Alamut - Vladimir Bartol - ebook + książka

Alamut ebook

Bartol Vladimir

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Akcja powieści „Alamut”, osadzona w XI-wiecznej Persji, opowiada historię legendarnego przywódcy ismailitów, Hasana Ibn Sabbah, zwanego Sajduną, samozwańczego proroka opętanego żądzą zdobycia władzy nad wyznawcami Allaha w całym regionie. Do realizacji swoich planów wykorzystał odciętą od świata twierdzę Alamut, gdzie za pomocą intryg i perfidnych manipulacji pragnie wychować grono fanatycznie mu oddanych zwolenników, fedainów, gotowych oddać życie za sprawę, aby trafić do obiecanego raju. Jego przesłanie brzmi: „Nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone”. W tym celu wysyła kilku „wybrańców” na jedną noc do baśniowych ogrodów, pełnych pięknych niewolnic mających ich uwieść, omamić i stworzyć iluzję, że przebywają w raju i trafią tam ponownie po śmierci. Nie wszyscy bohaterowie zdołają przejść tę próbę, gdy zdemaskują oszustwo rzekomego proroka.

Powieść „Alamut”, opublikowana w 1938 roku, była w zamierzeniu alegorią, reakcją autora na rosnące w siłę reżimy faszystowskie w Europie, zwłaszcza we Włoszech, ma jednak charakter ponadczasowy, uniwersalny. Dużo mówi o naturze człowieka, jego słabościach, podatności na manipulację i skłonności do ulegania zwodniczym obietnicom.

W wielu krajach powieść Bartola stała się bestsellerem i rozpala wyobraźnię również współcześnie – stała się główną fabularną inspiracją serii gier Assassin’s Creed, która doczekała się kilkunastu odsłon i ponad 150 milionów sprzedanych egzemplarzy na całym świecie. To właśnie z kart tej książki zaczerpnięto sylwetki głównych bohaterów i maksymę przyświecającą nieuchwytnym zabójcom.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 695

Oceny
4,4 (9 ocen)
4
5
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu: Ala­mut
Opra­co­wa­nie re­dak­cyj­ne: ANNA BRZE­ZI­ŃSKA
Ko­rek­ta: BE­ATA WY­RZY­KOW­SKA, RE­NA­TA KUK, EL­WI­RA WY­SZY­ŃSKA
Pro­jekt okład­ki: WI­TOLD SIE­MASZ­KIE­WICZ
Co­py­ri­ght © 2015 by Vla­di­mir Bar­tol, San­je Pu­bli­shing, Ltd. Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with the Li­via Sto­ia Li­te­ra­ry Agen­cy For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2022, Noir sur Blanc, War­sza­wa
ISBN 978-83-7392-769-8
Ofi­cy­na Li­te­rac­ka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­sca­ti 18, 00-483 War­sza­wa
Za­mó­wie­nia pro­si­my kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płat­na) – fak­sem: 12 430 00 96 (czyn­nym całą dobę) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – ksi­ęgar­nia in­ter­ne­to­wa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Roz­dział dru­gi

Do sy­pial­ni ha­ła­śli­wie wbie­gli ucznio­wie. Zdąży­li się już umyć w ła­źni i przy­go­to­wać do wie­czor­nej mo­dli­twy. Ol­brzym, nie­mal o gło­wę wy­ższy od Ibn Ta­hi­ra, zwa­lił się na sąsied­nie po­sła­nie.

– Je­stem Ju­suf z Dam­gha­nu – oznaj­mił. – Nie je­stem złym czło­wie­kiem, ale nie ra­dzi­łbym ni­ko­mu, żeby mi za­la­zł za skó­rę albo się ze mnie na­śmie­wał. Sam się o tym prze­ko­nasz.

Na­prężył po­tężne człon­ki, jak­by chciał w ten spo­sób pod­kre­ślić wagę swo­ich słów.

Ibn Ta­hir się uśmiech­nął.

– Sły­sza­łem, że je­steś naj­lep­szy i naj­sil­niej­szy spo­śród uczniów.

Ol­brzym rap­tow­nie się wy­pro­sto­wał.

– Któż ci to po­wie­dział?

– Su­lej­man.

Roz­cza­ro­wa­ny Ju­suf znów opa­dł na po­sła­nie.

Mło­dzie­ńcom ze­bra­ło się na żar­ty. Ubajd sta­nął przed Ibn Ta­hi­rem.

– Jak ci się u nas po­do­ba? – spy­tał i roz­ci­ągnął w uśmie­chu swo­je pe­łne war­gi. – No tak, skąd masz to wie­dzieć, sko­ro do­pie­ro co przy­by­łeś. Ale jak spędzisz w zam­ku czte­ry mie­si­ące tak jak ja, nic nie zo­sta­nie z daw­ne­go Ibn Ta­hi­ra.

– Sły­sze­li­ście tego czar­no­dup­ca? – rze­kł z uśmie­chem Su­lej­man. – Le­d­wie za­mo­czył swój dzió­bek w ala­muc­kim mio­dzie, a już in­nych na­ucza!

– Mia­łbym na­uczać cie­bie, sko­roś głu­pi jak osioł? – roz­zło­ścił się Ubajd.

– Spo­kój, bra­cia! – wark­nął Ju­suf ze swo­je­go po­sła­nia. – Da­je­cie zły przy­kład no­wi­cju­szo­wi!

Bar­czy­sty mło­dzie­niec z krzy­wy­mi no­ga­mi i po­wa­żnym ob­li­czem zbli­żył się do Ibn Ta­hi­ra.

– Je­stem Dża­far z Reju – przed­sta­wił się. – W zam­ku je­stem od roku, więc gdy­byś chciał o coś za­py­tać w zwi­ąz­ku z na­uką, śmia­ło do mnie.

Ibn Ta­hir po­dzi­ęko­wał. Je­den za dru­gim pod­cho­dzi­li do nie­go ucznio­wie, żeby się przy­wi­tać. Afan, Abd ar-Rah­man, Omar, Abd Al­la­ha, Ibn Wak­kas, Chal­fa, Su­hajl, Ozajd, Mah­mud, Ar­slan... W ko­ńcu sta­nął przed nim naj­mniej­szy z nich.

– Ja je­stem Na’im spod De­ma­wen­du – rze­kł.

Gruch­nął śmiech.

– Bez wąt­pie­nia je­den z de­mo­nów miesz­ka­jących we wnętrzu góry – rzu­cił kpi­ąco Su­lej­man.

Na’im po­pa­trzył na nie­go ze zło­ścią, ale mó­wił da­lej:

– Mamy tu dużo na­uki i wie­le no­wych rze­czy mu­si­my opa­no­wać. Po­zna­łeś już na­szych na­uczy­cie­li? Ten, któ­ry tak ła­ska­wie cię przy­wi­tał, to czci­god­ny Abu Su­ra­ka, sław­ny mi­sjo­narz, któ­ry na­uczał we wszyst­kich kra­jach is­la­mu. Saj­du­na uczy­nił go na­szym prze­ło­żo­nym. Wy­kła­da nam dzie­je Pro­ro­ka i świ­ętych męczen­ni­ków, któ­rzy zgi­nęli za spra­wę isma­ili­zmu. A ta­kże gra­ma­ty­kę i po­ezję w ro­dzi­mym języ­ku pah­la­wi.

– Pa­trz­cie go, jak się roz­sz­cze­bio­tał. Naj­mniej­szy, a naj­gło­śniej­szy – śmiał się Su­lej­man, a z nim resz­ta mło­dzie­ńców. Po­tem rów­nież on pod­jął te­mat:

– Wkrót­ce sam po­znasz swo­ich na­uczy­cie­li, Ibn Ta­hi­rze. Za­pa­mi­ętaj tyl­ko, że da’i Ibra­him, któ­ry uczy nas do­gma­ty­ki, al­ge­bry, gra­ma­ty­ki arab­skiej i fi­lo­zo­fii, to do­bry przy­ja­ciel Saj­du­ny i le­piej mu nie pod­pa­ść. Wszyst­ko trze­ba umieć na pa­mi­ęć. Grek Al-Ha­kim na­to­miast ścier­pi ka­żdą bred­nię, by­le­byś tyl­ko nie trzy­mał języ­ka za zęba­mi. Set­nik Ma­nu­szehr nie zno­si sprze­ci­wu. U nie­go wszyst­ko musi być zro­bio­ne na­tych­miast. Im szyb­ciej wy­pe­łnisz jego roz­ka­zy, tym wy­żej cię będzie ce­nił i tym bar­dziej mu się przy­po­do­basz. Da’i Abd al-Ma­lik jest mło­dy, ale Saj­du­na ma dla nie­go duże uzna­nie. Jest sil­ny i bar­dzo wy­trzy­ma­ły, dla­te­go po­gar­dza tymi, któ­rzy nie po­tra­fią zno­sić tru­dów i bólu z za­ci­śni­ęty­mi zęba­mi. Za­szcze­pia nam nie­złom­no­ść, a jego przed­miot jest oprócz na­uki o do­gma­tach naj­wa­żniej­szy...

– Tyl­ko mi tego go­łąb­ka za bar­dzo nie wy­strasz! – wpa­dł mu w sło­wo Ju­suf. – Bo go­tów nam stąd uciec. Pa­trz­cie, zbla­dł jak ścia­na.

Ibn Ta­hir się za­czer­wie­nił.

– Je­stem głod­ny – po­wie­dział. – Przez cały dzień nie mia­łem nic w ustach.

Su­lej­man ro­ze­śmiał się we­so­ło.

– Nie taki post tu u nas jesz­cze po­znasz, mój dro­gi. Niech no tyl­ko we­źmie cię w swo­je ręce da’i Abd al-Ma­lik.

Za­brzmiał prze­ci­ągły głos rogu.

– Mo­dli­twa! – za­wo­łał Ju­suf.

Ka­żdy z uczniów wzi­ął z pó­łki zwi­ni­ęty dy­wa­nik i po­bie­gł z nim na dach. Ibn Ta­hir ta­kże si­ęgnął po le­żący nad jego po­sła­niem zwój i ru­szył za po­zo­sta­ły­mi.

Na da­chu cze­kał na nich da’i Abu Su­ra­ka. Zo­ba­czyw­szy, że wszy­scy już przy­szli i roz­ło­ży­li przed sobą dy­wa­ni­ki, zwró­cił się ku za­cho­do­wi, w kie­run­ku świ­ętych miast, i roz­po­czął po­bo­żny ry­tu­ał. Z gło­śną mo­dli­twą na ustach padł na twarz, roz­ło­żył ręce i znów się pod­nió­sł, jak to na­ka­zu­je re­li­gia. Kie­dy sko­ńczył, raz jesz­cze wy­pro­sto­wał się i wznió­sł ręce ku nie­bu, a po­tem po­now­nie padł na ko­la­na, do­ty­ka­jąc czo­łem zie­mi i in­to­nu­jąc mo­dli­twę:

– Przyj­dź, Al-Mah­di, Obie­ca­ny i Ocze­ki­wa­ny! Wy­zwól nas od sa­mo­zwa­ńców i ura­tuj przed od­szcze­pie­ńca­mi! Męczen­ni­cy Ali i Isma’ilu, pro­ście za nami!

Ucznio­wie na­śla­do­wa­li jego ru­chy i po­wta­rza­li sło­wa mo­dli­twy. Zmierzch za­pa­dł znie­nac­ka. Z sąsied­nich da­chów do­cie­ra­ły do nich prze­ci­ągłe, mo­no­ton­ne gło­sy in­nych od­pra­wia­jących mo­dły. Dziw­ny smu­tek ogar­nął Ibn Ta­hi­ra. Zda­wa­ło mu się, że wszyst­ko to nie dzie­je się na­praw­dę, że śni tyl­ko cu­dow­ny, wy­ra­zi­sty sen. I jesz­cze to otwar­te we­zwa­nie Ale­go i Isma’ila, na któ­re po­zwa­la­li so­bie wier­ni poza Ala­mu­tem tyl­ko w naj­wi­ęk­szym ukry­ciu! Oszo­ło­mio­ny, le­d­wo nadążał za go­ni­twą my­śli.

Pod­nie­śli się z ko­lan, wró­ci­li do sy­pial­ni, żeby odło­żyć dy­wa­ni­ki na miej­sce, a po­tem uda­li się na wie­czor­ny po­si­łek.

Ja­dal­nia była ob­szer­ną salą po­ło­żo­ną w prze­ciw­le­głym skrzy­dle zam­ku. Ka­żdy z uczniów miał wy­zna­czo­ne miej­sce pod ścia­ną. Na podło­dze le­ża­ły małe, ple­cio­ne z wi­kli­ny sie­dzi­ska, na któ­rych usie­dli lub przy­kuc­nęli. Ob­słu­gi­wa­li ich trzej wy­zna­cza­ni po ko­lei to­wa­rzy­sze. Ka­żdy z mło­dzie­ńców do­stał duży ka­wa­łek plac­ka upie­czo­ne­go bądź to ze zbo­ża, bądź z su­szo­nych fig lub ja­błek. Do du­żej mi­ski na­la­li Ibn Ta­hi­ro­wi mle­ka prze­cho­wy­wa­ne­go w ogrom­nych gli­nia­nych dzba­nach. Kil­ka razy w ty­go­dniu ucznio­wie do­sta­wa­li ryby, a raz na ty­dzień mi­ęso: pie­czo­ne­go wołu, ja­gnię lub ba­ra­na. Abu Su­ra­ka miał ich na oku i jadł ra­zem z nimi. Nie roz­ma­wia­li, w sku­pie­niu spo­ży­wa­jąc wie­cze­rzę.

Po ko­la­cji roz­dzie­li­li się na małe grup­ki. Jed­ni po­szli na dach, inni roz­pro­szy­li się po wa­łach obron­nych.

Ju­suf i Su­lej­man za­bra­li Ibn Ta­hi­ra ze sobą, żeby po­ka­zać mu twier­dzę.

Gwar i ha­łas usta­ły. Nad zam­kiem za­le­gła ci­sza. Ibn Ta­hir wy­ra­źnie sły­szał te­raz szum Szah­ru­du, któ­ry na­pe­łniał go dziw­nym smut­kiem. Ogar­nęła ich ciem­no­ść, a na nie­bie roz­bły­sły drob­ne, mi­go­tli­we gwiaz­dy.

Przez dzie­dzi­niec prze­sze­dł czło­wiek z pło­nącą po­chod­nią. Przed za­bu­do­wa­nia­mi na gór­nym ta­ra­sie uka­za­li się stra­żni­cy z po­chod­nia­mi i usta­wi­li się nie­ru­cho­mo w dłu­gim sze­re­gu u we­jścia do bu­dyn­ków. De­li­kat­ny po­dmuch wia­tru z gór przy­nió­sł lo­do­wa­ty po­wiew chło­du. Pło­mie­nie po­chod­ni za­drża­ły, a cie­nie za­bu­do­wań, drzew i lu­dzi ta­jem­ni­czo za­ta­ńczy­ły na zie­mi. Mury, jak okiem si­ęgnąć, roz­świe­tlo­ne były dziw­nym świa­tłem. Bu­dow­le, wie­że i ta­ra­sy wy­gląda­ły zu­pe­łnie ina­czej niż za dnia. Wszyst­ko zda­wa­ło się baj­ko­wym złu­dze­niem, fan­ta­stycz­nym i oso­bli­wym.

Obe­szli już spo­rą część mu­rów oka­la­jących dol­ny i środ­ko­wy ta­ras.

– Może pój­dzie­my jesz­cze tam, na górę? – za­pro­po­no­wał Ibn Ta­hir, wska­zu­jąc ręką na za­bu­do­wa­nia, przed któ­ry­mi sta­ły stra­że z po­chod­nia­mi.

– Tam nie wol­no cho­dzić ni­ko­mu oprócz do­wód­ców – wy­ja­śnił mu Su­lej­man. – Lu­dzie strze­gący Saj­du­ny to ol­brzy­mi czar­no­skó­rzy rze­za­ńcy, któ­rych naj­wy­ższy przy­wód­ca do­stał w da­rze od egip­skie­go ka­li­fa.

– Saj­du­na jest u nie­go na słu­żbie?

– Tego do­kład­nie nie wie­my – od­pa­rł Su­lej­man. – Ale ca­łkiem mo­żli­we, że jest od­wrot­nie.

– Jak to? – zdzi­wił się Ibn Ta­hir. – Czyż Saj­du­na nie za­jął Ala­mu­tu w jego imie­niu?

– A, to ca­łkiem inna hi­sto­ria – po­wie­dział Ju­suf. – Mówi się to i owo. Ra­dzę ci, że­byś po­skro­mił cie­ka­wo­ść i za dużo nie roz­py­ty­wał.

– My­śla­łem, że ka­lif z Ka­iru jest naj­wy­ższym przy­wód­cą wszyst­kich wy­znaw­ców Ale­go, a więc ta­kże nas, isma­ili­tów.

– Tyl­ko Saj­du­na jest na­szym wład­cą i ni­ko­go in­ne­go nie mu­si­my słu­chać – jed­nym gło­sem po­wie­dzie­li Ju­suf i Su­lej­man.

Usie­dli na na­sy­pie.

– Dla­cze­go naj­wy­ższy przy­wód­ca nie uka­zu­je się wier­nym? – spy­tał Ibn Ta­hir.

– To świ­ęty mąż – rze­kł Ju­suf. – Ca­ły­mi dnia­mi stu­diu­je Ko­ran, mo­dli się, pi­sze dla nas na­uki i przy­ka­za­nia.

– Ni­ko­mu na myśl nie przyj­dzie, żeby się za­sta­na­wiać, dla­cze­go go nie wi­du­je­my – stwier­dził Su­lej­man. – Tak to już jest i tyl­ko on wie, dla­cze­go tak trze­ba.

– Zu­pe­łnie ina­czej to so­bie wy­obra­ża­łem – wy­znał Ibn Ta­hir. – My, tam poza Ala­mu­tem, my­śle­li­śmy, że przy­wód­ca isma­ili­tów gro­ma­dzi w twier­dzy woj­sko, z któ­rym ru­szy na su­łta­na i fa­łszy­we­go ka­li­fa.

– To nie jest naj­wa­żniej­sze – od­pa­rł Su­lej­man. – Saj­du­na żąda od nas przede wszyst­kim po­słu­sze­ństwa i świ­ęte­go za­pa­łu dla na­szej spra­wy.

– Czy my­śli­cie, że uda mi się wam do­rów­nać, sko­ro tyle już umie­cie? – zmar­twił się Ibn Ta­hir.

– Wy­pe­łniaj tyl­ko bez za­strze­żeń wszyst­kie na­ka­zy swo­ich prze­ło­żo­nych, a osi­ągniesz, co będzie trze­ba – rze­kł Su­lej­man. – Nie myśl so­bie, że po­słu­sze­ństwo to pro­sta spra­wa. Jesz­cze po­czu­jesz w so­bie złe­go du­cha bun­tu, cia­ło sprze­ci­wi się na­ka­zom woli, ro­zum zaś pod­szep­nie ty­si­ące wąt­pli­wo­ści wo­bec roz­ka­zów prze­ło­żo­nych. Ale wiedz, że cały ten opór to tyl­ko spryt­na sztucz­ka de­mo­nów, bo będą cię chcia­ły za­wró­cić ze słusz­nej dro­gi. Od­wa­żnie zwal­czaj ka­żdy prze­jaw bun­tu, któ­ry w so­bie po­czu­jesz, a sta­niesz się wpraw­ną sza­blą w ręku Na­sze­go Pana.

Za­brzmiał prze­ci­ągły dźwi­ęk rogu.

– Czas na spo­czy­nek – rze­kł Ju­suf, wsta­jąc.

Wró­ci­li do ko­szar i uda­li się do sy­pial­ni, w któ­rej pło­nęło już kil­ka świec. Nie­któ­rzy z mło­dzie­ńców do­pie­ro się roz­bie­ra­li, inni już le­że­li na swo­ich po­sła­niach.

Wkrót­ce do środ­ka wsze­dł Abu Su­ra­ka. Spraw­dził, czy ni­ko­go nie bra­ku­je i czy wszyst­ko jest w po­rząd­ku. Po­tem przy­sta­wił ni­ską dra­bin­kę do ścia­ny i po­ga­sił świe­ce.

W kącie tli­ła się na po­stu­men­cie lamp­ka oliw­na. Da’i za­pa­lił od niej krót­kie cien­kie łu­czy­wo, a po­tem, ci­cho stąpa­jąc, ru­szył w kie­run­ku wy­jścia. Ostro­żnie unió­sł ko­ta­rę, by nie za­jęła się od ognia, i wy­śli­zgnął się z sy­pial­ni. Wkrót­ce jego kro­ki od­bi­ły się echem w ko­ry­ta­rzu.

O świ­cie po­bud­ka wy­rwa­ła mło­dzie­ńców ze snu. Po ablu­cjach i mo­dli­twie zje­dli śnia­da­nie, po czym z sio­dła­mi i bro­nią w ręku po­bie­gli na dzie­dzi­niec.

W mgnie­niu oka cała twier­dza była na no­gach. Ucznio­wie po­szli po ko­nie do staj­ni i sto­jąc obok zwie­rząt, utwo­rzy­li dwa sze­re­gi, na któ­rych cze­le sta­nęli dwaj dzie­si­ęt­ni­cy. Przy­ga­lo­po­wał set­nik Ma­nu­szehr, zlu­stro­wał od­dział i ka­zał do­si­ąść koni. Po­tem po­le­cił opu­ścić most i je­den za dru­gim wje­cha­li po nim do wąwo­zu.

Mi­nęli wie­żę war­tow­ni­czą i zna­le­źli się na roz­le­głym pła­sko­wy­żu. Set­nik z uwa­gi na obec­no­ść no­we­go ucznia jesz­cze raz krót­ko wy­ja­śnił pod­sta­wo­we ko­men­dy. Po­tem po­dzie­lił od­dział na dwa pod­od­dzia­ły i na­ka­zał, żeby ka­żdy ćwi­czył jaz­dę osob­no. Pró­bo­wa­li też zwro­tów w szy­ku bo­jo­wym i sza­rży na mo­dłę tu­rec­ką i arab­ską. Po raz pierw­szy Ibn Ta­hir uczest­ni­czył w zbio­ro­wym na­tar­ciu i po­czuł, jak z dumy ro­śnie mu ser­ce. Pó­źniej zsie­dli z koni i za­częła się musz­tra w wal­ce sza­blą, rzu­ca­niu ar­ka­nem i włócz­nią oraz w strze­la­niu z łuku.

Przed dru­gą mo­dli­twą wró­ci­li do zam­ku. Ibn Ta­hir le­d­wo trzy­mał się w sio­dle ze zmęcze­nia. Gdy od­pro­wa­dzi­li ko­nie do staj­ni, za­py­tał Su­lej­ma­na, czy taka musz­tra od­by­wa się co­dzien­nie.

– Mój dro­gi, to do­pie­ro po­czątek – od­pa­rł z uśmie­chem Su­lej­man, któ­ry był rze­śki i po­god­ny, jak­by wła­śnie wró­cił z przy­jem­nej prze­chadz­ki. – Po­cze­kaj, aż tra­fisz w ręce da’iego Abd al-Ma­li­ka. Już on wy­ci­śnie z cie­bie siód­me poty.

– Z gło­du w gło­wie mi się kręci – po­ska­rżył się Ibn Ta­hir. – Nie mó­głbym do­stać cze­goś na ząb?

– Wy­trzy­maj. Jeść mo­że­my tyl­ko trzy razy dzien­nie. Gdy­by cię na­kry­to, że prze­gry­zasz coś mi­ędzy po­si­łka­mi, sko­ńczysz jak ten żo­łnierz przy­wi­ąza­ny do słu­pa za pi­cie wina.

Odło­ży­li broń w sy­pial­ni, umy­li się, wzi­ęli z pó­łek ta­blicz­ki i ry­si­ki, po czym wy­szli na dach.

Sta­nął przed nimi wy­so­ki mężczy­zna w lu­źno spo­wi­ja­jącej chu­de cia­ło tu­ni­ce. Miał za­pa­dłe po­licz­ki i głębo­ko osa­dzo­ne oczy. Spo­glądał po­nu­ro spod brwi. Jego cien­ki i za­krzy­wio­ny nos przy­po­mi­nał dziób ja­strzębia, a rzad­ka, lek­ko po­si­wia­ła bro­da si­ęga­ła mu pra­wie do pasa. Su­che, ko­ści­ste pal­ce ni­czym szpo­ny dra­pie­żni­ka kur­czo­wo wbi­ja­ły się w plik gęsto za­pi­sa­nych kar­tek. Był to da’i Ibra­him, sta­ry, za­słu­żo­ny mi­sjo­narz, do­bry przy­ja­ciel naj­wy­ższe­go przy­wód­cy. Naj­pierw od­mó­wił z ucznia­mi dru­gą mo­dli­twę. Jej sło­wa wy­ma­wiał pó­łgło­sem, mam­ro­cząc nie­wy­ra­źnie, ale kie­dy za­czął wzy­wać Mah­die­go, jego głos za­brzmiał dzi­ko i głu­cho, jak­by wa­lił w bęben.

Po­tem za­częła się lek­cja. Tłu­ma­czył gra­ma­ty­kę arab­ską i oschle dyk­to­wał su­ro­we pra­wi­dła języ­ka, któ­re ilu­stro­wał przy­kła­da­mi z Ko­ra­nu. Ry­si­ki pra­co­wi­cie skrzy­pia­ły na ta­blicz­kach. Mało któ­ry z uczniów miał od­wa­gę gło­śniej ode­tchnąć.

Lek­cja była dla Ibn Ta­hi­ra przy­jem­nym wy­tchnie­niem. Gra­ma­ty­kę do­brze już so­bie przy­swo­ił i cie­szy­ła go myśl, że z tym przed­mio­tem na pew­no nie będzie miał pro­ble­mów.

Po sko­ńczo­nych za­jęciach da’i Ibra­him skło­nił się po­nu­ro. Do­stoj­nie unió­sł poły sze­ro­kiej tu­ni­ki, żeby się w nią nie za­plątać, i za­czął po­wo­li scho­dzić po stro­mych stop­niach.

Wśród uczniów da’iego za­pa­no­wa­ło oży­wie­nie. Po­cze­ka­li jesz­cze chwi­lę, nie chcąc się zde­rzyć z na­uczy­cie­lem na scho­dach, a po­tem wy­le­gli na dzie­dzi­niec. Tam usta­wi­li się we­dług wzro­stu w dwóch sze­re­gach.

– Te­raz po­znasz da’iego Abd al-Ma­li­ka – ode­zwał się do Ibn Ta­hi­ra Su­lej­man. – Ra­dzę ci, za­ci­śnij zęby i wy­sil całą swo­ją wolę. Je­den z nas padł już tru­pem na tych ćwi­cze­niach. Za­ufaj Al­la­ho­wi i mądro­ści Na­sze­go Pana.

Na cze­le pierw­sze­go sze­re­gu stał Ju­suf. Gdzieś po­środ­ku był Su­lej­man, na ko­ńcu Ibn Ta­hir. Dru­gi sze­reg otwie­rał Ubajd, a ostat­ni stał Na’im.

Za­ma­szy­stym kro­kiem zbli­żył się do nich ko­ści­sty ol­brzym. Twarz miał kwa­dra­to­wą, a spoj­rze­nie twar­de i prze­ni­kli­we. Do­strze­głszy wśród uczniów Ibn Ta­hi­ra, zwró­cił się wprost do nie­go:

– Jak ci na imię, bo­ha­te­rze?

– Je­stem Awa­ni, wnuk Ta­hi­ra z Sawe.

– Już o to­bie sły­sza­łem. Mam na­dzie­ję, że oka­żesz się god­ny sław­ne­go dzia­da.

Cof­nął się o kil­ka me­trów i za­wo­łał:

– Zdej­mij­cie buty i na mury!

W jed­nej chwi­li ucznio­wie zrzu­ci­li san­da­ły z nóg, po­pędzi­li w kie­run­ku na­sy­pów i za­częli się wspi­nać po pio­no­wym mu­rze, wy­szu­ku­jąc ręko­ma szcze­li­ny, otwo­ry strzel­ni­cze i ka­mien­ne wy­stępy.

Ibn Ta­hi­ra na wi­dok stro­mej ścia­ny opu­ści­ła cała od­wa­ga. Nie wie­dział, ani co ma ro­bić, ani jak się do tego za­brać.

I wte­dy z góry do­bie­gł go ci­chy głos:

– Po­daj mi rękę!

Za­da­rł gło­wę. Su­lej­man tkwił po­środ­ku muru. Jed­ną ręką trzy­mał się otwo­ru strzel­ni­cze­go, dru­gą wy­ci­ągał w jego stro­nę. Ibn Ta­hir moc­no się jej uchwy­cił, a Su­lej­man z ogrom­ną siłą po­de­rwał go ku so­bie.

– Tak jest! A te­raz na­przód, za mną!

Nie wie­dzieć kie­dy zna­la­zł się na sa­mym szczy­cie.

Po­zo­sta­li opusz­cza­li się już z dru­giej stro­ny mu­rów ku prze­pa­ści. Tuż pod nimi pie­ni­ły się wody Szah­ru­du. Ibn Ta­hir spoj­rzał w dół i za­kręci­ło mu się w gło­wie.

– Za­bi­ję się – wy­krztu­sił prze­stra­szo­ny.

– Trzy­maj się tuż za mną – szep­nął Su­lej­man. Jego głos brzmiał twar­do i sta­now­czo.

Za­czął zsu­wać się po­wo­li na dół. Gdy wy­czuł so­lid­ne opar­cie dla nóg, wy­ci­ągnął do Ibn Ta­hi­ra rękę, a po­tem pod­su­nął mu ra­mię. Ostro­żnie, moc­no za­ci­ska­jąc zęby z wy­si­łku, scho­dzi­li ra­zem po ścia­nie ku prze­pa­ści. Ibn Ta­hi­ro­wi wy­da­wa­ło się, że trwa to całą wiecz­no­ść, za­nim do­tar­li do na­brze­żnej ska­ły.

Ode­tchnął głębo­ko. Spoj­rzał ku gó­rze i zdjęła go gro­za. Przed nim wzno­si­ła się wy­so­ko pio­no­wa ścia­na. Nie mógł uwie­rzyć, że tego do­ko­nał.

Na szczy­cie uka­zał się Abd al-Ma­lik. Sta­nął w roz­kro­ku i za­wo­łał do sto­jących na dole uczniów:

– Na miej­sca!

Za­częli znów się wspi­nać. Ibn Ta­hir trzy­mał się Su­lej­ma­na. Po­wta­rzał ka­żdy jego chwyt i wresz­cie, po­ko­naw­szy ścia­nę z dru­giej stro­ny, znów szczęśli­wie po­czuł twar­dy grunt pod no­ga­mi.

Ucznio­wie ode­tchnęli. Ibn Ta­hir chciał po­dzi­ęko­wać to­wa­rzy­szo­wi, ale Su­lej­man po­wstrzy­mał go mru­gni­ęciem. Wło­ży­li buty i usta­wi­li się w sze­re­gu.

– Na­stęp­nym ra­zem będzie­my mieć liny – szep­nął. – Wte­dy pój­dzie jak z płat­ka.

– A cóż to się sta­ło, mój Su­lej­ma­nie – usły­sze­li drwi­ący głos Abd al-Ma­li­ka – że tym ra­zem nie by­łeś pierw­szy? Czy­żbyś się roz­le­ni­wił? A może opu­ści­ła cię od­wa­ga? Albo cię po­rwał swo­im przy­kła­dem no­wi­cjusz? Bo je­den w dru­gie­go wcze­pił się jak kleszcz! To po­każ mu te­raz, jaki z cie­bie bo­ha­ter! Stań przed nim i wstrzy­maj od­dech!

Su­lej­man sta­nął przed Ibn Ta­hi­rem, za­ty­ka­jąc so­bie nos i usta. Pu­ste, za­mglo­ne spoj­rze­nie utkwił gdzieś da­le­ko przed sobą. Prze­stra­szo­ny Ibn Ta­hir pa­trzył, jak twarz Su­lej­ma­na na­brzmie­wa czer­wie­nią, a oczy, tępe i bez wy­ra­zu, wy­cho­dzą na wierzch. Drżał cały z lęku o to­wa­rzy­sza, tak okrut­nie uka­ra­ne­go za oka­za­ną mu po­moc.

Abd al-Ma­lik pod­sze­dł bli­sko do Su­lej­ma­na. Ze skrzy­żo­wa­ny­mi na pier­siach ręko­ma przy­glądał mu się z ży­wym za­in­te­re­so­wa­niem. Su­lej­man za­czął się du­sić, żyły na szyi mło­dzie­ńca na­brzmia­ły i zda­wa­ło się, że strasz­li­wie wy­ba­łu­szo­ne oczy lada chwi­la wy­sko­czą mu z or­bit. Na­gle za­chwiał się, a po­tem ru­nął na zie­mię ni­czym pod­ci­ęte drze­wo.

– Bar­dzo do­brze – po­chwa­lił go na­uczy­ciel.

Su­lej­man gło­śno wci­ągnął po­wie­trze. Jego oczy oży­ły. Po­wo­li pod­nió­sł się z zie­mi i wró­cił na miej­sce.

– No, Ubaj­dzie, te­raz ty po­każ, jak zdo­ła­łeś wy­ćwi­czyć swo­ją sil­ną wolę – po­le­cił Abd al-Ma­lik.

Ciem­na twarz Ubaj­da przy­bra­ła bar­wę po­pio­łu. Roz­pacz­li­wie ro­zej­rzał się wo­kół sie­bie i z wa­ha­niem wy­stąpił przed sze­reg. Wstrzy­mał od­dech. Jego twarz sta­ła się te­raz ja­skra­wo­brązo­wa i wi­dać było, że już za­czy­na się du­sić.

Abd al-Ma­lik ob­ser­wo­wał go spod brwi. Ibn Ta­hir miał wra­że­nie, że jest tym wi­do­kiem roz­ba­wio­ny. Ubajd za­chwiał się i ła­god­nie osu­nął na zie­mię.

Na­uczy­ciel za­re­cho­tał nie­przy­jem­nie. W sze­re­gach uczniów też roz­le­gł się ci­chy śmiech. Da’i do­tknął le­żące­go nogą.

– Wstań, wstań, go­łąbecz­ku! Chy­ba ci się nic złe­go nie sta­ło? – za­py­tał z szy­der­czą tro­ską w gło­sie. A po­tem ostrzej do­dał: – Jak było?

Ubajd wstał. Uśmiech­nął się na pół wy­stra­szo­ny, na pół zmie­sza­ny.

– Stra­ci­łem przy­tom­no­ść, czci­god­ny da’i.

– Jak ka­rze się isma­ili­tów za kłam­stwo?

Ubajd za­drżał.

– Nie mo­głem już wy­trzy­mać, czci­god­ny da’i.

– Weź za­tem bicz i wy­mierz so­bie karę!

Ubajd ze sto­su przy­nie­sio­nej przez na­uczy­cie­la bro­ni wy­ci­ągnął krót­ki skó­rza­ny bicz. Ob­na­żył się do pasa, roz­pi­ąw­szy na pier­siach dłu­gą tu­ni­kę i wsu­nąw­szy za pas jej ręka­wy, żeby się nie zsu­nęła na zie­mię. Jego czar­ne, po­tężne bar­ki były moc­no umi­ęśnio­ne. Za­mach­nął się bi­czem nad gło­wą i ze świ­stem ude­rzył się po ple­cach. Na ciem­nej skó­rze po­ja­wi­ła się czer­wo­na pręga, a z ust wy­do­był się jęk. Mimo to Ubajd bi­czo­wał się da­lej.

– Ale de­li­kat­niś! – za­śmiał się Abd al-Ma­lik. – Moc­niej, moc­niej, bo­ha­te­rze!

Ubajd za­czął się sma­gać po bo­kach. Ude­rze­nia były co­raz sil­niej­sze i częst­sze. W dzi­kim za­pa­mi­ęta­niu mło­dzie­niec chło­stał swo­je cia­ło. Skó­ra pod bi­czem za­częła pękać, krew spły­wa­ła po ple­cach, wsi­ąka­ła w bia­łą tu­ni­kę i spodnie. Ćwi­czył się ba­tem tak bez­li­to­śnie, jak­by znęcał się nad śmier­tel­nym wro­giem.

Wresz­cie Abd al-Ma­lik pod­nió­sł rękę.

– Wy­star­czy! – za­wo­łał.

Ubajd wy­pu­ścił bicz z ręki i stęka­jąc, osu­nął się na zie­mię. Abd al-Ma­lik ka­zał Su­lej­ma­no­wi od­pro­wa­dzić go do ła­źni, gdzie miał mu prze­myć i opa­trzyć rany. Po­tem, wbi­ja­jąc spoj­rze­nie w Ibn Ta­hi­ra, zwró­cił się do uczniów:

– Nie raz i nie dwa wy­ja­śnia­łem wam już sens i cel na­szych ćwi­czeń. Jest dzi­siaj wśród was no­wi­cjusz i dla­te­go nie za­szko­dzi raz jesz­cze to po­wtó­rzyć. Czło­wiek mó­głby swo­im du­chem, my­ślą i pa­sją wzbi­jać się jak orzeł wy­so­ko nad zie­mię, gdy­by nie sta­ła mu na dro­dze wiel­ka prze­szko­da. Jest nią na­sze cia­ło ze wszyst­ki­mi jego ułom­no­ścia­mi. Czyż jest na świe­cie mło­dzie­niec, któ­ry nie ma­rzy o wy­so­kich lo­tach?! Ale spo­śród ty­si­ęcy tyl­ko jed­ne­mu dane jest osi­ągnąć ten cel. Dla­cze­go? Bo na­sze cia­ło, ja­kże ła­two ule­ga­jące le­ni­stwu i gnu­śnej wy­go­dzie, boi się zwi­ąza­nych z tym tru­dów. Jego przy­ziem­ne na­mi­ęt­no­ści ka­le­czą na­szą wolę i ni­we­czą szla­chet­ne za­mia­ry. Prze­zwy­ci­ężyć te sła­bo­ści i wy­swo­bo­dzić du­cha z jego pęt oto cel na­szych ćwi­czeń. Wzmoc­nić siłę woli i skie­ro­wać ją wprost ku wy­zna­czo­nym za­da­niom. Tyl­ko wte­dy będzie­my zdol­ni do wiel­kich czy­nów i ak­tów ofiar­no­ści. Nie mo­że­my być za­tem, jak te nie­zli­czo­ne ty­si­ące, nie­wol­ni­ka­mi swo­je­go cia­ła, mu­si­my dążyć do tego, by stać się tymi nie­licz­ny­mi wy­bra­ńca­mi, któ­rzy mają wła­dzę nad wła­snym cia­łem i jego nie­do­sko­na­ło­ścia­mi! Tyl­ko tak będzie­my zdol­ni słu­żyć Na­sze­mu Panu i wy­pe­łniać jego roz­ka­zy.

Ibn Ta­hir słu­chał tej prze­mo­wy z za­par­tym tchem. Tak, to było to, do cze­go za­wsze podświa­do­mie dążył – prze­zwy­ci­ężyć sła­bo­ści, by słu­żyć wy­so­kim ce­lom. To, cze­go do­świad­czył przed chwi­lą, już nie wy­da­wa­ło mu się tak strasz­ne. Kie­dy więc Abd al-Ma­lik za­py­tał go, czy do­brze zro­zu­miał jego sło­wa, z pe­łnym prze­ko­na­niem od­po­wie­dział:

– Tak, czci­god­ny da’i.

– Wy­stąp więc przed sze­reg i wstrzy­maj od­dech!

Ibn Ta­hir po­słu­chał bez zwło­ki. Na­śla­du­jąc Su­lej­ma­na, utkwił spoj­rze­nie da­le­ko przed sobą i prze­stał od­dy­chać. Ogar­nęła go ze­wsząd ci­sza, oczy za­szły mgłą, z ka­żdą chwi­lą w uszach na­ra­stał dziw­ny szum. Po­czuł, jak na­brzmie­wa­ją mu żyły na szyi, a nogi za­czy­na­ją się pod nim ugi­nać, i już miał za­czerp­nąć po­wie­trza, ale się jesz­cze po­wstrzy­mał. Za­nim jego zmy­sły ule­gły otępie­niu, w ostat­nich prze­bły­skach świa­do­mo­ści wci­ąż po­wta­rzał so­bie w my­ślach: „Mu­szę, mu­szę wy­trzy­mać!”. Aż w ko­ńcu za­chwiał się i to­nąc w ca­łko­wi­tej ciem­no­ści, osu­nął się na zie­mię. Do­pie­ro wte­dy ode­tchnął.

– Jak było? – spy­tał Abd al-Ma­lik.

Ibn Ta­hir wstał.

– Do­brze, czci­god­ny da’i.

– Z tego mło­de­go czło­wie­ka będą jesz­cze lu­dzie. – Na­uczy­ciel uśmiech­nął się sze­ro­ko i zwra­ca­jąc się do Ibn Ta­hi­ra, do­rzu­cił: – To do­pie­ro wstęp do ćwi­czeń od­de­cho­wych. Le­d­wie pró­ba pa­no­wa­nia nad swo­im cia­łem. Wła­ści­wa na­uka do­pie­ro przed tobą. My już mamy w tym względzie tro­chę wpra­wy.

Wró­cił Ubajd z Su­lej­ma­nem i Abd al-Ma­lik wy­dał nowe roz­ka­zy. Ucznio­wie w wiel­kim po­śpie­chu za­częli roz­grze­by­wać zie­mię. Do­ko­pa­li się do płyt­kie­go, pro­sto­kąt­ne­go wgłębie­nia, któ­re mu­sia­ło być już wcze­śniej przy­go­to­wa­ne i po­tem tyl­ko z wierz­chu za­sy­pa­ne pia­skiem. Nie­któ­rzy z nich przy­nie­śli w tym cza­sie wiel­ką misę z roz­ża­rzo­ny­mi węgla­mi i wsy­pa­li je do wy­drążo­nej niec­ki. Roz­dmu­cha­li ogień, a Abd al-Ma­lik za­czął mó­wić:

– Opa­no­wa­nie cia­ła i siła woli osi­ąga­ją po wy­trwa­łych ćwi­cze­niach taki po­ziom, że prze­zwy­ci­ęża­ją nie tyl­ko ludz­kie sła­bo­ści, ale ta­kże samą na­tu­rę i jej pra­wa... No­wi­cju­szu! Patrz uwa­żnie i prze­ko­naj się, że to praw­da!

Zdjął san­da­ły, unió­sł tu­ni­kę do ko­lan i ści­ągnął ją pa­skiem, a po­tem pod­wi­nął no­gaw­ki wąskich spodni, sta­nął przed roz­ża­rzo­ny­mi węgla­mi i nie­wi­dzące spoj­rze­nie wbił w prze­strzeń przed sobą.

– Te­raz sku­pia my­śli i wzmac­nia siłę woli – szep­nął do Ibn Ta­hi­ra jego sąsiad.

Ibn Ta­hir wstrzy­mał od­dech. Coś mu mó­wi­ło: „Je­steś te­raz świad­kiem wiel­kich rze­czy, wnu­ku Ta­hi­ra! Rze­czy, o któ­rych lu­dziom tam, poza twier­dzą, na­wet się nie śni­ło”.

Abd al-Ma­lik po­ru­szył się na­gle. Po­wo­li do­tknął sto­pą żaru, a po­tem szyb­ko, wy­pro­sto­wa­ny jak cy­prys, prze­sze­dł po nim na dru­gą stro­nę. Tam za­trzy­mał się, lek­ko po­trząsnął gło­wą, jak­by wy­bu­dzał się ze snu. Po­tem wró­cił do uczniów i z po­god­nym uśmie­chem po­ka­zał im swo­je sto­py. Nie było na nich śla­du opa­rzeń.

– To może osi­ągnąć czło­wiek, je­śli pra­cu­je nad siłą swo­jej woli – po­wie­dział. – Kto ma od­wa­gę po­wtó­rzyć tę pró­bę?

Zgło­sił się Su­lej­man.

– Za­wsze tyl­ko on – nie­chęt­nie wy­mam­ro­tał Abd al-Ma­lik.

– No to ja spró­bu­ję – ode­zwał się Ju­suf. W jego gło­sie dało się sły­szeć lek­kie wa­ha­nie.

– Po roz­ża­rzo­nych węglach? – za­py­tał Abd al-Ma­lik z le­d­wie za­uwa­żal­nym uśmie­chem.

Za­kło­po­ta­ny Ju­suf ro­zej­rzał się wo­ko­ło.

– Po­cze­kaj może, aż roz­pa­li­my pły­tę – wy­ro­zu­mia­le za­pro­po­no­wał da’i.

W tej chwi­li ode­zwał się Dża­far, zgła­sza­jąc go­to­wo­ść pod­jęcia wy­zwa­nia.

– Do­bra de­cy­zja – po­chwa­lił go Abd al-Ma­lik. – Ale po­wiedz nam naj­pierw, na czym mu­sisz sku­pić my­śli, żeby wspo­móc siłę woli?

– Będę so­bie po­wta­rzał: „Al­la­hu, któ­ryś jest wiel­ki i wszech­mo­gący, spraw, bym nic nie po­czuł”. I wte­dy się uda – od­pa­rł Dża­far.

– Do­brze. Ale czy masz ta­kże nie­zbęd­ną uf­no­ść?

– Mam, czci­god­ny da’i.

– A za­tem w imię Al­la­ha, idź!

Dża­far, sto­jąc nad roz­ża­rzo­ny­mi węgla­mi, za­czął sku­piać my­śli i wolę. Ucznio­wie za­uwa­ży­li, że kil­ka­krot­nie był już bli­ski de­cy­zji, by prze­jść przez ogień, ale za ka­żdym ra­zem się roz­my­ślał.

– Roz­lu­źnij się, po­zbądź się na­pi­ęcia i idź uf­nie – da­wał mu jesz­cze wska­zów­ki Abd al-Ma­lik. – Al­lah jest pa­nem na­sze­go losu.

Wte­dy Dża­far od­bił się od zie­mi, jak od­bi­ja sta­tek od brze­gu, i prze­sze­dł szyb­ko i bez­piecz­nie przez żar. Po dru­giej stro­nie stał jesz­cze przez chwi­lę jak­by odu­rzo­ny, a po­tem po­wo­li spoj­rzał za sie­bie. Zo­ba­czył na zie­mi dy­mi­ące węgle i po jego bla­dej twa­rzy prze­mknął bło­gi uśmiech. Wy­ra­źnie ode­tchnął.

– Na­praw­dę, wspa­nia­ły mło­dzie­niec! – wy­krzyk­nął Abd al-Ma­lik.

Szept uzna­nia roz­le­gł się też wśród uczniów.

– No, Su­lej­ma­nie! Jesz­cze i ty pod­daj się tej pró­bie, choć już ostat­nio udo­wod­ni­łeś nam prze­cież, że po­tra­fisz!

Abd al-Ma­lik był w świet­nym hu­mo­rze. Su­lej­man z wi­docz­ną ra­do­ścią spe­łnił jego po­le­ce­nie. Sku­pił się i prze­sze­dł po roz­ża­rzo­nych węglach, jak­by to było dla nie­go zwy­czaj­ne już od daw­na.

– No, to te­raz i ja spró­bu­ję! – zde­spe­ro­wa­ny Ju­suf wy­su­nął pie­rś do przo­du, na­pi­ął mi­ęśnie i pró­bo­wał się skon­cen­tro­wać, po­wta­rza­jąc nie­mal na głos we­zwa­nie do Al­la­ha. Przez cały czas jed­nak drżał na myśl o go­rących węglach pa­rzących mu sto­py. Już miał po­sta­wić na nich nogę, już wbił wzrok przed sie­bie, gdy na­gle za­trze­po­tał ręko­ma jak pły­wak, któ­re­mu za­bra­kło od­wa­gi, by rzu­cić się do zim­nej wody, i cof­nął się gwa­łtow­nie.

Abd al-Ma­lik uśmiech­nął się za­chęca­jąco.

– Myśl o Al­la­hu, któ­ry ci po­mo­że, a o wszyst­kim in­nym za­po­mnij. Cze­góż mia­łbyś się bać, sko­ro on jest przy to­bie? – prze­ko­ny­wał mło­dzie­ńca.

Wresz­cie, gdy sam miał już dość swo­je­go wa­ha­nia, Ju­suf pod­sze­dł bar­dzo bli­sko do roz­ża­rzo­nej niec­ki i unió­sł nogę, ale w tej sa­mej chwi­li z jękiem od­sko­czył prze­stra­szo­ny.

Stłu­mio­ny chi­chot prze­bie­gł przez sze­re­gi uczniów.

– Od­wa­gi ci nie brak, ale siła woli jesz­cze sła­ba – rze­kł da’i.

Ju­suf ze spusz­czo­ną gło­wą wró­cił na swo­je miej­sce.

– Czy ja też mó­głbym spró­bo­wać? – nie­pew­nie spy­tał Ibn Ta­hir.

– Na cie­bie nie przy­sze­dł jesz­cze czas, wnu­ku Ta­hi­ra – od­pa­rł Abd al-Ma­lik. – Ale zdra­dzę ci, że kie­dyś będziesz wśród naj­lep­szych.

Ucznio­wie przy­ci­ągnęli z ko­szar ci­ężką me­ta­lo­wą pły­tę, po­now­nie roz­dmu­cha­li żar i po­ło­ży­li ją na roz­ża­rzo­nych węglach.

Abd al-Ma­lik ka­zał im po niej ko­lej­no prze­cho­dzić. Je­den za dru­gim, po kil­ka razy z rzędu, wcho­dzi­li na pły­tę, któ­ra roz­grze­wa­jąc się, co­raz moc­niej pa­rzy­ła im sto­py. Gdy była już bar­dzo go­rąca, Ju­suf za­czął po niej ska­kać jak sza­lo­ny, wy­da­wa­ło się, że swo­im bó­lem chce sam sie­bie uka­rać za wcze­śniej­szą po­ra­żkę.

Ibn Ta­hir też cier­piał męki, za­ci­skał zęby i wma­wiał so­bie, że nie czu­je bólu. Nie­wie­le to jed­nak po­ma­ga­ło, nie po­tra­fił się już sku­pić. Nie przy­wy­kł do ta­kie­go wy­si­łku, zmęcze­nie da­wa­ło mu się so­lid­nie we zna­ki. Bał się, że za­słab­nie.

W ko­ńcu Abd al-Ma­lik ogło­sił ko­niec ćwi­czeń. Uprząt­nąw­szy te­ren, ucznio­wie po raz ostat­ni wy­rów­na­li sze­re­gi. Na­uczy­ciel sta­nął przed nimi, zmie­rzył ich su­ro­wym spoj­rze­niem i po­le­cił, by do­brze prze­my­śle­li so­bie wszyst­ko, cze­go do­świad­czy­li. Po­tem lek­ko się skło­nił i sta­wia­jąc dłu­gie, za­ma­szy­ste kro­ki, od­da­lił się w stro­nę swo­jej kwa­te­ry.

Ucznio­wie wró­ci­li na dach. Da’i Abu Su­ra­ka uczył ich po­ezji w języ­ku pah­la­wi, któ­ry był jego języ­kiem oj­czy­stym. Pod­czas tych lek­cji Ibn Ta­hir od razu za­bły­snął, przy­ta­cza­jąc przy­kła­dy wier­szy Fer­do­usie­go, An­sa­rie­go i in­nych star­szych po­etów ilu­stru­jące ró­żne oma­wia­ne przez na­uczy­cie­la ga­tun­ki po­ezji. Abu Su­ra­ka roz­pły­wał się z za­do­wo­le­nia i po­chwa­lił go przed wszyst­ki­mi:

– Za­iste, wa­lecz­ny isma­ili­ta nie może się obyć bez sztu­ki wo­jen­nej i do­sko­na­le­nia siły woli. Ale rów­nie wa­żne jest dla nie­go ćwi­cze­nie du­cha i gi­ęt­ko­ści w sło­wie, na­uka pre­cy­zyj­ne­go i wła­ści­we­go wy­ra­ża­nia my­śli. Wiel­ce rad je­stem, że zna­la­złem w to­bie, wnu­ku Ta­hi­ra, po­jęt­ne­go ucznia.

Nad­sze­dł czas trze­ciej mo­dli­twy i Abu Su­ra­ka przy­stąpił do niej z ucznia­mi bez zwło­ki. Nie sko­ńczył na­wet wzy­wać Ale­go i Isma’ila, kie­dy Ibn Ta­hir, nie­na­wy­kły do tak in­ten­syw­ne­go wy­si­łku, stra­cił przy­tom­no­ść. Klęczący obok nie­go Na’im za­uwa­żył, że nie unió­sł się jak inni w ry­tu­al­nym po­kło­nie, i stwier­dziw­szy, że twarz to­wa­rzy­sza przy­bra­ła bar­wę żó­łte­go pu­styn­ne­go pia­sku, za­wo­łał na Ju­su­fa i Su­lej­ma­na. W jed­nej chwi­li ucznio­wie oto­czy­li le­żące­go Ibn Ta­hi­ra. Ktoś szyb­ko przy­nió­sł wodę i wkrót­ce uda­ło się mło­dzie­ńca ocu­cić. Ju­suf i Su­lej­man za­pro­wa­dzi­li go do ja­dal­ni, zbli­ża­ła się bo­wiem pora obia­du.

Po po­si­łku Ibn Ta­hir od razu po­czuł się le­piej. Ju­suf życz­li­wie po­kle­pał go po ra­mie­niu.

– Nic so­bie z tego nie rób. Wkrót­ce się za­har­tu­jesz i bez tru­du wy­trzy­masz dzień, dwa bez je­dze­nia, i to na­wet po naj­ci­ęższym wy­si­łku. Post to u nas rzecz zwy­czaj­na. Do­brze już o to dba Abd al-Ma­lik.

– Co mamy zro­bić z osio­łkiem, na któ­rym przy­by­łeś do zam­ku? – spy­tał go Abu Su­ra­ka.

– Niech tu zo­sta­nie – od­pa­rł Ibn Ta­hir. – Ojcu nie będzie po­trzeb­ny, a u nas może się jesz­cze przy­dać.

– Do­bra de­cy­zja – zgo­dził się na­uczy­ciel. – Nie myśl już te­raz o domu. Ze­rwa­łeś ostat­nią więź z ze­wnętrz­nym świa­tem i od­tąd po­wi­nie­neś cia­łem i du­chem być tyl­ko tu, w Ala­mu­cie.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki