Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nieustannie spadać w górę
Łatwo jest nie pić, kiedy się nie chce pić. Łatwo jest trzeźwieć, gdy zdrowie dopisuje, nic nie boli, rodzina kochająca i szczęśliwa, w pracy szanują, szef docenia, na koncie coraz większa suma… Łatwo jest wierzyć w Boską miłość i opiekę, kiedy wszystko się układa, dobrze idzie, kiedy świetnie się nam powodzi. Czas próby – trzeźwości i wiary – nadchodzi wtedy, kiedy zdrowie szwankuje, partnerka odchodzi, w firmie pojawia się mobbing, praca, która w normalnych warunkach powinna zapewniać dostatnie życie, ledwo wystarcza na przetrwanie, kiedy złodzieje kradną nam oszczędności… kiedy przestaje być łatwo. A przecież wiem, już doświadczyłem, że łatwo przestaje być zawsze, prędzej czy później, choć nie na zawsze.
Alkoholik to historia wielkiej miłości: nieodwzajemnionej, zdradzonej, tragicznej, przeklętej i nie od pierwszego wejrzenia. To również opowieść o wyzwoleniu z nałogu i drodze do trzeźwości.
Meszuge – pseudonim literacki polskiego pisarza, autora książek, artykułów i esejów dotyczących problematyki alkoholizmu, wyzwolenia z uzależnienia, Wspólnoty AA i Programu 12 Kroków AA oraz szeroko pojmowanego rozwoju osobistego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dziękuję Ewie, Joannie, Katarzynie, paru Markom oraz kilkunastu innym podopiecznym i alkoholikom płci obojga. Z Wami ten świat jest zdecydowanie lepszym miejscem. To dzięki Wam wszystkim codziennie czuję się zobowiązany realizować w praktyce, we własnym życiu, wszystkie te niezwykle mądre rady i wskazówki, które ode mnie słyszycie.
WSTĘP DO NOWEGO WYDANIA
Pierwszego „Alkoholika” pisałem głównie w latach 2009–2010. Dawno? Niedawno? Czas zmienia ludzi, to prawda, ale życiowe doświadczenia chyba jednak bardziej. W każdym razie czas to dobry, choć wymagający nauczyciel. W jednym ze środowisk, w których się obracam (Anonimowych Alkoholików), popularne jest określenie skazani na rozwój. Zgadzam się z nim, choć dzisiaj dodałbym, że nie wszyscy alkoholicy na ten rozwój są skazani. Nie wiem jednak, dlaczego jedni z nas mają tak właśnie, inni natomiast bez tego nieustającego rozwoju świetnie sobie radzą. W każdym razie ja do tych skazańców należę, jednak nie dlatego, że tak postanowiłem, że mi się zachciało – w moim życiu nieustanny rozwój okazał się niezbędny, bo zauważyłem, że bez niego po prostu się cofam, a nie chciałbym się cofnąć do punktu wyjścia. Bez względu na to, czy oznaczałoby to powrót do destrukcyjnego, kasacyjnego picia, czy tylko (tylko?!) do tych trzech–czterech lat, kiedy wprawdzie nie używałem już alkoholu, ale sobie i innym, zwłaszcza rodzinie, bliskim, robiłem z życia piekło.
Nikt z nas nie wkracza w dojrzałość duchową z własnej woli lub w wyniku całkowicie wolnego wyboru1.
Dla skazanego na rozwój alkoholika dekada to szmat czasu, na pewno znacznie więcej niż dekada dla kogoś zdrowego. W każdym razie w moim przypadku był to okres zaangażowanej aktywności, znaczących zmian; czas należący do puli kilkunastu najlepszych dotąd lat w życiu – przede wszystkim dlatego, że byłem… hm… bywałem przydatny. Ale nie tylko.
Kiedy piszę o zmianach, winien jestem wyjaśnienie. Mieszkam w tym samym skromnym, ciasnym mieszkaniu, w którym upijałem się do nieprzytomności prawie dwadzieścia lat temu, w tym samym mieście, za oknem mam ten sam widok; od dawna uczestniczę w spotkaniach (zwanych u nas tradycyjnie mityngami) tych samych dwóch, trzech grup AA… Pozornie nic się u mnie nie zmieniło albo bardzo niewiele, jakieś detale może, ale dysponując nową parą duchowych okularów, żyję wprawdzie w tym samym albo bardzo podobnym otoczeniu, ale w wyraźnie i zdecydowanie innej już rzeczywistości.
Nie zmieniły się, rzecz jasna, fakty z mojej przeszłości, jednak w przypadku wielu z nich znaczącej zmianie uległa moja ich ocena, a wnioski wynikające z interpretacji wydarzeń, postaw, zachowań, decyzji, wyborów, ewoluowały z czasem, i dlatego zmiany w nowej wersji „Alkoholika” nie polegają jedynie na dopisaniu rozdziału „Ciąg dalszy nastąpił”.
PROLOG
– Czy jest ktoś lub coś, za co chętnie oddałbyś życie? Czy istnieje coś takiego, za co nie żal byłoby ci umierać? – Pytania zawisły w martwej ciszy, a mnie ogarnęła nagła fala wspomnień…
O tak, przez prawie trzydzieści lat, bez chwili zastanowienia, potrafiłbym odpowiedzieć na takie pytania twierdząco, wyobrażając sobie ochoczo rozmaite okoliczności, sytuacje oraz ludzi, za których warto byłoby oddać życie. Zwłaszcza w jakiś wyjątkowo spektakularny, heroiczny, no i koniecznie romantyczny sposób. Jednak prawdziwy problem polegał, zdaje się, na tym, że przez wszystkie te lata jakoś nie potrafiłem znaleźć ani jednego dobrego powodu, dla którego warto byłoby żyć…
Wtedy się zakochałem.
„Alkoholik” to historia wielkiej miłości; nieodwzajemnionej, zdradzonej, tragicznej i przeklętej. W alkoholu zakochałem się, będąc mężczyzną trzydziestoletnim, nie była to więc miłość od pierwszego wejrzenia, jednak nie mam najmniejszej wątpliwości, że szukałem jej, w pewnym sensie, od wczesnego dzieciństwa. To także historia powrotu do trzeźwości oraz osobistego rozwoju – duchowego i emocjonalnego.
Ludziom, którzy z alkoholizmem, czyli chorobą alkoholową, uzależnieniem, nigdy się bezpośrednio nie zetknęli, może się to wydać nieprawdopodobne, ale wbrew pozorom i popularnym przekonaniom problemem alkoholika nie jest alkohol. Cóż więc nim jest? „Alkoholik” to próba znalezienia odpowiedzi na to pytanie. W moim przypadku próba, jak sądzę, udana. Szukałem pewnego wzoru, schematu, ciągu przyczyn i skutków – i znalazłem go.
Posługując się nieco wisielczym humorem, powiedziałbym, że „Alkoholik” to swego rodzaju instrukcja, jak zostać alkoholikiem, to znaczy, kiedy i w jakich okolicznościach dokonywać złych wyborów i błędnych decyzji, które w konsekwencji mogą doprowadzić do uzależnienia się od alkoholu albo jakiejś innej substancji zmieniającej świadomość. A poważnie – jest to przestroga i szansa. Jeśli Czytelnik zorientuje się, że w swoim życiu podąża moimi śladami, to może będzie miał jeszcze szansę zawrócić. Zawrócić, zanim straci dokładnie wszystko, zanim sięgnie dna, zanim piękny romans zamieni się w koszmarną tragedię, z której wszyscy wychodzą przegrani. Oczywiście ci, którzy przeżyją, bo nie wszyscy będą mieli tyle szczęścia. Może to być także szansa dla członków rodziny, współpracowników, kolegów, którzy dzięki lekturze będą mogli zorientować się szybciej, prędzej rozpoznać niepokojące objawy u kogoś bliskiego.
W Kanie Galilejskiej, podczas wesela, Jezus zamienił wodę w wino (J 2,11). Ja byłem lepszym magikiem. Całymi latami, z morderczą skutecznością, tysiące razy zamieniałem w alkohol prawie wszystko, bo przecież nie tylko dobra tak przyziemne jak pieniądze, firmy czy stanowiska, ale także szacunek, godność, zaufanie, a nawet miłość dziecka i własne sumienie. Cudotwórcą być przestałem 15 stycznia 1999 roku.
CZĘŚĆ PIERWSZADZIECIŃSTWO – MOZAIKA OBRAZKÓW Z DAWNYCH CZASÓW
Historię tę rozpoczynam od wprowadzenia w tło i miejsce akcji oraz zaznajomienia z paroma ważniejszymi dramatis personae za pomocą kilkunastu obrazków, migawek z mniej lub bardziej odległej przeszłości. Możliwe, taką mam nadzieję, że ułatwią one zrozumienie tego, co, jak i dlaczego wydarzyło się w okresie późniejszym, a także co dzieje się obecnie.
Gromada przodków – obrazek 001
Moi przodkowie potrafili smakować milczenie. No, nie wszyscy, rzecz jasna. Tylko ci, których ojczyzną była Nizina Wschodnioeuropejska i którzy po opuszczeniu ojczystych stron do końca życia tęsknili za burzanami porastającymi stromy brzeg Wołgi. Potrafili też pić na umór, nie zakąszając przy pierwszym litrze, ale to inna, choć nie mniej ważna historia.
Ta ćwiartka krwi rosyjskiej w moich żyłach powodowała, że bardzo dobrze rozumiałem, a nawet czułem, że smakowanie milczenia nie ma zupełnie nic wspólnego z pełną skrępowania ciszą, która zapada czasem w gronie osób niezbyt wyrobionych towarzysko. Milczenie – właściwie smakowane – zbliża ludzi chyba nawet bardziej niż seks lub wspólna cela.
W chwilach wolnych od smakowania milczenia lub picia, albo i jednego, i drugiego, bo smakowanie milczenia zupełnie nie wyklucza wspólnego upijania się, może nawet wprost przeciwnie, byli ci moi przodkowie otwarci, choć może niekoniecznie na nowości, wylewni aż do bólu i życzliwi, z tym że nie byle komu.
Brali też udział w wielkiej wojnie. Teraz wydaje się, że po stronie moralnie czystszej – jeśli coś takiego można powiedzieć o jakiejkolwiek stronie w jakiejkolwiek wojnie – jednak ważniejsze z praktycznego punktu widzenia było to, że po stronie przegranej. Mój dziadek miał szczęście: wprawdzie podczas przekradania się przez linie frontu i granice zgubił gdzieś żonę, ale ostatecznie jakoś się do Polski przedostał. Większość tyle fartu nie miała. Żona też się już nigdy nie odnalazła, ale… znalazła się nowa.
Niewielka część rodziny przywędrowała z północnej, niemieckojęzycznej części Lotaryngii. Jakiś pra… pra… potrafił obsługiwać i naprawiać maszyny dziewiarskie. W tym czasie w Łodzi przemysł włókienniczy rozwijał się dynamicznie, a nawet lawinowo, nic więc dziwnego, że dla fachowca miasto to mogło wydawać się ziemią obiecaną – warunki pracy i płacy w nowych łódzkich fabrykach były o niebo lepsze niż w starych zakładach miejscowych.
Ci przywieźli z sobą i dorzucili do wspólnego kotła konformizm, dyscyplinę, odpowiedzialność, rzetelność, specyficzne i nie przez wszystkich rozumiane poczucie humoru oraz organiczną, zdaje się, niezdolność do działań spontanicznych i beztroskiej zabawy.
Wreszcie posiadacze pakietu większościowego, który oceniam na jakieś pięćdziesiąt procent – Polacy z centralnej części kraju. W zamierzchłej, XVIII- i XIX-wiecznej przeszłości majaczą jakieś majątki z tysiącami hektarów, własne wsie, a zwłaszcza jedna, której nazwa przypomina moje nazwisko.
Niestety, obecnej degrengolady nie mogę zrzucić na komunę, choć muszę przyznać, że takie rozwiązanie wyg-ląda momentami bardzo kusząco. Prawda jednak jest taka, że pradziadek, poza tym, że posag mojemu dziadkowi wypłacał ze trzy razy (dziadek zawsze go marnował), całą resztę majątku przehulał i roztrwonił. Sam, osobiście i własnoręcznie. Trafnie przewidując przyszłe dzieje państwa i narodu, zrobił to z jakąś mściwą i ponurą satysfakcją, pod hasłem: Czerwonej bolszewii nie zostawię nic! To i nic nie zostało.
Polacy dali to, czego zawsze mieli pod dostatkiem, niestety: ponury pesymizm, tumiwisizm, smętne biadolenie, upodobanie do operowania skrajnościami, bo jak walka, to tylko do krwi ostatniej, jak zawziętość, to choćby zdechnąć, jak robota, to zrywem i do upadłego, jak picie, to na umór… Emocjonalność zamiast pragmatyzmu i zdrowego rozsądku. Lata mijają, a tu nadal… czucie i wiara silniej mówi do mnieniż mędrca szkiełko i oko. Czy gdzie indziej nie było romantyzmu? Ależ był, jak najbardziej! Jako kierunek w sztuce. Jakoś nie przeszkadzał kupcom, rzemieślnikom, burżuazji i wreszcie przemysłowcom budować potęgę ekonomiczną państwa. A my, Polacy, z romantyczności uczyniliśmy cechę narodową, z której jesteśmy na dokładkę dumni, i posługujemy się nią radośnie i z zapałem w życiu politycznym, społecznym, gospodarczym.
Cóż jeszcze? Narodową dumę, choć nie bardzo wiadomo z czego, oraz skrajny indywidualizm, który w praktyce powoduje kompletną niezdolność do organizowania się i jakiegokolwiek wspólnego działania. Aleksander Wielopolski (XIX-wieczny polityk, ordynat pińczowski, zwolennik reform) twierdził, że dla Polaków można czasem coś dobrego zrobić, ale z Polakami nigdy… Właściwie dopiero Anonimowi Alkoholicy nauczyli mnie, że tak być nie musi.
W każdym razie, jeśli istniała jakakolwiek realna szansa na to, by z tej piekielnej mieszaniny powstało coś wartościowego, to ja jej nie wykorzystałem.
Opowieści rodzinne – obrazek 002
Nie pamiętam z dzieciństwa żadnych bajek. Nie pamiętam pewnie dlatego, że mi ich nie opowiadano. Dość dobrze za to pamiętam historie rodzinne, których domagałem się przed zaśnięciem oraz przy każdej innej okazji, albo i zupełnie bez okazji.
Rozmaite opowieści i anegdoty z życia szacownych, no… może nie zawsze aż tak bardzo szacownych, antenatów opowiadały mi głównie babcia i matka, ale dziadek wraz z pokaźną gromadą ciotek i wujków także miał udział w tym niecnym procederze.
Często opowieści wzbogacane były prezentacją starych, pożółkłych fotografii sięgających połowy XIX wieku – te były najciekawsze. Fascynowali mnie ludzie we frakach i krynolinach, dziwnie uczesani, w tradycyjnych pozach, kiedy to pan domu siedzi z nogą założoną na nogę, z laską czy fajką, a żona stoi nieco z boku za jego krzesłem lub fotelem. Ciekawiło mnie bardzo, kim byli i jacy byli, i mogłem o nich słuchać godzinami.
Czasem zastanawiam się, czy faktycznie nie opowiadano mi bajek, czy może to ja nie chciałem ich słuchać? Nie byłoby w tym nic dziwnego – mdły i naiwny Czerwony Kapturek nie był w stanie konkurować z opowiadaniami o dramatycznej konnej ucieczce przed bolszewikami lub o zabawnych kawałach, jakie płatał sąsiadom pradziadek obszarnik. To po prostu nie była ta klasa. Ot, choćby to…
Obdarzony poczuciem humoru pan na włościach zamalował kiedyś właścicielom sąsiedniego majątku okna dziegciem. Byli ponoć strasznymi śpiochami, a chodziło o to, by sprawdzić, jak długo będą w stanie spać, przekonani, że ciągle jeszcze jest noc.
Innym razem nocą, wraz z wesołą kompanią, rozłożył sąsiadom na części weselną karetę, wystrojoną i przygotowaną do porannego wyjazdu do kościoła – po wniesieniu jej w częściach na dach stodoły zmontowano ją ponownie. Pradziadek zdobył podobno morze wódki za zdradzenie, jak dokonał tej sztuczki, oraz za sprowadzenie karety z powrotem na ziemię.
À propos włości – nie było ich tak znowu wiele, zaledwie trzy tysiące hektarów, wystarczyło jednak, żeby moja matka miała pewne, hm… problemy w szkole średniej w czasie zwanym okresem błędów i wypaczeń. Wspominała czasami rozmowę, na którą zaproszono ją w związku z tymi hektarami do Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego (UB). Wobec funkcjonariusza bezpieki matka – mówiąc dzisiejszym językiem – rżnęła głupa i szła w zaparte. Twierdziła mianowicie, że nie ma pojęcia, jaki był majątek jej dziadka, może były to trzy hektary, może trzydzieści albo trzysta… Ona się na tym nie zna, nic nie wie, a w ogóle to chyba jakieś nieporozumienie. Widać udało jej się przekonać rozmówcę, bo maturę zdała bez żadnych przeszkód.
Pradziadek, o którym wspomniałem, nie zawsze miał poczucie humoru tak niewinne. Niektóre jego pomysły pozostają zagadką właściwie do dziś – na przykład sprawa córek. Pradziadek formalnie nigdy się nie ożenił, natomiast prostą kobietę, z którą spędził większość życia, odważnie jak na tamte czasy, nazywał żoną. Ona wprawdzie nigdy nie pozwoliła sobie zwrócić się do niego bezpośrednio po imieniu, a przynajmniej nikt nigdy tego nie słyszał, ale to już inna sprawa. Ot, pokręcony związek, nie pierwszy i nie ostatni w naszej rodzinie.
Miał z nią pradziadek dwie córki. Jedną niedługo po urodzeniu odesłał na wieś, do rodziny żony. Dokładniej mówiąc, do czworaków. Drugą, była to późniejsza matka mojej matki, wychował w dworku. Przez całe lata izolował siostry, a kiedy wreszcie doprowadził do spotkania dorosłych czy dorastających już córek, doszło do niesmacznej i przykrej sytuacji: wielka pani w długiej sukni na przywitanie podała rękę do pocałowania swojej siostrze, chłopce ubranej w zgrzebny samodział… Co pradziadek chciał przez to osiągnąć, co udowodnić i komu, pozostaje i pewnie pozostanie już tajemnicą.
Kiedy byłem dzieckiem, babcia i jej siostra (zwana w rodzinie ciotką z Widawy) kontaktowały się z sobą już mniej więcej normalnie, czyli dwa, trzy razy w roku z okazji świąt. Zapamiętałem z jakiejś wizyty w naszym mieszkaniu spracowaną, starą, cichą kobietę.
Nie mniej ciekawie, a nawet tajemniczo, było z kolejnymi wstępnymi. Ktoś o nazwisku Kossak (podobno jakiś krewniak znanych malarzy) swoimi ciągotami narodowo-wyzwoleńczymi narobił sobie problemów i musiał jakoś zniknąć z widoku ówczesnych władz. Elementami tego znikania była zmiana nazwiska na bardziej popularne oraz ślub z prostą dziewczyną z Łodzi, córką majstra tkackiego.
Jak już wspominałem, majster i jego córka byli Niemcami z Lotaryngii i oboje kompletnie nie znali języka polskiego. Zresztą w tamtych czasach w Łodzi nie było to specjalnie potrzebne.
Pan młody wprawdzie biegle władał językiem niemieckim, ale najwidoczniej nie zamierzał się w tym języku porozumiewać w domu w nieskończoność. Wyznaczył więc żonie półroczny okres, w którym miała się polskiego nauczyć. Młoda dziewczyna zlekceważyła nakaz i w efekcie po sześciu miesiącach było wiele płaczu i złości – nie potrafiła porozumieć się ani ze służbą, ani z własnym mężem. W tych warunkach, rzecz jasna, opanowała język bardzo szybko. Ich syn był ojcem mojej matki.
Rodzina mojego ojca to drugi biegun – Rosja. Najpierw prawdziwa, carska, później Radziecka. Z dziadkiem (ojcem ojca) nie stykałem się zbyt często, więc i opowieści rodzinnych nie udało mi się od niego wydębić zbyt wiele. Zresztą człowiek ten niezbyt chętnie cokolwiek opowiadał. Miałem wrażenie, że właściwie całe życie bał się czerwonych. Widać podczas rewolucji, a następnie wojny polsko-rosyjskiej, którą wykorzystał do ucieczki do Polski, napatrzył się różnych okropności. Paradoksalne wydaje się to, że jego kuzyn dochrapał się w ZSRR stopnia generała Armii Czerwonej.
W końcu, w odmętach czasu i przestrzeni, zupełnie nieodpowiedni ludzie się spotkali i w efekcie w drugiej połowie 1958 roku przyszedłem na świat.
Przychodzę na świat – obrazek 003
W połowie XX wieku, w okolicznościach bliżej mi nieznanych, spotkali się ludzie kompletnie nieodpowiedni i dzięki temu, a może właśnie mimo to, jesienią 1958 roku, wyjątkowo niezdrowo i o miesiąc za wcześnie, przyszedłem na świat. Oczywiście wtedy nikt sobie jeszcze nie zdawał sprawy z faktu, że moi rodzice są zupełnie nieodpowiedni, zarówno dla siebie nawzajem, jak i dla mnie. Ale o tym nieco później.
Urodziłem się jako dziecko z nadzieją i niepokojem oczekiwane – podobno. Od ślubu rodziców minęło już kilka lat, matka miała za sobą dwa poronienia… Mało brakowało, a i ze mną by się nie udało. Przyszedłem na świat w ósmym miesiącu ciąży, wtajemniczeni wiedzą, że to znacznie większy problem niż z noworodkiem siedmio-, a nawet sześciomiesięcznym, i początkowo nie wykazywałem zbytniej chęci do życia. W szpitalu położniczym matkę kilka razy budzono w nocy słowami: Proszę wstać, dziecko kona, i sprowadzano pod inkubator, w którym leżałem.
Tę koszmarną historię, a zwłaszcza dramatyczne zdanie: Proszę wstać, dziecko kona, słyszałem od matki mnóstwo razy, może ze sto. Opowiadała mi ją z wyraźną przyjemnością i chyba czymś w rodzaju satysfakcji. Trwało to od mojego wczesnego dzieciństwa do samej jej śmierci.
Prawdopodobnie gdyby w moim domu istniał zwyczaj normalnego rozmawiania, porozumiewania się czy komunikowania, pewnie wreszcie kiedyś zapytałbym ją, czemu mi to robi. Po co? Co chce w ten sposób osiągnąć? No, ale z matką się nie rozmawiało (wydawanie poleceń czy komunikaty typu: Trzeba wynieść śmieci, to jednak nie rozmowa), więc do dziś nie wiem, czy oczekiwała wdzięczności, przeprosin, czy jedynie wystarczało jej wpędzanie mnie tą historią w poczucie winy.
Wspomniałem, że byłem dzieckiem chcianym i oczekiwanym – być może… Wierzę w każdym razie, że moim rodzicom, a matce na pewno, tak się wtedy mogło wydawać. Natomiast faktem jest, że urodziła mnie, mając dwadzieścia osiem lat, kiedy oboje z ojcem mieli już za sobą kilka lat luźnego, dość wygodnego życia, bez większych problemów finansowych, zobowiązań czy odpowiedzialności za kogoś jeszcze.
Matka opowiadała czasem o swoim życiu przed moim urodzeniem i wyglądało na to, że wiele w nim było dancingów, rozmaitych wyjazdów, towarzystwa, zabaw. Poza tym matka namiętnie uprawiała lekką atletykę na dość wysokim poziomie, była też sędzią siatkówki – sportu wyraźnie było jej żal.
W końcu jakoś się jednak wykaraskałem i po kilku czy kilkunastu tygodniach matka wróciła ze mną do domu. Do siódmego roku życia domem był dla mnie kołchoz przy ulicy Ozimskiej w Opolu. Dokładnie w tym miejscu, gdzie obecnie straszy (są tacy, którzy twierdzą, że ponoć zdobi) futurystyczny, ze szkła i aluminium, biurowiec PZU.
Przez te siedem lat moi rodzice i ja tylko raz opuściliśmy kołchoz na dłużej. Był to tak zwany incydent jędrzejowski. Ojciec (bez wykształcenia) został kierownikiem prewentorium w Jędrzejowie, a matka (technik włókiennik) podjęła tam pracę jako dietetyczka. Bardzo szybko okazało się, że ojciec nadużywa kierowniczej władzy, alkoholu, służbowej kasy i zatrudnionych w prewentorium kobiet, więc jego dalsza kariera uległa pewnemu… hm… jak by to powiedzieć… zaburzeniu. Z podkulonymi ogonami wróciliśmy do Opola i kołchozu.
Z opowieści mojej matki, która to wydarzenie postrzegała jako jedno z większych upokorzeń w życiu z ojcem, wynika, że wtedy też po raz pierwszy zaproponowała mu rozstanie i rozwód. Ojciec – to też wiem z jej opowiadań – zastosował wówczas sprawdzony męski manewr i oświadczył, że jak matka go porzuci, to on się otruje. I żeby wykazać determinację i poważne zamiary, przystąpił niezwłocznie do tego trucia się poprzez konsumpcję mydła toaletowego o wdzięcznej nazwie Siedem Kwiatów.
Matka wspominała, że było to widowisko żałosne (no, myślę!), ale… najwyraźniej jednak skuteczne, bo z ojcem została, przynajmniej na kilka lat.
W tamtym okresie ojciec miał wykształcenie podstawowe, matka dyplom technika. Były to czasy, w których mawiano jeszcze pan/pani technik i faktycznie tytuł ten miał istotne znaczenie i wartość. Matce jednak nie wystarczał, miała ambicje, chciała studiować. I tu znów na scenę wkroczył ojciec. Przekonał ją, że głupio będzie wyglądało, jeśli żona będzie miała wyższe studia, a mąż tylko podstawówkę, i jakoś namówił, żeby poczekała z tymi swoimi studiami, aż on zrobi maturę. Matka się zgodziła i – co było do przewidzenia – nigdy już wyższych studiów nawet nie zaczęła. Ojciec, odchodząc z tego świata, miał magisterium z prawa.
Po powrocie z Jędrzejowa do Opola i naszego kołchozu ojciec rozpoczął pracę w Zakładach Mięsnych oraz pobieranie nauk w wieczorowej szkole średniej. Matka pracowała wtedy w Centrali Przemysłu Ludowego i Artystycznego (Cepelia). Ze swoim dyplomem i znajomością przedmiotu szybko została cenionym rzeczoznawcą i zarabiała kupę pieniędzy.
Kiedy w Zakładach Mięsnych wybuchła afera kryminalna – w tamtych czasach mnóstwo było rozmaitych afer przemysłowych i innych, a w przemyśle spożywczym to już obowiązkowo, było tylko kwestią czasu, kiedy wybuchnie kolejna – ojciec rzekomo (relacja nienawidzącej go matki) zadenuncjował swoich kolegów i współpracowników i w zamian, w nagrodę, przyjęto go do pracy w milicji (MO). No, może… Ale jakoś trudno mi w to uwierzyć; wiem skądinąd, że nawet w MO nie rwali się do zatrudniania kapusiów.
W 1963 roku urodził się mój brat, a w 1965 ostatecznie rozstaliśmy się z kołchozem, przeprowadzając się do nowego mieszkania w blokach. Od dłuższego już czasu między rodzicami było bardzo źle, nie było też tajemnicą, że ojciec ma kochankę. I rzeczywiście w niedługim czasie po przeprowadzce definitywnie opuścił dom i rodzinę. Ale zanim to nastąpiło…
Lata sześćdziesiąte – obrazek 004
Lat pięćdziesiątych, z oczywistych względów, nie kojarzę zupełnie, natomiast z okresem 1962–1965 bywa już różnie. Wprawdzie czasem mam wątpliwości, czy faktycznie pamiętam jakieś wydarzenie, czy tylko opowieść o nim, ale nie dzieje się tak zbyt często. Niewątpliwie jednak pewien jestem, że…
Sklepik Ruchu po drugiej stronie ulicy Ozimskiej, który często obserwowałem z okna kołchozu i w którym często bywałem, miał drewniane podłogi. Po prostu z desek, jak w mieszkaniach. Tak samo było w sklepie z rowerami na ulicy Koraszewskiego i prawdopodobnie w wielu innych, ale te dwa pamiętam na sto procent. Oczywiście wtedy nie zastanawiałem się nad tym faktem, bo i niby czemu? Przypomniał mi się po latach, kiedy w sklepach wszędzie były już rozmaite płytki, kafle, a czasem nawet wykładzina.
Podobnie było z piecami w sklepach i spluwaczkami w urzędach. O tym, że przecież coś takiego kiedyś istniało, że to pamiętam z dzieciństwa, uzmysławiałem sobie często po wielu latach przy jakiejś innej okazji (film, książka) albo i bez wyraźnej okazji.
Na przykład piece w sklepach wróciły w mojej pamięci dzięki odwiedzinom w księgarni, w niewielkiej miejscowości o nazwie Biała Prudnicka – tam, na zapleczu, stał taki właśnie piec i jeśli się nie mylę, używany był przynajmniej do połowy lat dziewięćdziesiątych XX wieku.
O ile piece w sklepach czy biurach nie powinny, na tak zwany zdrowy rozum, być niczym dziwnym – centralne ogrzewanie to wprawdzie wynalazek z czasów faraonów, ale w powszechnym użyciu w Opolu pojawiło się jednak nieco później – to spluwaczki z perspektywy czasu wydają mi się jakimś curiosum. Czy ludzie w tamtych czasach tak się różnili fizjologicznie od współczesnych, że nie byli w stanie przełykać śliny i musieli ją wypluwać? No bo jeśli musieli, to spluwaczki faktycznie miały sens – lepiej, żeby pluli do nich niż na podłogę.
Żadna ulica w mieście nie miała nawierzchni asfaltowej. Te ważniejsze wyłożone były granitową kostką brukową, a boczne, na peryferiach, po prostu kamieniami polnymi różnego kształtu i koloru – nazywano to kocimi łbami. Z czasem zdecydowaną większość ulic pokryto asfaltem, żeby w latach dziewięćdziesiątych z kilku najbardziej reprezentacyjnych ów asfalt zerwać i odsłonić… granitową kostkę brukową, która w międzyczasie stała się ponoć wartym zachowania i specjalnego eksponowania zabytkiem. Gdzieniegdzie pozostały także, celowo odrestaurowane, kocie łby.
Po mieście poruszaliśmy się zwykle pieszo albo autobusami MPK. Autobusy Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego były wszystkie koloru czerwonego, natomiast autobusy PKS (Państwowa Komunikacja Samochodowa), którymi ludzie dojeżdżali do miast i wsi w obrębie województwa, były niebieskie. Uważałem to i nadal uważam za wygodne i praktyczne, zwłaszcza że obowiązywało w całej Polsce – z bardzo daleka widać było, jakiego typu autobus zbliża się do przystanku. Dziś, kiedy wszystkie autobusy oblepione są rozmaitymi reklamami, identyfikacja nie jest już taka prosta.
W czerwonym (miejskim) autobusie, zaraz obok wejścia, a wchodziło się wtedy tylko i wyłącznie tyłem, było specjalne miejsce dla pani sprzedającej bilety, konduktorki. Przejazd osoby dorosłej kosztował pięćdziesiąt groszy, a dziecka trzydzieści. Mniej więcej w tym samym czasie pięćdziesiąt groszy kosztowała zwykła bułka. Była to kwota symboliczna.
W tamtych czasach nie było żadnych deptaków, czyli ulic zamkniętych dla ruchu kołowego, którymi można byłoby spacerować całą szerokością. Jedna z linii autobusowych biegła na przykład wzdłuż obecnego deptaku, to jest ulicy Krakowskiej, przez plac Wolności, Rynek do Ronda. Rondo celowo piszę dużą literą – było wtedy tylko jedno i nie miało żadnej specjalnej nazwy – chyba że za nazwę własną uznać właśnie „Rondo”. Obecnie jest to plac Konstytucji 3 Maja. Z opowiadań matki wiem, że mój ojciec proponował Miejskiej Radzie Narodowej jakąś nazwę dla niego, ale odpowiedziano mu grzecznie, że nie ma potrzeby nazywania jakkolwiek jedynego ronda w mieście. Wydarzenie to służyło matce bardzo długo do demonstrowania głupoty czy bezmyślności ojca, gdyż według niej o tym właśnie jego propozycja świadczyła.
Na opolskim Rondzie nie było wtedy jeszcze wieżowców (bloków dziesięciopiętrowych) ani estakady. Jedynie okrągły klomb z trawą i kwiatami, na którym stał samolot – pamiątka z czasów II wojny światowej. Co ciekawe, czterdzieści lat później adres: plac Konstytucji 3 Maja nadal jest pustym dźwiękiem i miejscem, którego prawie nikt z niczym nie kojarzy, natomiast gdzie są wieżowce na Rondzie, wiedzą wszyscy opolanie. Inna sprawa, że wprawdzie w mieście przybyło skrzyżowań o ruchu okrężnym, ale żadnego z nich nikt z tubylców nie nazwałby jeszcze rondem – są po prostu za małe i… zbyt nowe.
Niedaleko kołchozu (jak się mieszka w centrum małego miasta, to właściwie wszędzie jest blisko), u zbiegu ulic Reymonta i Kamiennej, była kuźnia. Taka prawdziwa, z kowalem, paleniskiem, miechami i kolejką koni czekających na podkucie. Transport wozami zaprzężonymi w konie może już nie przeważał, ale nadal był czymś zupełnie normalnym i powszechnym. Lubiłem obserwować konie i ich podkuwanie. Żal mi też ich było, bo wydawało mi się, że ten zabieg na pewno jest dla nich bolesny.
Ważnych osobistych przeżyć z tego okresu zachowało mi się w pamięci kilka.
Byłem mniej więcej pięciolatkiem, kiedy przy okazji banalnego przeziębienia okazało się, że mam niebezpieczne wręcz problemy z krzepliwością krwi. Gdy zanadto podniosła mi się temperatura, dostałem krwotoku z nosa, którego nie dało się powstrzymać przez ponad dwie doby. Podobno było dość groźnie. Karetki z bezradnymi lekarzami przyjeżdżały i odjeżdżały, wynoszono kolejne kubełki z pokrwawionymi tamponami, a krew mi z nosa leciała nadal, może nie jakimś wielkim strumieniem, ale jednakstale.
Pamiętam, jak w jakiejś gorączkowej malignie, albo z powodu postępującego osłabienia, zaczęło mi się w pewnym momencie wydawać, że w pokoju widzę białą postać lekarza. Jednak jednocześnie dobrze wiedziałem, że go tu jeszcze nie ma – nie wiem, jak coś takiego było możliwe, ale się działo. Powiedziałem wtedy: Panie doktorze, niech mnie pan ratuje, ja nie chcę umierać.
Ten ja, który lekarza widział, powiedział to faktycznie do niego – autentycznie nie chciałem umierać (wtedy jeszcze widocznie zależało mi na życiu) i bałem się śmierci. Drugi ja, który zdawał sobie sprawę, że lekarza w rzeczywistości jeszcze nie ma, powiedział to, żeby dokopać rodzicom – może słysząc, jak ich dziecko żebrze o życie, zrobią w końcu coś skutecznego.
Czyżby pierwsza świadoma (no, na wpół świadoma) próba psychicznej manipulacji, wrabiania rodziców w poczucie winy?
Ostatecznie wyciągnął mnie z tego, w jakiś tajemny sposób, sprowadzony prywatnie pediatra, doktor W. Swoją drogą trzydzieści lat później jego metody leczenia dzieci nadal były mocno kontrowersyjne.
Od tego czasu przy każdym przeziębieniu, które zdarzało mi się przynajmniej kilka razy w roku, natychmiast podawano mi witaminę K – preparat zwiększający krzepliwość krwi. Wprawdzie krwotoki przy wysokiej gorączce zdarzyły mi się jeszcze kilka razy, ale to było już głupstwo, z którym lekarze radzili sobie w pół godziny.
W najmłodszych latach kilkakrotnie próbowano mnie ulokować w żłobku, a następnie w przedszkolu. Eksperymenty kończyły się fiaskiem najdalej po dwóch, trzech dniach, bo ja podobno zupełnie się do takich zbiorowisk nie nadawałem. Ostatecznie cud się stał, kiedy miałem prawie sześć lat. Kolejne przedszkole, tym razem już najstarsza grupa – starszaki – i… udało się. Spodobało mi się tam, chętnie do tego przedszkola chodziłem, a bywało i tak, że nawet prosiłem matkę, żeby nie odbierała mnie zbyt szybko – tak mi w nim było dobrze.
Czasem jednak, kiedy nikt z rodziny z jakiegoś powodu nie odbierał mnie faktycznie zbyt długo i byłem odprowadzany do domu przez wściekłą przedszkolankę albo zostawiano mnie samego, po ciemku, przed furtką zamkniętego przedszkola, było już zdecydowanie mniej przyjemnie. Takie przypadki zdarzały się częściej, niżbym sobie życzył. Matka, zdaje się, pracowała już wtedy w PIH-u i jeździła na delegacje po całym województwie, ojciec w tym czasie spędzał już chyba coraz więcej czasu z kochanką, ciotki i wujkowie też mieli jakieś tam swoje sprawy i tak… Na szczęście przedszkole dzieliło od kołchozu zaledwie kilkaset metrów, więc z czasem opiekunki w przedszkolu (przedszkolanki) nauczyły się, w razie czego, puszczać mnie do domu samego.
W przedszkolu miałem pierwszego w życiu przyjaciela – Jurka. Spędzaliśmy z sobą dużo czasu, zawsze bawiliśmy się razem. Znajomość ta zapoczątkowała pewien schemat, który funkcjonował przez większość mojego życia z niezbyt częstymi wyjątkami od reguły: dobry, bliski przyjaciel, potem długo, długo nic i wreszcie kilku albo i kilkunastu znajomych, emocjonalnie właściwie dosyć mi obojętnych. W wieloosobowej paczce równorzędnych kumpli jakoś nie potrafiłem się odnaleźć.
Na zakończenie przedszkola dostałem świadectwo ze zdjęciem zrobionym w piaskownicy wraz z dużym, drewnianym autem i łopatką. Jeszcze pamiętam, jak to zdjęcie było robione, jaką pozę kazano mi przybrać, jak się uśmiechać itd. Świadectwo mam do dziś.
Z okresu kołchozowego pamiętam też wczasy z matką w Krynicy. Góry, sanki, śnieg po pas, słońce, na którym można się było opalać, zawody bobslejowe (roztrzaskał się wtedy na torze Niemiec Krüger), wspaniałe jedzenie w domu wczasowym, a w tym zupa cytrynowa – potrawa, której nie miałem okazji jeść już nigdy później – i inne takie atrakcje powodowały, że wspominam ten wyjazd bardzo miło. Wiele lat później dowiedziałem się, że nastąpił on jednak w dość dramatycznych okolicznościach: zima stulecia, potworne mrozy w mieście, niedostatek węgla do ogrzewania mieszkania… Czy to nie wtedy nocą dziadkowi przymarzły wąsy do ściany? W każdym razie załatwione z dnia na dzień wczasy były raczej formą ewakuacji małego dziecka z warunków z trudem nadających się do życia, a nie beztroskim wypadem na zimowisko.
W wieku lat czterech czy pięciu po raz pierwszy w życiu zobaczyłem telewizor. Mój najmłodszy wujek zabrał mnie do jakiegoś swojego kolegi, w którego domu ten cudowny wynalazek się pojawił. Chłopcy (wujek był ode mnie starszy o zaledwie osiem lat) oglądali odcinek serialu „Zorro”, a ja po kilkunastu minutach uznałem, że jest to nieciekawe i zupełnie niezrozumiałe. Telewizja mocno mnie rozczarowała.
W sierpniu 1963 roku urodził się mój jedyny brat. Trochę to zaskakujące, biorąc pod uwagę pogarszające się wyraźnie stosunki między moimi rodzicami, no ale jakoś się stało. Co ciekawe, ja jego pojawienia się w domu zupełnie nie pamiętam. Jedyny obrazek, jaki zachował się w mej pamięci, to wózek dziecinny, który ktoś kołysał. Jednak żeby zajrzeć do środka i zbadać zawartość wózka, byłem jeszcze za mały.
W 1965 roku wyprowadziliśmy się z kołchozu do nowego mieszkania w blokach.
Nowe mieszkanie – obrazek 005
Już od wczesnej wiosny 1965 roku, kiedy to jeszcze mieszkaliśmy w kołchozie (ul. Ozimska), często całą rodziną chodziliśmy na spacery na koniec ulicy 1 Maja, zobaczyć, jak budują się nasze bloki. Była to dość daleka wyprawa na krańce miasta – przynajmniej dla człowieka w wieku sześciu i pół roku, bo tyle wtedy miałem. Sama przeprowadzka jawiła mi się jako coś w rodzaju przygody. Myślę też, że nieco udzielała mi się nadzieja i podniecenie rodziców. Może nawet liczyli na to, że ta operacja uratuje ich związek?
Przydział i klucze do nowego mieszkania dostaliśmy w lipcu lub sierpniu 1965 roku. Pamiętam pierwszą wizytę w nowym domu. Niedawno otynkowane ściany były jeszcze wilgotne, a zaprawa cementowa na podłodze nie dość, że mokra, to nawet miękka. Matka była wtedy w butach na wysokim obcasie, czyli szpilkach, i zostawiała w tej zaprawie odciśnięte ślady.
Wszystkie bloki na ulicy 1 Maja oddano wtedy lokatorom z betonowymi podłogami, wykończone jedynie wylewką cementową. Obiecywano, że najdalej w ciągu dwóch lat wszystkie podłogi zostaną zrobione, to jest pokryte linoleum lub płytkami PCV, oczywiście na koszt właściciela bloków, a nie lokatorów.
Matka miała jakieś swoje dziwaczne zasady, nie chciała na przykład płacić łapówek, w związku z czym podłogi musiała wyłożyć sobie sama, na swój koszt, po czternastu latach bezskutecznego oczekiwania, aż zrobi to ten, kto powinien, czyli ADM (Administracja Domów Mieszkalnych), zarządzający budynkami w imieniu ich właściciela – miasta.
I tak przez cały ten czas mieliśmy w mieszkaniu podłogę cementową, z wgłębieniami po matki szpilkach, malowaną od czasu do czasu farbą olejną w kolorze orzech jasny, co stanowiło jedyne jej wykończenie.
W dniu otrzymania kluczy ojciec postanowił, że jeszcze tej nocy będziemy w nowym mieszkaniu spać. To znaczy on i ja, bo matka jakoś się do tej przygody nie rwała. Oczywiście w tym momencie nie było tam jeszcze żadnych mebli, spaliśmy więc z ojcem na podłodze, na stertach koców.
Bardzo mi się to podobało, ale rano obudziłem się z nogami pokrytymi jakimiś pryszczami – ot, efekt kilkunastu godzin spędzonych w oparach świeżego betonu i diabli wiedzą jakich jeszcze chemikaliów.
Ostatecznie przeprowadziliśmy się dopiero, jak wszystko podeschło i kiedy dziadkowie sprezentowali nam kilka podstawowych mebli – całą resztę rodzice kupili na raty.
1 września 1965 roku ciotka zaprowadziła mnie pierwszy raz do szkoły – matka była wtedy, zdaje się, zbyt zajęta. Moja szkoła podstawowa (numer 18) mieściła się dokładnie naprzeciwko naszego bloku, po drugiej stronie ulicy. Odległość tę oceniam na dwadzieścia pięć, może trzydzieści metrów. Miało to oczywiście swoje zalety, ale miało też i wady – łatwiej było mnie kontrolować.
Niedługo potem mój ojciec zniknął z naszego życia na kilkanaście lat. Zniknął w sensie fizycznym, bo w matki opowieściach, komentarzach, żalach, urazach, wyzwiskach, pretensjach był obecny nieustannie.
W tamtych czasach wiele razy w szkole i innych miejscach musiałem podawać informacje o swoich czy też naszych warunkach lokalowych i rodzinnych. Mówiłem wtedy, że mieszkam z matką, bratem i Olką w nowym, dwupokojowym mieszkaniu z kuchnią, łazienką, przedpokojem i balkonem. Dopiero wiele lat później zrozumiałem, że samodzielne mieszkanie, łazienka (a nie wspólny wychodek na półpiętrze) i balkon wcale nie były wtedy czymś powszechnym. W porównaniu z wieloma moimi szkolnymi kolegami warunki miałem może nie luksusowe, ale na pewno całkiem dobre. Oczywiście tylko do czasu…
Po takiej odpowiedzi padało zwykle dodatkowe pytanie o ojca i Olkę. Matka nie nauczyła mnie jakiejś specjalnej wersji na taką okoliczność, odpowiadałem więc słowami, których ona używała, czyli: ojciec wyprowadził się do kochanki, ojciec porzucił dom, ojciec nas zostawił itp. Myślę teraz, że takie stwierdzenia w ustach siedmiolatka musiały budzić lekką konsternację pedagogów. We mnie natomiast nie rodziły one żadnych emocji, podobnie jak u dziecka, które powtarza czasem wyrazy wulgarne, nie zdając sobie sprawy z ich znaczenia.
A Olka? Tu miałem większy problem. Olka to Olka. Aleksandra W. – dziewczyna do dziecka, jak to się wtedy nazywało, którą moi rodzice sprowadzili z podrzeszowskiej wsi. Wtedy nie było to nic nadzwyczajnego – o ile rzecz jasna nie używałem określenia niania czy bona, bo to mogło zrodzić niezdrowe podejrzenia co do naszego pochodzenia społecznego i statusu materialnego.
Początki edukacji – obrazek 006
Latem 1965 roku wyprowadziliśmy się, jak wspomniałem, z kołchozu do nowego mieszkania w blokach. Dość dokładnie rok ten utkwił mi w pamięci, bo niedługo po przeprowadzce rozpocząłem pobieranie nauk w pierwszej klasie Szkoły Podstawowej numer 18. Kilka lat później uzyskała ona patrona w osobie Jana Kochanowskiego, czyli „Jana z Czarnolasu”.
System szkolnictwa w Polsce w drugiej połowie XX wieku był stosunkowo prosty. Na początek powszechna, obowiązkowa, ośmioklasowa szkoła podstawowa – dziwnym zrządzeniem losu zajęła mi dokładnie tyle. Po niej były cztery możliwości:
– Szkoła zawodowa – ucząca konkretnego zawodu, np. murarza, i w zasadzie nic więcej. Dwa–trzy lata.
– Technikum – dawało zarówno konkretny zawód, jak i maturę. Pięć lat.
– Liceum ogólnokształcące – kończyło się maturą, ale bez żadnego określonego zawodu. Cztery lata.
– Liceum zawodowe – mutacja, jakby połączenie liceum ogólnokształcącego i technikum. Cztery lata.
Następny etap po maturze to studia wyższe. Trwały zwykle cztery i pół roku i zarówno na uczelniach technicznych (politechniki), jak i humanistycznych (uniwersytety) kończyły się obroną pracy magisterskiej. W Wyższych Szkołach Inżynierskich (WSI) można było, do czasu, uzyskać dyplom inżyniera, bez magisterium. Licencjaty nie były wówczas znane.
Na razie jednak jestem w szkole podstawowej.
Na lekcje szedłem oczywiście należycie wyekwipowany. Na plecach (akurat! zwykle przewieszony przez ramię albo wleczony za sobą) nosiłem tornister z lakierowanej tektury, ale tylko przez pierwszy rok – później udało mi się zamienić ten hańbiący przedmiot na granatową teczkę z ceraty. Przekonałem matkę, że do szkoły mam tak blisko (mniej niż trzydzieści metrów), iż mimo braku tornistra na grzbiecie kręgosłup nie zdąży mi się wykrzywić.
W tornistrze miałem „Elementarz”, książkę do matematyki, zeszyt w kratkę, zeszyt w wąskie linie (o zeszytach ćwiczeń nikt jeszcze wtedy nie słyszał) i góralski piórnik. Góralski (motywy górskie na wieczku) piórnik wykonany był z drewna, jego przykrywka była tak ściśle dopasowana, że niemiłosiernie skrzypiała, gdy się chciałem dostać do jego zawartości. Jako że prawie wszyscy mieliśmy podobne, zęby cierpły, kiedy pani nauczycielka kazała wyjąć pióra i coś tam zapisać.
Jak sama nazwa wskazuje, w piórniku należało mieć przede wszystkim pióro – plastikową obsadkę z dużą stalówką przeznaczoną do maczania w kałamarzu z atramentem. Przez pierwsze dwa lata nie nosiliśmy do szkoły swojego atramentu. Ławki, w których siedzieliśmy, miały w blacie specjalne otwory na kałamarz, a zadaniem pani woźnej było pilnowanie, by w kałamarzach było więcej atramentu niż much. Nie zawsze jej się to udawało.
W drugim lub trzecim roku mojej nauki szkoła z oporami przyjęła do wiadomości istnienie piór wiecznych i niechętnie wyraziła zgodę na ich używanie. Początkowo stać na nie było bardzo niewielu. Powoli znikały ławki z kałamarzami i ci, którzy nie mieli wiecznych piór, musieli nosić atrament z sobą. Na zgodę na pisanie długopisem przyszło nam czekać kolejne lata.
W tamtych czasach uczeń szkoły podstawowej nie mógł być ubrany według własnego widzimisię. Chłopca obowiązywał granatowy mundurek (dopuszczalne były też czarne) z białym kołnierzykiem. Ten kołnierzyk miałem przypinany na guziki i wymieniany na czysty i wyprasowany każdego dnia. Na rękawie mundurka, koniecznie trwale przyszyta, tarcza – identyfikator szkoły. Dla dziewczynek obowiązkowy był granatowy, lub czarny, fartuszek także z białym kołnierzykiem.
Kolejnym niezbędnym elementem wyposażenia ucznia był szmaciany worek, a w nim kapcie (pantofle) – plastikowe torby, reklamówki, nie były wtedy znane. W szkole nie chodziliśmy w butach. Przy wejściu do szkoły stała pani woźna lub dyżurni (uczniowie starszych klas) i sprawdzali, czy wchodzący mają kapcie – zapominalskich czekał bieg do domu. W szatni należało założyć kapcie, a buty schować do specjalnej szafki lub do worka po kapciach, jeśli szafek nie było. Przy wyjściu ze szkoły nikt już nie sprawdzał, czy uczeń nie wychodzi przypadkiem w kapciach na mróz.
W dni, kiedy było wychowanie fizyczne, w worku nosiliśmy dodatkowo obuwie sportowe, co w tamtych czasach oznaczało tenisówki lub trampki. Jeśli nawet istniały już firmy Adidas, Puma czy Nike, to polskim dzieciom nikt o tym jeszcze nie powiedział. Poza tym podczas lekcji WF trzeba było mieć na sobie granatowe szorty z bardzo szerokimi nogawkami (zwane pumpami lub balonówami) oraz białą bieliźnianą podkoszulkę na ramiączkach.
Ta unifikacja i standaryzacja strojów poza wszystkimi oczywistymi wadami miała też jedną zaletę, którą odkryłem w szkole średniej, czyli w miejscu i czasie, w którym żadne mundurki już nie obowiązywały. Ubrany w standardowy mundurek, taki sam jak wszystkie inne dzieci, mogłem nie czuć się gorszy z powodu skromniejszych warunków materialnych. Nie było możliwości popisywania się, szpanowania ciuchami.
Za moich czasów lekcje w szkole podstawowej odbywały się od poniedziałku do soboty włącznie, z tym że w soboty było ich nieco mniej. Wolne soboty były jeszcze w sferze marzeń, podobnie jak inne fantastyczne wynalazki znakomicie ułatwiające życie ucznia, jakimi są dysleksja, dysortografia i różne takie wspaniałości.
Wybór szkoły i zawodu – obrazek 007
W 1965 roku rozpocząłem, a w 1973 zakończyłem pobieranie nauki w szkole podstawowej. Jak łatwo obliczyć, w tamtych czasach trwała ona lat osiem. Moi rodzice chodzili jeszcze do siedmioklasowej szkoły podstawowej (jeszcze wcześniej liczyła ona sobie klas sześć), natomiast kiedy ja skończyłem podstawówkę, rozpoczęły się – kompletnie nieudane – eksperymenty ze szkołami dziesięcioletnimi.
Po nich nastąpił powrót do ośmioletnich, a w roku 1999 kolejny raz wywrócono wszystko do góry nogami, wprowadzając trzyletnie gimnazja, poprzedzane sześcioletnimi szkołami podstawowymi.
Nie spotkałem jeszcze nikogo, kto by widział jakikolwiek sens w tego typu działaniach, poza chyba jednym, oczywistym: jeżeli z jednej szkoły robi się dwie albo nawet trzy, to większą liczbę znajomych i krewnych można obdarować stanowiskami dyrektorskimi.
W połowie siódmej klasy przekazano nam wiadomość, że w określonym terminie możemy skorzystać z poradni zawodowej. Chodziło o uczniów, którzy jeszcze nie wybrali sobie następnej szkoły albo swego wyboru nie byli pewni. Jako że wyprawa do poradni zawodowej miała być zamiast lekcji, natychmiast się zapisałem, choć nie było to obowiązkowe. Chyba raczej dla towarzystwa i z chęci opuszczenia lekcji zapisał się też mój najlepszy kolega, Zbyszek, który już od dość dawna zdecydowany był kontynuować naukę w zasadniczej szkole elektrycznej.
W wyznaczonym dniu wybraliśmy się do tej poradni zawodowej. Wówczas mieściła się ona przy ulicy Oleskiej, chyba w budynku jakiejś szkoły. W gabinetach psychologów spędziliśmy wiele godzin, rozwiązując rozmaite zadania oraz testy.
Rozwiązując albo i nie rozwiązując… Zdarzały się bowiem i takie, których zrobić nie potrafiłem ani w wyznaczonym czasie, ani w żadnym innym. Chodziło o zadania z zakresu prac ręcznych. Byłem tym faktem dość mocno skrępowany i zawstydzony.
Kiedy było już po wszystkim, a zadania i ich wyniki specjalista jakoś tam wreszcie opracował, nadszedł czas na werdykt. Powiedziano mi, że sprawności manualnej nie mam kompletnie żadnej, natomiast zdolność logicznego myślenia wyjątkowo odbiegającą od przeciętnej. Potwierdziło się więc to, co sam wiedziałem już dawno, i to bez pomocy psychologa: mam dwie lewe ręce, ale głowę nie od parady.
Pani psycholog zapytała mnie, do jakiej szkoły wybieram się po podstawówce, a ja, bez przekonania, coś tam bąknąłem o technikum leśnictwa – przez krótki okres miałem wtedy taki dziwaczny pomysł, ale pani uznała go za całkiem rozsądny. No cóż… Nie chcę nawet sobie wyobrażać, co by było, gdybym faktycznie próbował zostać leśniczym – ja, typowy mieszczuch, gubiący się w średniej wielkości parku, z zerową sprawnością manualną i głęboką awersją do krzywdzenia jakichkolwiek zwierząt.
Mój kolega również usłyszał, że szkoła elektryczna, którą sobie wymyślił, jest dla niego całkiem dobrym rozwiązaniem. Po prostu przytaknięto naszym planom i nic więcej.
Technikum leśnictwa to właściwie nie był mój pomysł – podsunęła mi go, zachęcała i przekonywała do niego matka. Bardzo szybko zdałem sobie sprawę, że nie chodziło o to, żeby ona uważała, iż ja mam faktycznie jakieś predyspozycje w tym kierunku, nie – takiej szkoły po prostu w moim mieście nie było, więc w razie czego musiałbym wyjechać z Opola i zamieszkać gdzieś tam w internacie.
Nie był to pierwszy raz, kiedy w taki czy inny sposób próbowała się mnie z domu pozbyć. Właściwie nie zrozumiałem tego nigdy, bo nie ulega wątpliwości, że to ja, w odróżnieniu od mojego brata, byłem tym grzecznym dzieckiem, niesprawiającym większych problemów wychowawczych.
Ostatecznie postanowiłem zdawać egzaminy wstępne, które w tamtych czasach obowiązywały do wszystkich szkół średnich, do technikum budownictwa wodnego. Wybrałem tę szkołę drogą eliminacji negatywnej, to jest odrzucałem kolejno szkoły, które z jakiegoś powodu były nie do przyjęcia, i zdecydowałem się na to, co zostało.
Przede wszystkim nie chciałem nigdzie z mojego miasta wyjeżdżać – zupełnie nie widziałem siebie w jakimś internacie. Nie interesowały mnie też zupełnie szkoły zawodowe – nie chciałem być robotnikiem, nawet wykwalifikowanym, wiedziałem, że ze swoją sprawnością manualną, a raczej zupełnym jej brakiem, kompletnie się do tego nie nadaję. Poza tym… w wieku lat ośmiu byłem bardziej oczytany od przeciętnego robotnika, więc jakoś nie potrafiłem sobie wyobrazić życia w takim środowisku.
Liceum ogólnokształcące nie wydawało mi się wtedy dobrym pomysłem. To było rozwiązanie dla kogoś, kto na pewno wiedział, że chce studiować, i był pewien, że na studia się dostanie. Sam ogólniakmógł być dobry dla dziewcząt – w tamtych czasach było to najzupełniej wystarczające wykształcenie dla wszelkiej maści urzędniczek, nawet szczebla kierowniczego. A mężczyzna, tak mi wpojono, powinien mieć jakiś konkretny zawód.
Pozostawały technika. Z oczywistych względów (dwie lewe ręce) odrzuciłem natychmiast elektryczne, samochodowe, elektrotechniczne i mechaniczne. Skreśliłem także technikum materiałów wiążących – za dużo było tam chemii, za którą zdecydowanie nie przepadałem. Szkoły kucharskie czy handlowe, w moim przekonaniu, były dla dziewcząt, a więc ostatecznie wybór sprowadzał się do technikum geodezyjnego no i właśnie technikum budownictwa wodnego. Wybrałem to drugie, bo nie chciałem, żeby dzieciaki wołały za mną gołodepta. I tak właśnie się to odbyło.
Zupełnie nie przeszkadzało mi to, że wybieram się do szkoły, której nie wybrał nikt z mojego rocznika w podstawówce. Ale niewątpliwym plusem był dojazd. Wprawdzie moja nowa szkoła mieściła się na drugim końcu miasta, ale w praktyce wyglądało to tak, że wsiadałem do autobusu MPK dokładnie przed domem i wysiadałem z niego, po przejechaniu kilkunastu przystanków, kilkadziesiąt metrów przed szkołą.
Po uzyskaniu całkiem przyzwoitego świadectwa ukończenia szkoły podstawowej, natomiast jeszcze przed egzaminami wstępnymi do technikum budownictwa wodnego, matka wypchnęła mnie na kilkanaście dni do swojej siostry, czyli mojej ciotki, nauczycielki matematyki, która miała mi pomóc przygotować się do tych egzaminów. Mimo to (w tym momencie miałbym wielką ochotę napisać, że może właśnie dlatego, ale to nie byłoby w porządku, to nie była wina ciotki) egzaminów wstępnych nie zdałem. Nie wiem zresztą nawet, z jakiego przedmiotu nie zdałem. O tym nie informowano.
Wtedy, chyba po raz pierwszy, wystąpił w moim życiu pewien schemat, wzór, który później powtórzył się jeszcze kilka razy, aczkolwiek z różnym natężeniem: dobrze wiedziałem, że coś muszę zrobić, wiedziałem, że jeśli nie zrobię, to konsekwencje będą paskudne i na pewno będę tego żałował, ale jednocześnie nie potrafiłem się zmusić, zmobilizować do działania. Miałem z tego powodu koszmarne wyrzuty sumienia, bałem się też konsekwencji, ale nadal nie robiłem tego, co powinienem. To było jak fatum, przeznaczenie, które MUSIAŁO się wypełnić. Brakowało mi duchowej siły, by to zmienić.
Mieszkałem u ciotki i udawałem, że się przygotowuję do egzaminów, ale w rzeczywistości biegałem po jakichś starych działkach, usiłując wesoło się bawić, w sumie jednak pełen poczucia winy i obaw, że egzaminu nie zdam. No i oczywiście nie zdałem.
Były to czasy, kiedy nie można było startować do kilku różnych szkół jednocześnie albo wyników egzaminu w jednej szkole przenosić do drugiej, w której wymagania były mniejsze.
W dniu, w którym ogłoszono wyniki egzaminów wstępnych, kiedy tylko upewniłem się w sekretariacie szkoły, że rzeczywiście nic się nie da zrobić, natychmiast przeniosłem swoje papiery do zasadniczej szkoły zawodowej; do zawodówek nie obowiązywały egzaminy.
Nie było z tym najmniejszego problemu, bo szkoły zawodowe (kierunki: betoniarz-zbrojarz, murarz, malarz, monter konstrukcji stalowych, cieśla itp.), technikum budownictwa wodnego, technikum geodezyjne, technikum budowy dróg i mostów i inne stanowiły jedną całość organizacyjną – Zespół Szkół Zawodowych im. Gzowskiego – tak że całe to przenoszenie dokumentów sprowadzało się właściwie do deklaracji ustnej złożonej w tym samym, jedynym zresztą dla całego zespołu szkół, sekretariacie.
Zmieniając szkołę, zrobiłem coś, co wydawało mi się oczywiste. Uważałem po prostu, że tak właśnie trzeba było zrobić. Dopiero po wielu latach zacząłem się zastanawiać, czemu nie wpadło mi do głowy przesiedzieć ten rok w domu, przygotowując się lepiej do egzaminów wstępnych, i po roku zdawać je jeszcze raz? Do dziś nie wiem. Po prostu najwidoczniej tak nie miało być…
Do domu wróciłem już jako zarejestrowany i zapisany na nowy rok szkolny uczeń zasadniczej szkoły zawodowej o kierunku betoniarz-zbrojarz. Nie mam pojęcia, czemu wybrałem właśnie taki. Być może zaproponowano mi to w sekretariacie, ale tego już nie pamiętam. To była dwuletnia szkoła, a po jej ukończeniu mogłem kontynuować naukę w trzyletnim technikum budowlanym o specjalności budownictwo ogólne. To była swego rodzaju ciekawostka, bo wtedy takie technikum można było skończyć tylko na podbudowie szkoły zasadniczej; budownictwo ogólne nie występowało w ogóle w wersji pięcioletniej, jak wszystkie inne technika budowlane.
Matka nie zareagowała na tę zmianę zupełnie. Jeśli była zawiedziona lub rozczarowana, nie dała tego po sobie poznać. Może dlatego, że o wszystko zadbałem sam, bez angażowania jej w cokolwiek? Poza tym nie działa się przecież jeszcze żadna tragedia. Zamiast pięcioletniego technikum miałem się uczyć w systemie dwa plus trzy (dwuletnia zawodówka i trzyletnie technikum), a więc właściwie na jedno wychodziło. O tym, żebym miał zakończyć edukację na szkole zawodowej, w ogóle nie było mowy. Matka miała w związku ze mną dalekosiężne plany. Ja też… chyba.
Nie wiem, jak dzisiaj wygląda sprawa wyboru przyszłego zawodu i w związku z tym stosownej szkoły wśród młodzieży. Kiedy ja byłem nastolatkiem, było to ważne, ale… nie aż tak bardzo. Wydaje mi się, że wtedy ludzie pracowali w innych zawodach, niżby wynikało to z kierunku ich wykształcenia, jeszcze częściej niż teraz. Pewnie właśnie dlatego wszystkie druki, kwestionariusze i inne podobne dokumenty osobowe, które w różnych instytucjach i okolicznościach trzeba było wypełniać, zawsze zawierały dwie oddzielne rubryki: na zawód wyuczony i na zawód wykonywany. Było to oczywiste i zupełnie normalne.
Piękny przedmiot – obrazek 008
Całkiem niedawno stałem w sklepie i patrzyłem na… na to coś, starając się, żeby mój brak zrozumienia nie rzucał się za bardzo w oczy – mimo sędziwego wieku jestem nadal człowiekiem nieśmiałym i czasem krępuje mnie zainteresowanie innych, obcych osób. Zwłaszcza że sklep był elegancki, by nie powiedzieć ekskluzywny, i pokazywanie obsłudze oraz klientom, iż jestem ciołkiem, który nawet towaru rozpoznać nie potrafi bez zawracania komuś głowy, było ostatnią rzeczą, na której mi zależało. Przywoływanie którejś z młodych dam zatrudnionych w sklepie – w sklepie? w salonie raczej! – i zadawanie prostackich pytań typu: A co to jest? rzecz jasna absolutnie nie wchodziło w grę.
Przedmiot podobał mi się bardzo. Jego wyrafinowane, opływowe kształty i delikatne beżowe zabarwienie masy plastycznej, z której został wykonany, wywoływały we mnie same pozytywne wibracje i coś jakby ciepłe i przyjazne skojarzenia. Pewne części robiły wrażenie ruchomych, ale bałem się to sprawdzać, żeby czegoś nie popsuć czy nie uszkodzić.
Rozglądałem się dyskretnie na boki, szukając wzrokiem jakiejś metki, z której dowiedziałbym się wreszcie, co to jest, ale niestety. Znalazłem za to cenę. Znacznie przekraczała moje możliwości finansowe. Niestety…
Czas było rozstać się z urokliwym przedmiotem. Nie zaspokoiwszy palącej ciekawości, a co za tym idzie, rozczarowany i zawiedziony, właśnie odchodziłem od stolika, na którym był eksponowany, kiedy za moimi plecami rozległ się podekscytowany głos kobiecy: – Kazik, patrz, jaki zajebisty pojemnik na papier toaletowy! Kupimy go do dolnej łazienki, będzie pasował do tych nowych kafelków!
Wróciłem się. No tak! Teraz wszystko było już jasne i oczywiste! Pojemnik na papier toaletowy był śliczny, a jego identyfikacja w niczym nie umniejszyła uroku, a nawet swoistego czaru przedmiotu. Rozstawałem się z nim z autentycznym żalem.
Wracałem do domu ogarnięty wspomnieniami. Pamiętam dość dobrze, jak moja matka przyniosła do domu urządzenie o podobnym przeznaczeniu. Miałem wtedy osiem, może dziewięć lat i asystowałem wujkowi, który w łazience obok sedesu wiercił w ścianie dziurę i osadzał w niej drewniany kołek i w nim haczyk, na którym miał zawisnąć nowy nabytek.
Wtedy nie miałem wątpliwości, co jest do czego. Urządzenie składało się bowiem z prostokątnego kawałka sklejki, do którego przymocowane były dwa elementy. Pierwszy z nich stanowiło ruchome ramię w kształcie litery „L” wykonane z niklowanego, żelaznego pręta. Łatwo się było domyślić, że ma się na nim wieszać rolkę papieru toaletowego. Drugim elementem był również niklowany i błyszczący klips lub zatrzask – rodzaj szczypiec. Jedna jego część była przymocowana na stałe do podłoża, a druga ruchoma. Obie zakończone zębami i wyposażone w prosty mechanizm sprężynowy, dzięki któremu po zwolnieniu nacisku na uchwyt szczęki same się zaciskały.
Patent ten stosowany jest zresztą do dziś – często można coś takiego zobaczyć w dużych sklepach albo w rękach majstra na placu budowy. Gruba tekturka, może dykta, z zatrzaskiem, dzięki któremu kartki się nie rozsypują. Takim klipsem w łazience przypinało się pocięte lub podarte na odpowiedniej wielkości kawałki arkusze stron gazetowych.
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych papier toaletowy nie należał do artykułów pierwszej potrzeby, obecnych w każdym domu. Wprost przeciwnie. Nie wiem, z czego to wynikało. Niestety, zupełnie nie jestem w stanie przypomnieć sobie ceny papieru toaletowego w tamtych czasach, wydaje mi się jednak, że chodziło tu raczej nie o cenę, ale o pewną ekstrawagancką nowość, która jeszcze nie zdobyła sobie powszechnego uznania.
Matka kupowała gazetę codzienną, a poza tym obowiązkowo kilka tygodników i miesięczników. Pamiętam z tamtych czasów stale obecne u nas w domu tytuły, takie jak: „Perspektywy”, „Przekrój”, „Forum”, „Panorama”, „Karuzela”, „Szpilki”, „Film”, „Ekran”…
Tak, lub podobnie, było w wielu domach moich kolegów. Starych gazet i czasopism zawsze mieliśmy dużo, więc w tej sytuacji kupowanie jeszcze specjalnie papieru, który z samego swojego przeznaczenia i tak jest tylko i wyłącznie do d…, wydawało nam się czymś całkowicie bezsensownym i nawet bawiło. Mam wrażenie, że podobny stosunek do papieru toaletowego mieliśmy nie tylko my, dzieci, ale i wielu dorosłych.
Nowy przedmiot w naszym gospodarstwie domowym ostatecznie zawisł na ścianie łazienki – wujek miał spore zdolności manualne i z tym drobnym przedsięwzięciem uporał się błyskawicznie. Dość długo wykorzystywaliśmy tylko jedną jego część (urządzenia, a nie wujka), czyli szczypce trzymające pocięte strony gazetowe.
Pierwsza rolka papieru toaletowego zjawiła się u nas sporo później, a to przy okazji planowanej wizyty jakichś gości. Nie pamiętam już, czy goście docenili nasz gest i wysiłek włożony w zapewnienie im komfortu i wygody, ale była to okazja, żebym i ja sprawdził i zobaczył, jak to jest.
A było – źle. Jakość papieru toaletowego była wtedy taka, że… może nie wdając się w techniczne szczegóły, powiem tylko, że po jego użyciu musiałem bardzo długo i dokładnie szorować ręce. Pewnie z tego też powodu ta, pierwsza w moim życiu, rolka papieru toaletowego wisiała u nas w łazience dość długo – ze „Szpilkami” przegrała na całej linii. I to nie tylko dlatego, że „Szpilki” można było przedtem poczytać…
Tajemnicza płytka – obrazek 009
Kiedy byłem jeszcze małym dzieckiem, wraz z całą rodziną przenieśliśmy się ze starego mieszkania w centrum do nieco bardziej odległej dzielnicy miasta, do bloków. Kilka z nich (budynki stawiane w technologii wielkoblokowej – stąd pewnie nazwa) postawiono na końcu ulicy 1 Maja. Po jednej stronie ulicy stały nasze bloki, po drugiej stare, przedwojenne jeszcze domki. Zwykle dwu- albo trzypiętrowe. W jednym z takich domków był sklep spożywczy.
Nie był to jeszcze czas sprzedaży z rozkładanych stolików, turystycznych łóżek, budek z warzywami, blaszanych szczęk czy innych podobnych obiektów handlowych. Mieliśmy w okolicy jedynie kiosk Ruchu i ten właśnie, niezbyt duży, sklep z rozmaitymi artykułami spożywczymi.
W sklepie obsługa była preselekcyjna (lada plus sprzedawczyni), czyli właśnie na tamte czasy normalna – sklepy samoobsługowe dopiero nieśmiało zaczęły się tu i ówdzie pojawiać.
Ten niewielki sklep spożywczy przez mieszkańców okolicznych domów nazywany był po prostu sklepem. Jednak kiedy w niedługim czasie wybudowano duży, wolnostojący, samoobsługowy sklep spożywczy, mięsny i warzywniczy, nazwany natychmiast przez tubylców pawilonem, stary sklep spożywczy zaczęto nazywać małym sklepikiem.
Nazw tych używali wszyscy i mam wrażenie, że szybko przestali się nad nimi zastanawiać. Po prostu dźwięk określający miejsce. Idę do małego sklepiku po mąkę. Przeleć się do pawilonu po masło – to były komunikaty jasne i w tej części miasta niebudzące wątpliwości. Nie o to jednak chodzi.
Obok wejścia do małego sklepiku w murze budynku osadzona była metalowa płytka o wymiarach około 30 × 40 centymetrów. Była ona szorstka, chropowata, podobna do gruboziarnistego pilnika. Sprawiała wrażenie, jakby była tam od kilkudziesięciu lat. Początkowo nie zwracałem na nią uwagi. Zainteresowała mnie wiele lat później, ale wtedy nikt już nie potrafił mi powiedzieć, czym była i do czego służyła. Dopiero kiedy po latach, bodaj w książce „Samotny biały żagiel”, przeczytałem opis podobnego urządzenia, zaczęły mi się pojawiać strzępy wspomnień, obrazów…
Czasy mojego dzieciństwa to okres, w którym jeszcze dość często pojawiały się butelki zamykane korkiem, korkowym korkiem, dodam, bo teraz to wcale nie jest takie oczywiste, i lakowane dla zapewnienia szczelności. W tak zamykanych butelkach sprzedawano ocet, olej lub wódkę. Olej, ocet czy oliwę zabierano do domów, ale wódkę mieszkańcy starych domów w mojej dzielnicy często pili pod sklepem lub w pobliskim ogródku. Kłopot w tym, że do zawartości zalakowanej butelki gołymi rękami nie tak łatwo było się dostać. No i o tę właśnie chropowatą blachę obok wejścia do sklepu pocierano szyjkę butelki, zdrapując z niej w ten sposób lak. Dalej oczywiście sprawa była już całkiem prosta – uderzenie z fasonem pięścią w dno butelki powodowało wybicie korka i… można było przystępować do konsumpcji. Ot, taki element świata, którego już nie ma…
Gry i zabawy towarzyskie – obrazek 010
W dzieciństwie (lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku) nie bawiłem się już obręczą koła od roweru, którą z upodobaniem popychały pogrzebaczem (pogrzebacz, jak sama nazwa wskazuje, służył do grzebania w piecu) dzieci kilkanaście lat wcześniej. Jednak rzeczywiście wiele gier i zabaw w tym okresie odbywało się z wykorzystaniem artykułów i przedmiotów znalezionych na podwórku lub śmietniku albo służących faktycznie do czegoś zupełnie innego.
Zacznę jednak może od dwóch rozrywek zdecydowanie mniej godnych polecenia, aby w ten sposób to, co złe, z czego absolutnie nie jestem dumny, mieć prędzej za sobą.
– Wielkie wojny dzielnicowe
Skomplikowana i koniecznie na bieżąco aktualizowana wiedza o wzajemnych układach, sojuszach czy antagonizmach poszczególnych dzielnic miasta była wtedy dla chłopaka wręcz niezbędna. Wycieczki w okolice i dzielnice, z których mieszkańcami właśnie byliśmy w stanie wojny, groziły obiciem pyska albo i czymś gorszym. Wojny zwykle rodziły się w miejscach użytkowanych wspólnie, jak dyskoteki, lodowisko, basen. Ktoś komuś celowo, lub niechcący, nadepnął na odcisk, więc – jak prawdziwi dżentelmeni – szli załatwić tę honorową sprawę solo za winkiel (biją się jeden na jednego, za rogiem budynku).
Jeśli bili się ludzie mieszkający w tej samej dzielnicy – wszystko było w porządku. Jednak jeżeli zatarg zdarzył się mieszkańcom różnych dzielnic – sprawa robiła się bardzo delikatna. Ingerencja kogoś z zewnątrz lub choćby cień podejrzenia o nieczystą walkę rodziły żale, urazy i pretensje, a te z kolei przeradzały się w wojny całych dzielnic.
W jednej tylko sytuacji wszystkie dzielnice miasta łączyły się w sojuszu instynktownie, natychmiast i bez dodatkowych uzgodnień: kiedy wojna wybuchała z mieszkańcami dowolnej z podmiejskich wsi.
W mieście osiedlili się repatrianci ze Wschodu lub z Polski centralnej. Wsie należały do autochtonów, ludzi, którzy przed wojną mieli obywatelstwo III Rzeszy Niemieckiej. Posługiwali się żargonem złożonym z języka polskiego, niemieckiego oraz gwary śląskiej. Mówili o sobie, że nie są Niemcami, nie są Polakami – są Ślązakami. Miasto i wieś to były dwa odrębne, nieufne i niechętne sobie światy. Do wojny z hanysami (prawdopodobnie od niemieckiego imienia Hans) nie trzeba było żadnego specjalnego czy honorowego powodu. Hanysów nie znosiliśmy po prostu za to, że byli hanysami.
– Mleko rozlane sąsiadowi
W pobliskim sklepie zamawiało się mleko raz na miesiąc. Konfekcjonowano je w litrowych, szklanych butelkach. Każdego dnia około godziny piątej rano, albo i wcześniej, mleczarz zabierał spod drzwi mieszkania (domofony nie były wówczas znane) pustą butelkę, którą mu tam wieczorem wystawiono, i na jej miejsce ustawiał pełną, z mlekiem. Butelki zamykane były kapslem z cieniutkiej blaszki, nieco grubszej od tej, którą można znaleźć w opakowaniach czekoladek. Bywała ona koloru złotego, co oznaczało mleko tłuste, lub srebrnego – mleko chude.
Niecna zabawa polegała na tym, że z butelki zdejmowało się kapsel (sreberko, złotko), butelkę opierało o drzwi pod ostrym kątem i… dzwoniło do nielubianego sąsiada. Kiedy ten drzwi otworzył, butelka się przewracała, czasem jeszcze stłukła, a mleko wylewało na podłogę przedpokoju. Oczywiście wskazane było, aby w tym czasie być już bardzo daleko.
– Gra w „Hajli-hajlo”
W filmie „Zakazane piosenki” maszerujący niemieccy żołnierze śpiewali piosenkę, której refren słyszany był jako hajli-hajlo-hajla (w rzeczywistości „Heidi, heido, ha ha”, a piosenka ta nosiła tytuł „Ein Heller und ein Batzen”, czyli „Halerz i grosz”). Taki był niewątpliwie źródłosłów nazwy tej podwórzowej gry czy zabawy, ale bliższego związku lub sensu tego połączenia nie udało mi się jak dotąd odkryć.
Kilka osób siedzi na ławce, murku albo trzepaku, przed nimi stoi prowadzący z piłką w ręce. Prowadzący zadaje pytanie, rzuca piłkę pionowo w górę i ucieka. Gracz, któremu się wydaje, że zna odpowiedź, łapie piłkę i woła hajli-hajlo! Na ten sygnał uciekający powinien się natychmiast zatrzymać. Wówczas rozpoczynał się skomplikowany system sprawdzania poprawności odpowiedzi, liczenia kroków dzielących uciekiniera od grupy, odrzucania piłki itd. Reguły i zasady różniły się nieco w zależności od dzielnicy.
– Trzepak
Powyżej wspomniałem trzepak. To cudowne urządzenie ulokowane najczęściej pomiędzy śmietnikiem a garażami, mimo sprzeciwów lokatorów oraz oczywiście dozorcy (zwanego później gospodarzem domu), zwykle stanowiło podwórkowe centrum rozrywki. Teoretycznie trzepak służyć miał do trzepania dywanów, którą to czynność wykonywano wiklinową trzepaczką. Zwykle jednak na trzepaku siedziała, wisiała, huśtała się lub dokonywała najrozmaitszych akrobatycznych ewolucji grupa młodzieży w rozmaitym wieku i płci obojga. O ile młodsze dzieci zbierały się zwykle w piaskownicy, starsze nieco, manifestując swoją wyższość nad dzieciuchami jednocyfrowymi, za punkt zborny obierały sobie właśnie trzepak.
– „Kamionka”, czyli raj
W moim mieście jest kilka opuszczonych, a czasem nawet czynnych jeszcze, wyrobisk kamienia wapiennego, podstawowego surowca dla cementowni. Te właśnie ogromne dziury w ziemi, będące faktycznie kopalniami odkrywkowymi, to kamionki. Kiedy w którejś z nich przerywano roboty i wyłączano pompy, powoli zaczynała wypełniać się wodą. Oczywiście trwało to latami.
Zanim jednak kamionka całkowicie wypełniła się wodą i zmieniła w kąpielisko, służyła dzieciom z pobliskich dzielnic za najwspanialszy plac zabaw, jaki można sobie było wymarzyć. Księżycowy krajobraz, resztki jakichś bunkrów, jamy w ziemi tak podobne do tajemniczych jaskiń, jeziorka, dziko wyrosłe laski i zagajniki… A wszystko to często w centrum miasta lub śródmieściu, pod ręką.
W zależności od potrzeby i inwencji kamionka mogła się przeradzać w indiańską prerię, tropikalną dżunglę, teren działania załogi „Rudego” (chodzi o popularny bardzo serial „Czterej pancerni i pies”) oraz sto innych miejsc. Po wertepach kamionki biegałem, udając Zorro, Winnetou lub Robin Hooda. Najlepszy nawet ogródek jordanowski (plac zabaw dla dzieci z huśtawkami, karuzelami, zjeżdżalniami i innymi tego typu atrakcjami) nie umywał się do najgorszej kamionki.
Oczywiście wstęp do kamionki był surowo wzbroniony, i to zarówno przez dyrekcję cementowni, jak i rodziców czy nauczycieli. Dostępu do niej strzegło solidne (teoretycznie) ogrodzenie. Oczywiście nikt z nas się tym specjalnie nie przejmował – było dziurawe.
Obecnie mieszkam w samym centrum miasta; do najbliższej kamionki mam około siedemdziesięciu metrów. Chodziłem tam bardzo często z synem i psem. Obu sprawiało to niesamowitą uciechę.
Oczywiście gier i zabaw mieliśmy mnóstwo, dochodziły bowiem do tego państwa, pikuty, cymbergaj, zośka, ciupy, dupak alias salonowiec, gry lekcyjne, z wykorzystaniem drobnych monet, kamyków itd. Wymienione wyżej gry i zabawy były raczej rozrywką chłopców. Panie przepraszam w tym miejscu, ale rozszyfrować, zrozumieć i zapamiętać zasad i arkanów gry w klasy, chłopka, sekrety czy komórki do wynajęcia nie udało mi się do dnia dzisiejszego. Ale, z drugiej strony, w baseball też nie…
– Prywatka (ubaw, balanga)
To już ostatnia w zestawie. Właściwie z pogranicza tematu „Moje złego początki”. Jednak, jako że grywałem w nią, mając poniżej osiemnastu lat, postanowiłem ulokować ją tutaj.
Nazwanie wówczas prywatki zabawą taneczną narażało na ostracyzm, wykluczenie z grupy i pogardę w szkolno-podwórkowym środowisku – czyli na całym świecie. Niemniej prywatka to faktycznie tańce zorganizowane w prywatnym mieszkaniu – najlepiej pod nieobecność rodziców. Tajemnicą dobrej prywatki były w zasadzie dwa elementy: niewyczerpany zapas napojów i odpowiednio dobrane utwory. Utwory, albo ewentualnie nagrania, ale absolutnie i pod żadnym pozorem nie piosenki, bo… ostracyzm, wykluczenie i pogarda.
Mniej istotne elementy to na przykład jakość i ilość pokarmów stałych oraz ilość alkoholu. To ostatnie wymaga, jak sądzę, wyjaśnienia. Na prywatki zaczynało się chodzić w wieku trzynastu–piętnastu lat. Wtedy często odbywały się te spotkania zupełnie bez alkoholu. Jednak im bliżej osiemnastki, tym na prywatce więcej procentów. Niemniej w tamtych czasach dużo oznaczało butelkę wina na dwie–trzy osoby, więc do dancingowych standardów dorosłych (minimum pół litra na łeb – oczywiście wódki) i tak miało się nijak.
Na prywatki zapraszano dziewczyny. Dziewczyny, absolutnie nie dziewczęta, bo ostracyzm, wykluczenie itd. Szyk i powód do dumy, jeśli przychodziło się z własną dziewczyną, czyli z tą, z którą się aktualnie chodziło. A jeśli własna dziewczyna była dopiero w sferze marzeń i planów, prywatka zapewniała sposobność do poznania i poderwania odpowiedniej osoby. Czasem na prywatkę specjalnie zapraszano dwoje singli celem skojarzenia ich.
Reszta to przyciemnione światło, głośna muzyka i miarowe kołysanie się w parach – o prawdziwym tańcu z braku miejsca nie było mowy – do utworów Parpli, Zeppelinów czy Krimzonów, puszczanych na pożyczonym od bogatszego kolegi magnetofonie.
Za moich czasów serwować gościom na prywatce (dziś mówią na to domówki) muzyki z radia już absolutnie i zdecydowanie nie wypadało, bo, jak wiadomo, ostracyzm, wykluczenie, pogarda; aczkolwiek było to podobno całkiem normalne w zamierzchłych, prehistorycznych wręcz czasach, czyli jakieś pięć lat wcześniej.
Moje złego początki – obrazek 011
Zaczynałem od paczki Sportów zwędzonych matce. Były to najtańsze papierosy w tamtych czasach. Latami, bez zmian, kosztowały 3,50 złotego (później nagle ich cena wzrosła do 6 złotych). Bez filtra, w białym opakowaniu z lipnego papieru, nieprzeładowanym elementami dekoracyjnymi – delikatnie rzecz ujmując. Wydzielały paskudny swąd lub może czad. Goście z Niemiec, przyjeżdżający w odwiedziny do krewnych własnymi samochodami, prosili, żeby nie używać ich w aucie – podobno po powrocie na Zachód jedyne, co można było zrobić dla pozbycia się okropnego odoru, była wymiana tapicerki i lakieru.
– Fajki i szlugi, czyli papierosy
Nauczyłem się palić na tych matki Sportach, ale bardzo szybko przerzuciłem się na Extra Mocne na zmianę z drogimi Caro lub Carmenami – w zależności od stanu kieszeni. Te pierwsze, zwane też Emersonami lub schabowymi (jeśli z filtrem, to schabowy z kością, a jak bez filtra, to schabowy bez kości), to były papierosy dla prawdziwych mężczyzn. U nieprzygotowanych i bardziej wrażliwych wywoływały odruchy wymiotne; ponoć zdarzały się też omdlenia, palpitacje itp. Kosztowały 6,40.
Caro – opakowanie niebieskie z wielką, białą literą „C”. Sporo droższe, jeśli dobrze pamiętam, kosztowały 11 złotych, ale jednocześnie rzeczywiście dużo lepsze jakościowo. Aromatyzowane.
Carmen – najwyższej jakości produkt Monopolu Wyrobów Tytoniowych. Czerwone pudełko, biały napis, dodatkowo informacja, że wyprodukowano z tytoni importowanych. Dłuższe od innych, jako pierwsze pakowano w przezroczystą folię. Sam ekstraszyk i elegancja. Chodziły słuchy, że są opiumowane. Od Sportów prawie czterokrotnie droższe.
W tamtych czasach ludzie palili swoje ulubione marki latami, a do zmiany mogły ich zmusić jedynie ważne czynniki zewnętrzne. Takim zewnętrznym czynnikiem był kryzys lat osiemdziesiątych. Wobec braku moich papierosów paliłem takie wynalazki (nie tylko ja zresztą), jak albańskie Arberie czy wietnamskie 476 (zwane napalmami). Dość obrzydliwe, delikatnie mówiąc, ale mimo wszystko chyba jednak lepsze od Sportów. Poza tym Klubowe, Yugo, Radomskie, Popularne.
Kiedy nastały czasy kupowania papierosów na wagę, w połamanych odcinkach rozmaitej długości, kartek na papierosy, kilometrowych kolejek do kiosków itd., wybrzydzanie na niezupełnie zgodny z oczekiwaniami aromat cudem zdobytych papierosów generalnie się skończyło.
Gdy w kwietniu roku 2000, po 25 latach palenia, rozstawałem się z papierosami, najtańsze (tylko na takie było mnie jeszcze stać) kosztowały znowu 3,50.
– Napoje wyskokowe, alkohol
Podczas prywatek (opisanych już w „Grach i zabawach towarzyskich”) najczęściej pierwszy raz w życiu próbowaliśmy alkoholu. Zwykle było to, bardzo wtedy popularne, wino marki Wino – na prymitywnej etykiecie nabazgrolono napis „Wino”, podano informację o zawartości alkoholu oraz siarki i to w zasadzie wszystko. Nazywano tę wysoce podejrzaną ciecz rozmaicie: patykiem pisane, alpaga, kwach, bełt.
Równie popularne, choć często trudniejsze do kupienia w handlu detalicznym, było piwo. Za moich czasów Browar Opole już od dawna nie działał – mimo że sam budynek stał jeszcze długo. Na jego miejscu, po wielu rozmaitych perypetiach, wyrosło niedawno całkiem niezłe centrum handlowe. Piliśmy więc namysłów (Browar w Namysłowie), a od wielkiego dzwonu, jak udało się zdobyć, fulajta (Full Light z Żywca).
W dalszej kolejności, choć nie zawsze we właściwym wieku, sięgaliśmy po wysokoprocentowe napoje wyskokowe. Były nimi:
Wódka Czysta – zwana z czerwoną kartką – od koloru etykiety, lub czyściochą – od nazwy. Najtańsza, ale… nie najgorsza. Okresowo w handlu występowały mikstury bardziej niebezpieczne.
Wódka Stołowa – na tandetnej etykiecie stylizowany stół biesiadny otoczony krzesłami, w kole nazwa trunku. Szczebelek wyżej od czyściochy. Czyściochą delektowano się raczej na melinach, w bramach, piwnicach i przy śmietnikach, wprost z gwinta, ewentualnie z musztardówki (szklany słoik po musztardzie; miał w dolnej części rowki znakomicie ułatwiające dokładne odmierzanie niezwykle cennego płynu).
Vistula – trucizna. Fakt, że śmierdziała fuzlem, to głupstwo, ale na jej powierzchni wyraźnie dawały się zauważyć tłuste oka nafty lub benzyny. Autentycznie często wywoływała zatrucia. Na szczęście szybko znikła z rynku. Jej ledwie maskowanymi odmianami był Jazz i w pewnych okresach Bałtycka.
Żytnia – nazywana z kłoskiem (na etykiecie kłos żyta) lub zdrobniale i z prawdziwym uczuciem: żytkiem. W tamtych czasach uważana za wódkę bardzo dobrą, a w związku z tym była trudno dostępna. Oczywiście zawsze można ją było kupić w Peweksie (sklep, w którym płaciło się dolarami, markami, funtami i innymi walutami wymienialnymi), w cenie 1 $. Będąc na wczasach w Bieszczadach, napotkałem tam niezwykłą ciekawostkę, której nie widziałem nigdy więcej i nigdzie indziej – wódkę Żytnią Mazowiecką. Nie była taka zła, ale do prawdziwej się niestety nie umywała.
Koszerna – wódka bardzo wysokiej klasy. Początkowo dostępna tylko w Peweksach. Podobno – tak wtedy uważano – jedyna wódka w Polsce bez różnorakich szkodliwych ingrediencji, czyli przede wszystkim siarki i karbidu. Charakterystyczny dla niej był podpis głównego rabina Polski oraz specjalny certyfikat zamieszczony na etykiecie. Kiedy pojawiła się w normalnym handlu, za złotówki, pomimo wysokiej ceny wykupywana była całymi skrzynkami. W związku z tym bardzo szybko sklepy dotowarowano kilkunastoma co najmniej gatunkami wódek koszernych, zaopatrzonych w podpisy rozmaitych (żyjących, albo i od wielu wieków nie) rabinów.
Samogon, czyli bimber, a także krzakówka