Alexa Wu. Wszyscy moi kochankowie - Louisa Sherman - ebook + audiobook

Alexa Wu. Wszyscy moi kochankowie ebook i audiobook

Louisa Sherman

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nowy Jork, 1974 rok. Dwudziestodwuletnia Alexa Wu pracuje jako tancerka go-go, ale tak naprawdę pragnie zostać supermodelką i zwiedzać świat. Wbrew woli konserwatywnych rodziców podejmuje samodzielną decyzję i wyjeżdża do Bangkoku. Teraz czerpie z życia pełnymi garściami, imprezując co noc i nawiązując namiętne romanse.

Kurort Nadmorski Hamptons, 1995 rok. Była modelka Alexa Wu zaprasza do siebie swoich przyjaciół z okresu, gdy mieszkała w Tajlandii. Mają razem zjeść kolację i powspominać stare dobre czasy. A przynajmniej tak im się wydaje… Tylko co tak naprawdę zdarzyło się w szalonych latach siedemdziesiątych, kiedy panowała wolna miłość? Wszyscy z niecierpliwością wyczekują, aż gospodyni wyjawi im prawdę o sobie i swoich kochankach…

„Alexa Wu” to międzynarodowa trzytomowa historia miłosna, pełna romantycznych uniesień, sekretów i wielkich nadziei.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 150

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 44 min

Lektor: Anna Wilk
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Alexa Wu 1 – Alle mine el­skere

Prze­kład z ję­zyka duń­skiego: Agnieszka Świerk

Co­py­ri­ght © L. Sher­man, 2023

This edi­tion: © Ri­sky Ro­mance/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Rikke Ella An­drup

Re­dak­cja: Ma­ria Za­jąc

Ko­rekta: Ju­styna Ku­kian

ISBN 978-91-8076-260-1

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Póki nie ucich­nie mu­zyka, wszystko bę­dzie do­brze…

„Chcia­łam być sławna”.

„To były sza­lone czasy. Wszy­scy sy­piali ze wszyst­kimi”.

„W mo­ich ży­łach krąży mu­zyka di­sco”.

„Po­tra­fi­li­śmy prze­tań­czyć całą noc i zu­peł­nie nas nie ob­cho­dziło, co dzieje się na świe­cie, poza klu­bem”.

„Mu­zyka ma tę cu­downą wła­ści­wość, że gdy się w niej za­tra­cisz, prze­sta­jesz co­kol­wiek czuć”.

Roz­dział 1

1995 rok, ku­rort nad­mor­ski Hamp­tons, maj, so­botni po­ra­nek, długi week­end z oka­zji Na­ro­do­wego Dnia Pa­mięci

Alexa

Rok 1977, ma­ga­zyn „Va­nity Fair”: Trend­set­terka, tan­cerka i mo­delka Alexa Wu po­ka­zuje swój cią­żowy brzu­szek. Od­waż­nie, nie ma co… Ale cze­góż in­nego można by się spo­dzie­wać po tak do­brze wszyst­kim zna­nej tan­cerce go-go? I to za­le­d­wie kilka ty­go­dni przed ter­mi­nem na­ro­dzin pierw­szego dziecka! Oboje z mę­żem z nie­cier­pli­wo­ścią wy­cze­kują jego przyj­ścia na świat…

Odło­ży­łam stronę z ga­zety na stertę in­nych wy­cin­ków po­świę­co­nych swo­jej daw­nej ka­rie­rze w mo­de­lingu, po czym wzię­łam do ręki ko­lejną kartkę. Była to okładka cza­so­pi­sma „Rol­ling Stone”, po­cho­dząca z cza­sów jesz­cze bar­dziej za­mierz­chłych niż po­przed­nie zna­le­zi­sko. Wy­tę­ża­jąc wzrok w po­szu­ki­wa­niu daty, wpa­try­wa­łam się w nad­gry­ziony już zę­bem czasu świ­stek, który na prze­strzeni lat zwi­jano i skła­dano wpół nie­zli­czoną ilość razy.

Było to wy­da­nie z 1974 roku. Na pierw­szym pla­nie do zdję­cia po­zo­wała w czar­nych skó­rza­nych spodniach i kurtce Suzi Qu­atro, w tle zaś sta­ły­śmy ja i trzy inne tan­cerki. My też mia­ły­śmy na so­bie skórę, tyle że w nieco in­nym wy­da­niu: czer­wone skó­rzane szorty i trój­kątną górę od bi­kini, rów­nież z czer­wo­nej skóry. Dłu­gie włosy się­gały mi aż do pasa, a że usta­wi­łam się do fo­to­grafa bo­kiem, wi­dać było, jak mięk­kie pu­kle ka­ska­dami spły­wają mi po ple­cach. Roz­ja­śni­łam je swego czasu, dzięki czemu zy­skały piękny kar­me­lowy od­cień z mie­dzia­nymi re­flek­sami. Białe la­kie­ro­wane ko­zaki na plat­for­mie się­gały mi za ko­lano i wy­smu­klały nogi, dzięki czemu wy­glą­da­łam na wię­cej niż skromne metr sześć­dzie­siąt pięć. Na mo­ich war­gach go­ścił le­d­wie za­uwa­żalny, sub­telny uśmiech. Nie po­tra­fi­łam ukryć eks­cy­ta­cji. To wła­śnie mnie Suzi wy­brała, bym ra­zem z nią za­po­zo­wała na okładce kul­to­wego ma­ga­zynu „Rol­ling Stone”, i to za­le­d­wie kilka mie­sięcy po tym, jak za­de­biu­to­wa­łam na are­nie mię­dzy­na­ro­do­wej na ła­mach fran­cu­skiego „Vo­gue’a”. Tego sa­mego roku pio­sen­karka wy­dała swoje dwa go­rące hity: De­vil­gate Drive i Wild One, na­to­miast ka­wałki: If You Can’t Give Me Love i Stum­blin’ in uka­zały siędo­piero w sie­dem­dzie­sią­tym ósmym. Za­pra­gnę­łam na­gle od­two­rzyć jej płytę, by znane mi tak do­brze tek­sty za­brały mnie w po­dróż do mo­jego po­przed­niego ży­cia… ży­cia sprzed wielu, wielu lat, tak od­mien­nego od tego, które obec­nie wio­dłam, jakby to wszystko wy­da­rzyło się w zu­peł­nie in­nej epoce i do­ty­czyło zu­peł­nie kogo in­nego.

– Co ro­bisz? – spy­tała June, wcho­dząc nie­po­strze­że­nie do sa­lonu.

Pod­nio­słam się z pod­łogi przed ko­min­kiem. Wo­kół mnie po­roz­rzu­cane były wy­cinki z cza­so­pism i ga­zet, ko­lo­rowe fo­to­gra­fie z po­la­ro­ida i czarno-białe zdję­cia wy­cięte z ar­ty­ku­łów pra­so­wych. Był to swo­isty ko­laż wspo­mnień z cza­sów klubu Di­sco 77 w Bang­koku oraz pa­mią­tek po­cho­dzą­cych z in­nych okre­sów mo­jej ka­riery.

– Za­mie­rzasz coś z tego ju­tro wy­ko­rzy­stać? – za­ga­iła moja osiem­na­sto­let­nia córka, przy­cup­nąw­szy obok mnie. Jej włosy miały tę samą dłu­gość co moje przed laty, je­dy­nie ko­lor parę to­nów ja­śniej­szy; ja by­łam stu­pro­cen­tową bru­netką.

Ob­cię­łam je kilka lat temu, przy czym nie­zu­peł­nie na krótko. „W czter­dzie­stej trze­ciej wio­śnie ży­cia ja­koś nie przy­stoi no­sić wło­sów się­ga­ją­cych do po­ślad­ków”, po­my­śla­łam, czule głasz­cząc młodą po gło­wie.

– Cał­kiem moż­liwe… Choć tak szcze­rze, to jesz­cze do końca nie wiem. Ale fak­tycz­nie w związku z ju­trzej­szą ko­la­cją ja­koś na­gle po­czu­łam ochotę, by po­bu­szo­wać w sta­ro­ciach.

Tro­chę mi­ja­łam się z prawdą, lecz wtedy nie mo­głam jesz­cze wy­ja­wić córce swo­jego planu.

– Po­win­naś zro­bić z tego al­bum, albo na­wet kilka.

June się­gnęła po parę fo­tek z po­la­ro­ida.

– Wow, bo­ski styl! Pa­mię­tam, jak kie­dyś w dzie­ciń­stwie prze­bie­ra­łam się w nie­które twoje ciu­chy. Masz je jesz­cze?

Po­twier­dzi­łam ski­nie­niem głowy.

– Nie wszystko po­zwa­la­łam ci przy­mie­rzać, ko­cha­nie – za­śmia­łam się, gła­dząc czule jej włosy. – Zu­peł­nie za­po­mnia­łam, że to mam, a tym­cza­sem wszystko leży so­bie spo­koj­nie tu­taj, w Hamp­tons. Je­śli chcesz, mo­żemy so­bie to ra­zem przej­rzeć przed po­wro­tem do No­wego Jorku…

Był długi week­end w związku z Na­ro­do­wym Dniem Pa­mięci, więc bez pro­blemu mo­gły­śmy wró­cić do mia­sta do­piero w po­nie­dzia­łek. Mo­jej córce do ukoń­cze­nia szkoły po­zo­stał nie­cały mie­siąc. Za kilka ty­go­dni miała roz­po­cząć ko­lejny etap ży­cia. Na całe szczę­ście miała wię­cej ro­zumu niż kie­dyś jej matka. Po­sta­wiła na wy­kształ­ce­nie i wy­bie­rała się na stu­dia. Mnie zaś ab­so­lut­nie nikt, w tym na­wet mój wła­sny oj­ciec, żadną siłą nie był w sta­nie za­cią­gnąć na ja­ką­kol­wiek uczel­nię. Chcia­łam być mo­delką, tań­czyć i jeź­dzić po świe­cie.

– Chęt­nie bym tu z tobą zo­stała… ale mu­szę le­cieć. Kil­lian wpad­nie na par­tyjkę te­nisa za… – Za­wie­siła głos, zer­ka­jąc na swój ko­lo­rowy na­ręczny ze­ga­rek z pa­skiem w wi­śnie. – O matko, za dzie­sięć mi­nut, a ja na­wet jesz­cze się nie prze­bra­łam!

– A zje dziś z nami? Nie wi­dzia­łam go całe wieki…

Kil­lian był przy­ja­cie­lem June. Miesz­kał w Hamp­tons i wi­dy­wali się za­wsze, gdy tu przy­jeż­dża­ły­śmy. Ale tylko wtedy, bo chło­pak cho­dził do miej­sco­wego gim­na­zjum, a moja córka do pry­wat­nej szkoły na Man­hat­ta­nie.

– Jak go znam, ra­czej nie od­mówi two­ich wy­szu­ka­nych lun­cho­wych spe­cja­łów.

Jej twarz się roz­pro­mie­niała, gdy o nim mó­wiła. Cie­kawe, czy ona sama zda­wała so­bie z tego sprawę. A może łą­czyło ich jed­nak coś wię­cej niż tylko dzie­cięca przy­jaźń?

– W ta­kim ra­zie zjemy na po­łu­dnio­wym ta­ra­sie. Jest ład­nie i cie­pło.

Poza wszyst­kim miej­sce to było za­da­szone.

– A te­raz bie­gnij się prze­brać. Uda­nego me­czu!

June po­ca­ło­wała mnie w po­li­czek i odło­żyła trzy­mane w ręku zdję­cia. Gdy mój mąż jesz­cze żył, też gry­wa­li­śmy ra­zem w te­nisa. Uśmiech­nę­łam się na wspo­mnie­nie, jak ska­ka­li­śmy so­bie na kor­cie do oczu, nie mo­gąc się zgo­dzić co do re­guł gry. Po­tem za­wsze na­stę­po­wało po­jed­na­nie przy­pie­czę­to­wane po­ca­łun­kiem i uści­skiem. Nie warto się prze­cież kłó­cić się o bła­hostki, gdy dwoje lu­dzi łą­czy o wiele sil­niej­sze mał­żeń­skie przy­mie­rze.

W po­koju roz­brzmiał głos Suzi… Our Love Is Alive… pierw­sza zwrotka ka­wałka Stum­blin’ in, a ja, ki­wa­jąc lekko głową w rytm mu­zyki, do­la­łam so­bie do fi­li­żanki świe­żej kawy z fi­ne­zyj­nego orien­tal­nego czaj­niczka. Od­sta­wi­łam ją na­stęp­nie na sto­lik ka­wowy z la­kie­ro­wa­nego drewna ma­ho­nio­wego, po czym roz­sia­dłam się na dy­wa­nie, by po­now­nie za­nu­rzyć się w ster­cie sta­rych wspo­mnień. Dwa wy­cinki, które wcze­śniej trzy­mała w dłoni June, le­żały te­raz na stro­nie po­cho­dzą­cej z „Rol­ling Stone”.

– To­más Du­arte… – wy­szep­ta­łam, a moje usta mo­men­tal­nie roz­cią­gnęły się w sze­ro­kim uśmie­chu. – Wtedy DJ i wieczny DJ… Je­den z naj­zdol­niej­szych tek­ścia­rzy na świe­cie – wy­mam­ro­ta­łam sama do sie­bie.

Na jed­nej z fo­tek męż­czy­zna stał za pul­pi­tem mik­ser­skim. Dru­gie zdję­cie przed­sta­wiało zaś nas oboje w klu­bie. Obej­mo­wał mnie ra­mie­niem. Mia­łam na so­bie mi­ni­su­kienkę z dłu­gimi rę­ka­wami w psy­cho­de­liczne żółto-brą­zowo-po­ma­rań­czowe wzory. Fotka mu­siała zo­stać zro­biona w ciągu dnia, bo lo­kal świe­cił pust­kami. Nikt nie tań­czył, a przy ba­rze sie­działo za­le­d­wie kilku go­ści.

To­más po­cho­dził z Bra­zy­lii. Jego skóra miała od­cień mlecz­nej cze­ko­lady, a twarz oka­lała mu bu­rza sek­sow­nych mięk­kich ciem­nych lo­ków. Był uwo­dzi­cie­lem i po­że­ra­czem za­równo dam­skich, jak i mę­skich serc; płeć nie grała dla niego roli. Ja tań­czy­łam, a on grał w klu­bie Di­sco 77 i przez ja­kiś czas ze sobą sy­pia­li­śmy. Mia­łam wtedy dwa­dzie­ścia dwa lata. Przez kilka do­brych lat po ukoń­cze­niu szkoły śred­niej pra­co­wa­łam jako tan­cerka go-go. Póź­niej jed­nak za­pra­gnę­łam opu­ścić ro­dzinne strony… Uciec gdzieś da­leko, gdzie na­resz­cie uwol­nię się od ro­dzi­ców, ich wą­skich ho­ry­zon­tów i cią­głych uprze­dzeń. Dziś, sama bę­dąc matką, ro­zu­miem, że moi sta­rusz­ko­wie po pro­stu się o mnie trosz­czyli. W tam­tym cza­sie, jako młoda, bez­tro­ska dziew­czyna, odu­rzona per­spek­tywą, że w końcu może sama de­cy­do­wać o swoim lo­sie, po­strze­ga­łam to zu­peł­nie ina­czej. Póź­niej na­dal mia­łam w so­bie to nie­sforne dziew­czę. Jed­no­cze­śnie wie­dzia­łam, że świat, który zna­łam z lat sie­dem­dzie­sią­tych, od­szedł bez­pow­rot­nie. Seks, nar­ko­tyki i rock’n’roll… no, w moim przy­padku może za wy­jąt­kiem nar­ko­ty­ków… Za to seks i ta­niec to­wa­rzy­szyły mi wów­czas dzień i noc.

– Ale by­łaś sza­lona – za­śmia­łam się sama do sie­bie, prze­su­wa­jąc lekko pal­cem po jego cze­ko­la­do­wych lo­kach. – Go­rą­co­kr­wi­sty Bra­zy­lij­czyk w Bang­koku…

Klub Di­sco 77 na wiele lat stał się moim do­mem, a ja za­du­rzy­łam się bez pa­mięci w To­másie Du­ar­tem… swoim po­nęt­nym la­ty­no­skim ko­chanku, pierw­szym na taj­skiej ziemi.

Roz­dział 2

1974 rok, Bang­kok, li­sto­pad

Alexa i To­más Du­arte, ła­macz serc

Z za­la­nej słoń­cem ob­skur­nej ulicy skrę­ci­łam w ciemny za­ułek. Neon nad wej­ściem był wpraw­dzie wy­łą­czony, ale nie mu­sia­łam po­now­nie spraw­dzać ad­resu. Na­pis „Di­sco 77” na szyl­dzie wy­raź­nie świad­czył o tym, że do­tar­łam wła­śnie tam, gdzie miał mnie do­pro­wa­dzić spo­czy­wa­jący te­raz w mo­jej kie­szeni zmięty wy­ci­nek z ga­zety: mia­no­wi­cie, do owia­nego naj­więk­szą sławą baru, klubu i dys­ko­teki w Bang­koku. Dzień wcze­śniej, za­raz po przy­lo­cie z Los An­ge­les, za­mel­do­wa­łam się wraz z ca­łym swoim do­byt­kiem upchnię­tym w brą­zową skó­rzaną wa­lizkę w sto­sun­kowo nie­dro­gim Asia Ho­tel Bang­kok. Ani przez chwilę nie przy­szło mi do głowy, by wró­cić do Bro­oklynu, gdzie ro­dzice po­wi­ta­liby mnie z tym swoim peł­nym dez­apro­baty wzro­kiem. Jak długo jesz­cze po­trwa ten twój mło­dzień­czy bunt? Firma cię po­trze­buje… Je­steś na­szym je­dy­nym dziec­kiem. Czy zda­jesz so­bie w ogóle sprawę z tego, w ja­kim świe­tle nas sta­wiasz?! I choć Ka­li­for­nia ku­siła mnie przy­ja­znym kli­ma­tem i kwit­ną­cym prze­my­słem roz­ryw­ko­wym, wie­dzia­łam, że nie­ła­two jest się tam wy­bić. Poza tym by­łam spra­gniona no­wej, eks­cy­tu­ją­cej przy­gody. Parę razy udało mi się za­stą­pić tę czy inną tan­cerkę w klu­bie noc­nym Whi­sky a GO GO na Sun­set Strip i cho­ciaż uwiel­bia­łam tań­czyć i mo­głam to ro­bić za­sad­ni­czo bez prze­rwy, jak tylko otwo­rzy­łam rano oczy, do chwili, gdy szłam spać, to ma­rzy­łam o czymś wię­cej. Chcia­łam być sławna, chcia­łam, by moja po­do­bi­zna wid­niała na okład­kach cza­so­pism, na pla­ka­tach i w kam­pa­niach re­kla­mo­wych. Nie­stety, nie­wiele firm miało od­wagę po­sta­wić na młodą dziew­czynę o ame­ry­kań­sko-azja­tyc­kich ry­sach. Pew­nego póź­nego wie­czoru sie­dzia­łam przy ba­rze. To było chwilę przed za­mknię­ciem klubu i wła­śnie wy­pi­łam łap­czy­wie przy­naj­mniej litr wody, bo od je­de­na­stej tań­czy­łam bez prze­rwy. W pew­nym mo­men­cie Nate, mój nowy przy­ja­ciel i bar­man, po­dał mi wy­ci­nek z ga­zety. Do­brze wie­dział, że ma­rzę o tym, by zro­bić ka­rierę i zwie­dzać świat. Na po­czątku lat sie­dem­dzie­sią­tych w Hol­ly­wood chcieli tylko bia­łych ko­biet, ale ja za­mie­rza­łam zmie­nić ten trend. O Di­sco 77 roz­wo­dzono się za­równo w Ame­ryce, jak i w Eu­ro­pie. Był to to­powy klub w Azji, miej­sce, w któ­rym grały wszyst­kie znane ka­pele, gdy już wy­brały się na Wschód. Bez słowa wsta­łam za­tem ze stołka ba­ro­wego i wy­szłam z klubu. Nie­długo po­tem, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, wsia­dłam na po­kład sa­mo­lotu do Bang­koku.

– Halo! Jest tam kto? – za­wo­ła­łam, choć lo­kal wy­da­wał się zu­peł­nie pu­sty.

Tylko do­cie­ra­jące od strony ulicy słońce rzu­cało snop świa­tła na cy­na­mo­no­wo­żółte wnę­trze baru, który od­bi­jał się od srebr­nych kul dys­ko­te­ko­wych i lu­strza­nych ścian, więc nie pa­no­wał tam zu­pełny mrok. Zresztą moje oczy już po chwili przy­zwy­cza­iły się do ciem­no­ści.

– Za­leży, kto pyta… – od­parł wy­soki, mocno zbu­do­wany męż­czy­zna, który zma­te­ria­li­zo­wał się na­gle przede mną ni­czym duch.

Trudno było orzec, czy ma kilka kilo nad­wagi, czy po pro­stu jest so­lid­nej po­stury. W każ­dym ra­zie był słusz­nego wzro­stu, a ja ze swoim me­trem sześć­dzie­siąt pięć mu­sia­łam po­rząd­nie za­dzie­rać głowę, by spoj­rzeć mu w oczy. A tego aku­rat dnia mia­łam sie­dem cen­ty­me­trów wię­cej dzięki uko­cha­nym skó­rza­nym san­da­łom na plat­for­mie.

– Alexa Wu, szu­kam pracy jako tan­cerka, na­tu­ral­nie, je­śli na­dal po­szu­kuj­cie dziew­czyn do pracy…

Mia­łam dwa­dzie­ścia dwa lata, by­łam peł­no­let­nia, ni­kogo za sobą nie zo­sta­wia­łam i mo­głam ro­bić, co mi się żyw­nie po­do­bało.

– Wła­śnie jedną za­trud­ni­łem – rzu­cił fa­cet. Włą­czył świa­tło i po chwili w ca­łym ba­rze za­pa­no­wała ja­sność. Po­tem na­ci­snął inny przy­cisk i wszyst­kie kule dys­ko­te­kowe za­częły się ob­ra­cać. – Ale… naj­pierw zo­baczmy, czy fak­tycz­nie po­tra­fisz tań­czyć.

Wska­zał ru­chem głowy po­dest za par­kie­tem do tańca, lecz w tym sa­mym mo­men­cie do klubu wszedł inny męż­czy­zna.

Był to naj­bar­dziej znie­wa­la­jący fa­cet, ja­kiego kie­dy­kol­wiek spo­tka­łam. A trzeba za­zna­czyć, że wi­dy­wa­łam ich w Los An­ge­les wielu. Nie bra­ko­wało wśród nich mu­zy­ków, ak­to­rów czy mo­deli, a do tego jesz­cze przy­stoj­nych chłop­ców aspi­ru­ją­cych do by­cia gwiaz­dami, któ­rzy kon­cen­tro­wali się głów­nie na tym, by mieć per­fek­cyjne ciało i śnież­no­biały uśmiech. Męż­czy­zna po­ru­szał się lekko i bez wy­siłku, ni­czym pan­tera w dżun­gli. Miał na gło­wie bu­rzę za­bój­czych ciem­nych lo­ków, które przy każ­dym kroku pod­ska­ki­wały w górę i w dół. Ubrany był w dżinsy, które zmy­słowo opi­nały mu bio­dra i roz­sze­rzały się na wy­so­ko­ści łydki, przez co ide­al­nie wpi­sy­wały się w ów­cze­sne ka­nony mody. Wzo­rzy­sta ko­szula z krót­kim rę­kaw­kiem roz­chy­lała się na pier­siach, a on ani my­ślał jej za­piąć. Mo­głam więc do woli roz­ko­szo­wać się wi­do­kiem ogo­rza­łej od słońca skóry.

– Włą­czysz płytę? – zwró­cił się osi­łek do nowo przy­by­łego przy­stoj­niaka, który naj­wy­raź­niej był DJ-em.

– Si, se­ñor – od­parł tam­ten z fi­glar­nym bły­skiem w oku. – Wsta­wi­łeś kawę? Bo mam wra­że­nie, że jesz­cze śpię.

– Już się robi. A ty, Po­ca­hon­tas?

– Ale co ja? – za­py­ta­łam po­woli, zu­peł­nie jak­bym wła­śnie spa­dła z księ­życa. Ni­gdy wcze­śniej cze­goś ta­kiego nie do­zna­łam. Nie by­łam prze­cież żadną cnotką, a już na pewno nie dzie­wicą. Tym­cza­sem czu­łam się cała roz­pa­lona, a moje ciało prze­szy­wały dresz­cze pod­nie­ce­nia.

– Nie przej­muj się. To­más działa tak na wszyst­kich… – rzu­cił osi­łek, za­no­sząc się gło­śnym śmie­chem. – To sam seks na dwóch no­gach. Pro­szę, twoja kawa, ślicz­notko. A ja na­zy­wam się Sal Men­doza i je­stem wła­ści­cie­lem tego sie­ją­cego zgor­sze­nie domu roz­pu­sty.

– A… dzięki. Chęt­nie na­piję się kawy, ale czy nie mia­łam naj­pierw za­tań­czyć?

Zdję­łam z ra­mie­nia torbę z frędz­lami i odło­ży­łam na wy­soki sto­łek ba­rowy obity po­ma­rań­czową skórą, choć pew­no­ści nie mia­łam, może był to zwy­kły pla­stik. Wnę­trze klubu wy­glą­dało świeżo i czy­sto. Za­miast woni roz­la­nego i za­schnię­tego piwa w po­wie­trzu uno­sił się za­pach płynu do pod­łóg.

– W ta­kim ra­zie naj­pierw za­tań­czysz, a po­tem na­pi­jemy się kawy, śliczna Po­ca­hon­tas. – Uśmiech­nął się sze­roko i na­lał nam czar­nego na­poju ze sto­ją­cego za ladą dzbanka. – Dla cie­bie też na­la­łem, Rio. – Sal naj­wy­raź­niej lu­bił uży­wać zdrob­nień.

Mnie zaś na­zy­wano już o wiele go­rzej niż „Po­ca­hon­tas”, czy „Ślicz­notka”, więc tylko się uśmiech­nę­łam. Do­brze wie­dzia­łam, że moje lekko azja­tyc­kie rysy twa­rzy przy­cią­gają uwagę w tłu­mie.

– Czy piękna Alexa ma ja­kieś pre­fe­ren­cje mu­zyczne? – za­py­tał To­más, sta­jąc na­gle obok mnie. Pach­niał my­dłem z do­mieszką cze­goś mę­skiego i zwie­rzęco odu­rza­ją­cego, a wargi roz­cią­gnął w sze­ro­kim uśmie­chu. Uniósł py­ta­jąco brew, po­cią­ga­jąc so­lidny łyk kawy.

– A ma­cie może Lady Mar­ma­lade La­Belle? – spy­ta­łam z pew­nym wa­ha­niem.

– Mamy wszystko, pięk­noto, wszystko bez wy­jątku, ale, swoją drogą, świetny wy­bór – od­rzekł To­más, po czym ostroż­nie scho­wał zdjętą z gra­mo­fonu płytę do okładki.

Wie­dzia­łam, że przy tym ka­wałku naj­le­piej po­każę im, jak zmy­słowo i sek­sow­nie po­tra­fię tań­czyć, a nie mia­łam wąt­pli­wo­ści co do tego, że wła­śnie to chcą zo­ba­czyć.

– To nie jest klub ze strip­ti­zem, prawda? – wy­msknęło mi się. – Bo jakby co, od razu za­zna­czam, że się nie roz­bie­ram ani nie sprze­daję swo­jego… – Za­mil­kłam… Zmie­rzy­łam sama sie­bie spoj­rze­niem od stóp do głów, od stroj­nej bluzki w ce­kiny po czarne sa­ty­nowe szorty, i po­my­śla­łam, że zja­wia­jąc się tu w biały dzień tak skąpo ubrana, mogę spra­wiać cał­kiem od­mienne wra­że­nie.

Moje py­ta­nie naj­wy­raź­niej roz­ba­wiło To­mása, a Sal uspo­ka­ja­jąco po­trzą­snął głową.

– Pro­wa­dzimy lo­kal mu­zyczno-ta­neczny, a nie sek­sklub. To pre­lu­dium, kotku, wy­borna przy­stawka… Na da­nie główne trzeba wstą­pić gdzie in­dziej.

W tej sa­mej chwili po­czu­łam, że to bę­dzie moje miej­sce na ziemi, choć spę­dzi­łam w nim za­le­d­wie dzie­sięć mi­nut. Tak to już w ży­ciu bywa… Cza­sem w ułamku se­kundy wiemy, czy zna­leź­li­śmy się wśród przy­ja­ciół, czy też wśród wro­gów.

– W moim klu­bie obo­wią­zują dwie, prze­pra­szam, trzy za­sady – cią­gnął Sal. – Otóż, nie to­le­ruję tu pu­blicz­nego upra­wia­nia seksu, ani świad­cze­nia usług sek­su­al­nych czy też ko­rzy­sta­nia z nich. Żad­nych dra­gów i żad­nych bó­jek! Zła­ma­nie któ­rej­kol­wiek z po­wyż­szych re­guł grozi wy­rzu­ce­niem z lo­kalu i do­ty­czy to za­równo pra­cow­ni­ków, jak i go­ści. Czy masz jesz­cze ja­kieś py­ta­nia, za­nim po­ka­żesz nam wresz­cie, co w so­bie masz?

– To chyba już wszystko, dzięki. Ogól­nie mam po pro­stu pe­wien plan na ży­cie – od­par­łam z na­dzieją, że zro­zu­miał, że je­stem stwo­rzona do wyż­szych ce­lów.

– Jak my wszy­scy…– skwi­to­wał Sal. – Jak my wszy­scy – po­wtó­rzył.

Ja zaś mia­łam nie­od­parte wra­że­nie, że przez jego twarz prze­mknął po­sępny cień.

– Za­tańcz dla nas – do­dał.

I za­tań­czy­łam… Tań­czy­łam tak, jakby od tego, jak wy­padnę, za­le­żała cała moja przy­szłość, a przy­naj­mniej ka­riera. Gdy wy­brzmiały ostat­nie akordy Lady Mar­ma­lade, To­más włą­czył I’ve Got the Mu­sic in Me Kiki Dee. Chyba już wtedy po­jął, że gdy wi­ruję w tańcu, moje ciało i mu­zyka sta­piają się w jedno. Póź­niej z gło­śni­ków po­pły­nęło No Wo­man, No Cry Boba Mar­leya, lecz ten ka­wa­łek To­más nie­ba­wem ści­szył, da­jąc mi tym sa­mym do zro­zu­mie­nia, że mój po­kaz do­biegł końca.

– A mo­żesz za­cząć już dziś wie­czo­rem? Ni­gdy wcze­śniej cze­goś ta­kiego nie wi­dzia­łem… – rzu­cił Sal, dra­piąc się po gło­wie i mierz­wiąc tym sa­mym swoje roz­pusz­czone się­ga­jące do ra­mion włosy.

Na­lał mi fi­li­żankę kawy i po­dał szklankę wody, którą opróż­ni­łam dusz­kiem jako pierw­szą. Choć mia­łam świetną kon­dy­cję, tro­chę się jed­nak pod­czas tańca spo­ci­łam. Po­tem po­cią­gnę­łam łyk wspa­nia­łego czar­nego na­poju, który miał nie­sa­mo­wi­cie aro­ma­tyczny smak. Z cza­sem do­wie­dzia­łam się, że Sal ser­wo­wał w klu­bie wy­łącz­nie kawę z Ko­lum­bii, z któ­rej po­cho­dził. Chciał w ten spo­sób zło­żyć hołd swo­jej oj­czyź­nie, do któ­rej nie mógł po­wró­cić.

– Ja­sne, że mogę. Je­stem ci na­prawdę bar­dzo, bar­dzo wdzięczna! Nie po­ża­łu­jesz tego.

Po­da­łam mu uprzej­mie rękę, a on po chwili wa­ha­nia wy­cią­gnął w moim kie­runku swoją po­tężną dłoń. Czyżby nie był przy­zwy­cza­jony do kur­tu­azyj­nych ge­stów? Ja wy­nio­słam to z domu. Za­wsze mnie uczono, jak ważny jest zde­cy­do­wany uścisk dłoni. Ten zaś sta­no­wił przy­pie­czę­to­wa­nie na­szej umowy i po­czą­tek no­wego roz­działu w moim ży­ciu.

– Tan­cerki mu­szą być go­towe i prze­brane punkt je­de­na­sta wie­czo­rem. Szat­nię znaj­dziesz na za­ple­czu. Bę­dziesz miała wła­sny wie­szak, swoją to­a­letkę i szafkę. Zwy­kle sama mo­żesz de­cy­do­wać o tym, co na sie­bie wło­żysz, ale bywa też tak, że wy­stę­pu­jący u nas mu­zycy i ze­społy mają ze sobą stroje dla dziew­czyn. W ta­kim przy­padku ubra­nia będą tu już na cie­bie cze­kać – wy­ja­śnił, po czym po­in­for­mo­wał, że wy­na­gro­dze­nie jest stałe i wy­pła­cane raz na dwa ty­go­dnie.

Po­my­śla­łam, że da się z tego wy­żyć, choć mi­lio­nerką w ten spo­sób ra­czej nie zo­stanę. Tak czy ina­czej, na po­czą­tek wy­star­czy. Poza tym w końcu mia­łam stałą pracę. Nie to co w Los An­ge­les…

– Dzięki. Wszystko mi pa­suje. Cóż można w ta­kiej sy­tu­acji do­dać… Chyba tylko: „Do wie­czora”.

Chwy­ci­łam to­rebkę i już mia­łam ru­szyć w stronę wyj­ścia.

– Umó­wi­li­śmy się w kilka osób na je­dze­nie na mie­ście. Spo­ty­kamy się o dzie­wią­tej w lo­kal­nej knajpce za ro­giem i bę­dzie nam miło, je­śli się przy­łą­czysz. Mogę ci po­ka­zać, gdzie to jest. I tak mu­szę sko­czyć po fajki – rzu­cił To­más, wkła­da­jąc ko­szulę w spodnie. Na­dal jed­nak jej nie za­piął.

– Hmm… bar­dzo chęt­nie.

Moje ciało za­lała fala go­rąca, a serce wy­peł­niła ra­dość. By­łam te­raz jedną z nich. Po raz pierw­szy po­czu­łam, że gdzieś na­leżę.

***

Dłoń To­mása spo­czy­wała na moim na­gim udzie, a ja nie by­łam pewna, czy po­ło­żył ją tam bez­wied­nie, czy z roz­my­słem. Sie­dzie­li­śmy w re­stau­ra­cji, przy okrą­głym sto­liku. My, czyli Sal, To­más i ja, oraz dwie inne tan­cerki: Si­mone i Nina, bar­man o imie­niu Lu­cas i ir­landzki bram­karz o fi­zjo­no­mii gla­dia­tora, Se­amus. Całe ży­cie był ma­ry­na­rzem, lecz pew­nego dnia po pro­stu zszedł na ląd i wię­cej nie wy­pły­nął w mo­rze. Two­rzy­li­śmy cie­kawą mie­szankę… praw­dziwy ty­giel prze­róż­nych kul­tur i oso­bo­wo­ści. Sie­dzie­li­śmy tak so­bie i ga­wę­dzi­li­śmy, a To­más mia­rowo gła­dził kciu­kiem moją skórę. Mnie zaś za każ­dym mu­śnię­ciem jego dłoni prze­szy­wał nie­ziem­ski dreszcz roz­ko­szy i by­łam co­raz bar­dziej roz­ocho­cona. Cała ta sy­tu­acja wy­dała mi się tak zdrożna i nie­sto­sowna, że w pew­nej chwili sama za­czę­łam się z sie­bie śmiać, przez co za­krztu­si­łam się wi­nem.

– Coś nie tak, moja droga? – spy­tał To­más, zdej­mu­jąc rękę z mo­jego uda, a ja le­dwo się po­wstrzy­ma­łam, by nie krzyk­nąć w de­spe­ra­cji: „Nie!”. On jed­nak tylko po­kle­pał mnie kilka razy po ple­cach, po czym jego dłoń wró­ciła na swoje dawne miej­sce.

– Chyba po pro­stu wzię­łam za duży łyk wina. My­śla­łam, że to woda – od­par­łam, po czym fak­tycz­nie się­gnę­łam po szklankę z wodą i wy­chy­li­łam ją dusz­kiem.

– Opo­wiedz mi coś o ży­ciu na mo­rzu, Se­amu­sie. Czy mia­łeś ko­chankę w każ­dym por­cie? – za­ga­iłam bram­ka­rza.

Zda­wa­łam so­bie sprawę z tego, że pew­nie sły­szał to py­ta­nie już mi­lion razy. My­ślami by­łam jed­nak zu­peł­nie gdzie in­dziej… Nie­cier­pliwa dłoń To­mása do­tarła wła­śnie do skraju mo­jej spód­niczki, a ja lekko roz­chy­li­łam uda, za­chę­ca­jąc go do dal­szej wę­drówki.

Se­amus wy­buch­nął grom­kim śmie­chem, przy­cią­ga­jąc tym sa­mym cie­kaw­skie spoj­rze­nia zgro­ma­dzo­nych wo­kół są­sied­nich sto­li­ków go­ści.

– Albo ko­chanka… Po­do­bają mi się ko­biety, ale nie stro­nię też od męż­czyzn. Lu­bię, jak są so­lid­nej po­stury…

Nie bar­dzo wie­dzia­łam, jak zin­ter­pre­to­wać spoj­rze­nie, któ­rym zmie­rzył go Sal. Czyżby byli parą? Palce To­mása zdo­łały już sfor­so­wać ko­ronkę mo­ich maj­te­czek, a ja by­łam wil­gotna i go­towa. Uśmiech­nął się, zer­ka­jąc na mnie z ukosa.

– A ty, Alexo? Jak to się stało, że wy­lą­do­wa­łaś w Taj­lan­dii? – za­ga­iła Si­mone, piękna tan­cerka z Fran­cji, na­chy­la­jąc się z za­in­te­re­so­wa­niem nad sto­łem. Miała słodko za­ró­żo­wione po­liczki i cza­ru­jący ak­cent.

Ale ja z tru­dem da­wa­łam radę kon­cen­tro­wać się na tym, co do mnie mó­wiła, bo To­más draż­nił już okręż­nymi ru­chami moją łech­taczkę, skry­wa­jąc dłoń pod ob­szer­nym bia­łym ob­ru­sem.

– Je­den zna­jomy z baru w L.A… – urwa­łam w pół zda­nia, sta­ra­jąc się ze wszyst­kich sił po­wstrzy­mać jęk roz­ko­szy. – No więc, ten zna­jomy zna­lazł ogło­sze­nie o pracy dla tan­ce­rek, a do­brze wie­dział, jak ciężko jest się wy­bić ta­kim dziew­czy­nom jak ja, to zna­czy przed­sta­wi­ciel­kom ras mie­sza­nych. Bo może jesz­cze nie wie­cie, ale je­stem pół-Szwedką i pół-Chinką, a do tego pra­wo­witą oby­wa­telką USA. Pró­bo­wa­łam szczę­ścia w wielu miej­scach. Jeź­dzi­łam to tu, to tam, a ostat­nio za­ko­twi­czy­łam na dłu­żej w L.A., nie­stety bez skutku. Te­raz je­stem tu­taj…

Moim ostat­nim kilku sło­wom to­wa­rzy­szyło gło­śne wes­tchnie­nie. Mocno spię­łam uda, czu­jąc, że je­śli sama na­tych­miast nie prze­rwę tej za­bawy, za chwilę zrobi się bar­dzo nie­zręcz­nie. Wie­dzia­łam jed­nak do­brze, że póź­niej z przy­jem­no­ścią po­zwolę To­másowi skoń­czyć to, co za­czął.

– Je­steś bar­dzo nie­grzeczną dziew­czynką… I tak ła­two cię roz­pa­lić. My­śla­łem, że eks­plo­du­jesz, moja droga – wy­szep­tał, na­chy­la­jąc się w moją stronę. Naj­wy­raź­niej zro­zu­miał, że moje za­ci­śnięte uda ozna­czają „stop”.

– Gdy już mnie do sie­bie do­pu­ścisz, będę po­su­wał cię tak, że zo­ba­czysz słońce, księ­życ i gwiazdy, a po­tem zro­bię to jesz­cze raz… i jesz­cze raz.

Jego słowa były istną tor­turą… Mo­że­cie mi wie­rzyć lub nie, ale sie­dząc tam, przy tym stole, na­prawdę nie mia­łam po­ję­cia, jak zdo­łam prze­brnąć przez swój pierw­szy wie­czorny show.

***

Gdy ostatni utwór wy­brzmiał do końca, a naj­bar­dziej wy­trwali go­ście, choć nie wszy­scy do­bro­wol­nie, opu­ścili wresz­cie lo­kal, w klu­bie zo­sta­li­śmy tylko sto­jący za ba­rem Sal, Se­amus, który nie mu­siał już pil­no­wać drzwi, To­más i ja. Ocią­ga­łam się z wyj­ściem i by­naj­mniej nie mia­łam ochoty wra­cać do ho­telu. Moje ciało, mimo wielu go­dzin wy­siłku, wcale nie było zmę­czone. Pra­gnę­łam, by To­más do­koń­czył to, co za­czął w re­stau­ra­cji… Za­ra­zem jed­nak nie chcia­łam da­wać mu tego zbyt ja­sno do zro­zu­mie­nia. Sie­dzia­łam więc przy ba­rze, są­cząc coca-colę z wy­so­kiej szklanki, pod­czas gdy Sal pod­li­czał utarg.

Se­amus do­pił piwo, po czym nie py­ta­jąc ni­kogo o po­zwo­le­nie, się­gnął za bar i chwy­cił ko­lejne.

– W pracy nie piję ni­gdy, ale po pracy to już zu­peł­nie inna hi­sto­ria.

Wy­rzeź­bione mię­śnie na jego ra­mio­nach i przed­ra­mio­nach na­prę­żały się za każ­dym ra­zem, gdy pod­no­sił do ust bu­telkę. Całą po­wierzch­nię skóry, którą mo­głam po­dzi­wiać, po­kry­wały ma­ry­nar­skie ta­tu­aże w prze­róż­nych wzo­rach i ko­lo­rach. Nie mia­łam po­ję­cia, co do­kład­nie przed­sta­wiają, lecz każdy z nich z pew­no­ścią opo­wia­dał ja­kąś barwną hi­sto­rię z ży­cia To­mása na mo­rzu.

– I jak, moja droga…? Je­steś go­towa, by zo­ba­czyć słońce, księ­życ i gwiazdy? – wy­szep­tał, na­chy­la­jąc się w moją stronę.

Pod­niósł moją szklankę z colą i upił z niej łyk, cze­ka­jąc na od­po­wiedź. Bez słowa ski­nę­łam głową i miękko ze­śli­zgnę­łam się z wy­so­kiego ba­ro­wego stołka. To­más cze­kał już z wy­cią­gniętą dło­nią, by chwy­cić mnie za rękę.

– Je­dyne, czego ocze­kuję, to że­by­ście byli w sta­nie ra­zem pra­co­wać… rów­nież po­tem, gdy wasz ro­mans już się skoń­czy – za­wo­łam za nami Sal, a jego głos od­bił się głę­bo­kim echem w ca­łym, te­raz zu­peł­nie pu­stym lo­kalu.

Nie mia­łam w zwy­czaju sy­piać z przy­god­nymi fa­ce­tami ani też cho­dzić z kimś do łóżka tylko po to, by coś w ten spo­sób osią­gnąć. Gdy tań­czy­łam pod­czas tras kon­cer­to­wych, wie­lo­krot­nie pro­po­no­wano mi seks, al­ko­hol i nar­ko­tyki. Ja tym­cza­sem nie chcia­łam, by co­kol­wiek od­wró­ciło moją uwagę od tego, co pra­gnę­łam osią­gnąć. Wy­star­cza­jąco się już na­pa­trzy­łam… i na ta­kich, co utknęli w miej­scu, i na lu­dzi, któ­rzy przez al­ko­hol i dragi sto­czyli się na samo dno. To zna­czy, nie by­łam żad­nym cho­dzą­cym wzo­rem cnót – seks na­tu­ral­nie upra­wia­łam. Ale tu, w Bang­koku, mia­łam wra­że­nie, że krew w mo­ich ży­łach krąży jakby szyb­ciej… To mia­sto, ten klub, go­rąca at­mos­fera i To­más z tą swoją nie­wy­mu­szoną pi­kantną cha­ry­zmą, którą zu­peł­nie mnie oszo­ło­mił. Wszystko było tu na wskroś prze­siąk­nięte eg­zo­tyką. Wil­gotne po­wie­trze, za­pa­chy, ko­lory… moż­li­wo­ści. Po­czu­łam się wolna i za­pra­gnę­łam za­tra­cić się bez pa­mięci, jak ni­gdy wcze­śniej.

– Chodź ze mną, moja droga.

I po­szłam… Tak oto klub Di­sco 77 stał się moją oazą i po­zo­stał nią przez ko­lejne trzy lata. Zaś To­más był moim pierw­szym ko­chan­kiem w Bang­koku… moim znie­wa­la­ją­cym la­ty­no­skim aman­tem.

Roz­dział 3

1995 rok, ku­rort nad­mor­ski Hamp­tons, piąt­kowe przed­po­łu­dnie

Alexa

Gros zdjęć z Bang­koku zro­bi­łam swoim uko­cha­nym po­la­ro­idem SX-70. Był to skła­dany mo­del, który bez pro­blemu mie­ścił się w dam­skiej to­rebce. Świa­do­mość, że za­le­d­wie chwilę po na­ci­śnię­ciu spu­stu mi­gawki będę mieć fotkę w ręku, da­wała mi wiele ra­do­ści. Dla­tego wła­śnie udo­ku­men­to­wa­łam moje ży­cie całą masą ma­leń­kich zdjęć w bia­łych ram­kach. Po po­wro­cie z Taj­lan­dii ro­bi­łam ich już znacz­nie mniej. Choć na­tu­ral­nie trudno się dzi­wić, że ma­jąc June i na­pięty ka­len­darz se­sji zdję­cio­wych, nie cho­dzi­łam już i nie pstry­ka­łam na okrą­gło fo­tek wszyst­kiemu, co po­pa­dło.

W sku­pie­niu po­se­gre­go­wa­łam wszyst­kie zdję­cia To­mása, To­mása ze mną i To­mása w oto­cze­niu go­ści Di­sco 77. Uło­ży­łam je w osobny sto­sik, po­sta­na­wia­jąc przy tym, że po­zo­sta­łymi fot­kami zajmę się kiedy in­dziej. Spo­tka­łam go póź­niej tylko raz, zu­peł­nie przy­pad­kiem. Wpa­dli­śmy na sie­bie w osiem­dzie­sią­tym roku w klu­bie Stu­dio 54 w No­wym Jorku. Był to świa­to­wej sławy lo­kal, a ja zo­sta­łam tam za­pro­szona przez ma­ga­zyn mo­dowy „Van­gu­ard”, który wła­śnie po raz pierw­szy umie­ścił moje zdję­cie na okładce. To­más stał za kon­so­letą i wy­glą­dał do­kład­nie tak, jak go za­pa­mię­ta­łam. Od­su­nę­łam od sie­bie to wspo­mnie­nie, upo­rząd­ko­wa­łam stos jego zdjęć i po­ło­ży­łam je na sto­liku ka­wo­wym, po czym wsta­łam z pod­łogi. Roz­cią­gnę­łam się po­woli na wszyst­kie strony, zgię­łam kark i unio­słam ręce nad głowę.