Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
RAFAŁ KOSIK
Amelia i Kuba. Stuoki Potwór
Miejcie oczy szeroko otwarte…
Amelia wrzuca do internetu śmieszne zdjęcie koleżanki, nie zastanawiając się, ile złego może z tego wyniknąć... Kuba konstruuje NPK (Niepodsłuchiwalne Połączenie Kablowe), Albert zaś uważnie obserwuje świat i doradza dopiero, kiedy ktoś go o to poprosi. A Mi? Mi kontynuuje poszukiwania futrzastego zwierzątka i w wyniku chytrego planu ma dostać merynosa. Tylko co to jest, ten merynos?
Co robimy, kiedy nam się wydaje, że nikt na nas nie patrzy, a tak naprawdę widzą nas wszyscy? Czy istnieje jeszcze coś takiego jak prywatność? Sprawdzą to mieszkańcy apartamentowca „Oak Residence”, zwanego przez wszystkich „Zamkiem”, bo właśnie zainstalowano tam monitoring obywatelski. I wszyscy się podglądają, ale nikt, poza dziećmi, nie widzi Stuokiego Potwora!
Humor i przygody dla czytelników od lat 7 do 107!
Opis serii
Bohaterami serii Rafała Kosika „Amelia i Kuba. Kuba i Amelia” są jedenastolatkowie Amelia i Kuba oraz ich rodzeństwo – superinteligentny dziesięcioletni Albert i zwariowana sześciolatka Mi. W książkach spotkamy również m.in. szalonego naukowca, legwana Franka, emerytkę – panią Kożuszek, nadpobudliwego psa Imbira oraz pewną nierozgarniętą Celebrytkę. Autor pokazuje wydarzenia raz z perspektywy Amelii, a raz Kuby, aby uwrażliwić dzieciaki na problemy innych ludzi i pokazać, że empatia to naprawdę ważna rzecz. Powieści skrzą się humorem i wciągają czytelników szybką akcją, bo Rafał Kosik pisze tak, że dzieci naprawdę chcą czytać!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 161
Zamek tak naprawdę nie był zamkiem, tylko tak nazywali go mieszkańcy. Kwadratowe podwórko wyglądało jak zamkowy dziedziniec otoczony ze wszystkich stron murami sześciopiętrowego budynku. Na ten dziedziniec można się było dostać przez bramę w tunelu wyciętym w parterze budynku. Oficjalnej nazwy „Oak Residence” mało kto używał.
Po przeciwnej stronie ulicy niszczały i zarastały chaszczami opustoszałe wille. Wkrótce miały być wyburzone, by zwolnić miejsce pod kolejne wielkie budynki podobne do Zamku.
Właśnie tam, między liśćmi coś się poruszyło. Pomarszczona skóra na wielkim odwłoku zaszeleściła o gałęzie, gdy tajemniczy stwór podkradał się bliżej bramy Zamku. Dobrze się maskował, zdawał się wręcz zmieniać kolor, by dostosować się do otoczenia. Gdyby ktoś przechodził obok, nie zauważyłby niczego podejrzanego.
Stwór zamarł na kilka chwil, gdy ulicą przejeżdżał samochód. Potem podpełzł jeszcze kawałek i przysiadł. Zza gałęzi głogu wystawały trzy chude odnóża. Wiele czarnych oczu na jego ciele poruszało się niezależnie od siebie, lustrując okolicę. Większość z nich wpatrywała się w bramę, jakby stwór kombinował, jak się przez nią przedostać.
Wydał z siebie kilka cmoknięć, może stłumionych kaszlnięć i powoli wycofał się w gąszcz. W ziemi zostały odciśnięte małe, okrągłe ślady wielu nóg.
„Kocham Amelię”, przeczytała na swoim laptopie Amelia.
W pierwszym momencie poczuła gorąco, chwilę potem nadeszła złość, a wreszcie zobaczyła awatara Kuby obok wpisu i złość jej od razu przeszła. Siedziała w swoim pokoju, patrzyła na ekran i nie mogła zrozumieć, czemu Kuba wysłał jej wiadomość przez nowe szkolne forum, zamiast jej to po prostu powiedzieć. Uśmiechnęła się.
Z boku ekranu wyskoczyło okienko komunikatora: „O jejka! Musimy to przegadać! Już biegnę”. Cała Klementyna, jeśli czegoś nie przegadała, to jakby się wcale nie wydarzyło.
Amelia ogarnęła szybkim spojrzeniem pokój, czy jest porządek. W miarę, w miarę. Na centralnym miejscu leżał aparat, który dostała od rodziców, żeby mogła wziąć udział w szkolnym konkursie fotograficznym. Odpisała „Wpadaj :)”. Nie było to potrzebne, bo Klementyna w beżowej sukience już biegła przez podwórko Zamku.
Klementyna nigdy nie dzwoniła tak po prostu, jak zwykle się dzwoni. Dzwoniła, jakby właśnie wybuchł pożar i trzeba było szybko uciekać. Wciskała przycisk raz za razem, jakby to miało przyspieszyć spotkanie z przyjaciółką.
Prawdę mówiąc, przyspieszyło. Amelia pobiegła do drzwi i szybko je otworzyła.
— Mów, mów! — zaczęła od progu Klementyna. Cmoknęła Amelię w policzek. — I jak?
Imbir, mały biały pies rasy West Highland White Terrier podbiegł do Klementyny, żeby się przywitać. Schyliła się i pogłaskała go. Inaczej by się nie odczepił.
— Co jak? — Amelia wzruszyła ramionami.
— No teraz to już oficjalnie ze sobą chodzicie.
Amelia nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Była cicha, roztargniona i skromna, więc wyznanie Kuby ją onieśmielało. Klementyna była jej przeciwieństwem, lubiła rzucać się w oczy i być w centrum uwagi. Miała jasnoblond włosy, które aż świeciły w blasku słońca wpadającego przez okno. Ciemnowłosa Amelia nie miała tak efektownej urody jak Klementyna, ale było jej z tym dobrze, bo mniej ludzi zwracało na nią uwagę. Obie dziewczynki miały po jedenaście lat i mieszkały w Zamku, i to było wszystko, co je łączyło. No, nie licząc tego, że chodziły do tej samej klasy.
— Nie bądź taka tajemnicza. — Klementyna przecisnęła się obok przyjaciółki i weszła do jej pokoju. — No, opowiadaj wszystko.
— A właściwie to skąd o tym wiesz? — Amelia czegoś tu nie rozumiała. — Przecież Kuba wysłał wiadomość do mnie.
— Wyświetliło mi się. — Klementyna na dowód pokazała ekran różowego smartfona z tą samą wiadomością.
— Czyli wszyscy mogą to zobaczyć? — Amelia z przestrachem zasłoniła dłonią usta.
— Nasze szkolne forum ma dwie formy komunikacji. — W drzwiach pokoju stanął Albert, o rok młodszy brat Amelii. Poprawił wielkie okulary i wyjaśnił — pierwsza to prywatna wiadomość, którą widzi tylko adresat; druga to wpis na forum i to widzą wszyscy. Obie formy są obsługiwane przez inne protokoły.
— Musisz wszystko mówić w taki skomplikowany sposób? — skrzywiła się Klementyna.
— Gdybym to jeszcze bardziej uprościł, toby zostały same przecinki i kropki.
Klementyna zmarszczyła czoło. Nie miała pewności, czy Albert mówi poważnie, czy sobie z niej żartuje, więc postanowiła nie odpowiadać.
— Myślałam, że wiadomość to wiadomość — przyznała Amelia.
— Czyli Kuba też tak myślał. — Klementyna pokiwała głową. — Albo nie jest tak inteligentny, jak sam twierdzi, albo chciał się pochwalić przed wszystkimi…
Przerwał jej odgłos borowania wiertarką udarową. Ktoś gdzieś wiercił dziurę w betonowej ścianie, a denerwujący dźwięk niósł się przez piętra.
— Znowu! — Klementyna na szczęście już zapomniała o wpisie na forum. — Czy ci wszyscy ludzie nie mogą się po prostu wprowadzić i ustawić mebli?
— My też robiliśmy hałas, jak się wprowadziliśmy.
— Wtedy prawie nikt tu nie mieszkał. A teraz to wszystkim przeszkadza.
Amelia nie zgadzała się z nią, ale nie chciała się sprzeczać. Zamek był nowym budynkiem i wciąż sprowadzały się do niego rodziny. Każdy chciał się urządzić i było to w porządku, jeżeli tylko nie wiercił w środku nocy.
— O! Co rysujesz? To suknia ślubna? — Klementyna podniosła z biurka kartkę z ostatnim rysunkiem Amelii. Zaśmiała się. — Już myślisz o ślubie?
Zawstydzona Amelia zabrała jej szybko rysunek i schowała do szkicownika.
— Projektuję modę — wyjaśniła. Nie było to kłamstwem, bo suknie ślubne też są wymyślane przez projektantów mody.
— Tak, jasne, to jest suknia balowa — Klementyna przyłożyła palce do skroni i pociągnęła w bok, przez co jej oczy zmieniły się w szparki — a ja jestem Chinką.
Amelia zaczęła się śmiać, rozbawiona widokiem przyjaciółki.
— Zrób tak jeszcze raz! — Amelia wzięła aparat fotograficzny i pstryknęła jej zdjęcie. — Wyglądasz jak ufok.
Klementyna uwielbiała pozować do zdjęć, wiele razy mówiła, że kiedyś chce zostać modelką. Zaczęła robić coraz głupsze miny, a Amelia pstrykała kolejne zdjęcia. Śmiały się, w ogóle już nie pamiętając o wpisie na forum.
„Kocham Amelię”, przeczytał na nowym szkolnym forum Kuba.
Obok widniał jego awatar, który przedstawiał szczupłego blondyna jako komiksowego superbohatera. W pierwszym momencie Kuba poczuł gorąco, ale zaraz potem pojawiła się złość. Przecież nie napisał niczego takiego! Ktoś się pod niego bezczelnie podszył!
Przez chwilę wpatrywał się w ekran swojego laptopa ustawionego na biurku pomiędzy starymi kółkami do deskorolki, pisemkami motoryzacyjnymi, sklejonymi modelami samochodów i rozebranym na części hamulcem rowerowym.
Dobra, najpierw trzeba to skasować. No tak, już są komentarze. Któż by przegapił taką okazję! Nawet Emil sobie nie odmówił i wpisał: „Stary, to prawie jak oświadczyny”. Kuba z rosnącą złością przeczytał wszystkie komentarze, zapamiętał, z kim musi jutro poważnie porozmawiać, po czym wcisnął „usuń”. Wpis ze wszystkimi komentarzami zniknął, a wraz z nim zniknął i problem.
Tak przynajmniej wydawało się Kubie.
Pozostała jeszcze kwestia znalezienia winnego. Czy raczej winnej. To akurat nie było trudne. Kuba wstał i poszedł do pokoju Mi. Sześciolatka z kasztanowymi włosami spiętymi w kitkę na czubku głowy spojrzała na niego czujnie znad tabletu z grą.
— O-o!
— Tylko na chwilę wyszedłem! — powiedział przez zaciśnięte zęby Kuba. — Na krótką chwileczkę.
— Zostawiłeś otwarty komputer, więc to twoja wina.
Kuba ruszył w jej stronę. Mi rzuciła tablet na miękki dywan i wystrzeliła jak z katapulty w kierunku drzwi. Ze zwinnością, o jaką trudno podejrzewać dziewczynkę w tym wieku, odbiła się od łóżka, od ściany i o centymetry minęła brata.
— Nie licz na litość, mały potworze! — Kuba odwrócił się i ruszył w pogoń.
Mi dobrze wiedziała, że w mieszkaniu nie ma szans. Dlatego dopadła drzwi wejściowych, przekręciła zamek i szarpnięciem otworzyła je na oścież. Nie wybiegła jednak na klatkę schodową, bo przejście było zatarasowane. Na wycieraczce stał niski i korpulentny stary mężczyzna, taki mniej więcej w wieku rodziców, z błyszczącą łysiną i wielką torbą przewieszoną przez ramię.
— Witam panią bardzo serdecznie! — zaczął entuzjastycznie. — Zanim pani odmówi, niech pani wysłucha mojej oferty do końca!
Mi otworzyła usta i wgapiła się w obcego. Była zbyt zaskoczona, by odmawiać. Zresztą nie miała pojęcia, o co chodzi.
— Mam pani do zaoferowania te oto wspaniałe koce z merynosów. — Mężczyzna wyciągnął z wielkiej torby puchaty koc w kolorze kawowym. — Już za chwilę ten koc może się stać pani nieodłącznym towarzyszem popołudniowych herbatek i miłych wieczorków przed telewizorem.
— Że jak? — wydusiła z siebie Mi.
— Że właśnie tak. — Mężczyzna próbował zajrzeć do mieszkania, poprawiając jednocześnie błyszczącą marynarkę. — Naturalne i ekologiczne ciepło bez opłat dla silnej i niezależnej kobiety.
— Hę? — Fason marynarki tego faceta kojarzył się Mi bardziej z cyrkiem niż z elegancją. Wyciągnęła jednak rękę, żeby dotknąć koca.
— Nie dotykaj! — ostrzegł ją Kuba. — Dostaniesz wysypki.
Mi cofnęła rękę. No tak, przecież ma uczulenie na sierść kotów i psów. A kto wie, czym są te całe merynosy.
— Merynosy są hipoalergiczne — zapewnił szybko sprzedawca. — Badania przeprowadzone przez amerykańskich naukowców udowodniły również działanie wyszczuplające oraz likwidujące zmarszczki. Ten niesamowity koc oferuję państwu za jedyne dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć złotych i — uniósł palec, podkreślając napięcie tej pauzy — dziewięćdziesiąt dziewięć groszy.
— Koc za tysiaka? — upewnił się Kuba.
— Ba, ale to nie wszystko. Jeśli kupią państwo ten niezwykły koc w proponowanej cenie, dodam drugi koc zupełnie gratis za jedyne sto dziewiętnaście złotych i — uniósł palec — dziewięćdziesiąt dziewięć groszy.
— Gratis to jest za darmo. Jak pan tu wszedł?
— Doskonała oferta zawsze znajdzie drogę do właściwego klienta. — W dłoni mężczyzny pojawiła się wizytówka. — Gdyby byli państwo –
— Nie jesteśmy właściwymi klientami. — Kuba zamknął drzwi przed nosem domokrążcy. — Co za natręt. Trzeci raz go tu widzę.
Wizytówka sfrunęła na podłogę, obok kapci taty.
— To nie było miłe — zauważyła Mi.
— Otworzyłaś mu — rzucił oskarżycielskim tonem Kuba.
— Nie otworzyłam mu. — Mi wzruszyła ramionami. — Uciekałam przed tobą.
— A, właśnie. — Kuba złapał ją za łokieć. — Dzięki za przypomnienie.
Amelia poprawiała rysunek sukni. Dodała falbanki wokół dekoltu i pasek w talii. Klementyna nie miała ani trochę racji. Wprawdzie Amelia zaczęła rysować tę suknię po internetowym wyznaniu Kuby, ale to był całkowity przypadek. Tak, na pewno!
Z otwartego laptopa leciała piosenka:
— Kocham cię, la, la, la. Kocham cię, la, la, la. O tobie śnię, la, la, la. To cała ja, twa lala…
Celebrytka, która nagrała tę piosenkę, mieszkała w Zamku, dwie klatki dalej. Amelia nie lubiła tego utworu. Niestety od tygodnia trudno było go uniknąć, bo pojawiał się wszędzie: w radiu, w telewizji, w internecie.
Wstała, wyłączyła muzykę i klapnęła na łóżko. Materac pod nią zapiszczał przeraźliwie i podskoczył.
— Oj, Imbir! — Amelia zerwała się na równe nogi. — Przepraszam.
Rozbudzony w tak bezceremonialny sposób pies zeskoczył z łóżka, posłał jej pełne pretensji spojrzenie i, obrażony, wyszedł z pokoju.
W tym momencie rozległ się dzwonek do drzwi. Pewnie Klementyna czegoś zapomniała, pomyślała Amelia. A może to rodzice wrócili z zebrania mieszkańców? Podeszła do drzwi i otworzyła je.
— Witam panią bardzo serdecznie! — zaczął ktoś, kto na pewno nie był ani Klementyną, ani rodzicami. Był czterdziestoletnim łysiejącym domokrążcą. — Zanim pani odmówi, niech pani wysłucha mojej oferty do końca!
Amelia była zbyt zaskoczona, by cokolwiek sensownego odpowiedzieć.
— Przepraszam, ale ja… — Wzięła na ręce szczekającego Imbira, który już zapomniał, że jest obrażony.
— Proszę nie przepraszać. Ja doskonale panią rozumiem i doskonale znam pani potrzeby. Właśnie dlatego mam pani do zaoferowania te oto wspaniałe koce z merynosów. — Wyciągnął z wielkiej torby puchaty koc. — Już za chwilę ten koc może się stać pani nieodłącznym towarzyszem popołudniowych herbatek i miłych wieczorków przed telewizorem. Naturalne i ekologiczne ciepło bez opłat dla silnej i niezależnej kobiety.
— Ja bym bardzo chciała… — Amelia starała się być miła, choć nie wiedziała, co robić.
Wybawił ją z opresji Albert, który podszedł do drzwi i dotknął koca.
— To jest łatwopalne? — zapytał.
Domokrążca uniósł brwi w zaskoczeniu, ale szybko wrócił do swojej roli.
— Koce z merynosów są niepalne — oświadczył z miną tak poważną i mądrą, na jaką tylko mógł się zdobyć. — Lapońska straż pożarna używa ich do gaszenia ognia.
Imbir węszył podejrzliwie, wyciągając nos w stronę koca, i powarkiwał.
Albert uniósł okulary i przyjrzał się materiałowi z bliska.
— Wygląda na syntetyk — stwierdził. — Nadawałby się na podpałkę do grilla, gdyby nie to, że dym będzie toksyczny.
— Merynosy… yyy… mają syntetyczne futro. — Domokrążca powoli tracił pewność siebie. — Od urodzenia.
— Te definicje się wykluczają. — Albert obracał w palcach rożek koca. — Coś może być albo naturalne, albo syntetyczne. Chciałbym zobaczyć certyfikaty bezpieczeństwa, dokumenty importowe i pozwolenie na handel.
— To ja wrócę później i przyniosę wszystkie dokumenciki. — Domokrążca uśmiechnął się sztucznie, wepchnął koc do wielkiej torby i odwrócił się na pięcie. — Żegnam państwa.
Chwilę później na schodach ucichł tupot jego kroków.
— To nielogiczne — zastanowił się Albert. — Jeśli ma wrócić, nie powinien mówić „żegnam”, tylko „do widzenia”.
— Nie wróci. — Amelia zamknęła drzwi i odstawiła psa na ziemię. — Szkoda, ale pewnie chciałby za ten koc bardzo dużo. Może nawet sto złotych.
— Kupowanie od natrętnych domokrążców jest nielogiczne. — Albert odwrócił się i ruszył w stronę swojego pokoju. — A straż pożarna w Laponii nie używa koców z merynosów.
Amelia odprowadziła go wzrokiem. Świat jej brata był logiczny, rozsądny i podlegał jasnym zasadom. Nie było w nim miejsca na uczucia i rozterki artystycznej duszy.
Westchnęła ciężko i wróciła do siebie. Włączyła laptop i weszła na forum. Wyszukała wpis Kuby… a raczej spróbowała go wyszukać. Nie było go tam. Zniknął! Amelia poczuła, jakby odebrano jej coś ważnego.
Kuba w alejce przed klatką kończył przykręcać hamulec do roweru. Wczoraj pękła linka i Kuba stwierdził, że zamiast kupować nową, naprawi tę starą. I dziś to zrobił. Przecież to proste.
Tak naprawdę chciał zamienić te stare hamulce na nowe, tarczowe. Na to jednak nie miał pieniędzy.
Wsiadł na rower i ostro ruszył. Okrążył kilka razy pagórek z wielkim dębem. Wszystko działało, jak powinno, więc postanowił skoczyć. Ech, byłoby fajnie, gdyby mógł jeździć do szkoły na rowerze. Zamiast wlec się przez kwadrans z Mi, dojeżdżałby tam w trzy minuty. No, może w pięć, bo przecież Mi tak szybko nie jeździ.
Ponieważ cały czas obserwował, czy hamulec dobrze działa, dopiero w ostatniej chwili zauważył sąsiadkę, panią Kożuszek. Nacisnął dźwignię. Niestety, hamulec zamiast zrobić to, czego każdy się spodziewa po hamulcu, czyli zahamować, wydał z siebie donośne ping! Linka znów pękła, a Kuba z przerażeniem w oczach pędził wprost na staruszkę. W ostatniej chwili skręcił, wywracając się z łomotem.
— Psiakrew! Przeklęci cykliści…! — fuknęła pani Kożuszek. — Tego powinno się zabronić.
Kuba wstał i otrzepał krótkie spodnie. Spojrzał niechętnie na emerytkę znaną z upierdliwości i powiedział:
— Przepraszam bardzo, że się przewróciłem, zamiast w panią wjechać.
Pani Kożuszek fuknęła ponownie i poprawiła puchaty beret. Nosiła go, nawet gdy było ciepło. Skręciła do salki zebrań wspólnoty mieszkańców.
Kuba podniósł rower i przyjrzał się pękniętej lince.
— Jednak trzeba kupić nową — westchnął.
Zebranie wspólnoty mieszkańców wyglądało jak zwykle, czyli kilka osób narzekało na źle działające mechanizmy zamykania drzwi, nieszczelne okna i na głośne wybieranie śmieci. Większość zerkała na zegarki albo bawiła się telefonami.
Salka miała wielkość szkolnej klasy, światło wpadało przez małe okienka piwniczne. Zebranie prowadził jak zwykle Administrator domu, służbista ubrany w pognieciony garnitur. Im dłużej mówił, tym częściej mieszkańcy tłumili ziewnięcia. Gdy już wydawało się, że senne zebranie można zakończyć, wstała Celebrytka. Była piosenkarką. Na portalach plotkarskich i w kolorowych gazetkach można się było dowiedzieć, gdzie spędza wakacje i w którym sklepie kupuje buty.
— No a co z psimi kupami? — Zamrugała przyklejonymi rzęsami. — Płacę czynsz i wymagam.
Reszta spojrzała po sobie, bo chyba nikt nie wiedział, o co chodzi.
Pan Rytel, czyli tata Kuby i Mi, już otworzył usta, aby powiedzieć coś dowcipnego na temat regularnych dostaw psich kup wliczonych w czynsz. Nie powiedział, bo pani Rytel ostrzegawczo kopnęła go w nogę.
— Może pani przybliżyć temat? — zachęcił Celebrytkę Administrator.
— Mogę, jasne, że mogę. Codziennie ktoś mi kładzie psią kupę na wycieraczce. Ktoś to robi z premedytacją.
— W tym domu jest tylko jeden pies — zauważyła z pretensją pani Kożuszek. Spojrzała znacząco na pana Domeykę, tatę Amelii i Alberta.
— Sprzątamy po naszym psie — odparł pan Domeyko. — A już na pewno nie podrzucamy –
— Tu jest za mało kamer — przerwała mu Celebrytka. — Ja pracuję, ja się skupiam, medytuję. Ja śpiewam. Kupa na wycieraczce jest jak policzek dla sztuki. Dla artyzmu. Ja muszę medytować, a jak medytować przy kupie?
— Są kamery przy wejściu, na podwórku i w garażu — zauważył Administrator. — Gdyby ktoś z zewnątrz tu wchodził, byśmy wiedzieli.
— My naprawdę nie… — usiłował dalej zaprzeczać pan Domeyko, ale nikt nie zwracał na niego uwagi.
Powoli wszyscy się ożywiali.
— Tu nie chodzi tylko o sprawę tej kupy — odezwał się ktoś. — W windzie ciągle ktoś rzuca papierki po cukierkach.
— Nam ktoś przesunął wycieraczkę.
— Do nas ktoś zadzwonił i uciekł.
— Ktoś ciągle boruje po południu.
— Ci nieznośni cykliści szaleją po podwórku — dorzuciła pani Kożuszek.
— Tu jest za mało kamer — do dyskusji wróciła Celebrytka. — Potrzebujemy lepszego monitoringu, żeby chronić naszą prywatność. Co to za Oak Residence bez dobrego okamerowania?
— Dokupmy więcej kamer — odezwał się Bardzo Ważny Dyrektor. — Mój bank udzieli kredytu na ten zakup.
— Proszę państwa, proszę państwa! — Administrator uspokajająco uniósł dłonie. — Wszystko jest w porządku. Nad bezpieczeństwem Oak Residence czuwa pan Zenek… — Rozejrzał się w poszukiwaniu strażnika.
— … który śpi teraz tutaj! — dokończył pan Rytel, mimo rozpaczliwych prób żony, by nie wdał się w awanturę.
Zrobiło się cicho, wszyscy spojrzeli we wskazanym kierunku, a pan Zenek chrapnął głośno.
— Sam wezwałem go tutaj, żeby dobrze poznał i zrozumiał opinie mieszkańców — odparł Administrator. — Panie Zenku!
Strażnik obudził się i usiadł na baczność.
Administrator znów zwrócił się do pana Rytla:
— Czy pan sugeruje, że pan Zenek źle pracuje?
— Przez myśl by mi to nie przeszło. Pan Zenek w ogóle nie pracuje, kiedy siedzi tutaj… Auuuu…
To pani Rytel wymierzyła precyzyjny cios w kostkę, co skutecznie uciszyło jej męża.
Z boku sali wstał wysoki i bardzo chudy mężczyzna około czterdziestki, z krótkimi, ciemnymi, ale przetykanymi siwizną włosami.
— Dzień dobry, wprowadziłem się tutaj tydzień temu — zaczął.
— A więc to pan codziennie boruje — stwierdziła oskarżycielsko pani Kożuszek. — Co za ludzie!
— Nie, ja jestem informatykiem — odparł szybko — i to, nie chwaląc się –
— Pana godność, przepraszam? — przerwał mu Administrator.
— Jerzy Wierszewski. — Informatyk był niezadowolony, że mu się przeszkadza. — Mieszkam w trzeciej klatce. Jestem informatykiem i to, nie chwaląc się, znakomitym. Nawet nauczam informatyki, a lista moich osiągnięć jest bardzo długa. — Uniósł brodę i powiódł wzrokiem po sąsiadach, by sprawdzić, jakie wrażenie wywarły na nich jego słowa. Nie wywarły żadnego, wyjaśniał więc dalej — powinniśmy wprowadzić w naszym domu monitoring obywatelski. Każdy mieszkaniec Oak Residence miałby stały dostęp do kamer monitoringu.
Administrator podrapał się z zakłopotaniem w głowę.
— Chce pan dostawić kilka krzeseł w stróżówce?
— Proszę pana… — Informatyk czuł się coraz pewniej. — Ja proponuję naszej wspólnocie rozwiązanie na miarę dwudziestego pierwszego wieku. Każdy z mieszkańców na każdym urządzeniu z dostępem do internetu będzie mógł oglądać przekaz z kamer i zareagować, jeśli zauważy coś podejrzanego.
To zainteresowało większość zebranych.
— O, doskonały pomysł! — ożywiła się Celebrytka. — Pan Zenek siedzi z nami tutaj, czyli nie patrzy w monitory na stróżówce, jak to zauważył pan… — spojrzała na tatę Kuby, próbując sobie przypomnieć, jak on się nazywa. Nie przypomniała sobie, więc mówiła dalej — no… to każdy może tu wejść i nawet nie zostanie zauważony.
Pan Rytel zamierzał wstać i przedstawić się Celebrytce, ale żona była silniejsza. Nie wstał.
— Myślę, że państwo demonizujecie — odezwał się Administrator. — Nikt tu nie wejdzie.
W tym momencie otworzyły się drzwi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki