zarząd nie może się doprosić w ministerstwie o zniżki na przejazdy komunikacją publiczną, ulgi podatkowe, a zasiłki wypłacane pisarzom, którzy z różnych względów nie są w stanie podjąć innej działalności zarobkowej, wynoszą po trzy tysiące złotych miesięcznie (co wówczas rzeczywiście było kwotą z trudem wystarczającą na nędzną egzystencję). Ale zjazd miał raczej wymiar polityczny niż literacki. Leon Kruczkowski, wówczas wiceminister kultury i sztuki, zagajając obrady, stwierdził, że „pisarz – chce czy nie chce – jest człowiekiem politycznym”14. A Stefan Żółkiewski powiedział to wprost: „Moralność pisarza wymaga dziś jasnej deklaracji politycznej – nie tylko w życiu – ale i w literaturze. Jasnego opowiedzenia się za lub przeciw postępowi w Polsce, za czy przeciw Obozowi Wielkiej Reformy”15. Polemizując z nim, Maria Dąbrowska przekonywała, że procesu twórczego, który jest zawsze indywidualnym wysiłkiem jednostki, skanalizować się nie da, a pisarz musi być apolityczny, jeśli chce zachować czyste sumienie. Jej zdaniem o samym procesie twórczym Żółkiewski niewielkie ma zresztą pojęcie, bowiem, choć należy do Związku Literatów, właściwie nie jest pisarzem16. Kim więc jest? „Jest nowym na naszym terenie typem publicysty z pogranicza literatury i polityki, który chce być przewodnikiem pisarzy i wskazywać im drogę, lecz tej roli nie może wypełnić z powodu właśnie zbyt luźnego praktycznego kontaktu ze sztuką” – analizował Stefan Kisielewski na łamach „Tygodnika Powszechnego”17.
Prezesem Związku na łódzkim zjeździe został Kazimierz Czachowski z Krakowa, publicysta i krytyk (autor między innymi prac o Janie Kasprowiczu i Wacławie Sieroszewskim), który po ogłoszeniu wyników „wyglądał jak Miltiades po bitwie pod Maratonem. Był wyczerpany i szczęśliwy”18. Wygrał zresztą walkowerem, bo dotychczasowy prezes Jarosław Iwaszkiewicz do Łodzi nie przyjechał. Na wiceprezesów wybrano poetę Jerzego Zagórskiego (współzałożyciela przedwojennej grupy Żagary, zaprzyjaźnionego z Jerzym Turowiczem) oraz Żółkiewskiego. Taki skład zarządu był kompromisem zawartym pomiędzy środowiskami literackimi Warszawy i Krakowa („czerwona” Łódź miała mniej głosów), a poza tym, jak twierdził Kisielewski, „lepiej mieć Żółkiewskiego w zarządzie niż w opozycji”19.
Znaczenie Stefana Żółkiewskiego w polityce literackiej i samym Związku wynikało w tamtych latach ze sprawowania przez niego funkcji redaktora naczelnego wydawanej w Łodzi „Kuźnicy”.
Pierwszy numer miesięcznika (potem przekształconego w tygodnik) ukazał się w czerwcu 1945 roku. W przeciwieństwie do „Odrodzenia” – które skupiało pisarzy o różnych poglądach politycznych i estetycznych, akceptujących rzecz jasna powojenne zmiany w Polsce – „Kuźnica” miała po prostu wyrażać ideologię komunistów z Polskiej Partii Robotniczej. Programowe oświadczenie wydrukowane w pierwszym numerze nie pozostawiało w tym względzie żadnej wątpliwości: „Zespół nasz reprezentuje to skrzydło współtwórców kultury polskiej, a więc i przyszłości narodu, którego postawę określa radykalizm postępowej myśli polskiej. Wyrastamy z tej samej gleby, z której przed 150 laty powstało oświecenie i jakobinizm polski: Kołłątaja i Staszica, Jezierskiego i Jasińskiego” – czytamy. I dalej: „Nie mamy zamiaru ani ogarniać wszystkich, bez różnicy poglądów, ani głosić na naszych łamach amnestię wszelkiemu niezdecydowaniu, ukrytemu czy jawnemu wstecznictwu, ani też na cal ustępować wobec cieniów przeszłości”20. W komitecie redakcyjnym pisma znaleźli się Zofia Nałkowska, Stanisław Ryszard Dobrowolski, Mieczysław Jastrun, Jan Kott, Adolf Rudnicki i Stefan Żółkiewski. Potem do zespołu dołączą Kazimierz Brandys, Stanisław Dygat, Paweł Hertz, Ryszard Matuszewski, Seweryn Pollak, Adolf Sowiński, Adam Ważyk i Juliusz Żuławski. Tytuł, nawiązujący do Kuźnicy Kołłątajowskiej, grupy działaczy politycznych skupionych wokół Hugona Kołłątaja w latach Sejmu Czteroletniego, wymyślił Jastrun21.
„Kuźnica” drukowała pierwsze fragmenty Medalionów Nałkowskiej, Kwiaty polskie Tuwima, opowiadania bardzo wówczas cenionego Adolfa Rudnickiego czy wiersze Broniewskiego, a także przekłady „postępowych” pisarzy zachodnich (na przykład Louisa Aragona). Ale prawdziwą temperaturę pismu nadawała publicystyka, a ściśle mówiąc, pełne pasji ataki na przeciwników politycznych: Polskie Stronnictwo Ludowe i jego prasę (na przykład miesięcznik „Warszawa”, z którym związani byli między innymi Maria Dąbrowska i Jan Nepomucen Miller), a przede wszystkim katolików z krakowskiego „Tygodnika Powszechnego”. W szarżach tych celowali Adam Ważyk, Jan Kott (choć niewierzący, przed wojną związał się z katolickim pismem „Verbum” i środowiskiem Lasek, przez pewien czas był w nowicjacie dominikanów we Francji) oraz Paweł Hertz, przedwojenny liberał. Ataki były o tyle bezwzględne, że „Tygodnik”, ograniczany przez cenzurę, nie mógł się bronić. Kiedy Stefan Kisielewski w liście do Hertza zarzucił mu, że nie bierze pod uwagę tego czynnika, Hertz zrezygnował z pisania o „Tygodniku”.
Jednak mimo całej waleczności i słusznej, zdawałoby się, linii, łódzki tygodnik wkrótce stał się solą w oku rządzącym Polską komunistom, uważającym się za spadkobierców Komunistycznej Partii Polski. „Kuźnica” nigdy nie była reprezentatywna dla całego establishmentu władzy – nie drukowano na przykład Leona Kruczkowskiego, Jerzego Putramenta (rzecz jasna poza ich wystąpieniami na przykład na zjazdach delegatów) czy Wandy Wasilewskiej. Z biegiem czasu znaczna część członków KC dopatrywała się w grupie „Kuźnicy” politycznych sprzymierzeńców odsuwanego od władzy Władysława Gomułki czy Władysława Bieńkowskiego. Podejrzani stali się wszyscy, którzy spędzili okupację w Polsce, a nie w ZSRR. W tle pojawił się bardzo poważny zarzut „odchylenia prawicowego”. Kott usłyszał go w 1949 roku w jednym z gabinetów Komitetu Centralnego pod portretami Lenina, Stalina i Bieruta. Zwolniono go wprawdzie z „Kuźnicy”, ale trudno uznać, by został poddany represjom. Ponieważ miał doktorat z romanistyki, powierzono mu katedrę na Uniwersytecie Wrocławskim, utworzoną specjalnie dla niego.
W tym samym gabinecie i mniej więcej w tym samym czasie Stefanowi Żółkiewskiemu oznajmiono, że przestaje być naczelnym „Kuźnicy”. Swemu zespołowi wiadomość tę przekazał w mieszkaniu Adama Ważyka przy Bandurskiego z ładnym widokiem na kasztany. Użył określenia, że „jego czas minął”, a na jego miejsce partia przewidziała innego redaktora, na co zespół, złożony przecież z członków partii, powinien się zgodzić. Nowym naczelnym został Paweł Hoffman, przedwojenny KPP-owiec. Do Łodzi przyjechał wprost z Komitetu Centralnego. Tak pisał o nim Kott: „Od wczesnych godzin rannych, jeszcze zanim sprzątaczki przyszły do redakcji, siedział przy swoim biurku i tępił w każdym z artykułów najdrobniejsze odchylenia od partii i socjalizmu. W Łodzi do późnej nocy grywał u siebie tokaty Bacha na skrzypcach”22.
Wkrótce redakcję przeniesiono do Warszawy na ulicę Wiejską. 26 marca 1950 roku ukazał się dwieście trzydziesty szósty, ostatni numer pisma. Tydzień później czytelnicy zobaczyli w kioskach całkiem nowy tytuł – „Nową Kulturę”, powstałą z połączenia „Kuźnicy” i „Odrodzenia”. Redaktorem naczelnym pozostał Paweł Hoffman.